Ela/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ela |
Podtytuł | Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“ |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Warszawska Drukarnia Estetyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz na głowę Elizy, prócz strasznego uczucia sieroctwa, spadło tyle moralnych i materyalnych trosk i kłopotów, że nie widziała żadnego dla siebie wyjścia. Choroba i pogrzeb Horoszkiewicza pochłonęły szczupłe zasoby, jakie posiadał, i Eliza łamała głowę nie nad tem już, gdzie znajdzie kąt dla siebie, lecz czy znajdzie możność zarobienia swą pracą na utrzymanie stryja, który, czy to pod wpływem widoku śmierci brata, czy z powodu rozwijającej się w dalszym ciągu choroby, stawał się niespokojniejszym; miewał napady gwałtownego rozdrażnienia, tak, że jedynym środkiem mogło być umieszczenie go w zakładzie.
Skalska zaproponowała uprzejmie Elizie pobyt w swoim domu, byle tylko wystarała się naprzód o bezpłatne miejsce dla stryja w szpitalu; lecz myśl pozostania na czyjejś łasce wprost wstrętną była dla Eli. Spieniężyła więc wszystko, co się tylko spieniężyć dało, i postanowiła wyjechać do Warszawy.
Miała tam znajomą, panią Starską, do której się wprost zwróciła.
Zosia Turczyńska dopomogła ze swej strony przez swe liczne stosunki, iż stryj Hilary w szpitalu został ulokowany.
Teraz pozostawało Elizie pomyśleć o sobie. Postanowienie jej w tym względzie było już zrobione. Zostanie siostrą miłosierdzia.
— Bóg sam widocznie chce tego — powtarzała sobie w duszy. — Jest to cicha przystań, do której zawinę, i w tej pracy, pełnej poświęcenia, odnajdę może spokój i jakiś cień szczęścia, którego mi życie nie dało.
Codziennie teraz odwiedzała stryja w szpitalu i spędzała tam długie godziny. Oswajała się powoli z obranym zawodem, poczyniwszy zarazem wstępne kroki, aby do Szarytek być zaliczoną.
Obiecywano jej, że to lada dzień nastąpi.
Uważała się za bardzo szczęśliwą, gdy „siostry,“ z któremi się zapoznała w szpitalu, pozwalały jej wyręczać się w drobnych posługach. Nie odstraszały jej wcale opowiadania, że czas na próbę wyznaczony jest zawsze bardzo ciężki dla nowicyuszek.
— Cóż znaczą trudy fizyczne w porównaniu z moralnem przygnębieniem!... Tem lepiej, tem lepiej... — powtarzała, gdy kto ją myślą o owych trudach chciał odstraszyć.
Trwało to już czas jakiś. Eliza wdrożyła się do tego trybu, regularnie przybywała co rano do szpitala i była ogromnie wdzięczną, gdy pozwolono jej przebyć tam dzień cały, chociaż się to niezupełnie z regulaminem szpitalnym zgadzało.
Dnia pewnego, gdy szła zwolna po korytarzu, w smutnych swych myślach zatopiona, zastąpił jej ktoś drogę. Podniosła oczy... i nogi zadrżały pod nią, krew cała zbiegła do serca.
Przed nią stał Bolesław Przełęcki. Nie tylko, że nie spodziewała się ujrzeć go tutaj, ale wogóle zdawało się jej, że się już nigdy nie spotkają w życiu.
On dłoń jej uścisnął gorąco, na twarzy jego malowało się radosne wzruszenie.
— Pani tutaj?... — zawołał. — Co pani tu robi?
— Pracuję — odrzekła cicho; przyśpieszony oddech głos jej tamował. — A pan?
— Ja dostałem się tu na stałe. Prócz tego praktykuję w domu. Ale co się z panią dzieje? Zbladła pani. Oczy podsiniałe...
A spostrzegłszy nagle krepę na sukni, rzekł z serdecznem współczuciem:
— Żałoba?... Więc ojciec pani?...
— Nie żyje! — szepnęła głucho i w oczach jej zabłysły łzy.
— Tadeusz w Paryżu?
— Tak! — odparła. — Nawet na pogrzeb ojca przyjechać nie mógł — dodała smutnie i łzy ciche spłynęły po jej twarzy.
— I pani teraz sama? zupełnie sama? Czemu pani do Tadeusza nie jedzie — rzekł nagle.
— Jemu i tak ciężko przebijać się przez życie; poco „ludziom bezdomnym“ kula u nogi?... Cóżbym ja tam wreszcie robiła? Tu zaś wiem już, że będę użyteczną.
A jego te słowa „kula u nogi“ ukłuły w serce boleśnie, choć wypowiedziane bez wymówki żadnej, bez cienia żalu w głosie.
Przypomniał sobie jasno tę chwilę, tam daleko, kiedy wypowiadając te słowa, nie zdawał sobie sprawy, że mogą tyle w sobie zawierać goryczy. Spojrzał głęboko w jej jasne, spokojnem światłem promieniejące oczy — i z piersi wyrwało mu się westchnienie.
— Ależ tak być nie może! tak być nie powinno! — zawołał namiętnie prawie, jakby odpowiadając sobie na jakieś pytanie.
A potem, zwracając się do Elizy, rzekł krótko:
— Pani takiego życia nie wytrzyma.
A ona uśmiechnęła się słodko i odparła:
— Czas pokaże. Czuję jednak, że wytrzymam!
— Panie Przełęcki! Starszy lekarz pana prosi do siebie — rzekł felczer, zbliżając się ku niemu.
— Gdzie pani mieszka? Czy wolno mi odwiedzić panią? — rzekł Bolesław pośpiesznie.
— Krucza Nr. 19, w mieszkaniu pani Starskiej; to nasza dawna znajoma. Pozostanę tam jeszcze parę tygodni, dopóki formalności przyjęcia mnie do zakładu Św. Kazimierza nie będą załatwione. Proszę, niech pan przyjdzie; pomówimy o Tadziu — dodała.
— Tak, tak, właśnie; chciałbym koniecznie o nim z panią pomówić — zawołał Bolesław z ożywieniem, rad, że ten łącznik, pomimo wszystkiego, zawsze między nimi pozostał. — Tak dużo mam z panią do pomówienia!...
Uścisnął jej dłoń serdecznie i stał jeszcze długą chwilę, odprowadzając wzrokiem wiotką postać Eli, dopóki czarna suknia nie znikła mu z oczu w głębi korytarza.
Potem ręką gwałtownie ścisnął skronie, jakby myśli rozproszone chciał zebrać, i zwolna za zdziwionym potrosze jego opieszałością felczerem do sali operacyjnej podążył.