Elżbieta Barrett-Browning
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Elżbieta Barrett-Browning |
Pochodzenie | Sonety |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1924 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Na życiu jej spoczął wczesny cień żałoby; wcześnie też niepospolita wrażliwość uczuciowa szukała ujścia w twórczości poetyckiej — w ósmym roku pisała Elżbieta Barrett pierwsze swe liryki, pierwszy zbiorek drukowany ukazał się, gdy poetka rozpoczęła ledwie ośmnastą wiosnę. Żniwo to poetyckie wzrosło gorzkiemi łzami: opłakała już autorka, wkrótce bogata w laury, śmierć ukochanego brata, jedynej, po matce, istoty, która bliska jej była sercem. Brat ów doglądał jej w chorobie płucnej, wymagającej pobytu w łagodniejszym klimacie: w oczach siostry utonął i ciała jego nie odnaleziono.
System nerwowy młodej dziewczyny, potężnie tą tragedją wstrząśnięty, poddano szczególnej kuracji: kilkoletni pobyt w mrocznym pokoju izoluje poetkę od wrażeń z zewnętrznego świata, natomiast nie zaniedbał jej chciwy wiedzy umysł ogromnie bogatej lektury w wielu językach. Owocem samotnych rozmyślań było kilka tomów podniosłych liryk, o charakterze refleksyjnym, elegijnym, pełnych wszelako patetycznego żaru. W czterdziestym nieledwie roku życia dopiero następuje zmiana okoliczności, skazujących poetkę na pustelniczą egzystencję w domu ojca, despotycznego dziwaka: Elżbieta Barrett poślubia niepospolitego człowieka i poetę, Roberta Browninga.
Na jesień życia przypadło nietylko szczęście osobiste, lecz także najbujniejszy rozkwit twórczości: ukazał się poemat, p. t. „Aurora Leigh“, który znakomity myśliciel, John Ruskin, z oczywistą zresztą przesadą, zwie „największym poematem stulecia“. Ukazały się też niniejsze „Sonety“. Pewnego ranka, wkradłszy się do pracowni męża, wsunęła mu poetka do kieszeni rękopis, który zawierał sonety — i uciekła z pokoju; nazwała owe sonety „tłumaczonemi z portugalskiego“ (Sonnets from the portuguese). Autorka, czując głęboki i żywy żar swej późnej miłości, uległa sugestji, że sonety jej są rażąco płomienne, że, w poczuciu angielskiem, stanowią shocking: tytuł miałby zatem żarem południowego nieba usprawiedliwiać namiętną barwę uczuć.
Czytelnik dzisiejszy odnosi wrażenie wcale inne: autorka, zawstydzona przepychem swego szczęścia w odwieczerz, misternie owija uczucie w jedwab formy czystego sonetu, który wymaga wszak dwukrotnego znalezienia trzech rymów, a to w języku angielskim nielada zdobycz; wciska w ramki sonetu bogactwo pojęć, utrudniające narazie orientację w linji myślowej, konsekwentnie jednak przeprowadzonej, mimo swych barokowych nieomal przegubów; posiłkuje się przytem obrazami wyszukanemi, które, karmione erudycją rozległą, bywają czasem, istotnie, tem tylko — rażące (XXXVII) i niezharmonizowane (XL). — Budowa stroficzna jest tu, jak dla sonetów, zupełnie osobliwa: nieustanne enjabemments, czyli niekończenie myśli z końcem wiersza, rozciągają się i na strofy, które, tym sposobem, są przeważnie optycznem jedynie rozgraniczeniem — do tego stopnia, że na tych 44 sonetów tylko 32 strofy zamknięte są ściśle przez odpowiednią pauzę logiczną. Pod względem artystycznym, swoboda ta — wibrującym, tętniącym, rozlewnym swym rytmem równoważy szczęśliwie skłonność do zawikłań myślowych przy teatralności konwencjonalnego aparatu stylistycznego, a łączy się z zuchwałem wręcz nieraz łamaniem myśli na spójniku nawet, co daje rym niespodziany: wszak i polscy romantycy, Słowacki zwłaszcza, oraz pomniejszy, ale, po mistrzu, najcharakterystyczniejszy w tym względzie i celu swego świadomy wirtuoz rymów, Magnuszewski, obfitowali w owe przerzuty wiersza niespokojne — „choćby to był tylko — Od ekonoma list“... Mowa sonetów E. Browning jest przytem archaizowana, co podnosi ozdobność i powagę stylu, lekkości jednak nie dodaje.
W myśli, że przetłumaczenie tych sonetów rymem męskim dałoby uchu polskiemu przykry dziwoląg, skoro spadek jambiczny nie jest językowi naszemu właściwy, czy raczej wręcz z nim sprzeczny, operuje ten przekład trzynastozgłoskowcem, przez Mickiewicza w sonetach polskich uświęconym, nie odbiegając od reszty właściwości wersyfikacji Elżbiety Browning. Wiersz trzynastozgłoskowy pozwolił zmniejszyć czytelnikowi choć jedną z trudności tych misternych liryk: mógł rozwinąć skróty pojęciowe, które autorka nieraz piętrzy — o tyle, że parokrotnie zaledwie forma polska okazała się ramą zbyt obszerną.
Od jednej cechy liryk, charakterystycznie kobiecych, są te erotyki jesienne całkiem wolne: od „kobiecego“, świegotliwego, wdzięku. — Są to, przeważnie, rzeźby w twardym żałobnym granicie, czy krwawym porfirze. Gdy ukoi się czarny żal i rwący niepokój, autorka rzeźbi w alabastrze sonety chwały i dziękczynienia — ale wciąż, zasadniczo rzeźbi, niebogata w barwy. Sonet XXXV, którego zakończenie wprowadza motyw czułostkowy, miękki, trochę tem znowu razi. Elżbieta Browning jest na wysokości zadania, jako piewca Miłości Wiecznej, mutatis mutandis — dantejskiej, przez szlachetną powagę myśli, przez głębokie poczucie, że to jesień, że doczesne słońce łaskę dziwną czyni, strojąc głowę, na którą padły pierwsze szrony — i dostojna jest pokorą w owym swym „rubinowym diademie“.