Dziwne przygody Dawida Balfour'a/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział VIII. Kajuta.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Kajuta.

Jednej nocy, po godz. 9-ej, człowiek z pod komendy pana Riach, przybiegł do majtków, zaczął z nimi szeptać, udzielać wiadomości, że „pan Shuan załatwił się z nim ostatecznie“. Nie potrzeba było wymieniać nazwiska biednej ofiary, wiedzieliśmy wszyscy o kim mowa. Nie otrząsnęliśmy się jeszcze z pierwszego przykrego wrażenia, gdy otworzyły się drzwiczki górnego pomostu i zeszedł po drabinie kapitan Hoseason. Surowym wzrokiem rozejrzał się dokoła po ławkach, a potem przystąpił do mnie i, z niemałem mojem zdziwieniem, przemówił tonem łagodnym.
— Chłopcze, potrzebujemy usług twoich w kajucie, ty i Ransome będziecie się tam zmieniali kolejno. Idź prędko na górę.
Gdy to mówił, ukazało się dwóch majtków, niosących Ransome’a; światło latarni padło na twarz chłopca; była jak wosk blada i miała wyraz szyderczego uśmiechu. Krew zakrzepła mi w żyłach, oddech zamarł w piersiach, jakbym sam otrzymał cios morderczy.
— Spiesz się, spiesz! — wołał Hoseason.
Przebiegłszy obok majtków i na pół żywego chłopca, po drabinie wyszedłem na górny pokład.
Statek, kołysząc się, płynął zwolna, a wśród lin i żagli, ujrzałem blask zachodzącego słońca. Widok ten wobec późnej godziny dnia, zdziwił mnie bardzo; zbyt mało posiadałem wiadomości z geografji, iżby wywnioskować, że w owej chwili, opływając do koła Szkocję, znajdowaliśmy się na pełnem morzu, między wyspami Szetland-Orkney i uniknęliśmy gwałtownego prądu cieśniny Gentlant-Firth. Będąc tak długo zamkniętym w ciemności, wyobrażałem sobie, żeśmy już w połowie drogi na Atlantyku. Mimo zdziwienia, wywołanego tak późnym zachodem słońca, biegłem szybko w górę, a jedyne, życzliwe mi na statku, ręce, uchroniły mnie od wpadnięcia w morze.
Okrągło zbudowana kajuta, gdzie miałem spać i służyć, wznosiła się sześć stóp nad pomostem, a w stosunku do wielkości dwumasztowca, była dość obszerna. Wewnątrz ujrzałem przytwierdzony do podłogi stół, ławki, dwie maleńkie sofki do spania, jedna dla kapitana, druga dla dwóch, zmieniających się kolejno, pomocników jego i dwie szafy z szufladami, mieszczącemi przeznaczone dla nich zapasy, druga spiżarnia znajdowała się na dole; wchodziło się do niej przez klapę w środku pomostu; tam chowano lepsze mięsiwa i napoje, proch i broń składano w komórce za kajutą, a kordelasy w innem znowu miejscu.
Małe po obu stronach okienka i dach szklanny w górze oświecały kajutę; o zmierzchu zapalono lampę. Paliła się ona, gdym wchodził i mogłem widzieć pana Shuan, siedzącego za stołem, przy butelce wódki. Był to wysoki, silnie zbudowany, ciemnej cery mężczyzna, w owej chwili wpatrywał się w stół ogłupiałym wzrokiem.
Nie zwrócił na wejście moje uwagi, ani widział kapitana, który stanął obok mnie i spoglądał posępnie na pijanego pomocnika. Bałem się Hoseason’a, mając słuszne do tego powody, czułem jednak, że w obecnej chwili lękać go się nie potrzebuję, szepnąłem mu więc do ucha:
— Co się z nim dzieje?
Potrząsnął głową, jak człowiek, który nie wie, co sądzić w danym razie, a oblicze jego przybrało wyraz surowej powagi.
Niebawem wszedł pan Riach, rzucił na kapitana znaczące wejrzenie, powiadamiające niemniej wyraźnie, jakby uczynił to słowami, że chłopiec nie żyje i zajął obok nas miejsce. Staliśmy tedy wszyscy trzej, spoglądając w milczeniu na pana Shuan, który również nie mówił słowa i wpatrywał się w stół przed nim stojący.
Raptem wyciągnął rękę po butelkę, ale pan Riach przyskoczył śpiesznie i raczej podstępem niżeli przemocą wyrwał mu trunek z dłoni; klął przytem głośno, że Shuan dość już dnia tego nabroił, że załoga w oburzeniu osądzi go surowo, a tak mówiąc przez otwarte drzwi kajuty rzucił butelkę w morze.
Shuan zerwał się na nogi, świecące złowrogo oczy jego, wyrażały chęć mordów i byłby się tej nocy dopuścił drugiej zbrodni, gdyby kapitan nie stanął między nim a jego ofiarą.
— Siadaj zaraz! — krzyknął Hoseason — głupie, opiłe bydle!
Czy wiesz, coś zrobił? Zabiłeś chłopca.
Shuan zdawał się rozumieć te słowa, gdyż usiadł i ręką pociągnął po czole.
— Dobrze mu tak — rzekł — przyniósł mi brudny kieliszek.
Słysząc te słowa kapitan, Riach i ja, spojrzeliśmy na siebie z oburzeniem, Hoseason wziął następnie głównego pomocnika za ramiona, poprowadził go do ławki, kazał mu się położyć i spać, jakby to czynił z niegrzecznem dzieckiem. Morderca opierał się trochę, krzycząc, ale zdjął z nóg buty i posłuchał rozkazu.
— Ah! — zawołał pan Riach rozżalony — powinieneś był kapitanie pośredniczyć w ten sposób pierwej; teraz już zapóźno!
— Panie Riach — odezwał się kapitan — nikt o całem tem zajściu nie powinien wiedzieć nigdy w Dysart. Chłopiec przez nieuwagę spadł z burtu statku w wodę i po wszystkiem. Zapłaciłbym chętnie dziesięć funtów szterlingów z własnej kieszeni, gdyby to mogło być prawdą!
Zwracając się do stołu, dodał:
— Naco butelkę dobrej wódki rzuciłeś w wodę? Popełniłeś niedorzeczne marnotrawstwo. Dawidzie! przynieś inną z górnej półki — mówiąc to, rzucił mi klucz — potrzebujesz pokrzepić się szklaneczką trunku, panie Riach. Przykry mieliśmy widok.
Obaj zasiedli przed stołem i trącali się kieliszkami, a morderca leżący na ławie, wsparł się na łokciu, spoglądając na nich i na mnie osłupiałym wzrokiem.
Pierwszy to wieczór pełniłem nowe obowiązki moje; obznajmiłem się dokładnie z niemi dnia następnego. Musiałem usługiwać do obiadu kapitanowi i niepełniącemu służby pomocnikowi jego, podawać nieustannie trzem panom kieliszki i trunek; w nocy sypiałem na derce pod drzwiami, wystawiony na przeciąg powietrza. Twarde to i zimne było posłanie, budzono mnie co chwila, bo coraz inny wchodził do kajuty, żądając wódki na rozgrzanie, a w godzinach zmiany służby wszyscy trzej najczęściej zasiadali do butelki. Jakim sposobem przy takim trybie życia mogli zachować zdrowie, stanowi dla mnie zagadkę równie niepojętą, jak to, że ja nie zachorowałem ciężko.
Z innych względów służba moja nie była trudną. Nie potrzebowałem nakrywać stołu obrusem, żywiono się ciastem owsianem, kartoflami, rybą soloną, a tylko dwa razy na tydzień jadano mięso. Chociaż niezręczny i nienawykły do kołysania statku, padałem często z półmiskiem na ziemię, obaj zarówno kapitan i pan Riach okazywali niezwykłą cierpliwość. Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, że obrachowywali się z sumieniem własnym i że dla tego tacy byli względem mnie wyrozumiali, iż wobec Ransoma postępowali srogo i nielitościwie.
Co do pana Shuan’a, nadmiar pochłanianego alkoholu lub popełniona zbrodnia, a może jedno i drugie wywołały zamęt w jego umyśle. Nie mógł oswoić się z moim widokiem, spoglądał na mnie chwilami, jakby z przerażeniem i cofał się przed dotknięciem mojej ręki, gdy mu podawałem półmisek. Byłem pewny, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił i drugiego dnia służby mojej w kajucie miałem tego dowód oczywisty. Znaleźliśmy się sami w kajucie; on czas dłuższy wpatrywał się we mnie, nagle zbladł jak trup i z wielkiem przerażeniem mojem zbliżył się do mnie. Obawiać się go nie potrzebowałem.
— Nie usługiwałeś tu pierwej — zagadnął.
— Nie, panie.
— Mieliśmy dawniej innego chłopca? — pytał znowu.
A gdym mu odpowiedział twierdząco:
— Byłem tego pewny — dodał i usiadł w milczeniu żądając tylko więcej wódki.
Dziwne wam się to może wyda, ale mimo wstrętu, jaki we mnie budził, miałem dla niego współczucie. Był żonaty; żona jego mieszkała w Leith, nie pamiętam jednak, czy wspominał kiedy o rodzinie.
Z tem wszystkiem służba nie stanowiła dla mnie ciężkiego trybu życia, nie trwał on długo, jak się zaraz o tem dowiecie. Karmili mnie obficie, dzielili ze mną konserwy mięsne, a gdybym chciał, mogłem się upijać od rana do nocy podobnie jak Shuan. Miałem przyjemne do pewnego stopnia towarzystwo. Pan Riach posiadający uniwersyteckie wykształcenie, gdy nie był podchmielony, rozmawiał ze mną życzliwie, opowiadał wiele ciekawych i pouczających rzeczy; nawet kapitan chociaż trzymał się odemnie z daleka, schodził niekiedy z piedestału wielkości swojej i udzielał zajmujących szczegółów o zwiedzanych przez siebie krajach.
Wspomnienie Ransom’a ciężyło nam wszystkim czterem, zwłaszcza mnie i Shuan’owi. Miałem przytem osobiste troski i niepokoje. Pełniłem podrzędne usługi ludziom, z których jeden powinien był wisieć na szubienicy, a na wszystkich z prawa urodzenia, mogłem spoglądać z góry.
Smutnie przedstawiała się teraźniejszość moja, w przyszłości zaś widziałem się niewolnikiem, dzielącym los murzynów u srogiego plantatora tytoniu. Pan Riach, przez ostrożność może, nie pozwalał jednem słowem dotykać opowiadanych mu poprzednio przygód moich, a kapitan, do którego w tym celu zbliżyć się chciałem, odtrącił mnie od siebie jak psa, nie chcąc nic słyszeć w tym względzie. Dnie mijały jeden za drugim, czułem się coraz więcej przygnębiony i rad byłem z tego, że obowiązki służby nie zostawiały mi wiele czasu do myślenia o sobie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.