<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział IX. Człowiek z trzosem złota.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Człowiek z trzosem złota.

W ciągu tygodnia złowrogie okoliczności, towarzyszące podróży „Zgody“ zdawały się wzmagać jeszcze; były dnie, w których posuwała się ona wolno bardzo, a w innych jakby cofał ją w tył wiatr przeciwny. Wreszcie odrzuceni zostaliśmy tak daleko ku południowi, że groziło nam rozbicie okrętu o skały przylądku. Kapitan z pomocnikami złożyli radę, a rezultatem jej była zmiana kierunku drogi.
Dziesiątego dnia podróży, po południu nastała tak gęsta mgła, że z przodu statku nie było można dojrzeć tylnej części. Całe poobiedzie, gdy byłem na pomoście, widziałem przełożonych i majtków, wytężających wzrok w dal, a lubo nie rozumiałem, co do siebie mówili, odczuwałem grozę nieznanego mi niebezpieczeństwa.
Około dziesiątej wieczorem podawałem kapitanowi i panu Riach wieczerzę, kiedy nagle dwumasztowiec doznał silnego wstrząśnienia i usłyszeliśmy głośne krzyki, dochodzące z zewnątrz. Moi panowie zerwali się na nogi.
— Uderzyliśmy o skałę — rzekł pan Riach.
— Nie — zaprzeczył kapitan — najechaliśmy i zatopiliśmy prawdopodobnie drugi statek.
Obaj wybiegli śpiesznie.
Kapitan miał słuszność; wśród straszliwej mgły wpadliśmy na jakąś łódź żaglową, która zatonęła z całą załogą, z wyjątkiem jednego tylko człowieka. Pasażer ten (jak się później dowiedziałem) siedział w tyle łodzi, gdy inni trzymali za wiosła, przy zetknięciu się dwóch statków, człowiek ów, siłą uderzenia wyrzucony w powietrze, mając ręce wolne, uchwycił się burtu naszego dwumasztowca. Dowodzi to, że musiał być niepospolicie zręczny i silny, skoro mógł ratować się w ten sposób. Gdy go kapitan przyprowadził do kajuty, wyraz jego twarzy wyrażał zupełną obojętność na przebyte niebezpieczeństwo. Był szczupły, lubo dobrze zbudowany, a w ruchach tak zwinny, jak dzika koza; oblicze nieznajomego pełne otwartości, spalone była słońcem i zeszpecone ospą; oczy miał niezwykle jasne, malował się w nich jakby szał wesoły, co pociągało i odstręczało od niego jednocześnie. Zdjąwszy z siebie długi surdut, położył na stole parę w srebro oprawnych pistoletów, a prócz tej broni, miał duży pałasz przy boku. Obejście jego było pełne dystynkcji; dziękował uprzejmie kapitanowi, ja zaś z pierwszego spojrzenia na obcego człowieka odniosłem wrażenie, że wolałbym go uważać za przyjaciela, niżeli za wroga.
Kapitan również czynił obserwacje, ale raczej nad ubraniem przybysza, niżeli nad jego osobistością. Rzeczywiście, gdy tylko zdjął wierzchni surdut, ukazał się w stroju stanowiącym dziwną sprzeczność z kajutą statku kupieckiego: miał na sobie kapelusz z piórami, czerwoną kamizelkę, spodnie z czarnego pluszu i granatowy surdut ozdobiony srebrnemi guzikami i srebrną koronką; kosztowne ubranie było pogniecione i splamione wilgocią.
— Przykry mi jest bardzo ten wypadek z łodzią, — rzekł kapitan.
— Utonęło z nią kilku poczciwych ludzi; radbym wiele poświęcić, iżby ich widzieć jeszcze żywych na lądzie — zauważył nieznajomy.
— Czy to pańscy przyjaciele? — dowiadywał się Hoseason.
— Trudno o lepszych — brzmiała odpowiedź — wątpię, czy podobnych znalazłby pan między swymi majtkami, jak wierne psy ginąć byli za mnie gotowi!
— O! — zawołał kapitan, przypatrując się ciągle nieznajomemu — więcej znajdzie się takich ludzi na świecie, niżeli statków do ich przewożenia.
— To prawda niewątpliwa — zauważył przybysz — wydajesz się pan człowiekiem bystrego umysłu.
— Bawiłem czas jakiś we Francji — odparł kapitan, a nacisk, położony na tych słowach, dowodził, że nadawał im głębsze znaczenie.
— Niejeden człowiek tam bawił — odparł nieznajomy chłodno.
— Niewątpliwie w celu nabycia pięknych strojów — wtrącił Hoseason.
— Oh! z tej strony wiatr wieje! — zawołał gość, kładąc rękę na pistoletach swoich.
— Nie bądź pan taki prędki — przestrzegał kapitan — nie chwytaj za broń, póki nie zachodzi tego istotna potrzeba. Masz na sobie uniform francuskiego żołnierza, a w ustach ostry język Szkota; spotyka się to w obecnych czasach u wielu poczciwych ludzi, którym dwulicowość taka nie przynosi ujmy.
— Tak? — zagadnął gentleman w granatowym surducie — należysz pan do uczciwego stronnictwa? (Jakobini w tamtych czasach przysądzali sobie nazwę uczciwego stronnictwa).
— Jestem szczery nawskroś protestant i dziękuję za to Bogu — odparł kapitan (po raz pierwszy poruszał wobec mnie kwestję religji, a jak dowiedziałem się potem, na lądzie uczęszczał pilnie do kościoła) — przykro mi też patrzeć na bliźniego, znajdującego się w trudnem położeniu.
— Czy mówisz pan prawdę? — pytał nieznajomy. — Wyznam wszystko szczerze. Należę do uczciwego stronnictwa, prześladowanego obecnie i gdybym wpadł w ręce czerwonosurdutowej szlachty, byłoby źle ze mną. Teraz jechałem do Francji i właśnie krążownik francuski dążył na moje spotkanie, gdyście zatopili łódź naszą w morzu, żałuję bardzo, że się wam samym to nie przytrafiło! Statek francuski znikł mi z oczu wśród mgły. Chcę wam więc zrobić propozycję: jeśli mnie wysadzicie na ląd, gdzie wskażę, wynagrodzę was hojnie.
— Do Francji? — pytał kapitan. — Nie panie, tam jechać nie możemy; ale jeśli gdzieindziej udać się zechcesz... o tem pomówić nie zawadzi.
Na
nieszczęście Hoseason zauważył obecność moją i wysłał mnie do kuchni na dół po wieczerzę dla gościa. Nie traciłem czasu napróżno, a gdy wróciłem, nieznajomy, odpiąwszy trzos, kładł z niego na stół parę gwinei. Kapitan, podniecony, spoglądał to na złoto, to na trzos, to na twarz przybysza i zawołał:
— Połowę jego zawartości a zrobię, cokolwiek zażądasz.
Nieznajomy schował napowrót wyłożone gwineje do trzosu i schował go pod kamizelkę.
— Mówiłem ci już panie — rzekł — że ani fenig z tych pieniędzy nie jest moją własnością; wszystko należy do naszego pana i władcy — przy tych słowach uchylił kapelusza — lubo, jako nędzny posłaniec chciałem już naruszyć część małą dla dowiezienia całości bezpiecznie, byłbym niegodziwcem, gdybym zbyt drogo okupywał ochronę własnej skóry. Trzydzieści gwinei, jeśli mnie przewieziecie na wybrzeże po drugiej stronie morza, a sześćdziesiąt za dostawienie nad jezioro Linhe; jeśli nie przystajecie na to wynagrodzenie, róbcie ze mną, co wam się spodoba.
— A gdybym wydał pana w ręce żołnierzy? — rzekł Hoseason.
— W takim razie zrobiłbyś zły interes — odparł nieznajomy. — Dobra mego pana, zarówno, jak każdego uczciwego człowieka, w Szkocji, są skonfiskowane; dzierży je człowiek, zwany królem Jerzym; jego urzędnicy ściągają, a przynajmniej chcą ściągać dochody z jego włości. Jako zaszczyt Szkocji poczytać należy, że ubodzy dóbr owych dzierżawcy pamiętają o królu wygnańcu i ta właśnie sumka jest częścią tenuty dzierżawnej, za którą ogląda się król Jerzy. Ty, panie, masz pozór człowieka, rozumiejącego interes; ilebyś żądał za przewiezienie pieniędzy w miejsce, gdzie nie mógłby ich dosięgnąć rząd króla angielskiego?
— Nie wieleby mi przypadło, niewątpliwie — rzekł kapitan — gdyby tamci domyśleć się mogli! — dodał sucho. — Jeślibym jednak spróbował wejść w umowę, umiałbym język trzymać za zębami.
— Nie probuj mnie wywieść w pole! — zawołał nieznajomy — zdradę lub oszustwo pomściłbym srodze, a jeśli kto odważy się położyć rękę na mnie, będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
— No, — oświadczył kapitan — co się stać musi, to się stanie. Sześćdziesiąt gwinei i układ zawarty. Oto ręka moja.
— A tu moja dłoń — rzekł nieznajomy.
Poczem Hoseason wyszedł (zbyt pośpiesznie jak sądziłem) zostawiając mnie z nieznajomym.
W owych czasach (wkrótce po 1745 r.) wielu z przebywającej na wygnaniu szlachty z narażeniem własnego życia powracało do kraju dla zobaczenia się z krewnymi, przyjaciołmi lub dla zebrania trochę pieniędzy, co się zaś tycze królów szkockich, których dobra skonfiskowano, dzierżawcy ich przez naczelników klanów przesyłali im tenutę dzierżawną, mimo straży i wojska pilnujących statki na przystaniach. O tem wszystkiem słyszałem już nieraz, a w tej chwili miałem przed oczami spiskowca, na którego głowę prawdopodobnie nałożono cenę, gdyż nie tylko był buntownikiem, przewoził potajemnie dochody z dóbr skonfiskowanych, ale jeszcze wstąpił do armji Ludwika króla francuskiego. Nie dość na tem, miał na sobie trzos pełen złota; nie mogłem więc patrzeć na takiego człowieka bez żywego zajęcia.
— Pan należysz do stronnictwa Jakobinów? — zapytałem.
— Tak — odparł, zasiadając do jedzenia — z twojej długiej fizjognomji wnosić można, że jesteś Whigiem. (Nazwę Whigów dawał stronnikom króla Jerzego).
— Trochę tak, trochę owak — odparłem wymijająco, nie chcąc go drażnić, gdyż rzeczywiście byłem, o ile nauczyć mnie mógł tego pan Campbell, prawowiernym Whigiem.
— To znaczy ani zimny, ani ciepły — zauważył przybysz — ja znajduję panie tak i owak, że twoja wódka nieosobliwa, a butelka pusta. Jeśli mam zapłacić sześćdziesiąt gwinei, nie chcę, by mi skąpiono jadła i traktowano lurą.
— Pójdę po klucz — rzekłem i podążyłem na pomost.
Mgła trwała ciągle, morze jednak było spokojniejsze. Puścili statek na los szczęścia, nie wiedząc, gdzie się znajdują; wiatr słaby nie dął w pożądanym dla nich kierunku. Majtkowie zajęci byli spuszczaniem żagli, kapitan zaś i dwaj jego pomocnicy stali na boku, rozprawiając żywo.
Tknęło mnie jakby przeczucie, że układają coś złego, a pierwsze dosłyszane słowa utwierdziły mnie w tem przekonaniu.
— Czy nie moglibyśmy wywabić go z kajuty? — zagadnął pan Riach.
— Lepiej niech tam zostanie — odparł Hoseason — nie będzie miał miejsca na wywijanie pałaszem.
— To prawda — przytwierdził Riach — ale z nim będzie ciężka sprawa.
— Sza! — zawołał kapitan. — Możemy go wciągnąć w rozmowę i stanąwszy niepostrzeżenie po obu stronach, chwycimy go za ręce, albo wbiegając z dwóch stron, napadniemy na niego zanim zanim zdąży wciągnąć pałasz.
Słysząc to, przejęty byłem grozą i oburzeniem na podstępnych, zdradliwych, żądnych krwi towarzyszy podróży. Pierwszą myślą moją było uciec coprędzej, zaraz jednak powstydziłem się tchórzostwa takiego.
— Kapitanie — odezwałem się — ten nieznajomy prosi o wódkę, a butelka próżna. Zechce mi pan dać klucz od szafy?
Wszyscy trzej drgnęli i zwrócili się do mnie.
— Oto nadarza nam się dobra sposobność wydobycia broni — zawołał Riach. Słuchaj Dawid, wiesz, gdzie złożone są pistolety?
— Tak, tak — wtrącił Hoseason — Dawid wie, Dawid dobry chłopak. Widzisz mój poczciwy Dawidzie, obecność dzikiego Szkota stanowi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich, jest on przytem wrogiem naszego króla Jerzego, którego niech Bóg ma w swojej opiece.
Nie słyszałem imienia swego wywoływanego tyle razy, odkąd byłem na dwumasztowcu; pozornie godziłem się na ich żądania, jakby to co słyszałem, nic nie miało w sobie nadzwyczajnego.
— Bieda tylko — ciągnął dalej kapitan — że różnego kalibru broń nasza zarówno jak proch zamknięte w kajucie, pod nosem nieznajomego, którego musiałoby zwrócić uwagę, gdyby który z nas wydobywał ową broń z komórki. Taki chłopak jak ty, może wynieść niepostrzeżenie parę pistoletów i róg z prochem. Jeśli to zręcznie załatwisz, będziesz miał w nas przyjaciół, co z korzyścią dla ciebie wypadnie, zwłaszcza gdy dopłyniemy do wysp Karolińskich.
W tej chwili pan Riach szepnął mu coś do ucha.
— Masz pan słuszność — dodał kapitan, a zwracając się do mnie mówił:
— Widziałeś Dawidzie, że tamten człowiek ma trzos pełen złota; otóż daję ci na to słowo, że ty z niego otrzymasz cząstkę.
Odpowiedziałem, że zrobię, co mi każą, lubo mogłem zaledwie poruszać ustami, poczem Hoseason dał mi klucz od komórki, a ja wolnym krokiem zawróciłem do kajuty. Jak postąpić należało? Ci ludzie za mną byli łotry i oszuści; wykradli mnie z mego rodzinnego kraju; zabili biednego Ransome’a i zamierzali popełnić nowe morderstwo. Z drugiej strony czyż nie było to narażeniem się na śmierć niechybną? Czyż mógł jeden chłopiec i jeden mężczyzna stawiać czoło kilku ludziom silnym, odważnym jak lwy i mającym na zawołanie całą załogę statku?
Biłem się z myślami, nie wiedząc czego się chwycić, gdy wszedłszy do kajuty ujrzałem Jakobitę, zajadającego spokojnie wieczerzę; widok ten natchnął mnie bezzwłocznie stanowczem postanowieniem. Jakby tylko instynktem, nie z własnej woli, zbliżyłem się i położyłem rękę na ramieniu nieznajomego.
— Chcesz pan, by cię zabili? — rzekłem.
Zerwał się na nogi i spojrzał na mnie badawczo. Zrozumiałem znaczenie tego spojrzenia.
— O! — zawołałem — tu wszyscy zbóje; pełen ich statek. Niedawno zamordowali małego chłopca; teraz na pana ostrzą zęby.
— Jeszcze mnie nie pochwycili — odparł Szkot, wpatrując się pilnie w twarz moją, dodał:
— Czy zechcesz stać przy mnie?
— Uczynię tak — oświadczyłem — nie jestem oszustem, ani mordercą, stanę w obronie pana.
— Zgoda; jak się nazywasz? — zapytał.
— Dawid Balfour — odparłem, a potem myśląc, że człowiek wyższego jak się zdawało stanowiska musi być rad, gdy ma do czynienia z ludźmi szlacheckiego stanu, dodałem:
— Balfour z Gajów.
Nie wątpił o prawdzie słów moich, bo Szkot nawykł widzieć synów znakomitych rodów w ubóstwie, ponieważ jednak on sam nie posiadał dóbr ziemskich, oświadczenie moje pobudziło w nim dziecinną próżność,
— Nazywam się Stewart Alan Breck — rzekł, prostując się do możliwej wysokości — mógłbym nosić rownie dobrze tytuł nawet króla, lubo nie przyczepiam na końcu do nazwiska miana jakichś włości.
Udzieliwszy
to napomnienie, jakby stanowiło ono rzecz najpilniejszą, zaczął rozglądać się następnie w środkach obrony naszej.
Kajuta w kształcie wieżyczki zbudowana była silnie, aby oprzeć się mogła naporowi bałwanów. Z pięciu znajdujących się w niej otworów, dwoje drzwi tylko i dach szklany były dość obszerne, aby przedostać mógł się przez nie człowiek; drzwi nadto z grubego dębu miały zasuwy i haki, zamknąłem jedne, a gdy chciałem to samo z drugiemi uczynić, wstrzymał mnie Alan, mówiąc:
— Dawidzie... za trudno mi pamiętać nazwy twoich włości, wolę mówić ci po imieniu... te drzwi otwarte stanowią najlepszą naszą obronę.
— Mojem zdaniem lepiej, żeby były zamknięte — dowodziłem.
— Mylisz się Dawidzie — oponował — najbezpieczniej zawsze mieć wroga na oczach; radbym po kolei widzieć ich przed sobą.
Poszedł ze mną do komórki, wybrał i podał mi kordelas; przeglądał uważnie broń, potrząsając głową i dowodząc, że nie widział nigdy większej lichoty; następnie zabrawszy róg z prochem i pistolety, usiadł przed stołem i kazał mi broń nabijać.
— Właściwsze to będzie zajęcie dla dobrze urodzonego szlachcica — mówił — aniżeli zmywanie półmisków i talerzy po nikczemnych żeglarzach.
Stanął potem na środku kajuty, z twarzą do drzwi zwróconą, a wyjąwszy pałasz, próbował możliwego rozmachu ręki.
— Muszę bronić się w ten sposób od łotrów — ubolewał, smutnie potrząsając głową — nieodpowiednie to dla mnie zadanie. Ty nabijaj pistolety i uważaj na każde moje skinienie.
Zapewniałem, że będę mu we wszystkiem posłuszny. Dyszałem ciężko, gorączka paliła mi usta, mroczyło mi się w oczach; na myśl o przeważającej liczbie wrogów, mających napaść na nas niebawem, serce biło mi silnie; w wyobraźni widziałem już ciało moje następnego rana rzucane do morza.
— Przede wszystkiem — odezwał się mój towarzysz — potrzebuję wiedzieć, ilu mamy przeciwko sobie?
Liczyłem ich w pamięci a z wielkiego pośpiechu podwoiłem liczbę.
— Piętnastu — rzekłem.
Alan zagwizdał.
— No, temu trudno będzie poradzić — rzekł. — Teraz słuchaj: ja we drzwiach prowadzić będę główną walkę; nie potrzebujesz brać w niej udziału. Nie ustąpię, póki nie położą mnie trupem. Wolę mieć dziesięciu nieprzyjaciół przed sobą, jak jednego za plecami.
Powiedziałem mu, że ja nie tęgo strzelam.
— Podoba mi się tak szczere wyznanie — zawołał — mało który z nieobeznanych z bronią gentlemenów postąpiłby równie otwarcie.
— Niech pan jednak zwróci uwagę — rzekłem — że za nami są drzwi, które napastnicy wyłamać mogą.
— Otóż właśnie — odparł — pilnowanie tych drzwi stanowi część zadania twego, Dawidzie. Z nabitym pistoletem musisz wejść na ławkę, skąd dosięgnąć możesz okienka i strzelisz, gdy tylko ujrzysz kogo, dążącego ku wejściu. Nie koniec na tem; postanowiłem zrobić z ciebie żołnierza. Czego jeszcze strzedz wypada? — pytał.
— Daszka szklanego — objaśniłem — tylko potrzebowałbym mieć oczy po obu stronach głowy, gdyż pilnując jednych drzwi, muszę do drugiego obrócić się plecami.
— I to prawda — przytwierdził Alan — Czyż nie masz jednak uszu?
— Niewątpliwie — zawołałem — będę słyszał tłuczenia szkła w górze.
— Widzę, że nie brak ci oleju w głowie — zauważył Alan z przekąsem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.