<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


 JERZY ORWICZ.



ELA.


POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA,
odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“





WARSZAWA.
NAKŁAD KSIĘGARNI
A. G. DUBOWSKIEGO
91. MARSZAŁKOWSKA 91.



Warszawska Drukarnia Estetyczna, Wielka № 25.



Дозволено Цензурою.
г. Варшава, 7 января 1903 г.






Cokolwiek czynicie, z duszy czyńcie.



Była godzina szósta wieczorem. Czerwone słońce skośnymi promieniami wślizgiwało się do skromnego mieszkania, na ustronnej ulicy powiatowego miasta położonego, kładąc jasne plamy na wypłowiałe tapety, na ciężkie meble o staroświeckim zakroju, lampę, zwieszającą się od sufitu nad stołem dużym, pokrytym ceratą, wokoło którego szerokimi krokami przechadzał się mężczyzna już niemłody, o wysokiem czole, z chmurnym w tej chwili, lecz dobrodusznym wyrazem twarzy. Tuszy był okazałej; widocznie gorąco i zmęczenie rozpłomieniło jego policzki, gdyż co chwila chustką ocierał pot z czoła, a potem chłodził się nią jak wachlarzem.
Przy otwartem oknie siedziała młoda panna, w ręku miała w pół złożoną książkę, w której palcem przytrzymywała stronicę, jakby do nagle przerwanego czytania znów za chwilę zamierzała powrócić.
Rysy jej klasycznymi nie były, ani też niczem wybitnem na pozór nie odznaczała się jej postać, — owal jednak kształtnej twarzy, zgrabna i wiotka kibić i spojrzenie sympatycznych, szarych, w ciemną oprawę ujętych oczu czyniło ją uroczą.
Oparła głowę o ramę okna, słońce muskało jej rozwiane nad czołem ciemno-kasztanowate włosy, nadając im złotawe połyski, a drobne uszko od strony okna przybrało w świetle odcień purpurowy.
Pewne podobieństwo rysów, szczególniej czoła i oczu, pozwalało się domyślać, iż to istoty bardzo sobie blizkie, tylko jemu troski życia wyżłobiły brózdy na czole, które u niej było tak jasnem i pogodnem, jak gdyby cień smutku nigdy na niem nie postał.
Kasztanowate brewki, zakreślone w śmiałe łuki, odziedziczyła też widocznie po ojcu, oczy jej się śmiały, chociaż niby zdawała się seryo zupełnie słuchać tego, co mówił; w jego niespokojnym wzroku widać było wewnętrzne, hamowane pozornie wzburzenie.
— Powiedzże ostatecznie, Elo — rzekł nagle, zatrzymując się przed nią, — idziesz za Turczyńskiego, czy nie?...
— Nie, tatusiu — odparła spokojnym, lecz stanowczym tonem.
— Bagatela!... Krótko i węzłowato! „Nieee!“ i basta!... — To „nie“ starał się wymówić dyszkantem, naśladując głos córki. — Ale, moje dziecko, w takich razach lakonizm nic nie wart, tu trzeba jasno postawić kwestyę: co? jak? dlaczego?... Czy ty myślisz może, że ja mam kapitały w banku? Nikt lepiej od ciebie nie może wiedzieć, ile mnie już Tadeusz zdrowia i pieniędzy kosztuje!... Ten nicpoń myśli świat reformować, zamiast się uczyć jak inni... fiu fiu w głowie; a ty znów uroiłaś sobie może, żeś piękna jak królewna z bajki?... Że z tego powodu możesz przebierać, a tymczasem porządnego, zacnego chłopca trzymać w odwodzie! Co? Może nie?... Ale taktyka to niemądra i nieuczciwa! Wincenty Turczyński jest skończenie porządny chłopak, kocha cię, a przecie sama zauważyłaś, że go stara Kożuchowska do swej Maryńci zwerbować pragnie, jakie pani Starska robi mu awanse, panny wszystkie spoglądają nań mile, tylko ty jedna nie i nie!... I co ty mu masz do zarzucenia?
— Nie kocham go, tatusiu! — odparła młoda dziewczyna, podnosząc głowę i trochę lekceważąco wydymając usta. — Tysiące przyczyn, a ta najpierwsza — dodała wesoło.
— Kocham! nie kocham!... — przedrzeźniał stary, niecierpliwie kręcąc wąsa. — A ja ci powiadam, że to wszystko jest głupstwo! Dawniej panny były takie kochliwe, że tylko strzedz było trzeba, aby do pierwszego lepszego nie lgnęły, a dziś każda analizuje, rozważa: „Czy będę z nim szczęśliwą? Czy dam mu szczęście?“ Bóg wie co!... Jak się dwoje młodych pobierze, to im zawsze dobrze będzie! A może ty kochasz już kogo Elo?... Hę?... to mów!... niech raz się dowiem, co się w twem sercu dzieje!
Stanął przed nią z rękami w kieszeniach, z niespokojnym wyrazem twarzy, snać to przypuszczenie po raz pierwszy na myśl mu przyszło.
Eliza podniosła nań swe duże, jasne, zdziwione trochę oczy i uśmiechnęła się tak pogodnie, że wszelkie jego obawy pierzchły bez śladu.
— Zdaje mi się, że tatuś zna wszystkich tych, których i ja znam także! — zawołała wesoło. — Więc chyba, mój tatusiu, który z twych partnerów do winta, którzy bywają u nas w soboty?...
Kąciki ust jej zadrgały, z dziecinną pustotą rzuciła się nagle ojcu na szyję, wybuchając śmiechem.
— Tak, tatusiu!... kocham szalenie, gwałtownie, całą duszą pana Hejnałowicza!... On gra w karty z tobą, a ja patrzę w niego jak w tęczę: Gdyby nie on... kto wie, może Turczyński, może inny... ale łysina Hejnałowicza zasłania mi dziś świat cały! Tak, kocham go, ojcze! — zawołała patetycznie — zbudziło się serce, a zbudził je on!... pan Hej-na-ło-wicz — wymawiała z przyciskiem każdą sylabę, jakby tem dodając powagi swym słowom.
Ale po chwili parsknęła znów śmiechem i miała tak rozbawioną minkę, że ojciec mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Pustak z ciebie... kto się z tobą prawdy dogada!... — odparł jakoś miękko, choć niby chciał przybrać pozór surowy. — A z Hejnałowicza nie masz mi drwić, ani ząbków ostrzyć na nim! Hejnałowiczowi żeniaczka nie w głowie, człowiek poważny, o sentymentach mu już nie marzyć!... Ale to złote serce!... takich jak on ludzi niewiele się spotyka! Właśnie serce ma nieoszacowane!...
— Ależ nieoszacowane... złote... brylantowe, mój tatusiu! To też go kocham... kocham... kocham!... — szczebiotała Eliza, która wpadła w niezmiernie dobry humor. — Czemuż mi tatuś nie wierzy?
— Et, pleciesz trzy po trzy! — zżymał się ojciec! — Widzę, że ci jeszcze pstro w głowie, i mówić z tobą rozsądnie nie warto. Ale słuchaj, mała, ty sobie jednak Turczyńskiego nie lekceważ; nie namawiam, nie zmuszam, broń Boże! Dobrze ci w domu, to siedź, ale koniec końców trzeba się będzie zdecydować. Więc pamiętaj, co mówię: Turczyńskiego nie lekceważ.
Pocałował ją w czoło i wyszedł z pokoju, skrzypiąc butami, aż klosz na lampie zadrżał.
Ela, zostawszy samą, rzuciła się na otomanę, obie ręce splotła nad głową, na ustach błąkał się jeszcze śmiech tłumiony.
— Kochany tatuś! — myślała — jemu się zdaje, że spełnia świętą powinność, starając się mnie jak najprędzej wydać za mąż!...
Nagle zasępiło się jej czoło.
— A mama biedna, gdyby żyła, czy i ona pragnęłaby tak bardzo dla mnie tego Turczyńskiego?
Na myśl o matce, serce jej ścisnęło się boleśnie; nie pamiętała prawie matki, lecz zawsze myślała o niej z głębokiem wzruszeniem.
W chwilę potem jej myśl ruchliwa wybiegła w przyszłość.
Zaczęła sobie wyobrażać, coby to było, gdyby się zgodziła zostać żoną Turczyńskiego. Eliza z Horoszkiewiczów Dębina-Turczyńska! Ha! ha! ha! Jak to zabawnie! I cobym ja właściwie z tym Dębiną-Turczyńskim, prócz nazwiska, miała wspólnego?...
— Nie! nie! nie! po stokroć nie! Eliza Horoszkiewiczówna wyjdzie za mąż z miłości — mówiła w myśli, jakby przekładając to dobitnie jakiemuś oponentowi; — a jakże, wyjdzie koniecznie, wcale się sakramentu małżeństwa nie wyrzeka, ale nie za pana Turczyńskiego, o! nie! Ten mój przyszły, ten „najmojejszy,“ to będzie taki miły, taki bardzo miły, taki kochany!... bardzo, bardzo kochany!... A tymczasem Eli dobrze jest w domu, ojciec gderze ot! tak sobie, dla zwyczaju, aby okazać, że jest przecież głową domu! Ale chociaż do małżeństwa ją skłania, byłoby mu strasznie smutno bez niej.
Eli to przeświadczenie sprawia w gruncie rzeczy wielką przyjemność.
— Ale dlaczego znów ojcu się wydaje, że pan Wincenty jest dobrą partyą? Przecież Turczyński jest bardzo niemądry, a przytem jaki śmieszny z tymi rudymi, nastroszonymi wąsami, z owemi dużemi, niezgrabnemi rękami, z któremi zdaje się sam nie wie, co począć!... I śmieje się tak zawsze nie w porę, bezmyślnie!... Albo siedzi zapatrzony w nią i rumieni się po uszy, gdy ona do niego przemówić raczy. Zabawny!... Nie chcę Wicusia!... nie będę panią Turczyńską!.. Nie będę!.. nie będę!.. nie będę!..
I Ela uderzyła pięścią w wałek otomany, jakby tym energicznym giestem przypieczętować chciała swe niezłomne postanowienie.
Zmrok zapadał. Ela wiedziała, że ojciec po zwykłej przechadzce wieczornej powróci około 8-ej na kolacyę.
Spojrzała na zegar; czas już był wielki zakrzątnąć się, by wszystko było gotowe i w porę podane. Wybiegła szybko do kuchni.
Tam stara Maryanna dmuchała energicznie w samowar. Węgle trzeszczały, pełno było dymu, sinawym obłoczkiem snującego się po kuchni i korytarzu.
— Niechże panienka drzwi od pokoju zamyka!.. — zawołała gniewnie stara sługa. — Z temi węgliskami to istne utrapienie! Męczę się, męczę z samowarem, i gaśnie mi co chwila.
— Trzeba śpieszyć, moja Maryanno! Niechno Maryanna mnie tu puści, ja z nim prędzej dam radę.
— A jakże!.. Panience się zdaje, że Maryanna to już sama nic nie potrafi! Ja w tej robocie od maleńkości, a panienka co?... Dawno może od książki? Dawno to ja panienkę na pensyę odprowadzała?...
— To i cóż, moja Maryanno? — uśmiechnęła się Ela dobrotliwie — a czyż teraz nie jest ze mnie gosposia zawołana?.. Umiem już doskonale mięso wybrać na targu, a może złe naleśniki dziś zrobiłam sama?... Tatusiowi ogromnie smakowały. No i samowar wybornie umiem nastawić, proszę tylko o parę suchych drewek.
— Nie potrzeba, nie potrzeba! Wszystko zaraz zrobię! Wszystko zaraz zrobię! I po co to panience chce się brać samej do wszelkiej roboty?... — zrzędziła Maryanna. — Niech panienka idzie do pokoju, bo mi zawsze aż ręce drżą z pośpiechu, kiedy kto stoi nade mną.
— Ależ, moja Maryanno, tatuś wróci za chwilę, a lampy?... Mój Boże! jeszcze lampy nie nalane! Gdzie nafta?... — wołała Ela, uwijając się po kuchni.
— Skaranie Boże z tym wiecznym pośpiechem! — mruczała Maryanna, drepcząc z kąta w kąt i rozpoczynając na raz kilka zajęć.
— Kiedy bo Maryanna więcej jest roztrzepana ode mnie — śmiała się Ela. — Co to musiało być za młodu! trzpiot był straszny! co?...
Maryanna jakoś nagle udobruchała się i przestała się irytować na wtrącanie się panienki do roboty.
Miała słabostkę opowiadania przy każdej sposobności jakichś epizodów z czasów młodości, kiedy była „piękną i młodą,“ na co zresztą świadków nie miała, więc należało jej wierzyć na słowo.
Ela od lat najmłodszych pamiętała ją taką samą pomarszczoną i zwiędłą. Dwadzieścia lat przebyła w domu Horoszkiewiczów, co jej dawało prawo do poufałości, ceniono ogromnie jej nieskazitelną uczciwość i przywiązanie do swych państwa, a za to wzamian wybaczano tysiące drobnych usterek, gdyż z powodu wieku zapominała się ciągle starowina.
Eliza rosła prawie samotnie: brat, o lat kilka starszy od niej, wychowywał się w Warszawie, przyjeżdżał tylko na wakacye do domu i to w ostatnich latach pobytu w gimnazyum przyjmował kondycye, tak, że Ela widywała go rzadko, chociaż przywiązanie jej dla Tadeusza graniczyło z pewną egzaltacyą, szczególniej od czasu, gdy na uniwersytet wstąpił, a potem niespodziany jego wyjazd rozłączył ich na trzy lata, które miał przebyć w oddaleniu od rodziny.
Pisywała do niego listy długie, w których odzwierciadlało się całe jej życie i nieskończony świat młodzieńczych marzeń. Tadeusz pisał zwykle krótko i zwięźle, ale dosnuwała w swej fantazyi niedopowiedziane słowa, odczytywała tyle razy te ćwiartki, szerokiem męskiem pismem kreślone, że całe ustępy mogłaby z nich powtórzyć na pamięć. W jej wyobraźni brat był bohaterem, ideałem szlachetności, męstwa, piękności i dobroci. Stanowił dla niej punkt porównania; jeśli ktoś swym sposobem myślenia lub zachowaniem był choć w drobnej części do niego podobny, uczuwała już dlań sympatyę; ale wśród nizkiego w ogóle poziomu intelligencyi małego prowincyonalnego miasteczka rzadko do podobnych porównań zdarzała się sposobność.
Na pensyi nie przyjaźniła się zbytnio z koleżankami, z jedną tylko Zosią Skalską łączył ją serdeczniejszy stosunek, który i teraz, po ukończeniu nauk, trwał w dalszym ciągu. Nie mogły jednak widywać się tak często, jakby tego pragnęły, gdyż pp. Skalscy mieszkali dość daleko, na drugim końcu miasta, mieli odrębne koło znajomych i prowadzili życie więcej światowe; Horoszkiewicz znów nie lubił, żeby Ela się oddalała na długo, i miał ambicyę, którą się często ludzie podupadli majątkowo rządzą, a mianowicie: obawiał się, aby nie myślano, że zbyt szuka towarzystwa ludzi, do zamożniejszej stosunkowo należących sfery; był ogromnie drażliwy na tym punkcie i wydawało mu się zawsze, iż mu ktoś chce imponować.
Skalski miał znaczną posadę i majątek ziemski, — z tego powodu podtrzymywał liczne stosunki; Horoszkiewicz zaś trzymał się zawsze na uboczu, żył w kółku ścisłem kilku przyjaciół i kolegów z biura, ze Skalskim nie sympatyzował, choć właściwie nic mu nie miał do zarzucenia; parę razy nawet zdarzyło mu się zrobić mu drobne przysługi, a wtedy z zadowoleniem wielkiem powtarzał sobie:
— „Niech Pociej Macieja, a nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja!“
Dawniej Horoszkiewicze mieli też swój ładny kawał ziemi, ale jakoś to wszystko się zmarnowało, po śmierci żony Horoszkiewicz gospodarkę zaniedbał, potem, wydzierżawiwszy majątek, wyjechał do miasta, aby nie rozstawać się z dziećmi, gdy ich naukę rozpocząć wypadło.
Dzierżawca folwarczek zrujnował, z ludźmi źle postępował, tak, że mu zabudowania podobno przez zemstę spalili — jednem słowem posypały się klęski, które doprowadziły w końcu Horoszkiewicza do wyzucia się z ojcowizny.
Teraz urzędował w mieście powiatowem, nie lubił wspominać o przeszłości i każda wzmianka o Krzywinku, byłej jego posiadłości, wprawiała go w rozdrażnienie. Nawet nigdy odtąd nie był na wsi, gdyż widok pól i lasów budził w nim dziwną żałość za tem, co z powodu braku zapobiegliwości utracił.
Ela kochała wieś, zachwycała się przyrodą, wspomnienia dzieciństwa łączyły się w jej pamięci z sielskimi obrazami, w których się lubowała, ale przez wzgląd na ojca nigdy nie proponowała nawet wycieczki dalszej, wiedząc, że te wrażenia smutnie nań oddziaływały.
Przytem mieli w domu jeszcze kogoś, potrzebującego ciągłej opieki. Był to brat Horoszkiewicza, Hilary, od wielu lat cierpiący umysłowo.
Cichy był, nikomu swą osobą nieczyniący najmniejszej przykrości, oprócz zmartwienia, spowodowanego bolesnym widokiem nagłego zaniku wszelkich władz umysłowych w tym pełnym niegdyś energii i siły organizmie.
Życie Eli płynęło regularnie a monotonnie, jakby puszczona w ruch maszynerya zegaru.
Gdy oczekiwała już właśnie lada chwila powrotu ojca, nagle rozległ się dzwonek w przedpokoju, hałaśliwy staroświecki dzwonek, pociągnięcie którego tak już Eli dobrze było znane, że odróżniała prawie po jego dźwięku, kto przybywa.
Tym razem poznała, że to nie był ojciec, a serce jej zabiło radośnie, gdyż tak niecierpliwie i gwałtownie dzwoniła zwykle Zosia.
Ela poskoczyła, by drzwi otworzyć.
I rzeczywiście przeczucie nie omyliło jej tym razem.
W jasnym żakiecie, z modną parasolką w ręku, stanęła przed nią panna Skalska.
— To ty!... o radości!... — zawołała Eliza, ściskając ją gorąco i pomagając zdjąć żakiet. — Chodźmy do mego pokoju, Zosieńko. Dobra moja, złota Zochna! Gdybyś ty wiedziała, jak pragnęłam cię obaczyć dziś właśnie!... Ale nawet mi na myśl nie przyszło, że przyjdziesz. Tyś nawet jeszcze nigdy wieczorem nie była u mnie, nieprawdaż?...
— To też skorzystałam z tego, że ojciec wybrał się w odwiedziny do mecenasa i jest w sąsiednim domu; do dziesiątej mam urlop, poczem przyślą tu po mnie. Ale nie domyślasz się nawet, z czem przybywam! — trzepała Zofia, rozprostowując fałdy jasnej bluzki przed zwierciadłem.
— Opowiadaj, opowiadaj prędko! — wołała Eliza, ożywiona jej przybyciem — przedewszystkiem czuję się już dobrze, gdy jestem z tobą!
— O to właśnie chodzi mi, Eluś, abyśmy dłuższy czas razem przebyć mogły! — mówiła Zofia, sadowiąc się na małej kanapce w pokoju Elizy i rzucając przelotne spojrzenie dokoła.
— Jak tu dobrze u ciebie!... cicho, chłodno, spokojnie; miłe masz sanktuaryum, moja droga! — zawołała serdecznie.
Nie było właściwie nic szczególnego w tym skromnym pokoiku, jednak wywierał rzeczywiście sympatyczne wrażenie.
Białe łóżko, malowanym parawanikiem osłonięte, w kącie palma wyniosła, a pod jej cieniem bujak, obok szafka z książkami, na oknie pachnące kwiaty, dalej biurko staroświeckie, mahoniowe, parę foteli w stylu empire, zabytek z dawnych lepszych czasów, i mała kanapka, na której zajęły miejsca w tej chwili obie panny.
Na stoliczku obok lampy rozrzuconych trochę książek i dzienników i zwitek różowego muślinu, z którego widocznie Ela przykrawywała jakieś stroje, bo nożyczki i centymetr spoczywały na nim.
Ela wybiegła na chwilę, by Maryannie wydać gospodarskie zlecenia, z czego skorzystała ruchliwa Zosia, znów się przed zwierciadłem znalazła, poprawiając jasne włosy i przypudrowując z lekka zrumienioną twarzyczkę.
— Teraz możemy zasiąść do gawędki — zawołała Eliza, wchodząc w parę minut potem do pokoju. — Cała w słuch się zamieniam!
I otoczywszy Zosię ramieniem, wpatrywała się z upodobaniem w jej błyszczące oczy.
A Zosia tonem, jakim się bajki opowiada, zaczęła poważnie:
— Rzecz się tak ma: Jedziemy za tydzień na wieś. Spędzimy lato u cioci w Szumlance. Otóż zrobiłyśmy projekt z mamą, żeby ciebie porwać z nami!... Przyjechałam z prośbą do twego ojca i do ciebie; pomyśl tylko, co to będzie za rozkosz być na wsi i razem! Musimy uprosić tatusia, by pozwolił. Eluś! Eluś! jak będzie wesoło! — wybuchnęła rozradowana miłą nadzieją Zofia i poczęła gwałtownie ściskać przyjaciółkę.
Wszystkie młode panny mają zwyczaj objawiania radości gorącymi pocałunkami. Eliza i Zofia kochały się entuzyastycznie; parę lat, w przeciągu których uczęszczały razem na pensyę, zbliżyły je i tysiącem drobnych wspomnień złączyły z sobą. Nigdy jeszcze najlżejszy cień nie zamącił ich zgody, obie były głęboko przekonane, że jedna dla drugiej gotowaby chętnie w razie potrzeby narazić życie.
Było to nawet coś więcej, niż owa klasyczna przyjaźń dwóch naiwnych panienek, która mniej więcej w ten sposób się zaczyna: (Tłem jest balik lub raut nieodmiennie).
— Więc pani także lubi kolor niebieski? — mówi jedna. — Bo ja przepadam za niebieskim!...
— Ach, tak! kolor niebieski i konwalie! — szczebiocze druga — szalenie lubię konwalie!
— I ja również! Jak to przyjemnie, że zgadzamy się w gustach!
— A ciekawa jestem, czy woli pani brunetów, czy blondynów? — konfidencyonalnie pyta znów pierwsza.
— Naturalnie, że blondynów!... No, ale czasem także podobają mi się bruneci — dodaje po pewnem zastanowieniu.
— Doskonale!... Ach! ja czuję, że będziemy się we wszystkiem z sobą zgadzały!...
Następują gorące uściski, kilka jeszcze równie głęboko psychologicznych pytań i natychmiast stereotypowa propozycya:
— Czy chce pani, abyśmy od dziś mówiły sobie po imieniu? Droga!... kochana!... — znów uściski. I oto zadzierzga się węzeł panieńskiej, nigdy niemającej się zerwać przyjaźni!
Ach! te efemeryczne przyjaźnie, ze swem motylem istnieniem! Ileż ich każdy widział w życiu! Genezis ich — to młodociany nadmiar uczucia, potrzeba pieszczoty, potrzeba zwierzeń z nieistniejących jeszcze właściwie dziejów duszy!...
Elizie i Zofii zdawało się, że odgadują wzajemnie myśli najskrytsze i że one jedne kochają się, jak jeszcze nikt na świecie.
Ela przytem z bałwochwalczym zachwytem podziwiała dobroć serca, piękność i wytworność obejścia Zosi Skalskiej. Była ona w jej mniemaniu na równi prawie z Tadeuszem ideałem wszelkiej doskonałości. Samo zestawienie tych imion, kojarzących się w jej wyobraźni z najulubieńszymi bohaterami naszej poezyi, sprawiało jej przyjemność. W skrytości serca marzyła, że są przeznaczeni dla siebie.
Projekt wyjazdu na wieś, który tak cieszył Zosię, wydawał się Eli równie ponętnym, ale zarazem nie tak łatwym do wykonania.
— Ależ... moja Zochno! — mówiła trochę zakłopotana. — Rozważ tylko, czy podobna jechać mi do obcego domu? Gdyby do was, to co innego, tatuśby mi z pewnością pozwolił, ale tak daleko!... Nie! nie! Przeczuwam, że się nie uda! — dodała, potrząsając głową.
— Żadnych ale. Żadnych protestów, bardzo proszę! Wszystko się ułoży jak najlepiej. Nie znasz jeszcze cioci Zuzi; powiadam ci, jest to najlepsza pod słońcem ciotunia, kocha mnie ogromnie. W raju nam lepiej być nie może, jak w tej kochanej Szumlance!... Miejscowość prześliczna, las, staw olbrzymi, będziemy pływały łodzią, jeździły konno; zobaczysz, co to za rozkosz! już ja cię we trzy dni nauczę!... Ciocia zaprasza nas gorąco w każdym liście; przygotowania wielkie robią na nasze przyjęcie. Napisałam do cioci, że przyjedzie z nami ósmy cud świata, to znaczy ty, Eluś. A na to ciocia Zuzia mi pisze... Ale masz zresztą, czytaj sama, list umyślnie wzięłam z sobą.
I to mówiąc, podała Eli drżącą ręką kreśloną ćwiartkę papieru, — czytały razem, a Zosia palcem wiodła jednocześnie pod wierszem każdym, jakby go dobitniej podkreślić chciała.

„Wszystko, co mi piszesz o swej przyjaciółce Elizie — brzmiał ustęp listu, — jest najzupełniej zbytecznem, dość mi bowiem wiedzieć o tem, iż ją kochasz, ażeby tem samem już miłą mojemu sercu się stała. Powiedzże jej ode mnie, Zosieńko droga, że ją na niewidziane do piersi przyciskam i najuprzejmiej proszę, aby raczyła gościnę w mym domu przyjąć, a zrobię co tylko będzie w mojej mocy, by wam u starej cioci dobrze było.“

Teraz znów Ela z kolei zaczęła ściskać przyjaciółkę z całej siły.
— Ach! moja Zochno! Jakaś ty dobra! Jakaś ty bardzo dobra! — mówiła. — Nie tylko, że pomyślałaś o mnie, ale tak wszystko naprzód ułożyłaś, aby tatuś nie miał żadnych skrupułów, że się może, broń Boże, sama narzucam. Nie możesz sobie wyobrazić, jak on pod tym względem jest drażliwy!... Poczciwa, kochana Zocha!... Ale, widzisz — dodała, — będę miała wyrzuty sumienia, pozostawiając dom na opiece Maryanny; ona wiecznie o wszystkiem zapomina. Nic w porę nie będzie podane, a szczególniej biedny stryj Hilary najgorzej na tem wyjdzie! Stryj tymi czasy ma się niezupełnie dobrze i potrzebuje ciągłej troskliwości.
— Ale, moja droga! — zawołała Zofia trochę niecierpliwie — przecież nikt nie może wymagać od ciebie, abyś była siostrą miłosierdzia! Kilkotygodniowa nieobecność twoja nikomu tak dalece krzywdy nie wyrządzi. Powiedz mi, Eluś — dodała przyciszonym głosem, — czy twój stryj jest stanowczo nieuleczalnie chorym?...
Ela wstrząsnęła smutnie głową.
— Zdaje mi się — rzekła, — że pod tym względem łudzić się niepodobna. Tyle lat minęło, a stan się jego nie zmienia. Jak to boleśnie pomyśleć, że właśnie taki człowiek, jak on, który przeszedł dwa fakultety, wykształcony, energiczny, zawsze czynny dawniej, przytem gorący entuzyasta, dziś bezradny zupełnie i potrzebuje opieki, jak małe dziecko. Mnie niby darzy największem przywiązaniem, najlepiej umiem dogodzić, bywają bowiem chwile, że jest mocno rozdrażnionym.
— Czy on tu nie wejdzie? — zapytała Zosia trochę trwożliwie — bo... bo daruj, moja złota, ale ja się tak boję szalenie!... Nigdy nie widziałam obłąkanych.
— Stryj Hilary jest tak cichy i spokojny, że gdybyś nie była uprzedzoną o jego nieszczęściu, nie domyśliłabyś się, iż jest cierpiący. Ten stan apatyi jest podobno najgroźniejszy; furyatów bez porównania łatwiej można wyleczyć.
— Biedny! biedny! — mówiła Zofia szeptem prawie, choć nikt ich nie mógł tutaj podsłuchać. — Mój Boże!... Więc on tak bardzo kochał swoją narzeczoną?... Mówiłaś mi kiedyś, że jej śmierć o utratę zmysłów go przyprawiła!... Chciałabym go widzieć i wyznaję, że drżę na samą myśl o tem!...
Ela zaczęła tłómaczyć, że płonnemi są jej obawy, gdy przez drzwi wpółotwarte Maryanna wsunęła swą twarz pomarszczoną i rzekła tonem tryumfującym:
— Samowar podałam. Wszystko już przygotowane, panienko!
— Chodź ze mną, Zochno! — zawołała Ela, podnosząc się z miejsca i pociągając za sobą towarzyszkę — zakrzątnę się trochę, a przytem będziemy gawędziły.
A Zosia, idąc za nią, szepnęła:
— Proszę cię, Elo, naucz mnie, jak mam zachowywać się w obecności twego stryja. Czy on co mówi? może nie znosi wcale obcych twarzy?....
— Chwilami się ożywia — rzekła Ela smutno, — ale czasem tygodniami całymi milczy i tylko skinieniem głowy na wszelkie pytania odpowiada. Ale jeśli zechcesz, możesz mu sprawić rozkosz niezmierną: ogromnie jest na dźwięki muzyki wrażliwy; zagraj co, proszę cię, moja Zosiu, i ja też z przyjemnością posłucham.
— I owszem — zawołała Zofia, — zagram ci nocturn Grieg’a, który studyuję teraz. A może wolisz balladę Chopin’a, te tajemniczo smętną, pod wrażeniem „Świtezianki“ Mickiewicza napisaną?
I nie czekając odpowiedzi, poskoczyła do salonu, gdzie już zmrok panował zupełny, więc potrącając po drodze jakąś półeczkę i krzesła, za chwilę znalazła się przy fortepianie.
— Poczekaj, Zosiu, zaraz świece zapalę! — wołała za nią Ela.
— Nie trzeba, nie trzeba!... grać będę z pamięci, wolę szarą godzinę! — odparła i biegłym pasażem przebiegła klawiaturę.
Smętne, ciche tony nocturnu płynęły z pod jej palców perlistą kaskadą. Uderzenie miała nadzwyczaj miękkie i technikę wyrobioną, po skończeniu pensyi dwa lata spędziła w Warszawie, pod kierunkiem prof. Michałowskiego pracując nad doskonaleniem się w muzyce. Talent posiadała rzeczywisty, tylko żywość usposobienia przeszkadzała jej w poważniejszem traktowaniu wrodzonych zdolności.
Eliza tymczasem uwijała się w stołowym pokoju, naparzyła herbatę, krajała bułeczki i układała wędliny na talerzu; nie zauważyła nawet, jak cicho drzwi się otwarły i stanął w nich wysoki, blady mężczyzna o siwiejącym mocno zaroście i szeroką, siną obwódką podkreślonych oczach, tak, iż na pierwszy rzut oka można było sądzić, iż nosi ciemne okulary.
Stanął i patrzył w milczeniu na krzątającą się Elizę; zdawało się, jakby coś sobie przypominał; nagle podszedł do niej blizko, i nachylając się nad uchem, prawie szepnął gwałtownie:
— Słyszysz?... Alina gra!... Ona jest tutaj!...
Eliza drgnęła.
— Nie, stryju — rzekła łagodnie, kładąc mu rękę na ramieniu. — To przyjaciółka moja, Zosia Skalska, przyszła do mnie; prosiłam, aby zagrała; wiedziałam.... że stryjkowi tem zrobi przyjemność. Prawda, jak ona gra ładnie?...
On wstrząsnął głową przecząco.
— Tak grać może tylko Alina — rzekł głucho, jakby do siebie, a wzrok jego zamglony błądził gdzieś w przestrzeni. — To ona!... Puśćcie mnie do niej!...
Postąpił krok na przód, dążąc w stronę salonu, ale Ela zastąpiła mu drogę.
— Nie trzeba iść, stryju! Zosia grać przestanie, gdy stryjek tam pójdzie. Proszę usiąść na swojem krześle, tu przy mnie, stąd przecież słychać doskonale. Gdy skończy, poproszę ją zaraz na herbatę.
— Więc niema Aliny, niema?... ani tu, ani tam, nigdzie niema?... Nieprawda!... — zawołał gwałtownie — wszyscy mnie oszukują. Ona jest tu... musi być!... — I obu dłońmi mocno się o stół wsparłszy, rozszerzone źrenice w półotwarte drzwi salonu utkwił, a cała jego postawa zdradzała wewnętrzny niepokój oczekiwania.
W tej chwili Zofia uderzyła akord ostatni i wbiegła szybkim krokiem do pokoju.
Hilary nie zmienił postawy, wzrok tylko przeniósł na nią, uparcie się wpatrując, co tak zmieszało Zosię, że stanęła nagle jak wryta.
Chwilę trwało przykre milczenie.
— Jaka ładna! — rzekł, zapatrzony w jej twarz zaróżowioną wzruszeniem. — Ale to nie Alina! Czemu to nie Alina? — zawołał rozpaczliwie niemal, tak, że Zosi stanęły łzy w oczach. — Ale Alina żyje? prawda, pani? Znasz Alinę?...
— Znam — bąknęła Zosia, wystraszona do reszty zwróconem wprost do niej pytaniem.
Nie wiedziała właściwie, czy przytakiwać, czy zaprzeczyć należało.
Hilary rzucił się ku niej i za obie ręce ją pochwycił.
— Znasz?... znasz? — wołał uszczęśliwiony. — O ty dobra! anielska! Ty jedna mówisz prawdę! Oni wszyscy mnie zwodzą! rozdzielić nas pragną! Ale ty jej powiedz, że mnie widziałaś; powiedz, że ja tu jestem; powiedz, że ją szukam wszędzie i że czekam na nią... Chaos! cierpienie! otchłań! Ale wszystkiemu kres być musi!... Powiedz jej tylko, że ja czekam... błagam o to!...
Zdawało się, że do kolan jej się rzuci, ale Zofia przerażona cofnęła się szybko.
Ela zaniepokoiła się również, widząc niezwykłe podniecenie chorego, który od dłuższego już czasu zapadł był w stan zupełnego odrętwienia i zdawało się, iż nic go z tej apatyi ocucić nie może.
Wszedł właśnie Horoszkiewicz — obu pannom zrobiło się nieco raźniej. Ela tylko wyrzucała sobie, że nie przewidując skutków wywołanego wrażenia, sama zachęciła Zosię do grania.
Lecz Hilary uspokoił się naraz zupełnie, uczuwał jakiś lęk nieokreślony wobec brata i siedział teraz cichy, pochylony nad szklanką herbaty, mieszając w niej łyżeczką zawzięcie, chociaż jeszcze wcale słodzoną nie była.
Horoszkiewicz wrócił w wybornym humorze, bardzo serdecznie powitał Zosię, ożywiona przy stole wszczęła się rozmowa. Domowi przestali zwracać uwagę na chorego, do którego bierności nawykli, on zaś od czasu do czasu swe rozszerzone oczy przenosił na Zofię i zdawał się słuchać uważnie, gdy mówiła; z ust jego jednak przez cały czas trwania kolacyi ani jedno nie wymknęło się już słowo.
Panna Skalska, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, stała się teraz znacznie śmielszą w obecności Horoszkiewicza, a spotykając spojrzenie stryja Hilarego, odpowiadała nań miłym uśmiechem, w którym tkwił odcień głębokiego współczucia. Zauważyła, że, gdy się uśmiecha, i jego oczy nabierają weselszego wyrazu. Mówiła więc dużo, opowiadając barwnie o nowej sztuce, w Teatrze Rozmaitości wystawionej, którą właśnie przed tygodniem widziała w Warszawie.
Zosia z matką robiły bardzo częste wycieczki do Warszawy po tualetowe zakupy i w ogóle zasadą było pani Skalskiej być w ciągłym ruchu; w skrytości ducha powiedziała sobie, iż młoda panna, tkwiąc stale w jednem miejscu, nigdy dobrej partyi zrobić nie może. Te przelotne wycieczki były rodzajem rekonesansów, czy aby coś dobrego mimochodem się nie nadarzy.
Każda więc bytność tych pań, czy to w Warszawie, Lwowie, czy na wsi, z powodu licznego koła znajomych i krewnych zamieniała się w cały szereg naprzód powitalnych, a następnie pożegnalnych obiadów, wieczorków, rautów, five-o’clock’ów lub majówek, stosownie do sezonu.
Właściwie olbrzymie kufry podróżne p. Skalskiej nie były nigdy zupełnie rozpakowane: albo gotowano się do drogi, albo wyładowywano z nich stosy sprawunków, paczek i paczuszek, a wszystko to miało być za bezcen kupione na jakiejś bajecznie taniej wyprzedaży.
Skalski zaś, który właśnie czuł wstręt nieprzezwyciężony do wszelkiej włóczęgi, a w spryt i rozumek praktyczny swej żony wierzył niezachwianie, uważał te wieczne podróże za szczyt macierzyńskiego poświęcenia, tak bowiem pani Antonina umiała to w pięknych barwach mężowi przedstawić, iż był wprost zdumionym i olśnionym jej nigdy niewyczerpaną pomysłowością.
Gdy u Horoszkiewiczów po kolacyi przeszli wszyscy do saloniku, Ela chciała odprowadzić stryja do jego pokoju, — lecz on, zwykle powolny na każde jej żądanie, oparł się temu stanowczo.
— Pójdę z wami — rzekł krótko; i wsunąwszy się w najciemniejszy kąt pokoju, siedział tam spokojnie, śledząc wciąż wzrokiem smukłą postać Zosi.
A ona, jakby zgadując jego życzenie, z właściwą sobie zalotną i pewną siebie minką zasiadła raz jeszcze do fortepianu i poważne tony sonaty Beethovena rozległy się, wibrując w powietrzu. Grała z taką werwą i uczuciem, że nawet Horoszkiewicz wydawał się wzruszony i słuchał z wielką uwagą, chociaż w ogóle wyznawał szczerze, że muzyka klasyczna nie trafia mu do przekonania, bo nic a nic jej nie rozumie.
Tym razem jednak, gdy skończyła, podszedł do fortepianu, a drobną rączkę Zosi ściskając w szerokiej dłoni, zawołał z zapałem:
— Bravo!... panno Zofio! bravo! Jestem profanem co prawda, ale rządzę się wrażeniem i wyznaję, że mi się jakoś dziwnie rzewnie na sercu zrobiło, słuchając panią! Artyzm, proszę pani, prawdziwy artyzm! Winszuję talentu i postępów, jakie pani zrobiła.
Ela zarumieniła się po uszy, uszczęśliwiona, iż ojciec tak serdecznie przemówił do Zosi, i rada oddawanym pochwałom, jakby one jej osobiście dotyczyły.
Zosia, nawykła już do tego, iż wszyscy jej grę chwalili, uśmiechnęła się tylko mile; jedną ręką od niechcenia wygrywając jakąś melodyę, rzuciła okiem w stronę Hilarego, lecz ten siedział nieruchomie, z wyrazem wielkiego smutku i przygnębienia, z głową na piersi zwieszoną, zdawał się nic nie widzieć i nie interesować się tem, co się działo naokół.
Obie panny, spojrzawszy porozumiewawczo na siebie, zdecydowały, iż jest to dobra chwila, aby przemówić do ojca w sprawie wyjazdu Eli.
— Mam do pana wielką, ot! taką wielką prośbę... — zawołała nagle Zosia, rozkładając ręce z dziecinnym giestem i patrząc mu w oczy z przymileniem.
— I owszem i owszem, konia z rzędem! — zaśmiał się dobrodusznie Horoszkiewicz, ulegając mimowolnie urokowi śmiałych, filuternych ocząt Zosi. — Jestem na pani rozkazy.
Ela, w stanowczej chwili zupełnie onieśmielona, cofnęła się o parę kroków, jakby nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności za to, co Zosia wypowie.
— Otóż ułożyłyśmy sobie z mamą — zaczęła Zofia, — że Elcię panu zabierzemy na parę miesięcy i że z nami do cioci pojedzie. Elcia się zgadza, potrzebujemy teraz sankcyi pana...
Chwilkę trwało kłopotliwe milczenie.
Horoszkiewicz brwi ściągnął i rzucił na Elę przelotne, pytające spojrzenie, które jej przypomniało rozmowę, jaką miała z nim kilka godzin temu. Odgadła z wyrazu jego twarzy posądzenie, iż właśnie wskutek narzucanego jej małżeństwa chce z domu czasowo się usunąć.
— Bo, widzi pan, Ela jest trochę anemiczną, pobyt na wsi dobrze jej zrobi — ciągnęła dalej Zosia z ożywieniem, zachęcając Elę spojrzeniem, aby jej zdanie podtrzymała.
— Więc zgadza się pan, panie Horoszkiewicz?... Czy możemy liczyć na to, iż swego pozwolenia pan nie odmówi?...
Ale Horoszkiewicz spochmurniał jeszcze więcej. Z zasady, jak w ogóle starsi ludzie, zmian nie lubił. Hardym też był niezmiernie, powtarzał nieraz, że nie mając możności równą gościnnością odpłacić, nie powinno się z grzeczności ludzkiej korzystać.
— Eliza wie, co myślę o takich wycieczkach — rzekł chłodno; — jabym tam nigdy w życiu nie narzucał się obcym, ale Ela jest w tym wieku, że powinna sama wiedzieć, jak postąpić. Jeśli panie zdecydowały, że jej zdrowie tego wymaga, no, to trudno!... Nie można przypuszczać, bym źle swemu dziecku życzył! Mógłbym wprawdzie dla nas wszystkich letnie mieszkanie wyszukać, chociaż znów Ela, dzięki Bogu, jakoś mi wcale na chorą nie wygląda... Ale jeśli tak bardzo chce się tobie nowych ludzi i nowy kawał świata zobaczyć...
— Tatusiu! — przerwała Ela, do której wprost skierowane były ostatnie wyrazy — nie pojadę, za nic w świecie nie pojadę!... Mówiłam właśnie Zosi, że nie mogę pozostawić domu na opiece Maryanny, która sama opieki potrzebuje. Tak, Zosieńko, to jest zupełnie niemożebne!
Zofia z minką zafrasowaną stała teraz jak winowajczyni.
— Proszę pana — rzekła z żalem w głosie, — nie sądziłam, że chwilowe rozstanie się z Elą tak przykrem wyda się panu, a cieszyłam się niezmiernie tą myślą, że razem spędzimy wakacye i że Elci tak dobrze będzie u cioci, jak w najbliższej rodzinie. Ale ponieważ pan sobie tego nie życzy...
— Ja nic jeszcze stanowczo nie mówię — odrzekł, już trochę zaczynając się godzić z niespodziewanym dla siebie projektem, Horoszkiewicz. — Pomyślę jeszcze o tem. No, rozpogódźże się, Elizo! możnaby pomyśleć, że jestem jakimś tyranem dla swego dziecka. Zapewne — mówił, jakby odpowiadając własnym myślom, — więzić ją przy sobie nie mam prawa; niech trochę pobuja po świecie, a potem albo zatęskni za nami, albo...
— Naturalnie, że tęsknić będę, tatusiu! — zawołała Ela, tuląc się do ojca z pieszczotą — nigdy jeszcze więcej niż na kilka godzin nie rozstawałam się z domem rodzinnym.
— Będziesz pisała często, będziemy pisywały obie, jeśli pan pozwoli — dodała Zosia pośpiesznie, ogromnie rada, że się Horoszkiewicz widocznie do jej życzeń skłaniać zaczyna. — Dwa miesiące miną jak jedna chwila i przywieziemy panu Elcię zdrową, wesołą...
— I rozbawioną, niech pani doda — dorzucił Horoszkiewicz, chodząc szerokimi krokami po pokoju. — A potem jej się wszystko w domu nie podoba... zechce, aby tu jej tak było, jak wśród wołyńskich magnatów! Znam ja ich, panie!.... każdemu się wydaje, że jest udzielnym księciem!
— Ależ, proszę pana — protestowała Zosia, — moja ciotka do magnatów nie należy, stara siedziba szlachecka w Szumlance jest cichem wiejskiem ustroniem, niemającem nawet pretensyi do arystokratycznych pałaców; zresztą Ela jest tak dobrą i rozsądną, że pan nie może się chyba obawiać dla niej żadnych złych wpływów.
— Janie!... — zawołał nagle głos cichy z kąta pokoju — zrób to, o co cię ona prosi! Dobra jest i pewno chce czegoś dobrego! Nie sprzeciwiaj się, bracie. Młodzi zawsze mają racyę!
Ten dziwny a niespodzianie rzucony paradoks wywołał uśmiech na usta obecnych, a Zosia, zupełnie już nie okazując lęku, poskoczyła ku zagłębionemu w półcieniu Hilaremu.
— Dobry panie Hilary! — zawołała, ściskając jego długie, kościste palce — dziękuję panu, że pan jest moim sprzymierzeńcem, dziękuję!....
— Powiesz Alinie, że mnie widziałaś i że czekam na nią?... — szepnął, wpatrzony w Zofię błagalnie, zatrzymując jej rękę w swej dłoni.
— Powiem, powiem — mówiła szybko Zosia, którą znów strach jakiś mimowolny ogarnął wobec uparcie utkwionego w nią spojrzenia. — Powiem, że pan jest dobry i bardzo nieszczęśliwy... i ona przyjdzie do pana....
— Bardzo, bardzo nieszczęśliwy! — powtórzył jak echo — i ona przyjdzie, przyjść musi niezawodnie... ale kiedy?... Jutro?... Za tydzień?... Powiedz, powiedz jej, niech się śpieszy, bo już sił mi braknąć zaczyna...
Zosi żal ogromny ścisnął serce i łzy duże zabłysły w oczach. Sama nie zdawała sobie sprawy, dlaczego przyszło jej na myśl podtrzymywać złudzenie biednego szaleńca; prawdopodobnie, wypowiedziawszy pierwsze twierdzenie bezwiednie prawie, pod wrażeniem strachu, w dalszym ciągu nie miała odwagi niewinnej mistyfikacyi odwołać. Nie wiedziała zresztą, że w rodzinie postanowionem było unikanie wobec chorego drażliwego przedmiotu. Od lat dziesięciu imienia Aliny w jego obecności nikt się wymówić nie odważał, w obawie wywołania gwałtownego ataku. Hilary bowiem uczuł tak dotkliwie stratę młodej, ubóstwianej przez siebie istoty, iż wpadł w obłęd. Tragiczny ten epizod głośnym był w swoim czasie, rozwodziły się o tem dzienniki, gdyż rodzina Aliny znaną była w szerokich sferach.
Rzecz się tak miała: Alina z matką bawiła wówczas w Szwajcaryi, Hilary pojechał odwiedzić swą narzeczoną, dzień ślubu już był oznaczony. Młodzi, rozkochani, szczęśliwi, snujący może właśnie w owej chwili najrozkoszniejsze obrazy wymarzonej przyszłości, poszli w góry, wspinając się na najniedostępniejsze szczyty.
Co się stało dalej?... Jakiś krok nieuważny, kamień, usuwający się nagle z pod drobnej stopy dziewczyny, zawrót głowy — jednem słowem przyczyna miała pozostać na zawsze zagadką.
Alina straciła równowagę i runęła w przepaść.
Godzina zaledwie upłynęła od chwili, gdy matka, żegnając zakochaną parę, przestrzegała ich, aby się na podwieczorek nie spóźnili, gdy jak grom spadła wieść straszna. Przyniósł ją pastuszek, strzegący trzody; trupa do niepoznania zmienionej dziewczyny wydobyto z głębi przepaści, a on, towarzysz jej, nie był w stanie dać żadnych wyjaśnień; oszalały z bólu, przedstawiał widok okropny. Zdawało się z początku otaczającym, że to gorączka nagła, tyfus, gdyż mówił nieprzytomnie, wołał wciąż Aliny, lecz doktor od razu powątpiewająco wstrząsnął głową. Stan chorego nie pozwalał się łudzić, skonstatowano obłęd i niezwłocznie musiano umieścić go w zakładzie dla obłąkanych, gdzie przebył lat kilka.
Później nastąpiło pozorne polepszenie o tyle, że chory nie rzucał się gwałtownie, lecz zapadł w głęboką melancholię, tak, że lekarze zdecydowali się powierzyć go opiece rodziny. Pan Jan liczył na to, że w innem otoczeniu, w domu rodzinnym, może z czasem iskra świadomości jeszcze w tym skołatanym umyśle zaświta, — jednak mijały miesiące i lata, nie przynosząc żadnej zmiany, musiano się powoli pogodzić ze smutną pewnością, iż Hilary Horoszkiewicz straconym jest na zawsze.
To całe dawniej słyszane opowiadanie stanęło teraz jasno w pamięci Zofii, zdawało jej się, że widzi żywą illustracyę interesującej powieści.
Dzwonek się rozległ w przedpokoju i lokaj, przysłany przez Skalskiego, oznajmił, że pan czeka na panienkę w powozie.
Zosia zaczęła się żegnać pośpiesznie.
Horoszkiewicz zaś, podając jej żakiet, rzekł bardzo miękkim i uprzejmym tonem:
— Niech pani staremu przebaczy, jeśli pani mimowolną przykrość zrobiłem, ale dla mnie nagła decyzya jest rzeczą trudną; jutro to sobie wszystko rozważę i Elę pani przyszlę z ostatecznem postanowieniem. Źle mi będzie bez niej, to prawda, ale z drugiej strony chciałoby się wam obu, moje panny, dogodzić. Jednem słowem, zważywszy wszystkie za i przeciw...
— Mam nadzieję, że się dobrze ułoży! — zakończyła Zosia pośpiesznie. — Do widzenia, do widzenia! — zawołała od progu. — Do jutra, Eluś kochana!
Turkot oddalającego się powozu dał się słyszeć. Horoszkiewicz tymczasem systematycznie zamykał drzwi na klucze i rygle, lampę w przedpokoju sam zdmuchnął, Ela zaś, wziąwszy wuja pod rękę, zaprowadziła go zwolna do jego pokoju.
Gdy została z ojcem sam na sam, Horoszkiewicz rzekł do córki dość chłodno:
— Powiedz mi: czy to twój koncept, czy Zosi?...
— Daję słowo, tatusiu, że ani mi się śniło o tem, by stąd wyjechać. Zosia pokazywała mi list ciotki, z którą w niespodziance dla mnie ułożyła ten projekt.
— No, to dobrze — odparł weselszym tonem; — myślałem, że może przedstawiłaś mnie wobec Skalskich jako tyrana, który cię do małżeństwa z niekochanym człowiekiem zmusza. Bo to wam, pannom, zawsze fiu fiu w głowie!... Zaraz uciekać z domu, u obcych przeciw swoim szukać obrony... Już ja to wiem!
Horoszkiewicz miał tę słabostkę, że udawał domyślnego wtedy nawet, kiedy żadnych tajemnic nie było do odgadywania.
— Zapewniam cię, tatusiu — rzekła Ela, podnosząc na ojca swe duże, szczerze patrzące oczy, — że chociaż z Zosią, jesteśmy w wielkiej przyjaźni, nawet jej o zamiarach Turczyńskiego nie wspomniałam ani słowa. Nie uważam za stosowne chwalić się tem i nie chcę, aby kto obcy wiedział o osobistych, mnie tylko dotyczących sprawach.
— To masz rozum! — zawołał zupełnie udobruchany Horoszkiewicz. — Trzeba ci wiedzieć, że Skalska, chociaż niezła kobieta, ale strasznie ploteczki lubi; byłaby zaraz w miasteczku niepotrzebna gadanina, ośmieszony zaś konkurent może bardzo pannie zaszkodzić. Bo, jak to powiadają:
„I tysiąc przyjaciół nie za wiele będzie. — Jednego miej wroga, a spotkasz go wszędzie.“
— No, a teraz śpij spokojnie, córuchno; jutro dam ci kilkanaście rubli, żebyś tam sobie oporządziła swą garderobę, dopełniła braki, bo do obcych jadąc, trzeba pamiętać o tem, że: „jak cię widzą, tak cię piszą!“


∗                    ∗

I tak podróż Eli została stanowczo postanowioną.
Z tego powodu w cichym i spokojnym trybie życia Horoszkiewiczów nastąpiło pewne wykolejenie.
Ela, niewiele dotąd dbająca o stroje, miewała teraz codzienne narady z panną Dorotą, protegowaną przez panie Skalskie krawcową.
Od kiedy bowiem panna Dorota wywiesiła nad oknami pracowni szyld sążnisty, opiewający „Modes et robes“ „Dora,“ i podniosła ceny w dwójnasób, zasłynęła od razu w miasteczku i okolicy jako pierwszorzędna mistrzyni swego fachu, w skomplikowanych sprawach damskiej toalety rej wodząca.
Eliza z Zosią biegały po sklepach, wybierając letnie materyały na suknie — w obu domach pośpiesznie robiono przygotowania, gdyż termin wyjazdu był bardzo blizki.
Ela przytem, nie wychodząc z roli skrzętnej gosposi, miała mnóstwo drobnych spraw do załatwienia. Trzeba było usmażyć trochę konfitur, zrobić jakieś konserwy na zimę, bieliznę tatusia i stryjka przejrzeć. Starała się nie zapomnieć o niczem, aby ojciec następnie nie miał najmniejszego powodu do wyrzekań.
Niezmiernie ożywiona, wydawała wciąż różne polecenia na przyszłość Maryannie, która zapewniała, że o niczem nie zapomni i że panienka nie powinna się o nic turbować, bo już ona od maleńkości do tego przywykła i wie dobrze, co, jak i kiedy ma być zrobione.
— Już to nasza panienka to w gorącej wodzie kąpana, wszystko chce szach! i mach! prędko, a tymczasem powolutku to się zrobi — mówiła poufnie do Horoszkiewicza, mrugając porozumiewawczo, — ale młodzi myślą, że oni lepiej wszystko umieją!...
I śmiała się cichaczem, pięścią zakrywając usta. A Horoszkiewicz, klepiąc córkę po zarumienionej twarzyczce, mówił z lekkim odcieniem żalu w głosie:
— Niech się bawi dziecko! Niech się bawi, byle nam nie płakało... Tylko nie rozbałamuć się tam, dziewczyno, bo zobaczysz!...
Ela zaś całowała ojca, okręcała Maryannę z szalonym impetem i po całych dniach nuciła piosenki — tak ją podniecała nadzieja zobaczenia czegoś nowego; myśl o tej podróży rozbudzała jej wyobraźnię.
Chwilami czuła wyrzuty sumienia, że, opuszczając dom rodzinny, nie doznaje takiego żalu, jakiego spodziewała się po sobie. Śpieszno jej było lecieć w świat szeroki i zaczerpnąć nowych wrażeń. Ludzie, których znała dotąd, robili na niej wrażenie przeczytanej książki, której treść umie się na pamięć. Gdy jednak nadeszła sobota ostatnia przed wyjazdem Elizy, z niezwykłą uprzejmością tym razem robiła honory domu i witała poważnych, statecznych partnerów ojca, którzy na winta przychodzili punktualnie i nieomieszkali w tym dniu stawić się w komplecie.
Pierwszym był zawsze radca Hejnałowicz, dobrej tuszy, z błyszczącą łysiną i ogromnie poczciwym wyrazem twarzy.
Po nim przybywali najczęściej razem Wysocki i Balik, koledzy biurowi Horoszkiewicza; zwykle też w sobotę zjawiał się Wincenty Turczyński, który czasem musiał na piątego zasiąść do winta, ale wolał przesiadywać przy pannie Elizie; winta nauczył się nawet podobno specyalnie dla tego, żeby mieć sposobność korzystania z zaprosin Horoszkiewicza na małe sobotnie partyjki.
„Poczciwy Wicuś,“ jak go koledzy nazywali, był rzeczywiście bardzo zacny, ale zarazem ogromnie komiczny. Wrodzona niezgrabność jego, w połączeniu z pretensyą do elegancyi, stanowiła zabawną mieszaninę. Wąsiki nosił butnie nastroszone, jaskrawe krawaty i kołnierzyki wedle ostatniej mody; śmiejąc się zaś, ukazywał dwa rzędy białych, niezmiernie dużych zębów.
A nic nie było łatwiejszego, jak rozśmieszyć Turczyńskiego. Śmiał się serdecznym, dziecinnym jakimś śmiechem, który działał rozweselające na jego towarzyszy. Lubili go zresztą niezmiernie, gdyż miał bardzo dobre serce, nie liczył się nigdy z groszem, miał zupełnie dosyć na własne potrzeby, więc pożyczał chętnie każdemu, kto się do niego udawał; nieraz całą miesięczną pensyę rozdał w ten sposób od razu, zanim wyszedł z biura. Śmiano się cichaczem z jego wymowy, gdyż nie wymawiał paru liter; on jednak, obojętny na to, czy treść czy forma tego, co mówił, budziły wesołość słuchacza, zaśmiewał się po prostu, widząc uśmiech na czyjejś twarzy. Mniej wymagające panny na wydaniu uważały go za nadzwyczaj sympatycznego i miłego chłopca — zwykle bowiem gdzie się zjawił Turczyński, robiło się od razu gwarno i wesoło. Wprost już miał szczęśliwą fizyognomię, działającą dobrze na otoczenie.
On zaś mawiał o sobie z pewnym dobrodusznym a zarazem wyrażającym wielkie zadowolenie z siebie wyrazem twarzy:
— Jestem psystojny, z dobłej łodziny, płacuję uczciwie... czemużby mnie panna Eliza odrzucić miaua?....
„Poczciwy Wicuś“ uważał za rzecz tak pewną, że Eliza musi zostać jego żoną, iż coraz mniej ukrywał swoją serdeczną tajemnicę przed ludźmi; wiedziano, że Horoszkiewicz go lubi i przyjmuje uprzejmie, a według niewygórowanych wymagań małomiasteczkowej sfery mógł uchodzić za najzupełniej przyzwoitą partyę. Poczęto więc z dnia na dzień oczekiwać oficyalnego potwierdzenia nowiny, iż nowa para się kojarzy. Wiadomość, że Eliza wyjeżdża ze Skalskiemi, zrobiła piorunujące wrażenie w kwartecie stałych sobotnich gości Horoszkiewicza.
Wysocki, szczupły niezmiernie, o chorobliwie żółtej cerze, mający wygląd przybranego w tużurek kościotrupa, miał zwykle ruchy nerwowe i humor często zmienny i zgryźliwy; ceniono go za jego nieskazitelną prawość, lecz obawiano się trochę z powodu znanej wszystkim złośliwości.
Nie lubił on Skalskich, a właściwie do niej samej miał niechęć, — skrzywił się więc z takim wyrazem niesmaku, jak gdyby co najmniej całą cytrynę przełknął niespodzianie — i wycierając nagle mu spadłe z nosa binokle, rzekł do Horoszkiewicza z pewnym odcieniem goryczy w głosie:
— I chce się to panu oddawać dziecko pod opiekę tego komiwojażera w spódnicy!
Nazywał tak Skalską najpierw za to, iż, jak powiadał, koczowniczy pędziła żywot, a powtóre, iż wiecznie jakieś próbki przeróżnych materyałów bławatnych nosiła z sobą.
Ale radca Hejnałowicz, który bywał u Skalskich i szczycił się przyjaźnią pani Antoniny, odrzekł dość ostro:
— Panie Wysocki! O kobietach z towarzystwa tak mówić nie można!.... Pani Antonina jednym więcej, drugim mniej się podoba: to rzecz gustu; pan też ongi należał do szeregu jej wielbicieli, a teraz przy każdej sposobności jej docinasz.
A Wysocki, który nie lubił, gdy wspomnień młodości dotykano, rzekł tonem wyższości, który chętnie przybierał:
— Stare plotki, panie radco!... Nie przeczę, że nieszpetna była ongi panna Tonia, zresztą, gdy się miało lat dwadzieścia, a gust niewyrobiony.... Ale teraz co się z tej kobiety zrobiło!...
— Moja żona ogromnie ją lubi i wychwala pod niebiosy — wtrącił Balik, który rad był coś o swej żonie wspomnieć; — co prawda, moja Mańcia nigdy o nikim złego słowa nie powie, ale już co Skalską, to specyalnie adoruje.
— Eee.... to zupełnie co innego! — zawołał Wysocki z zapałem — bo pani Marya to zacności kobieta. Wiesz pan... gdybym wiedział, że taką znajdę... kto wie... możebym i ja jeszcze się namyślił.
— Nic gorszego w takich razach, jak namyślać się długo! — zawołał jowialnie Horoszkiewicz. — Toć pan już niejednokrotnie rozpoczynałeś konkury, a w stanowczej chwili wycofujesz się zręcznie... Żal swobody?... hę?...
Wysocki ramionami wzruszył, co miało ironii najwyższej być wyrazem. Mówił zawsze, że kobiet nie znosi, ale podobno parę odkoszy, które otrzymał, były powodem tego przymuszonego w celibacie rozmiłowania.
— A widzi pani?... Cha! cha! cha! Jak to tatuś pani mądrze powiedział! — zawołał Turczyński, pokręcając nastroszone wąsiki i zwracając się wprost do Elizy. — Nic golszego, jak dwugo się namyślać. I ja jestem tego zdania! bo potem może być za późno!...
Karty właśnie rozdano. Turczyński się zręcznie od winta wykręcił, żeby zdobyć chwilkę rozmowy na osobności z panną Elizą.
— Ja wierzę w przeznaczenie — rzekła Eliza wymijająco, czując, do czego Turczyński zmierza; — panu Wysockiemu widocznie nie było przeznaczonem ożenić się za młodu....
— A mnie? jak pani myśli? co jest sądzonem? — zapytał pan Wincenty, przysuwając się bliżej i starając się zajrzeć w oczy Elizy, która trzymała je teraz uparcie utkwione w robótkę, zajęta haftowaniem jakiegoś monogramu.
— To nazbyt dla mnie zawiłe — odparła filuternie.
— No, ale jednakże — nalegał Tarczyński, — tak na przykład, ogólnie biołąc, jeśli ktoś jest z dobłej familii, dosyć psystojny, ma dobłe stanowisko i bałdzo dobłe sełce, czy ma szanse spodziewać się, iż go ktoś pokocha wzajemnie?
— „Niech żywi nie tracą nadziei!...“ — zaśmiała się wesoło Eliza, której nie wiadomo dlaczego nagle wiersz poety na myśl przyszedł.
Powiedziawszy go, pożałowała natychmiast, w obawie, aby Tarczyński nie uważał tego za zachętę z jej strony.
Wicusiowi oczy się rozjaśniły.
— To jest... jak to pani łozumie?... przecież tylko żywi mogą mieć nadzieję?...
— Tak powiedział Słowacki. A czy pan lubi Słowackiego?... — zapytała nagle, chcąc gwałtem rozmowę na inne pchnąć tory.
— Ja wszystkie poezye lubię — odrzekł Turczyński, — a szczególniej te, w których jest mowa o miwości!... Przyznam się pani, że sam też zacząwem pisać wiełsze. Niedawno poswawem do Tygodnika i wydłukowali mi jedną stłofę...
— Dlaczego tylko jedną? — zdziwiła się Ela.
— Bo ja wiem?... Ci litełaci to podobno stłaszni intłyganci!... Chcą mwodszym pióło z łęki wytłącić!...
— Przecież redakcye muszą się znać na tem! — odrzekła Eliza, która miała iście prowincyonalną cześć dla drukowanego słowa i oburzała się, gdy kto śmiał niechętnie o literatach się odzywać.
— Im się zdaje, że fołma niewyłobiona! To przecież bywo bałdzo uadne!.... Do E.... H!.... A oni na zwość napisali, że tak uadnie pisać nie należy! I tę stłofę umieścili w odpowiedziach od łedakcyi!.... Intłygi.... wszędzie intłygi!....
Eliza zaledwie zdołała powstrzymać się od śmiechu, lecz rada, że Turczyński wpadł na temat innego rodzaju zwierzeń, niż te, których się obawiała, zaczęła domagać się, aby jej coś z własnych utworów zadeklamował, lub zaimprowizował.
— Mnie ogłomnie uatwo to przychodzi — rzekł Turczyński: — byle papieł i ouwek pod łęką, to już i wiełsz się zuoży....
Eliza poskoczyła do biurka, i wysunąwszy z szuflady ćwiartkę listowego papieru, podała ją Tarczyńskiemu.
— A zatem proszę mi na pożegnanie coś zaimprowizować — rzekła wesoło; — nie wiedziałam, że pan ten talent posiada.
— Dawniej mi się zdawao, że nic niema tłudniejszego, jak dobiełać łymy, a tełaz to mi same pwyną i pwyną!.... Sam nie wiem, skąd ich się tyle bierze!
— A jakże tam idą lekcye gry na flecie? — zapytała Eliza.
— Już zarzuciwem ten niewdzięczny instłument — odparł, śmiejąc się nagle, jak gdyby mu się udało coś bardzo dowcipnego powiedzieć. — Flet psuje fołmę ust, płoszę pani! Więc zacząwem tełaz uczyć się głać na cytrze! Wziąem już trzy lekcye.
— Gdy powrócę, to mi ją pan przyniesie, bo nigdy jeszcze nie widziałam cytry — rzekła Eliza.
— Lepiejby bywo, żeby pani wcale nie odjeżdżawa! — rzekł melancholijnie Turczyński. I czując widocznie nagły przypływ natchnienia, wziął ołówek i jął szybko kreślić nim na papierze.
Po chwili zapisaną ćwiartkę podał Elizie, sam zaś, jakby nie chcąc być świadkiem wrażenia, jakie sprawi na niej czytanie owego utworu, wstał, przeszedł się po pokoju, i zapaliwszy papierosa, do grających się zbliżył.
Eliza tymczasem czytała:

Gdy burza grzmi,
Ja mówię ci:
Ja kocham Cię,
Ty kochaj mnie!...

Ty pogoda — a ja burza,
Ty fijołek, a ja róża.
Jako gwiazdy na błękicie
Pędzić będziem miłe życie —
Obcym będzie niepokój,
Boś Ty moja, a jam Twój!!!

Eliza wybiegła do swego pokoju, aby się módz wyśmiać dowoli, gdyż po prostu śmiech ją dławił.
Głupota ludzka nigdy łatwiej się nie demaskuje, jak wówczas, gdy w zakres twórczości wkracza. Są ludzie, którzy przez całe życie uchodzą za przeciętnie intelligentnych dlatego, iż mają tyle taktu, że swego nieuctwa nie produkują.
Poczciwy Wicuś, dopóki miał do czynienia z cyframi i buchalteryą, uchodził nawet za zdolnego w swym zakresie urzędnika; szczęściem dla niego nikt jeszcze z kolegów nie wiedział, iż opętała go erotyczno-pisarska mania.
Eliza schowała do kieszeni drogocenny autograf wschodzącej gwiazdy literackiej; jeszcze filuterny uśmiech po ustach jej się przewijał, gdy stała zakłopotana trochę, starając się w myśli sformułować jakąś stanowczą odpowiedź wobec tak gorąco wypowiedzianych afektów Turczyńskiego.
— Anim ja twoja, aniś ty mój!... dzięki Bogu! — szepnęła wesoło.
Szła właśnie, namyślając się, w jaki sposób dać grzeczną odprawę natrętowi, który więcej ją właściwie śmieszył, niż gniewał, ale usłyszawszy jej kroki, Turczyński wszedł do jadalni i zastąpił jej drogę. Łokcie zawsze trzymał rozsunięte szeroko, co go robiło podobnym do ptaka, zrywającego się do lotu.
— Cóż pani mi odpowie? — zapytał, pochylając się ku niej. — Niechże przed odjazdem pani mam jakąś pewność przynajmniej....
Ela zamyśliła się chwilę, potem rzekła nagle, patrząc mu prosto w oczy:
— Czy pan rozumie różnicę pomiędzy „kocham“ i „lubię?“
— A pewno, że łozumiem! — odparł. — To co innego, a to co innego.
— Otóż właśnie. A ja chciałabym panu wytłómaczyć wyraźnie, że ja pana bardzo lubię, panie Turczyński, ale to nie jest to, czego trzeba do wspólnego szczęścia... to nie miłość.
— Miwość, płoszę pani, jest z mojej stłony; niech pani mnie tylko tłochę lubi, niech pani mi odłobinkę sprzyja, o nic więcej nie buagam.
— I sprzyjam panu i lubię pana — odparła Ela z jakimś pobłażliwym uśmiechem, jak gdyby mówiła do dziecka, — ale nie trzeba się na mnie gniewać za szczerość; wdzięczną panu jestem ogromnie za okazywaną mi życzliwość, jednakże...
Ale Turczyński, nie czekając końca, za głowę się chwycił oburącz i zaczął latać po pokoju, wołając płaczliwie:
— Niech pani nie mówi... na litość Boską! Jeśli to ma być coś zwego, to wolę nie swyszeć! Nie, nie! za nic w świecie!...
Wyglądał tak komicznie w tem zacietrzewieniu, że Ela nie mogła ukryć uśmiechu.
— Nic tak bardzo złego nie mówię, niech się pan nie przeraża — rzekła spokojnie. — Ale, według mego zdania, prawda, chociażby przykra, sto razy więcej od fałszu jest warta.
— I za co pani mię krzywdzi? za co?... — mówił Tarczyński, nie słuchając prawie słów ostatnich, oddany własnym rozmyślaniom. — Ja panią tak kocham, panno Elizo, że oto, jak mię pani widzi, załazbym dla pani ten ueb łozbiw o ścianę!
Tak dobitnie zarazem illustrował gestem chęć przebicia głową muru, czy murem głowy, że Eliza nie wiedziała już, czy się śmiać z jego wybryków, czy gniewać, czy litować? To ostatnie uczucie przeważyło w jej sercu nad innemi; wzięła go za rękę i rzekła serdecznie:
— Dobry panie Wincenty! Ja i tak wierzę, że pan mnie kocha; ale cóżem winna temu, że nie mogę panu tem samem odpłacić?... Życzę panu jak najlepiej i pragnęłabym widzieć pana szczęśliwym.
— A jakże!... — mówił rozżalony. — A jakież to mi może być szczęście bez pani, panno Elizo?...
W tonie jego głosu brzmiało tyle smutku, a zarazem jakiejś dziecinnie szczerej bezradności, że jej się seryo żal zrobiło poczciwego Wicusia.
— Mój Boże, mój Boże!... Jakie to nieszczęście, że to ja się właśnie panu podobałam! — rzekła, zakłopotana jego frasunkiem. — Tyle jest przecież panien tutaj, co tysiąc razy więcej są warte ode mnie!... Bo ja jestem zła i kapryśna. O! nie ma pan pojęcia, jaka czasami bywam nieznośna!...
I nagle uczepiła się tej myśli, aby go zrazić do siebie.
Ale Turczyński głową wzruszał i powtarzał swoje:
— Co mi pani guowę zawłaca!... Takiej jak pani niema na świecie!... Dobrze! Niech pani będzie zwa, a ja dobły... to się zrównoważy...
W tej chwili cicho wsunął się Hilary i stanął pomiędzy nimi.
Elizie było to na rękę, że ich samnasam przerwano, chociaż stryj Hilary był raczej cieniem ludzkiej postaci, niż człowiekiem.
Ale Hilaremu, który rzeczywiście do Eli był przywiązany, słysząc gwar ożywionej rozmowy, zdało się widocznie, że trzeba ją od napaści jakiejś bronić.
Odsunął więc lekko Turczyńskiego i mówił zwolna, jakby do siebie, szklisty wzrok utkwiwszy w przestrzeni.
— Chaos... Otchłań... Odmęty... Wszystko się kręci, kręci... kręci... i wpada w przepaść... taki świat!...
Był to frazes, który od kilku dni powtarzał uporczywie.
— Ot, widzi pani, widzi pani, do czego nieszczęście doprowadza czuowieka! — zawołał Turczyński gwałtownie. — I ja tak skończę! Inaczej być nie może. Niema dla mnie łatunku. A wszystkiemu pani winna!...
— Innym razem pomówimy o tem... niech się pan tymczasem uspokoi — odrzekła Eliza.
A Hilary, wpatrując się kolejno w ich zarumienione twarze, zapytał nagle:
— Czego on chce, Elo?... Powiedz, niech stąd idzie!... Idź, idź, idź!...
I niecierpliwym ruchem odtrącał go coraz dalej.
Eliza skinęła na Turczyńskiego, by się choremu nie sprzeciwiał i wyszedł do salonu.
Uspokoiwszy wuja, podała panom zakąski i wino, i tak manewrowała, aby już z Turczyńskim nie pozostać sam na sam.
Usiadła więc przy ojcu i, oparta o jego krzesło, przyglądała się grze w milczeniu, chociaż nic a nic ją ona nie zajmowała.
Turczyński się zachmurzył, i skarżąc się na silny ból głowy, pożegnał wcześniej towarzystwo.
Ojciec rzucił na Elę badawcze spojrzenie i westchnął nieznacznie.
Ela, udawszy się na spoczynek, długo jeszcze usnąć nie mogła. Była dziwnie znużoną i rozstrojoną.
Starała się pocieszyć myślą, że za parę dni stąd wyjedzie, i uczuwała ogromną wdzięczność dla Skalskich, że ją właśnie teraz zabiorą, — nie umiała już sobie przedstawić, coby było, gdyby nagle projekt się zmienił.
— Cóż z tego? — mówiła sobie. — Pojadę na dwa miesiące, a potem znów życie tym samym pójdzie trybem. Mijają lata, zmian żadnych nie przynosząc z sobą... i dalej wciąż będzie to samo...
Nigdy jeszcze otoczenie dotychczasowe, mała, brudna mieścina i owi ludzie, których od dzieciństwa prawie widywać nawykła, nie wydali się jej tak obcy, tak banalni; nigdy nie była tak znużoną i przygnębioną, pomimo, że przed godziną do łez prawie się śmiała, czytając poezye Wicusia.
Przyszedł jej nagle na myśl opis doświadczeń, robionych na ptakach, trzymanych pod kloszem; coraz duszniej, straszniej, tchu niestaje biednej ptaszynie. Co za udręczenie! Brrr!... I jej się w tej chwili wydało, że ją przygniata jakiś klosz olbrzymi i że nie ma czem oddychać.
Myślała teraz o Tadeuszu. Jakżeby chciała mieć go w tej chwili przy sobie! On się wcześnie otrząsnął z tej przygniatającej go atmosfery, ale wrażliwy niezmiernie na wszelkie prądy, dążące do uszczęśliwienia ludzkości, dał się unieść fali i dziś jest jakby chwilowo osadzonym na mieliźnie, równie daleki od brzegu, który dobrowolnie porzucił, jak od celów, do których dążył...
Ojciec?... Poczciwe ojczysko! Zadawalnia się tem życiem monotonnem a regularnem jak zegarek. Rano biuro, po obiedzie przechadzka, od czasu do czasu wincik z kolegami — oto wszystko.
Stryj jest niepoczytalny. A ona? Cóż ją tu czeka?... Turczyński? lub inny w tym rodzaju konkurent?... Czy podobna, aby się mógł znaleźć kiedy tutaj ów inny, dobry, mądry, szlachetny, kochający i kochany, ten „najmojejszy,“ jak go nazywała w swej wyobraźni?...
A tymczasem z saloniku dochodziły ją wciąż głosy grających.
Hejnałowicz, Wysocki, Balik... Miała już dosyć tego! Ich wiecznie powtarzające się dowcipy, anegdoty, te same frazesy, te same spojrzenia!
Och! Nuda, śmiertelna nuda!...
Gdy była samą, czuła się bez porównania weselszą, prawie szczęśliwą.
Dnie mijały szybko przy zajęciach gospodarskich, książce lub szyciu, od paru miesięcy miała w dodatku pożyteczną i ogromnie zajmującą zabawkę. Były to sierotki, sześcioletnia Kasiunia i czteroletni Władek, dzieci wyrobnicy wdowy, mieszkającej w tym samym domu.
Gdy Ela zauważyła, że po całych dniach pozbawione są opieki, zabierała je odtąd do siebie na kilka godzin. Bawiła się z niemi, opowiadała bajki, szyła dla nich ubranka, sprowadziła nawet z Warszawy metodą Froebla urządzone gry rozmaite i znajdowała niezmierną przyjemność w towarzystwie swych malutkich przyjaciół.
Zawsze z żalem zobopólnym rozstawano się z sobą.
Ela przypominała sobie w tej chwili te ich szeroko otwarte oczęta i tulące się do niej z ufnością dwie główki płowe — i nagle ogarnęła ją wielka tkliwość.
— A swoją drogą jaka ja jestem wielka egoistka! — zakonkludowała, powracając znów do zwykłego optymistycznego nastroju. — Myślę o sobie, jak gdybym doprawdy była osią, około której świat się obracać powinien... Cieszę się, że opuszczam ten kąt, deskami zabity od świata, ale mi w gruncie ogromnie będzie żal tatusia i stryja, nawet gderliwej Maryanny, i mego pokoiku i wyhodowanej przeze mnie rezedy, która już przekwitnie, zanim powrócę, i tych moich miłych, zamorusanych dzieciaków, które się zmartwią biedactwa, gdy im powiedzą, że nie mają po co przychodzić, bo panienka wyjechała.
Tak rozmyślała Eliza, leżąc na swem białem posłaniu, a serce jej biło szybko pod natłokiem sprzecznych myśli i wrażeń.
Zasypiała już, gdy ją doszedł jeszcze basowy głos Hejnałowicza, zapowiadający wielkiego szlema.


∗                    ∗

Za parę godzin miano już stanąć w Szumlance.
Eliza wydawała się ogłuszoną gwarem kolejowym, czuła dotąd zamęt w głowie z powodu zmęczenia i chaosu dni ostatnich, i tych kilkunastu godzin, spędzonych w wagonie.
Bawiło ją wszystko, dziwiło i onieśmielało zarazem. Brzmiał jej ciągle w uszach przesadny trochę, lecz nadzwyczaj potoczysty styl mowy pani Skalskiej, dla której zmiana miejsca była wprost nieodzownie do życia potrzebna. Wyglądała elegancko w szarym podróżnym kostiumie, jakby o lat kilka odmłodzona; trzpiotała się w ciągu podróży tak, że na pierwszy rzut oka możnaby ją za starszą siostrę Zofii raczej, niż za matkę poczytać.
W ciągłym była ruchu: to spoglądając w okno, zachwycała się jakimś pięknym widokiem, to znów wydobywała z koszyka coraz nowe przysmaki, których zapas spory miały z sobą, lub dla rozmaitości przepakowywała na nowo drobne paczki, paczuszki, pudła kartonowe i tualetowe przybory, pudrując przytem co chwila twarz pulchną jeszcze i świeżą, podwójnym zakończoną podbródkiem.
Od pewnego czasu zaczęła rzucać ciekawe spojrzenia w stronę sąsiedniego przedziału, w którym się rozlokował bardzo sympatycznej a zarazem dystyngowanej powierzchowności młody blondyn.
Przezorna mama bystrym wzrokiem objęła od razu całość i szczegóły, a mianowicie zauważyła, że elegancki tłómoczek podróżny tego pana nosił na sobie stemple Paryża i Rzymu; następnie nie uszło jej uwagi, że papierośnica, z której zwolna właśnie wydobywał cygaro, jakby namyślając się, czy ma je w obecności pań zapalić, ozdobiona była monogramem, nad którym unosiła się misternie wyrobiona hrabiowska korona.
Schował jednak cygaro, a natomiast trzymając w ręku papieros, zwrócił się do pań z uprzejmem zapytaniem:
— Czy wolno?...
Pani Skalska skwapliwie udzieliła pozwolenia — i chociaż pojmowała doskonale, iż jest to najprostsza forma grzeczności z jego strony, rozliczała w duchu, iż będzie jednym z tych drobnych pretekstów, służących nieraz do zawiązania znajomości w podróży.
W chwilę potem, gdy panie zapragnęły otworzyć okno, a nie mogły z tem same poradzić, pośpieszył natychmiast z pomocą. Na tem jednak skończyły się wstępne kroki, na które rozliczała pani Antonina, — pomimo bowiem, że dość wyraźnie rzuciła parę ogólników, dających mu możność wtrącenia słówka do rozmowy, nie skorzystał z tego, i zasunąwszy się wygodnie w głąb’ fotela, nie odrywał oczu od francuskiej książki w żółtej okładce, która zdawała się całkowicie pochłaniać jego uwagę.
Po paru nieudanych próbach pani Skalska dała na pozór zupełnie za wygranę. Jednak w wyborze tematów rozmowy widoczną była chęć uświadomienia towarzysza podróży, że rodzina Skalskich to nie „byle co,“ posiada bowiem rozlegle stosunki i koligacye z najpierwszemi rodzinami w kraju.
Ale zarzucanie tego rodzaju wędki nie dostarczyło pożądanego połowu nowych spostrzeżeń; nie dostrzegła ani cienia zainteresowania się w twarzy młodego gentelmana, pomimo, że genealogie wymienionych przez nią rodów musiały mu przecież być znane, jeśli pochodził z tej sfery.
Więc zaczęła ni stąd ni zowąd unosić się nad pięknością Alp i rozwodziła się szeroko o tem, że koniecznie musi Zosi Paryż tej zimy pokazać.
Zosię zachowanie się matki krępowało widocznie; czuła doskonale, że wszystko to mówiła w chęci popisu i że w rezultacie okrywa się śmiesznością. Szczególniej nie lubiła, gdy pani Antonina, wpadłszy w zapał erudycyi, wyładowywała szczupły zresztą zapas encyklopedycznych wiadomości, lub wyliczając całe szeregi szumnych nazwisk, mówiła z takim entuzyazmem i przejęciem o różnych domowych sprawach pewnych hrabiów i księżniczek, jak gdyby stanowili grono najzażylszych jej przyjaciół. — Ale wszystko ma swe granice i wymowa pani Skalskiej wyczerpała się w końcu.
Okazało się, że żaden z poruszonych przez nią tematów nie był zdolny podziałać jako prąd elektryczny na młodego sąsiada.
Właściciel hrabiowskiej korony, tłómoczka, noszącego ślady zagranicznej podróży, i tomu Bourget’a — milczał uparcie.
Panny ze swej strony zrobiły jedno odkrycie, a mianowicie, że ów nieznajomy posiada ogromnie wyraziste jasno-niebieskie oczy. Zresztą zachowywały się bardzo poważnie, a gdy pani Antonina mówić przestała, pochylone ku sobie rozpoczęły cichą rozmowę, w której największą rolę odgrywały pensyonarskie łączące je z sobą wspomnienia.
Ciągle „A pamiętasz?...“ słychać było.
Potem Zosia opowiadała Eli półgłosem o Szumlance i zupełnie na sąsiada nie zwracały uwagi. On zaś, chociaż zdawał się zatopiony w czytaniu, biegłem okiem znawcy ocenił delikatny profil Zofii i sympatyczną, świeżą, pełną uroku twarzyczkę Elizy.
Mama Skalska zrobiła na nim wrażenie prowincyonalnej gęsi, dotkniętej nieszczęśliwą manią wielkości.
Hrabia Michał, „Misiem“ w kółku poufnem zwany, wracał do rodziny z długiej poza granicami kraju wędrówki, a z rozmowy pań dowiedziawszy się, że dążą do Szumlanki, uważniej, chociaż ukradkiem, śledzić je począł. Szumlanka bowiem graniczyła z majątkiem siostry hr. Michała; znał właścicielkę jej, p. Wołoknicką, przyszło mu więc na myśl, że prawdopodobnie kiedykolwiek spotkać się z niemi wypadnie. W tej chwili jednak czuł się znużonym i nieusposobionym do rozmowy. Ogarnęło go jakieś lenistwo myśli; pomimo więc, iż doskonale zrozumiał manewry mamy Skalskiej, mające na celu zachęcenie go do zabrania znajomości, postanowił do końca zachować milczenie.
Nie przeszkadzało mu to jednak bystrym słuchem chwytać słówka z przyciszonej rozmowy panien; trzymał się zasady, iż w życiu bez porównania wygodniej jest być widzem, niż aktorem.
Rozważył na prędce wszystkie pro i contra zawartej dorywczo znajomości: Konwenanse wymagałyby rozpoczęcia banalnej rozmowy z ową mamą „z oficyny,“ jak określał ludzi tego kalibru; mama „zaakaparuje“ mnie natychmiast i zmusi do wysłuchiwania albo żywcem z Bedäcker’a poczerpniętych mądrości, które mi działać będą na nerwy, albo nudzić pytaniami, co jest równie „piłujące.“ Panny zaś, jak to u nas panny, zasznurują usteczka i milczeć będą układnie, gdy mama tymczasem będzie robić honory wagonu. Nie opłaci się! — zakonkludował i w dalszym ciągu przerzucał leniwie kartki książki o żółtej okładce, ozdobionej sakramentalną marką: „Fac et spera.“
Nie zwracał dotąd najmniejszej uwagi na swojskie krajobrazy, przesuwające się w oknach wagonu jak barwna panorama.
Ale w wyrazistych oczach Elizy, utkwionych w okno, dojrzał naraz tyle zachwytu i miłego zdziwienia, że zrobił sobie cichaczem uwagę:
— Ta chyba pierwszy raz w życiu podróżuje! No, proszę!... I gdzie się to takie naiwne wychowało?...
On sam miał w gruncie duszę poetyczną i na piękności przyrody wrażliwą, ale widział już tyle w swem życiu, iż był więcej wymagającym, a przytem zależało to zupełnie od nastroju, w jakim się znajdował.
Dziś fizyczne zmęczenie odbierało mu najzupełniej możność podziwiania czegobądź na tym najlepszym ze światów; myślał z przyjemnością o tem, iż za parę godzin będzie u celu podróży i że w wiejskiem zaciszu, daleki od chaosu i gwaru, które mu sen od powiek odpędzały, będzie mógł spać, spać... ach! spać...
Bezsenność trapiła go od dłuższego już czasu, oddziaływując fatalnie na humor i usposobienie, — nie dziw więc, że w obecnej chwili marzenia jego w tak prozaicznej objawiły się formie.
W takiem usposobieniu podróżni zbliżali się do ostatniej stacyi kolei.
Panie Skalskie niespokojnie wyglądały przez okna wagonu, chcąc się zapewnić jak najprędzej, czy są już konie? czy się znajdzie tragarz do szybkiego zabrania rzeczy? pociąg bowiem zatrzymywał się na stacyi zaledwie kilka minut. Ela z pudełkiem od kapelusza w jednej, a koszyczkiem pani Skalskiej w drugiej ręce, stała już gotowa do wyjścia, zarumieniona z powodu mimowolnie ogarniającego ją wzruszenia. Pociąg stanął. Pani Antonina zadziwiła się, widząc, że i ów zajmujący ją wielce nieznajomy na tej samej stacyi wysiada. Przywołał właśnie tragarza, by rzeczy jego wyniósł i o konie z Czernina zapytał.
— Jestem w domu!... — powiedziała sobie Skalska — to brat Meny Wodzianieckiej... urodzonej... Boże!... że też ja zupełnie zapomniałam w tej chwili!... Wiem, że pochodzi z hrabiowskiej rodziny... Nazwisko kręci mi się w myśli... — I, zajęta przypominaniem owego nazwiska, uwijała się przytem energicznie, zbierając i licząc tobołki, wydając jakieś rozporządzenia, których właściwie nikt w ogólnem zamieszaniu nie słuchał.
Z Szumlanki wysłano czwórkę starych, lecz bardzo dobrze utrzymanych siwoszów, zaprzężonych w duże lando.
Hr. Michał wsiadł do wykwintnego amerykana; parę dzielnych anglezowanych koni, niecierpliwie kopiących ziemię, trzymał woźnica, w piaskową liberyę przybrany. Zanim ruszyli w drogę, młody człowiek leniwym trochę ruchem odwrócił głowę w stronę oddalającego się powozu, i obejmując ostatniem spojrzeniem wdzięczną postać Elizy, której oczy, pełne zachwytu i zdziwienia, zdawały się mówić w tej chwili: „Jakże ten świat jest pięknym!...“ — uśmiechnął się mimowoli jakimś ciepłym, serdecznym uśmiechem i szepnął przez zęby:
— Pyszna jest ta mała!... Naiwność godna pędzla prerafaelitów... Musi to być swoją drogą bardzo poczciwe stworzenie!
A pani Antonina łamała w dalszym ciągu głowę, aby przypomnieć sobie, jak jest z domu pani Mena Wodzianiecka? i dręczyła się tem, że jej pamięć niedopisuje...
Powóz toczył się po równym, szerokim gościńcu, skowronki śpiewały tak głośno, że; pomimo kół turkotu, słychać było wyraźnie ich dźwięczne trele, a łany zboża, wiatrem kołysane, wyglądały jak marszczące się fale. Panny miały ogromną chęć wyskoczyć z powozu dla zebrania polnego bukietu, tak nęciły je rozrzucone wśród żyta bławatki i maki, ale pani Antonina nazwała je za to szalonemi pałkami, dowodząc, że będą mieć jeszcze tej sielanki aż do przesytu, i że niepodobna opóźniać przybycia dla tak błahej przyczyny, kiedy tam ciotunia z pewnością z obiadem na nich czeka. Musiały więc zaniechać zamiaru. Eliza ściskała co chwila dłoń Zosi, którą trzymała w swojej, jakby w tym niemym wylewie uczuć dziękowała jej za to, iż się tu znajduje z niemi, za to niebo szafirowe bez chmurki, za zieleń łąk, na których oko zdawało się odpoczywać i wchłaniać jakieś niepojęte ukojenie i błogość.
Dusza jej tonęła w powodzi najsłodszych wrażeń, odurzała ją balsamiczna woń świeżo skoszonego siana, miałaby ochotę krzyczeć, płakać, lub śmiać się na przemiany, i biedz, biedz gdzieś hen! przez pola, i całemi garściami rwać kwiaty, lub drobną dłoń przesuwać pieszczotliwie po kołyszących się kłosach złocistej pszenicy.
— Mój Boże! Mój Boże! — szeptała, tonąc wzrokiem w olbrzymim nieba przestworze. — Jakiś ty dobry, mądry i wielki!...
Wtem stangret palnął z bata z taką energią, gdy wjeżdżali w topolową aleję, że Eliza drgnęła, obudzona z rozkosznych marzeń; potem powtórzył ten manewr z większym jeszcze animuszem, gdy podjeżdżali przed ganek.
A był to ganek staroświecki, na sześciu wsparty kolumnach. W całej dziwacznej strukturze domu próżnoby kto doszukiwał się jakiegobądź stylu, ale było coś patryarchalnego i niezmiernie swojskiego w tym nieproporcyonalnie wysokim dachu, o oknach niesymetrycznie, to blizko siebie, to znów w szerokich odstępach osadzonych; widocznie wygodę nie elegancyę miano tu na celu.
W progu powitała ich drobna, malutka postać kobieca, czarno przybrana; twarz jej promieniała radością na widok upragnionych gości, a oczy tyle wyrażały słodyczy i dobroci zarazem, że od pierwszej chwili po prostu chwytały za serce.
Po pierwszych uściskach i zobopólnych objawach zadowolenia, ciocia Zuzia rzekła serdecznie:
— Chwałaż Bogu, że i Ela przyjechała z wami!... Dziękuję wam, moje drogie!...
A zwracając się do Elizy, dodała:
— Pozwolisz, moje dziecko, że cię bez ceremonii po imieniu nazywać będę?
Eliza ucałowała ręce staruszki, ośmielona od razu jej gościnnem przyjęciem; doznawała wrażenia, że zna już dobrą ciotunię od niepamiętnych czasów.
A ciocia Zuzia patrzyła z zachwytem to na swą faworytkę Zosię, to znów na Elę, która jej też od razu do serca przypadła, i mówiła wesoło:
— Chodźcie, kochaneczki moje, ot tu, za mną, proszę, wprost na werandę, bo to mój letni salon i jadalnia, tu spędzam całe dnie i wieczory... Jakóbie, a proszę obiad coprędzej podawać. Ale może wpierw, Antoleczko, chcesz zwiedzić swój apartament? Tu będą na lewo, za zielonym salonikiem, wasze pokoje. Uważasz, że w domu trochę zmian zrobiłam? Będzie wam teraz wygodniej, bo macie osobne drzwi do ogrodu.
Ciocia Zuzia uwijała się żywo, rozweselona, uśmiechnięta. Nazywała zawsze letnie miesiące swoim karnawałem, zwykle bowiem cicho było w Szumlance i mało kto tu zaglądał.
Pani Zuzanna Wołoknicka była od lat kilkunastu wdową; jedyne dziecię utraciła jeszcze będąc w młodym wieku. Samotność ciężyła jej bardzo, gdyż było to jedno z tych serc kobiecych, które posiadają nieprzebrane skarby miłości w swej głębi; nie mając zaś obowiązków najbliższych, czują się jakby wytrącone z przeznaczonej im kolei życia. Możnaby je przyrównać do powoju, z pod którego usunięto podporę: owija się on w dalszym ciągu o jakieś poblizkie drzew konary, w ostateczności najwątlejszych badyli się ima. Tak samo dzieje się z podobnemi im naturami, które bez przywiązania jakiegoś istnieć po prostu nie są w stanie.
Pani Zuzanna dużo przecierpiała w życiu, jednak doznane zawody i ciosy nie rozgoryczyły jej gołębiej duszy; przeciwnie, zdawało się, że nikt z większem zaparciem się siebie nie potrafiłby wniknąć w innych dolę i niedolę. Sama nigdy się na pierwszy plan nie wysuwając, myślała wyłącznie o tem, żeby o ile możności każdemu osładzać życie.
Podtrzymywała ją w tem głęboka wiara, która nie zasadzała się na formach, lecz stanowiła prawdziwie treść i pobudkę wszystkich jej czynów.
Pomiędzy rezygnacyą a prawdziwie chrześcijańskiem godzeniem się z wolą Opatrzności jest jednak znaczna różnica; podkładem pierwszej jest zawsze smutek i zawód, które duszę jakby mgłą melancholii spowijają, drugie daje łagodną słodycz bezwzględnego spokoju, jakiś refleks nieziemskiego szczęścia i cichego ukojenia. Pani Zuzanna starała się stworzyć sobie sztucznie obowiązki rodzinne, otaczała więc macierzyńską pieczołowitością różnych wychowańców i wychowanki, przeważnie chrześniaków, traktowała bowiem poważnie tytuł chrzestnej matki, który większość za czczą formę uważa, — ona zaś, przyjmując moralne zobowiązanie czuwania nad tym drobiazgiem, spełniała je z miłością i oddaniem.
Za to w życiu codziennem trudno było znaleźć osobę mniej praktyczną, a przedewszystkiem mniej liczącą się z własnym interesem, jak pani Wołoknicka.
— Cóż to za gospodarowanie dziwaczne w tej Szumlance! Pożal się Boże! — wołali sąsiedzi, oburzając się potrosze szczodrością i pobłażliwością poczciwej staruszki. — A toż to panią dobrodziejkę okraść mogą z kretesem, bo pani wszystkim ludziom wierzy!
A ciocia Zuzia śmiała się dobrotliwie, tłómacząc się jakby z pewnem zakłopotaniem:
— Czyż taki wszystkim, koteczku? Nie myślcie znów, że jestem tak bardzo naiwną. Ale powiedzcież mi, proszę, moi drodzy, czy mogłabym nie ufać moim sługom, z których żaden mniej niż lat trzydzieści nie jest przy dworze?... Wszystko to u mnie wyrosło, u mnie się zestarzało, a przywiązane to, a poczciwe, w ogieńby poszli za mnie, gdyby tego okazała się potrzeba! Krzywdę śmiertelnąbym im wyrządziła, gdybym chciała drobiazgowo każdą ich czynność kontrolować...
I trzeba przyznać, że, ku ogólnemu zdumieniu, metoda cioci Zuzi wydawała wyjątkowo dobre rezultaty, bo służba, całą duszą swej pani oddana, tak szczerze pilnowała jej interesów, jakby o ich własność chodziło. Nie pamiętano, aby, od kiedy pani Wołoknicka ster rządów nad Szumlanką objęła, wydarzyła się kradzież, lub jakie nadużycie się wykryło.
Był to system ślepego zaufania, tak prosty w gruncie, że się nikomu w głowie mieścić nie mogło, w jaki sposób ład tam panuje wzorowy. Ponieważ jednak tak było bez wątpienia, z czasem sąsiedzi i znajomi przestali się dziwić i panią Zuzannę przestrzegać, chyba tylko czasem powiedział który, grożąc jej, żartem:
— Już to kochana pani Zuzia to nam zupełnie służbę rozbałamuca! Gdy się komu reprymendę powie, wnet Szumlankę za przykład stawia:
„U pani Wołoknickiej to ze wszystkiem inaczej — powiadają. — Tam wszystko wolno, a pani to już taka dobra, że nie tylko nie wypomina, że wzięto za dużo ze śpichrza lub śpiżarni, ale jeszcze poklepie po ramieniu i mówi:
— „A uważ-no, koteczku, żeby wam nie było za mało!...“
Taką to była owa najlepsza pod słońcem ciotunia, jak ją zwała Zosia, a pod gościnnym dachem której znalazła się nagle Eliza.
Gdy panny poprawiły na prędce rozrzucone w drodze włosy, a pani Antonina obliczyła wszystkie kufry, paczki i kosze, które do przeznaczonych dla nich pokojów wniesiono, pośpieszyły na werandę, gdzie je oczekiwał stół obficie zastawiony.
Na środku stał bukiet wspaniały, z wielkim ułożony gustem. Przez gęste sploty wina i powojów, tworzących malownicze arkady, przedzierały się promienie słoneczne, kładąc złociste plamy na obrusie i połyskując w szkłach i srebrach zastawy.
— Tak dużo nakryć u cioci! — zawołała żywo Zosia. — Nie jesteśmy ubrane na galowe przyjęcie, moja ciotuchno! Może ciocia w niespodziance jakich pięknych rycerzy ukrywa?...
— A! dziewczętom to zaraz o rycerzach się marzy!... — pogroziła ciocia Zuzia. — Nie, moja Zosieńko, nic z tego; zobaczysz wprawdzie aż dwa mundury o błyszczących guzikach, bo jest tu Stefuś i jego kolega Edzio, którzy zjechali do mnie na wakacye...
— Stefan? To ten wychowaniec cioci — podchwyciła pani Antonina, — ten, którego poezye cioteczka wydała swoim kosztem. Przypominam sobie; podobno zdolny jest i krytyka te pierwsze jego próby przyjęła życzliwie; chociaż swoją drogą mówią w Warszawie, iż młodych literatów tyle się namnożyło, że wkrótce, wobec drożyzny węgla, utworami ich opalać miasto wypadnie! Jakże mu tam poszły egzamina?
— Co tam egzamina! — odparła staruszka która zawsze oburzała się, że młodzieży zanadto pracować każą. — Egzamina, koteczko, to głupstwo! Przyznam ci się, żem nawet go nie pytała, bo to temat dla niego drażliwy; on tak, ambitny, a wiem, że uczy się pilnie; nie pytam więc, dopóki sam mi nic nie mówi. Ale to najgorsze, że tak mi jakoś pobladł chłopczyna, ani humoru, ani apetytu nie ma; kłopot mam z nim i zmartwienie.
— A ten drugi... cóż to znów za egzemplarz? — zapytała Zosia ciekawie.
— Sama zobaczysz zaraz, moja panno ciekawska — odrzekła ciocia Zuzia, szczypiąc ją w policzek.
— To tak coś, moja ciociu — rzekła z uśmiechem, głos przyciszając, pani Antonina, — jak w tej historyi o psie skaleczonym, którego litościwa opatrzyła ręka, a on jeszcze przyprowadził innego, aby też i drugiemu udzielono pomocy.
— A fe! moja Antoleczko! A fe! — oburzyła się p. Wołoknicka. — Jakże można takie brzydkie porównanie robić!... To tacy porządni chłopcy! Ten Edward Brzezik to także zdolności wyjątkowe! Przyjaciel serdeczny Stefka, ale biedota! Nikogo nie ma na świecie. O własnych siłach się przebija! Wiesz — dodała tajemniczo, — wpisu nie miał czem opłacić za ostatnie półrocze! Co się namartwił, nagryzł ten chłopak, zanim się ta kwestya o mnie oparła! I gdyby się był poczciwy Stefek do mnie z prośbą nie zwrócił, mogłaby w łeb wziąć cała jego karyera! Ach, co tej biedy prawdziwej jest na świecie! aż rozpacz bierze, że się wszystkiemu zaradzić nie jest w stanie.
I ciocia Zuzia tym razem, jak i zawsze wogóle, była zupełnie szczerą. Nędza ludzka leżała jej na sercu jak własna troska. Onaby rada dla całego świata być aniołem opiekuńczym i wszystkim łzy ocierać.
Pieszczotliwem mianem cioci Zuzi zwali ją nie tylko krewni, lecz i znajomi. Dla pani Skalskiej wypadała siostrą cioteczną, ale, z powodu różnicy wieku, także ją ciotką od dzieciństwa pani Antonina nazywać przywykła.
— Jakież przecudne kwiaty! — odezwała się Eliza, podziwiając bukiet wspaniały.
— A jak gustownie ułożony! — dodała Zosia.
— Chyba to nie jest robota starego Semena? — zakonkludowała pani Antonina.
— Nie; a oto właśnie idzie ku nam mała artystka ogrodniczka! — zawołała z dumą pani Zuzanna. — Stasiu! chodźże prędzej, moja gosposiu! Waza na stole, goście czekają. Czy paniczów prosiłeś już, Jakóbie?
Jakób potwierdzająco skinął głową.
Stasia wbiegła wprost z ogrodu; zaróżowiona szybkim biegiem twarzyczka mało się od koloru sukni różniła. Spleciony swobodnie warkocz płowy spadał na plecy; na nim wisiał kapelusz słomkowy, świeżymi kwiatami przybrany. Oczy miała duże, szafirowe, w ciemnej oprawie; wargi grube, otwarte, z pod których błyskały dwa rzędy białych zębów. Możnaby ją prędzej ładną niż brzydką nazwać; miała tylko może za grube rysy, za czerwone ręce, za mało wiotką kibić. Ale za to przedstawiała obraz zdrowia i siły; ciocia Zuzia nazywała ją tyrolskiem jabłuszkiem.
Na jej widok panie Skalskie rzuciły na siebie przelotne porozumiewawcze spojrzenie, krzywiąc się nieznacznie. Zosia nie lubiła Stasi, którą od dzieciństwa za coś nieskończenie niższego od siebie uważać przywykła, ponieważ, jak się wyrażała jej matka, była „wysoce ordynarna.“
Wiedziały jednak, że ciocia Zuzia ma słabość do tej dziewczyny, która była córką klucznicy i zarazem chrzestną córką pani Wołoknickiej, więc, by nie robić przykrości ciotce, trzeba było tolerować tę „kozę.“
Elizie, niemającej żadnych uprzedzeń pod tym względem, podobała się świeża, pełna życia postać Stasi. Gdy nastąpiła prezentacya, podała jej dłoń serdecznie, na co Stasia odpowiedziała równie ciepłym uściskiem; panie Skalskie skłoniły się jej tylko z daleka.
W tej chwili rozległy się kroki męskie; byli to dwaj studenci. Białe ich kitle świeżością swą mogły śmiało rywalizować z połyskującym na stole obrusem. Włosy, widocznie zmoczone przed chwilą, uczesane były starannie, gdyż brózdy grzebienia znać jeszcze w nich było. Weszli z pewną sztuczną trochę pewnością siebie, jaką miewają czasem ludzie nieśmiali a chcący gwałtem tę nieśmiałość zamaskować.
Prezentacya była tylko czczą formą dla obu stron, gdyż młodzieńcy już od czasu wysłania koni na stacyę śledzili z okien oficyny, którą zamieszkiwali, chwilę przybycia pań; zresztą Stefan poznał był pannę Zofię dawniej w Szumlance (nawet parę sonetów do czarnych oczu na jej intencyę napisał), potem jednak te pierwsze niewprawne próby, jak również wspomnienie przelotnego uczucia, rozwiały się w mgle niepamięci.
Stasia tylko pamiętała o tem, lepiej dziś może i wyraźniej niż Stefan, — wszak przepłakała kilka nocy z żalu, że Stefuś dla Zosi wtedy gruszki zrywał, a jej dokuczał wciąż, iż raki piecze. Niedobry!... Ale ona była wtedy dzieciakiem, „głupiem dzieckiem“ — poprawiła się w myśli, chcąc tem samem utwierdzić się w przekonaniu, iż teraz jest zupełnie co innego. — Teraz już nigdy raków o byle co nie piecze!... — I oto, jak na złość, na samo wspomnienie tych czasów, rumieniec gorący i tak już rozpaloną twarzyczkę okrasił.
Stefan, który siedział naprzeciwko, zrobił ruch charakterystyczny, niby talerz na owe raczki świeżo upieczone podsuwając.
Stasia na seryo się oburzyła tym razem: Takie niewczesne żarty! i to w dodatku przy obcych ludziach!... Szalone pomysły ma pan Stefan! — I gniew swój zamanifestowała w ten sposób, że kompot dwa razy podsuwała Brzezikowi, na Stefana nie rzuciwszy nawet ani jednego spojrzenia.
Edward był to melancholijny brunet o oliwkowej cerze; w czarnych powłóczystych oczach migały chwilami rubinowe połyski. Głos miał dźwięczny, lecz cichy, jakby mu tchu w piersi brakło; często zapadał w głęboką zadumę, zda się myślą dalekim był od całego otoczenia.
Zosia obrzuciła go ciekawem spojrzeniem, Stefana powitała jak dawnego znajomego, co dało powód do ogólnej rozmowy, gdyż mieli wspólne wspomnienia, które od razu stanęły żywo w pamięci.
— Jakże teraz z tą łódką? Pamięta pan naszą wyprawę po lilie wodne? — zagadnęła Zosia filuternie.
Pensyonarką jeszcze była wówczas, jego zaś serce pod gimnazyalnym biło mundurem; domyślała się, iż obudziła afekt gorący, i ciekawą była trochę, czy Stefan zachował dla niej jeszcze coś z owego uczucia.
— A widzisz, Stefku! — wmieszała się ciocia Zuzia. — Wiedziałam, iż Zosię ogromnie ta niespodzianka ucieszy. Bo trzeba ci wiedzieć, koteczku, że ci poczciwi chłopcy pracowali w pocie czoła, żeby ową łódź na wasz przyjazd zrestaurować. Sami majstrowali, zalewali ją smołą, nakoniec, ponieważ malarza nie mogliśmy się doczekać, własnoręcznie ją Stefan wymalował i na twą intencyę „Zofią“ została nazwana. Sama byłam zdziwioną, gdy mię nad staw zawiódłszy, pokazali ją w całym blasku.
Zosia rzuciła wdzięczne na Stefana spojrzenie, lecz on w tej chwili oczy trzymał w talerzu utkwione, — spotkała się więc tylko z niespokojnym, trochę chmurnym wzrokiem Stasi i lekkim uśmiechem Edwarda, który wydał się jej zagadkowym, co ją znowu z kolei zmieszało trochę.
— Umiesz wiosłować? — zapytała, zwracając się do Elizy, aby pokryć swe zakłopotanie.
— Przyznam się, że nigdy jeszcze nie pływałam łódką — rzekła skromnie Eliza; — wyobrażam sobie jednak, że to musi być wielka przyjemność.
— Co do mnie, to wcale tego sportu nie aprobuję — zawołała p. Skalska, wstrząsając głową. — Zosia jest tak roztrzepana, że na pewno w pogoni za liliami znajdzie się w wodzie, jak wtedy, kiedyśmy to tyle strachu mieli z waszego powodu.
Ale młodzież żywo poczęła protestować. Studenci zapewniali, że łódka jest bardzo pewna, a staw wcale niegłęboki. Zosia znów dowodziła, że wcale teraz nie jest roztrzepaną i że mamusia zupełnie niepotrzebnie się trwoży. Stasia, chociaż niby dąsała się na Stefana, nie mogła się powstrzymać, aby nie wtrącić słówka na jego korzyść, utrzymując, że jest znakomitym wioślarzem.
Okazało się, że opozycya w osobie pani Antoniny musiała uledz większości głosów, a młode grono z tego powodu zawarło z sobą nieme przymierze.
Stasia, która kurs ogrodnictwa i pszczelnictwa przeszła w Warszawie, miała powierzone sobie rządy nad ogrodem i pasieką, przytem w domu wyręczała panią Zuzannę i była rzeczywiście bardzo użyteczną jej pomocnicą. Matka Stasi, stara Cembrzycka, z dumą patrzyła na córkę i cieszyła się jej urodą, sama zaś pozostała nadal w roli ochmistrzyni, gderając na dziewki folwarczne, uwijając się od rana do nocy, co przy jej otyłości z dniem każdym uciążliwszem się stawało.
Gdy pani Zuzanna udała się na drzemkę poobiednią i skłoniła również panią Skalską, aby poszła za jej przykładem, Eliza i Zosia w towarzystwie studentów udały się do ogrodu. Stasia nie mogła iść z nimi, gdyż ciocia Zuzia dała jej właśnie gospodarskie zlecenie, polecając też pozamykać do szafki owoce i słodycze. Stasia, uwijając się jeszcze koło stołu, goniła zarazem wzrokiem dwie pary, idące zwolna cienistą aleją. Nagle brwi ściągnęła i zmrużyła powieki, bo coś niby łza zakręciło się w oku. Wypadek zdarzył, iż właśnie Stefan towarzyszył Zosi.
Ten widok widocznie zranił serce dziewczęcia.
— Co mnie to obchodzi?... — mówiła sobie i wzruszyła ramionami lekceważąco; a jednak obchodziło widocznie więcej, niż sądziła, bo ręka, w której trzymała kompotyerę, tak zadrżała, że o mały włos nie upuściła jej na ziemię.
A tymczasem studenci wysilali się z początku na rozmowę dość banalną, lecz powoli, gdy pierwsze lody prysły, zaczęto żartować potrosze, i wkrótce zapanował ów nastrój swobodny i harmonijny, jaki na tle wiejskiej ciszy i pogody mimowoli do sera młodych się wkrada.
Eliza nie mogła się dość nacieszyć wszystkiem, co ją otaczało, i nie wiedziała, co więcej ma podziwiać. Zachwycały ją kwiaty, motyle, słodka woń lip rozkwitłych, najrozmaitsze odcienia bujnej zieleni — wszystko sprawiało jej radość niezmierną.
Młode grono zwiedziło kolejno ogród kwiatowy i owocowy, gdzie znaleźli ową gruszę, z której Stefan zrywał kiedyś pierwsze gruszki cytrynówki dla Zosi, aby przypomnieć sobie „dawne dobre czasy,“ jak mówiła, śmiejąc się, Zosia. A Stefanowi wspomnienia, które za dziecinne uważał i które zdawały się zupełnie zatarte w pamięci, wystąpiły znów tak jasno w myśli, kojarząc się jednocześnie z całym szeregiem doświadczanych wówczas wzruszeń, że wydawało mu się, iż przerwa kilkoletnia nagle istnieć przestała.
Tak czasem bywa ze snem miłym: po przebudzeniu najzupełniej jasno zdajemy sobie sprawę, iż było to złudzenie, — zasypiając zaś na nowo, w myśli stają te same postacie i sen stanowi jakby ciąg dalszy widzianego już przedtem obrazu.
Gdy Zosia przekomarzała się ze Stefanem, Eliza i Edward, idąc wolno za nimi, rozmawiali z widocznem zajęciem. Z rzucanych od czasu do czasu entuzyastycznych wykrzykników zdawaćby się mogło, iż zgadzają się oboje w zamiłowaniach do wiejskiej ciszy, poezyi i marzeń o szarej godzinie.
Eliza nie była skłonną do zwierzeń, jednak sama sobie się dziwiła, dlaczego dziś opanowała ją chęć wypowiadania swych myśli, rzucania jakby w przestrzeń owych dziwnych „dlaczego?“ których w młodych duszach pełno zawsze się mieści; towarzysz podchwytywał w lot te pytania, czasem słówkiem trafnem odpowiadając na nie, lub rozwijając w dalszym ciągu to, co ona czuła, lecz niedość jasno jeszcze sformułować była zdolna.
Okazało się, że Edward spotykał kiedyś w kółkach koleżeńskich Tadeusza — i chociaż nie znali się bliżej, mieli z sobą wiele wspólnego; Edward przypomniał sobie, że ma dotąd pożyczone od niego książki, których nie mógł potem mu doręczyć, — obiecał więc dać je Elizie, zalecając, by przeczytała; ofiarował się nawet trudniejsze ustępy objaśniać.
Ponieważ dla Elizy brat był bożyszczem, więc już tem samem ktoś, co go znał i życzliwie się o nim wyrażał, był jej sympatycznym, stanowiąc jakby łącznik z owym wymarzonym światem, który idealizowała w swej wyobraźni.
Z ciekawością słuchała, gdy Edward dźwięcznym, przyciszonym głosem opowiadał o życiu studenckiem i o ostatniem swem z Tadeuszem spotkaniu. Widział się z nim później niż Eliza, więc dowiadywała się od niego szczegółów, które były niejako dopełnieniem krótkich i czasem całkowicie dla niej niejasnych listów brata.
Obie pary tak były zajęte rozmową, że nawet się nie spostrzegły, jak upłynęło im sporo czasu — i Stasia, wysłana w pogoń za zbiegami, odszukała ich nad brzegiem stawu, gdzie skierowali się właśnie dla podziwiania owej łodzi.
Podwieczorek, składający się z nabiału i z doborowych owoców, znów całe grono zjednoczył. Następnie Zosia usiadła do fortepianu i grała z taką werwą i brawurą, że ciocia Zuzia, rozkładając swe drobne ręce, wołała z zachwytem:
— Ależ ty, koteczku, koncerta dawać możesz!... Jakież to przepiękne!... Jakież to wspaniałe!...
Stefan zdradził przyjaciela, który, jak się okazało, miał melodyjny głos barytonowy, potem chór na prędce zaimprowizowano — i popłynęły jedne za drugą miłe dla serca i ucha swojskie piosenki.
Gdy o godzinie ósmej podano sutą kolacyę, Eliza nie mogła ukryć zdziwienia, że tak dużo i często na wsi jadają, a Edwarda, który przy kolacyi miejsce obok niej zajął, bawiła widocznie niezmiernie szczera naiwność panny Elizy. On, który dotąd wyrażał się o płci pięknej z zaciętością w stylu Schopenhauera i, wbrew wszelkim namowom Stefana, kobiecego towarzystwa unikał, dziś pod urokiem sympatycznej twarzyczki do tego stopnia był uprzejmym i rozmownym, że Stefan, siedzący nieopodal, rzekł żartobliwie:
— Edek! A zasady?...
— Niema reguły bez wyjątku! — mruknął Brzezik, i zwróciwszy się do Elizy, starał się unikać wzroku kolegi, który go podrażnił niewczesną uwagą, nielicującą z ogólnym nastrojem.
Stasia tylko jedna nie brała udziału w rozmowie; w jej wyrazistych oczach malował się smutek i przygnębienie. Czuła się usuniętą na plan drugi wobec tych dwóch nowoprzybyłych, któremi, przyznawała, że, jako gośćmi, zająć się panom wypadało. Dobrowolnie więc starała się pozostawać w cieniu, choć bolało to ją w gruncie więcej, niżby się zdawać mogło.
Nie zwracano się do niej prawie, chyba ciocia Zuzia dała jakieś zlecenie, które wypełniała natychmiast z jakimś gorączkowym pośpiechem, rada, że mogła powstać od stołu, gdyż tym sposobem łzy gwałtem tłumione ukryć mogła.
Było jej bardzo ciężko na sercu; w tej chwili sądziła, że niemożebnem będzie wytrzymać w tych warunkach długich parę miesięcy, jakie miała przed sobą.
Czuła chłodny wzrok pani Antoniny, prześlizgujący się po niej mimochodem, nie racząc się zatrzymać nawet, jakby nie za osobę, lecz za sprzęt tylko uważała ją w tym domu. Chwytała w lot dowcipne słówka i zalotne spojrzenia Zosi, gdy ta wprawiała się, w braku innej ofiary do flirtu, w zarzucaniu sidełek na rozmarzonego okazywanymi mu względami Stefana.
Eliza tylko, wiedziona instynktem wrodzonej dobroci, podeszła do Stasi po kolacyi i zaczęła wypytywać z zajęciem o kursa ogrodnicze, o jej pobyt w Warszawie, i prosiła, by jej szczegółowo jutro zechciała swą wzorową pasiekę pokazać. Stasia z przyjemnością mówiła o przedmiocie, który znała specyalnie, — czuła, że na tem polu nie może jej spotkać żadna porażka lub upokorzenie. W innych zaś wszelkich kwestyach, choć owe „porażki i upokorzenia“ były wyłącznie płodem jej imaginacyi, bo nikt jej nie dał uczuć tego, czuła jednak swą niższość intelektualną, a zarazem kojarzyła ją jeszcze w swej wyobraźni z pojęciem o niższości pochodzenia, i drażniła ją myśl sama, iż ktoś jej miłość własną dotknąć może.
Nigdy jeszcze w życiu nie było jej tak spieszno opuścić salon cioci Zuzi, aby się udać do ustronnego, więcej niż skromnego pokoiku matki, który stanowił jakby odrębny zupełnie światek.
I Stasia, którą raziło tu nieraz wszystko, począwszy od spłowiałego dywanu na ścianie, przedstawiającego potwornego tygrysa, niebotycznego stosu czerwonych poduszek, lichtarza, zaimprowizowanego z tykwy, kart zatłuszczonych i olbrzymiej pończochy z szafirowej bawełny, która stanowiła wiecznotrwałą robotę pani Cembrzyckiej, — dziś, rzecz dziwna, powitała te wszystkie akcesorya z takiem wrażeniem ulgi w duszy, jakby po wielkiej burzy lub niebezpieczeństwie znalazła się znowu w cichym porcie, bezpieczna i od goniących ją mar daleka. A stara Cembrzycka, wlazłszy z nogami na drewniane swe łoże, przykryte mozajkową kapą, z drobnych zrzynków perkalu złożoną, stawiała zatłuszczonemi kartami kabałę i właśnie kończyła ją, szepcząc do siebie sakramentalne: „Co było? co jest? co będzie? co dla niej? Czego się nie spodziewa? co niezawodnie?“
Stasia wiedziała, że matka na jej intencyę kładzie tę kabałę i że potem, gdy wypadkiem źle karty się złożą, mówić będzie długo w noc modlitwy i koronkę do Przemienienia, aby to złe od dziecka odwrócić, łącząc dziwnie w swem pojęciu religijne praktyki z wiarą w zabobony, kabały i czary.
Dziewczyna wpadła naraz w objęcia matki i przytuliła się do jej szerokiej piersi z taką namiętną tkliwością, że Cembrzycka spojrzała niespokojnie w jej pałające oczy, i znak krzyża nakreśliwszy w powietrzu, rzekła niespokojnie:
— Serceż ty moje kochane!... Dziecko, co tobie?...
— Nic, nic, mateńko; znużona jestem i senna jakaś; sama nie wiem, co mi jest...
I po chwili, jakby jej kto zaprzeczał, zawołała stanowczo:
— Ja ciebie, tylko ciebie kocham, matusiu....
Cembrzycka, nieprzywykła do takich wybuchów uczucia córki, zdziwiła się, lecz zarazem rozczuliła ogromnie.
— Słonko ty moje, ptaszyno kochana! No, idź już spać, wypocznij. A jakże te panny? Podobały się tobie? Zosia wyładniała, zdaje mi się?...
— Nie wiem — odparła Stasia porywczo. — Nie wiem! może! Ale ja jej nie cierpię!...
— Jezus, Marya!... Co ty pleciesz?... Jak można tak mówić!... Jeszcze kto usłyszy, broń Boże!... — mówiła głośnym szeptem Cembrzycka.
Ręce skrzyżowała na kraciastym kaftanie, a twarz jej wyrażała niezmierne zdumienie.
— No, więc cóż z tego? Niech słyszą! Nic sobie z nikogo nie robię — mówiła Stasia, umyślnie głos podnosząc, gdyż będąc w nerwowem podnieceniu, rzeczywiście w tej chwili nie miała ochoty liczyć się z niczem.
— Jezus, Marya! Józefie święty! — powtarzała wystraszona Cembrzycka. — Czemże cię ona obraziła, Stasieńko?...
— Obrazić?... O! nie!... Jabym nie pozwoliła, aby mnie obrażono! — zawołała Stasia wyniośle. — Ale jej nie znoszę! Kokietka jest, bez serca; Stefek znów cierpieć będzie z jej powodu!...
— Stefan?... A cóż cię jego sprawy obchodzą?... To mi dopiero szczególna nad studentem opieka!... — zdziwiła się naiwnie Cembrzycka, której w głowie nawet nie postało, aby Stasia się nim zająć mogła na seryo.
— Nie obchodzi mnie nic, nic na świecie, mateńko droga!... — zapewniała Stasia. — Ani Stefan, ani Zosia, nikt i nic!... Niech się kochają, niech ona go zwodzi, niech się nawet zastrzeli z miłości dla niej!... Co mi tam!...
Ale im goręcej protestowała, tem więcej słowom jej zaprzeczały pałające oczy i drżące wzruszeniem usta.
Bo nie z serca, lecz z głowy płynęły jej te słowa, obojętności mające być dowodem. „Wszystko jedno!“ — mówił rozsądek, a serce cichuteńko gdzieś w głębi szeptało coś w rodzaju pełnych słodkiej melancholii słów poety.

„Miłowanie — złota zorza!
Miłowanie — kara Boża!
Miłowanie — dusz bratanie
I niewolą miłowanie!“


∗                    ∗

W Szumlance wcześnie kłaść się spać było we zwyczaju. Gdy się więc towarzystwo rozeszło, dziewczęta w swym wyświeżonym, eleganckim sypialnym pokoiku gwarzyły wesoło i swobodnie o pierwszych wrażeniach pobytu na wsi.
Zosia cieszyła się, widząc, jaką szczerą radością wszystko to napawa Elizę.
Skalska, która pokój przyległy zajmowała, przywołała jeszcze córkę do siebie i robiła zlekka uwagi, jak ma się na przyszłość względem studentów zachowywać.
Była to banalna tyrada, którą Zofia zresztą na pamięć znała, a treścią jej była chęć zabezpieczenia córki od wplątania się w niepotrzebną i do niczego nieprowadzącą skłonność serca.
Ale Zosia roześmiała się głośno.
— Cóż znowu! „Trop de bruit pour une omelette!...“[1] — zawołała, trzepiąc rękoma. — Mamusia mówi mi perorę, jak gdybym sama nie miała pojęcia o świecie. Proszę słuchać! Światowa panna, jaką ty jesteś, Zosiu — deklamowała tonem wydawanej lekcyi, naśladując przy tem ruchy matki, — powinna się zastanowić od razu jakie stanowisko ma zająć wobec przedstawionego jej młodzieńca. Być jego ideałem... wolno, obrać go sobie za ideał... nie wolno!... etc. etc.
— Nieznośna dziewczyno! Karykaturujesz moje słowa — wołała, śmiejąc się, pani Antonina. — A wiedz, że matka zawsze czuwa nad tobą i pragnie twego szczęścia — zakończyła sentencyonalnie.
Eliza myślą pobiegła do swoich, wyobrażając sobie, co się tam teraz dzieje? Jak o niej tatuś wspomina? Jak stara Maryanna zrzędzi? a Kasiunia i Władek pewno przez dzień cały siedzieć muszą w zamknięciu, bo niema komu niemi się opiekować!
W oficynie długo jeszcze po północy paliło się światło w pokoju, zajętym przez „paniczów,“ jak ich tu służba nazywać zwykła.
Stefana z Edwardem łączyła dawna przyjaźń, potrosze na kontrastach temperamentu oparta wspólność dążeń, a także autorsko-poetycznych aspiracyi.
W gimnazyum rozpoczęli na współkę pisanie dramatu, na greckich mistrzach się wzorując, lecz owa współka literacka szła licho i bardzo niedługo trwała; zaczęły się budzić kwestye zasadnicze, każdy obstawał przy swojem zdaniu, koniec końców zdecydowali, że dla dobra sztuki narodowej i wzajemnej zgody lepiej będzie, aby każdy działał na własną rękę.
Pisali więc obaj oddzielnie, wprawiając styl na uczniowskiej gazetce, wychodzącej bardzo fantastycznie, w czasie od zajęć szkolnych wolniejszym; oba odznaczali się wybitnie wśród grona rówieśników utworami pełnymi werwy młodzieńczej i zapału.
Dziś, gdy uczniowskie mundury zmienili na studenckie, a wąsik bujny wierzchnią wargę ocieniał, szli dalej razem, przebijając się przez życie, jednakowo obojętni na materyalne braki, do których nawykli, za to myślą błądzili w jakichś nadziemskich krainach, w świecie abstrakcyi, w którym czuli się więcej swojsko, niż wśród ludzi.
Zdarzało się, że żyli nieraz tygodnie całe herbatą i serdelkami, nie troszcząc się o zdobycie mamony, pocieszając się w krytycznych chwilach słowami ulubionego autora, który mówi, że: „pieniądz przyszedł na świat z krwawemi plamami na swej powierzchni.“
Stefan poprzestawał na stypendyum, które dawało możność jako tako najpilniejsze opędzać potrzeby, nie przyjmował już początkowo przez p. Wołoknicką przysyłanego zasiłku i tylko w krytycznej chwili, kiedy chodziło o los Edwarda, zdecydował się ciocię Zuzię w smutny stan finansowy wtajemniczyć.
Ale ciocia Zuzia, raz zainteresowana czyimś losem, nie poprzestawała na jednorazowej pomocy „odczepnego,“ jak to mówią. Przeciwnie, starała się wniknąć głębiej i czuwać nad tymi, którym udało się jej kiedykolwiek zrobić przysługę. Zaprosiła więc od razu z góry Edwarda na całe lato i napisała, iż za obrazę to sobie poczyta, jeśli nie przyjmie w jej domu gościny. Dodała jeszcze, żeby się obaj chłopcy nie ważyli szukać żadnych kondycyi, bo młodym zapracowywać się nie wolno; jeśli chcą być kiedyś użytecznymi członkami społeczeństwa, muszą myśleć nie tylko o nauce, lecz i dbać zarazem o krzepkość ciała.
— Mamy teraz więcej mądrych, niż zdrowych ludzi — mawiała p. Wołoknicka, — a jaki pożytek z tych neurasteników, jak wy ich tam grzecznie nazywacie, a ja po prostu mówię, że to zdechlaki! Nerwy swe targają wszelkimi sposoby, aż dopóki się im zupełnie nie rozstroją. Rozbite garnki, koteczku! rozbite garnki! Ojciec mój nieboszczyk powtarzał często mądre zdanie króla Salomona: „Nie chciej być zbyt mądrym, abyś nie zgłupiał!...“
Gdy Brzezik znalazł się w Szumlance, został ujęty od razu niezrównaną dobrocią i słodyczą dobrej cioci Zuzi, której dom staropolski był jakby oazą na drodze jego życia; spotkał się bowiem tutaj z dwiema rzeczami, których nie zaznał dotąd, a były niemi: dobrobyt i macierzyńska troskliwość.
Od dzieciństwa w sieroctwie i biedzie wychowany, miał charakter nieufny i trochę dziki, była to natura entuzyastyczna i gorąca, którą wiecznie poskramiały nieprzyjazne okoliczności. W Szumlance odżył na nowo, upajały go czary wsi spokojnej, wsi szczęśliwej, chwilami wzbierały w piersi fale natchnienia i czuł, że tu właśnie może stworzyć coś takiego, o czem marzył nieokreślenie, lecz dotąd nie skrystalizował o tyle w myśli, aby wypowiedzieć słowami.
Arcydzieło owo kołatało się w jego mózgu jak duch pokutujący, przejmując go dziwnym niepokojem oczekiwania.
Edward starał się wyrobić w sobie koniecznie ową energię kontemplacyi, którą Newton teoryę twórczości własnej objaśnia.
Ale mijały dnie i tygodnie, codziennie całe stosy zdartych kart zapisanego papieru wymiatał Grześ z pod jego biurka, które Stefan „kuźnią artystycznych pomysłów“ nazywał, arcydzieło jednak nie wyłoniło się dotąd na świat Boży, i Edward począł wątpić o sobie, i o newtonowskiej teoryi tworzenia i o tem, żeby kiedykolwiek z jego powodu literatura nasza wzbogaciła się utworem, mającym budzić podziw i zdumienie całego cywilizowanego świata.
Stefan utrzymywał, że przyjaciel jego ma duszę chorą na subtelność. Szukał wciąż dróg nowych — i wszystko, co pisał, nie zadawalniało go dotąd.
Stefan był zupełnie innego usposobienia. Pisał z łatwością rzeczy, które właściwie były ani zbyt złe, ani też zbyt dobre. Krytyka upewniała, iż z czasem wyrobić się może — i to mu wystarczało. Oddawał się z zamiłowaniem poezyi erotycznej, specyalnie zaś rozmiłował się w sonetach. Była to forma, która mu najwięcej do gustu przypadła — i trzeba przyznać, że władał nią z pewną wprawą.
Zajęty był właśnie uporządkowaniem drugiej seryi sonetów, którą zamierzał dać do druku.
Edwardowi, snującemu osnowę dramatu o szerokim rozmachu, pragnącemu stworzyć coś potężnego, wstrząsającego do głębi, misterna ta forma nie trafiała do przekonania. Często wiedli z sobą w tej kwestyi długie spory.
Tego wieczoru jakoś obaj nie mieli jeszcze do snu ochoty. Edward, rzuciwszy się na łóżko, przerzucał „Wieczory florenckie,“ które w bibliotece cioci Zuzi odszukał.
— Widzisz, Stef! Czy ja ci tego zawsze nie mówiłem? — zawołał, zrywając się nagle. — Słuchaj, co pisze Klaczko o sonetach: „Włoscy poeci rytm i rodzaj poezyi ścieśnili, skurczyli, jak tylko mogli najbardziej, kiedy siebie i poezyę przykuli do formy sonetu, w którą wszystko tłoczyć zaczęli; formy ciasnej, niewygodnej, jak żadna inna na świecie; formy geometrycznej, że tak powiem, a najmniej ze wszystkich i ze wszystkiego odpowiedniej i przydatnej do serdecznych wynurzeń i zwierzeń, do wybuchów osobistego uczucia.“ Czy to nie mądrze powiedziane? — mówił dalej. — Geometryczna forma!... Właśnie on znalazł określenie, które mi nie przyszło dotąd do głowy, choć wyraża myśl mą doskonale. Wiesz, Stefanie?... Popełniłem w życiu dużo omyłek, lecz dumny jestem z tego, że „nie popełniłem“ ani jednego sonetu!...
— A ja ci przepowiadam — rzekł Stefan, nie odrywając oczu od zeszytu i numerując w dalszym ciągu swoją drugą seryę, — że napiszesz tutaj pierwszy sonet i poświęcisz go... na przykład pannie Horoszkiewiczównie!
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Brzezik nie zupełnie szczerze. — A dlaczegóżby nie pannie Skalskiej? Czy to ty masz mieć wyłączny przywilej dostarczania jej tego cennego towaru?...
— Panna Zofia jest ogromnie miła, wiem to nie od dzisiaj — zawołał Stefan, — ale zdaje mi się jednak, że panna Eliza więcej ci do serca przypadła...
— Panna Eliza jest ogromnie miła — odparł Edward tym samym tonem, — ale, chociaż może wartą jest tysiąca sonetów, ani jednego ode mnie nie dostanie!
— Powiedziałeś przecie przy kolacyi, że niema reguły bez wyjątku — przekomarzał się Stefan. — Zrobiłeś więc jedno ustępstwo, bo ty, nieprzyjaciel kobiet, pożerałeś ją po prostu oczyma, pozostaje zrobić drugie, to jest: teorye Klaczki, wraz z własnem dziwacznem dowodzeniem, rzucić w kąt i napisać sonet p. t. „Pierwsze drgnienie serca...“
— Słuchaj, Stef!... — zawołał Brzezik — gdy chcesz być dowcipnym, działasz mi na nerwy. Z dwojga złego... pisz lepiej sonety!
I rzuciwszy się znowu na łóżko, odwrócił się do ściany, dając za wygranę dalszej rozmowie.
Swoją drogą myślał trochę o Elizie. Miał wciąż przed oczami jej twarzyczkę spokojną i zdziwioną, i duże oczy, w których się niebo odbijało.
Przed przyjazdem tych pań ogarniał go pewien niepokój; wydawało mu się, że błoga cisza, której zaznał w Szumlance, zamąconą zostanie szelestem jedwabnych spódniczek, papuzim szczebiotem, tym chaotycznym nieładem, jaki, według jego przekonania, musi wnosić do życia obecność kobiet. Powitania, prezentacye, banalne rozmowy, te wszystkie chińskie ceregiele, jak mówił, które jego wyobraźnia w przesadnej przedstawiała formie, zastraszały go po prostu.
Rzeczywistość okazała się zupełnie odmienną — i rad był, że się to już raz odbyło i że właściwie bez porównania mniej nudnem i skomplikowanem się okazało. Bo czyż na przykład takie dobre, słodkie stworzenie, jak Eliza, może zrobić zamęt i nieład wprowadzić w życie?...
Ktoby tam w tem poczciwem sercu demonizmu mógł się doszukać?... Kiedyś, z czasem, może z niej być druga ciocia Zuzia. Uosobiona kobiecość — i to z najlepszego gatunku! Takie typy z całym rodzajem ludzkim pogodzić są zdolne!
— Jak ona na przykład tą Stasią się zajęła, widząc, że biedactwo jest trochę opuszczone i zaniedbywane — mówił sobie; — drobnostka, a dobrze świadczy o niej. Obie Skalskie to już zupełnie inna kategorya!... Szablon i płytkość. Zofia właściwie stanowi jakiś typ pośredni, ot, coś w rodzaju sonetów Stefana. Ani to bardzo złe, ani bardzo dobre. W utworach jego także jest przecie sens, i myśl, i rytm i średniówka, wszystko, oprócz prawdziwego polotu. Skrzydełka muchy!... Jakże można marzyć, aby się na nich wzbić pod obłoki?... „Urosną jeszcze,“ tak krytyka przepowiada. Ha! Niech sobie rosną! Życzę powodzenia. Ale pozwalam sobie o tem wątpić! Co do mnie, wolę nic nie stworzyć, niż wejść w świat z piętnem mierności na czole. I Zofii talent do muzyki, z całą swą techniką i koloraturą, podoba się na razie, ale głębszego nie zostawia wrażenia. Po prostu niema w tem duszy! niema iskierki! Płytkie pojmowanie najgłębszych rzeczy. Ale po co rozumowania! Wiadomo, że świat dla miernot stworzony! Tacy dochodzą do swych marnych i błahych celów; zdobywają uznanie i względną szczęśliwość. Takim dobrze!...
Rozmyślał, odrzuciwszy książkę. Sen jakoś nie przychodził. Wrażenia przesuwały się w jego umyśle, plącząc się chaotycznie. Zaczął teraz analizować Stasię. Przypomniały mu się spojrzenia pochwycone w przelocie, rzucane na Stefana. Jednak ta dziewczyna w nim się zadurzyła widocznie. Nie zauważył przedtem, a teraz jest prawie pewnym tego. Cóż dziwnego, że się jej podobał! Przystojny, młody chłopak, nad którego czołem pewno nawet malutką aureolę sławy w swej wyobraźni kładzie! Zresztą tak mało widziała w życiu!...
Stasia — to dzieciak prawie, ale jest w niej dużo temperamentu. Gdybym już tak koniecznie miał zrobić wybór — myślał Edward, — wolałbym ją stanowczo od panny Skalskiej! Jakieby to było wdzięczne, potulne, gdyby ją taki Stefan wziął za żonę! Zofia zaś pobawi się, dopóki cóś innego się nie nadarzy, a potem z manierowanym ukłonem powie obojętnie: „Żegnam pana!“
Chyba Stefan nie będzie o tyle głupi, aby się dać wziąć na wędkę!
Stefan właśnie, skończywszy swą pracę, w otwartem stojąc oknie, na księżyc się zapatrzył. Brzezik wyrwał go z zadumy niespodzianem pytaniem:
— Czy ty wiesz o tem, że Stasia się w tobie kocha?
— Stasia? Dajże pokój! — odparł Stefan wymijająco. — Czy myślisz w Szumlance studyować psychologię serc kobiecych, zamiast przechodzić kodeks Napoleona?... — dodał.
— Co tam kodeks! Pal go licho! Jesteśmy na wsi, trzeba też myśl puścić czasami na zieloną trawkę. Nie zagaduj, proszę, bo mówię przedewszystkiem to, co wiem. A jeśli nie zauważyłeś, że Stasia ciebie kocha, to cię uprzedzam, że tak jest. I powiem ci coś jeszcze: oto Zofia nie warta rozwiązać rzemyka u jej obuwia!... A teraz dobranoc; to pierwsza karta z kodeksu Morfeusza!...


∗                    ∗

Tydzień już przeszło bawiły panie w Szumlance. Młodzież urozmaicała czas spacerami, łódką, konno i powozami.
Ela już także odważała się dosiadać wierzchowca, chociaż jeszcze jeździła stępo i bardzo nieśmiało.
Ale panią Antoninę zaczęła nudzić jednostajność, a potem niechętnie patrzyła na to, iż Zosia „tak się z tymi młokosami przyjaźni!“ — jak mówiła pod sekretem pani Wołoknickiej.
Ciocia Zuzia miała wtedy zdziwioną i zakłopotaną minę, sama nie wiedząc, czy ma przyznawać racyę kuzynce, bo w gruncie nie widziała nic w tem złego. Milczała jednak i była na wszelkie ustępstwa gotowa.
Jednem z tych ustępstw miała być zaprojektowana przez panią Skalską wycieczka do Czernina, w celu odwiedzenia Meny Wodzianieckiej, która podobno niezdrową się trochę czuła.
Pani Zuzanna bywała tam rzadko, chociaż Wodzianieccy zawsze serdecznie ją do siebie zapraszali; ale że teraz rzeczywiście od niej się należała rewizyta, a pani Antoninie tak chodziło o odnowienie dawniejszego przelotnego stosunku, postanowionem było, że wybiorą się tam nieodmiennie, w najbliższym czasie.
Zachodziła kwestya, czy Elizę mają wziąć z sobą?... Po naradzie wynikło, że pojedzie tylko ciocia Zuzia z Zosią i Wodzianieckich do Szumlanki zaproszą.
Zosia, której przedewszystkiem o zabawę chodziło, każdej nowości rada była; nie znała pani Meny, która podobno ze swej ekscentryczności słynęła; była też trochę ciekawą poznać ją bliżej.
Mniej znacznie intrygował ją ów nieznajomy towarzysz podróży, w którym pani Antonina upatrywała brata Wodzianieckiej, — słuchała z roztargnieniem instrukcyi matki, przypominającej, jak się ma z dystynkcyą w czermińskich salonach zachowywać.
— Nie trzpiocz się tylko tam zanadto, proszę cię, moja Zosiu, ani też nie bądź zbyt sztywną. Takbym chciała, aby od razu zauważono, iż jesteś dobrze wychowaną.
— Postaram się przynieść zaszczyt rodzinie Skalskich i reprezentować ją z całą godnością, na jaką mnie stać tylko! — zaśmiała się Zosia.
Eliza zaś ogromnie się ucieszyła, że pozostanie w domu. Obawiała się trochę nowych znajomości, szczególniej słysząc o tem, że dom Wodzianieckich postawiony jest na arystokratycznej stopie, i ze strachem wysłuchując przestróg, jakich pani Skalska nie szczędziła córce przy każdej zdarzonej sposobności.
Jej nigdy nikt podobnych uwag nie robił, — a kto wie, może bardzo dużo popełnia wykroczeń salonowych, nie będąc dość obeznaną z etykietą i światowymi zwyczajami? Więc baczniejszą uwagę na siebie zwracać teraz poczęła. Zbytecznem to było, gdyż miała takt wrodzony, którym, jakby busolą, kierować się mogła śmiało.
Powściągliwą była w rozmowie, lecz zarazem ogromnie szczerą. Ta szczerość, która stanowiła główną cechę jej charakteru, usposabiała dla niej życzliwie wszystkich, którzy ją bliżej poznali.
Ciocia Zuzia nie mogła słów znaleźć na jej pochwały, Stasia przylgnęła do niej od razu. Stefan cenił ją nie mniej od innych, jednak uważał ją za nazbyt obojętną, co właściwie było tylko zupełnym brakiem zalotności z jej strony. Edward zaś odnajdywał w niej dużo subtelności i coraz nową jakąś zaletę.
Pomimo to, jego analityczny umysł drażniło do pewnego stopnia, iż za dużo widzi świateł w tej duszy, co mu nie pozwala dostrzegać cieni, — a przecież trudno uwierzyć w doskonałość.
— A zatem sąd mój jest za mało ścisłym — powiadał sobie, — a jeśli podlegam złudzeniom, znaczy, iż jestem wytrącony z równowagi przez ów „czar niewieści,“ udręczenie i rozkosz każdego mężczyzny.
Edward zaś postanowił sobie pozostać trzeźwym i nigdy czarowi kobiety nie uledz.
Czasami wyobrażał sobie, że spotka na drodze swego życia jakąś demoniczną piękność; że na jej widok szał go ogarnie; że miłość ta w duszę mu zapadnie jak rozpalone zarzewie, — ale on się nie podda „jak niewolnik podły;“ będzie się szamotać z tem uczuciem; nieugięta siła woli wystąpi wtedy do walki, a on patrzeć będzie, jak się zwarły dwie tytaniczne potęgi; będzie jedynym widzem, dla którego ma się odegrać ten krwawy dramat duszy... jego własnej duszy! w którym naprzód już palmę zwycięstwa swej żelaznej woli wyznaczył.
Aliści los chciał, że się stało zupełnie inaczej. Piekielna kusicielka z całym zasobem pokus i uroków nie stanęła dotąd przed nim, a cichutko, nieśmiało zapukało do serca uczucie tak zupełnie odmienne od tego, jakie widział w swych wizyach gorączkowych, że sam nie wiedział, co ma z niem począć. Poddać się? i to bez boju? Tak zwyczajnie, po filistersku zakochać się? Oddać serce miłemu dziewczęciu? A w razie otrzymania wzajemności zaprządz się w jarzmo?... Ciułać potem grosz do grosza, aby rodzinę utrzymać?... To wszystko wydało mu się za mało skomplikowane. Bał się, że go takie „mieszczańskie szczęście“ nie zadowolni. Swoją drogą ciągnęło go coś do tej szczerej, dobrej, słodkiej Elizy. Za mało jak na miłość, na przyjaźń za wiele. Wywiązało się jakieś uczucie pośrednie pomiędzy jedną a drugą.
Stanowczo, teraz, kiedy uczucia bywają wysubtelnione i do najwyższego stopnia podlegają analizie, za mało mamy wyrazów na dostateczne ich określenie.
Bywały chwile, kiedy Edward mówił sobie, iż ją kocha; lecz miłość prawdziwa nie rezonuje, — on zaś nie mógł ani na jedną sekundę pozbyć się owej kontroli czynów i myśli.
I Elizę pociągały smętne, powłóczyste oczy młodzieńca. Melodyjny głos jego, sprawiał na niej dziwnie sympatyczne wrażenie. Godzinami całemi słuchaćby rada, gdy mówił. A miał właśnie ów sposób mówienia, który kobiety jakimś urokiem tajemniczości pociąga. Niekiedy, w czasie najwięcej ożywionej rozmowy, zamyślał się nagle, jakby wyobraźnia jego chwytała jakieś oddalone dźwięki i obrazy; oczy patrzyły w przestrzeń, a wtedy migały w nich te blaski rubinowe, które niepokojem napełniały czystą duszę dziewczęcia.
Nadszedł dzień oczekiwany, gdy pani Wołoknicka przyoblekłszy świąteczne szaty, to jest szeleszczące jedwabie i staroświecką koronkową mantylę, i Zosia w świeżej eleganckiej toalecie, pojechały z wizytą do Czernina.
Pozostałe grono, oczekując ich powrotu, postanowiło wyjść na spacer wysadzoną drzewami aleją na spotkanie.
Słońce jaskrawymi promieniami oświetlało okolicę, w jaśniejsze strojąc ją barwy; w dali siniały smugą szumlańskie lasy; drzewa na drodze rzucały długie cienie, w powietrzu unosiły się chmary komarów, a brzęczenie ich łączyło się z szelestem wiatrem potrącanych liści. Z pola, od zbóż i świeżo skoszonego siana, szły fale ożywczych woni.
Pani Antonina, która nie lubiła pieszych spacerów, postanowiła pozostać w domu; Stefan więc ze Stasią i Edward z Elizą szli razem, upatrując w dali kłębów kurzu, mających przybywający powóz zwiastować.
Zaszli już tak daleko, że las zdawał się przybliżać do nich, ale powóz się nie ukazywał.
Stasia, która wciąż teraz od Stefana trzymała się z daleka, spoglądając na zegarek, rzekła, że wracać musi, gdyż zajęcia gospodarskie wymagają tego. Ale Stefan ujął jej rękę, i patrząc tkliwie w oczy, rzekł gorąco:
— Niech pani nie odchodzi! Wieczór taki cudny! Tak rzadko teraz jesteśmy sami!
W oczach Stasi błysnęły iskry.
— Któż temu winien? — zapytała porywczo. — Gdy jest tu panna Zofia, nikogo poza nią pan nie widzi!...
I w tej chwili, opamiętawszy się, iż rzuconym mu w oczy wyrzutem zdradza swe uczucie, zapłoniła się i oczy spuściła, nie śmiejąc sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nim te słowa.
Ale Stefan rzekł miękko, ręki jej nie wypuszczając z dłoni.
— Więc gniewamy się? Bardzo się gniewamy? No, proszę! I już mnie pani teraz ani troszkę nie lubi?...
— Nie lubię! — odparła, ale tak cicho i niepewnie, że przeczenie równało się twierdzeniu.
— To pani niedobra, niedobra, bardzo niedobra! — powtarzał Stefan z dziecinnem jakiemś przekomarzaniem się a zarazem z pieszczotą w głosie. — Przecież panna Zofia jest naszym gościem, więc powinniśmy jej czas uprzyjemniać... nieprawdaż, panno Stanisławo? A pani i ja zaliczamy się do domowych; więc gniewać się nie trzeba ani na mnie, ani na nią, bo ona także temu nie winna.
Ale Stasi nagle ścisnęło się serce dlatego właśnie, że Stefan użył zaimka „ona,“ mówiąc o Zofii; w tem odczuła coś, co tchnęło zbliżeniem, poufałością z jego strony.
„Ona“ to jakby synonim ideału — pomyślała.
— Ja się nie gniewam ani na „nią“ — odrzekła, kładąc nacisk na tem słowie, — ani na pana; zupełnie jestem obojętną; a to, co powiedziałam, tak żartem mi się wyrwało!...
— A więc zgoda panów chrześcijańskich! Zgoda! — śmiał się Stefan, zrywając po drodze kwiaty i oddając je Stasi. — I po co to się chmurzyć, kiedy niebo takie jasne, świat taki piękny!... Zdawałoby się w tej chwili, że tylko dla szczęśliwych stworzony!...
Stasia westchnęła z cicha i szli dalej w milczeniu; bo i co tu było mówić? Onaby tak z nim ręka w rękę poszła na koniec świata. Wydawało się jej to jednak niedościgłem marzeniem i bolało tak, jak boli szczęście, gdy się go ma tuż, tuż przy sobie, a jednak jest ono od nas bardzo, bardzo dalekie.
Edwarda zaś opanowała niepojęta tkliwość i jął opowiadać Eli szeroko o swem dzieciństwie, spędzonem w najsmutniejszych warunkach. Ojciec był chory, macocha kobieta niewykształcona, lekkomyślna; znienawidzony przez nią, a krnąbrny i ponury dzieciak, zawadzał w domu; trzy razy próbował ucieczki; noc jedną, malcem będąc, spędził z tego powodu w lesie, gdzie go zaskoczyła burza. Opisywał tak żywo doświadczone wówczas wrażenia strachu i moralnych cierpień wcześnie rozwiniętego dziecka, że Eli łzy stanęły w oczach. Wyobrażała go sobie drżącym z zimna, z zaciętością w ciemnych, rozpłomienionych oczach, z owem postanowieniem, w dziecinnym umyśle powziętem, że prędzej umrze, niż pod dach domu rodzicielskiego powróci.
Pragnęłaby uścisnąć dłoń jego i powiedzieć, jak współczuje mu serdecznie i jak się cieszy, że ten straszny koszmar przeszłości pozostał za nim daleko, a przyszłość nagrodzić musi wszystkie doświadczone niegdyś cierpienia. Nie śmiała jednak tego uczynić, — lecz on, nagle spojrzawszy w jej twarz smutną i dostrzegłszy łzy, spływające zwolna, zrozumiał, że go pojmuje. Pierwsze to były łzy współczucia, nad jego niedolą wylane — łzy kobiece, które lekceważył dotąd, — a jednak napełniły one duszę jego uczuciem wdzięczności, nieznanem mu przedtem; wydało mu się, że ta chwila zbliżyła ich z sobą, zacieśniając jakiś węzeł niewidzialny dwóch dusz sobie pokrewnych.
— Jaka pani dobra! Jaka pani bardzo dobra być musi! — szepnął wzruszony. — Pani wyobrazić sobie nie może, co to za rozkosz czuć, że są jednak dobre serca kobiece!
— Czyż pan wątpił o tem? — rzekła słodko, uśmiechając się przez łzy.
— Nie szukałem nigdy — rzekł poważnie, — nie szukałem, bom się bał rozczarowania.
— A jednak Pismo mówi: „Szukajcie, a znajdziecie...“ — odparła tym samym tonem.
— Pismo mówi jedno, a świat się inną toczy koleją. Nie wszyscy, którzy szukają, znajdują; nie wszystkim, którzy pukają, bywa otworzonem!...
— Bo większość może idzie na oślep i szuka po omacku, bez głębokiego przeświadczenia, bez wiary, że to, czego szukają, istnieje — szepnęła Ela w zamyśleniu.
— O! tak! — zawołał Edward — wiara, to olbrzymia, po prostu nieobliczona siła. Ale skąd ją wziąć, jeśli się nie ma tego w duszy?... Ja chwilami nie wierzę na przykład nie tylko w osobiste szczęście, ale nawet w możebność jego istnienia. To taka sama dobra bajka, jak inne.
— Może i bajka — szepnęła Ela z westchnieniem, — ale jeśli bajka, to taka piękna, świetlana, że lepiej w nią wierzyć; lepiej się łudzić, aniżeli iść w świat szeroki bez okruszyny nadziei w sercu, bez tej myśli, że się potrafi uszczęśliwiać innych i swego szczęścia cząstkę kiedyś odnaleźć.
A Edward patrzył w jej twarz rozjaśnioną i pomyślał, że ona właśnie jest jedną z tych dusz wybranych a promiennych, którym powierzone być musi rozdawanie szczęścia na ziemi. Ale myślą swą nie odważył się z nią podzielić. Wydało mu się, że wypowiedziana stanie się mdłą, — że uczucie skrystalizowane w duszy, gdy się je rozmienia na drobną monetę słowa, traci swój odcień subtelny. Powtórzył więc tylko, jakby nie mogąc dość się nacieszyć swem odkryciem:
— Pani jest dobra... ogromnie dobra!...
Dalszą rozmowę przerwał tętent zbliżającego się powozu; na skręcie drogi ukazała się jasna parasolka Zofii, którą poruszała z daleka, sygnałem tym dając znak, że ich dostrzega. Tuż przy powozie kłusował młody jeździec na pięknym wierzchowcu, co od razu wywołało ogólne zdziwienie.
Edward uśmiechnął się ironicznie.
— Panna Zofia, jak widzę, nie traciła czasu, i oto znów jeńca jakiegoś z sobą wiedzie! — zawołał, spoglądając z ukosa na Stefana.
Stefan jednak patrzał obojętnie. Stasia tylko rzuciła przelotne lecz pełne wdzięczności spojrzenie na Edwarda — może właśnie za pewien ton lekceważenia, który zabrzmiał w jego głosie.
Gdy się zrównali, Eliza zauważyła na twarzy Zosi niezwykłe ożywienie. Nie zatrzymano powozu, widocznie z powodu jeźdzca, którego przedstawienie paniom na gościńcu wydawało się niestosownem; ciocia Zuzia krzyknęła tylko:
— Chcecie, to powóz zaraz przyślę po was, boście się zapędzili daleko.
Ale z czterech piersi wydobył się jednogłośny protest:
— Nie! nie! dziękujemy! Wrócimy o własnych siłach! do prędkiego widzenia!
Elizie twarz jeźdzca wydała się znajomą; przypomniała sobie po chwili, że to był ten milczący towarzysz podróży, który panią Skalską tak mocno intrygował.
Może doprawdy przeznaczenie? — pomyślała i nagle zapytała, zwracając się do Edwarda:
— Czy pan wierzy w przeznaczenie?
— Właściwie nazwałbym je zbiegiem okoliczności, który ludzie dowolnie nazywają w dobrym wypadku Opatrznością, w złym fatalizmem.
Elizę zdjął nagle lęk jakiś, że wywołać może niepotrzebną dyskusyę, któraby jej uczucia religijne mogła obrazić, rzekła więc pośpiesznie:
— Jak to dobrze jednak, że przyszłość przed nami zakryta!
— Co do mnie — rzekł Edward, — sądzę, że w wielu razach, na mocy obserwacyi i uważnego zestawienia faktów, można być prawie jasnowidzącym. Większość ludzi obawia się wdawać w tego rodzaju analizy i woli się poddawać ślepemu przypadkowi. To zupełnie jakby się płynęło bez wiosła i steru, licząc na to, że woda sama do brzegu nas przyniesie. Energia zaś i siła woli w naszem życiu odgrywają właściwie rolę wiosła i steru. A z niemi śmiało w dal!... Na przód! Przed nami świat do zdobycia! — zadeklamował głosem podniesionym.
Stasia, która teraz szła obok Eli i słuchała głosu Edwarda, wydawała się zdumiona, a zarazem widocznie podobało jej się to, co mówił. W jej niespokojnej duszy budziły się bunty nieokreślone przeciw losowi... Kult energii i siły woli, chociaż niesformułowany z logiczną konsekwencyą, w jej niezrównoważonym, dziecinnym prawie umyśle znajdował jednak grunt wielce podatny. Wierzyła po prostu, że to, czego się bardzo, bardzo pragnie, spełnić się musi.
Skierowanie wszystkich władz umysłu ku pewnemu wyraźnie nakreślonemu celowi wydaje nadspodziewanie świetne rezultaty.
Nad tem nie zastanawiała się Stasia; nikt jej myśleć nie uczył, umiała tylko z całem namiętnem skupieniem pragnąć czegoś gorąco, a teraz czuła, że to, co w niej starano się poskramiać, było jednak pewną siłą.
— Energia i wola będą mi sterem i wiosłem! — powtarzała w myśli. — Niech tam sobie biedne matczysko mówi, żem uparta i niesforna dziewczyna. Wielkie rzeczy! Nie chcę czekać, aż szczęście samo do mnie zapuka; przebojem je sobie zdobędę!
Jak sobie przedstawiała w danej chwili owo szczęście, sama przed sobą obawiała się zdać jeszcze wyraźnie sprawę; łatwo się jednak domyślić można było po spojrzeniu pełnem szczerego uczucia, jakiem obrzuciła czerwonymi blaskami zachodu oblaną postać Stefana, że on był centrem, około którego błąkały się wszystkie nieuchwytne obłoczki tych marzeń o szczęściu.
W domu oczekiwano już z niecierpliwością ich powrotu, tem więcej, że Stasia przez roztargnienie zabrała z sobą kluczyki od kredensu.
Pani Skalska nieomieszkała z tego powodu zrobić uwagi, że gdyby taka panna Stasia do towarzystwa gwałtem się nie wdzierała, a pilnowała swego, byłoby bez porównania lepiej.
Ale ciocia Zuzia, śmiejąc się dobrodusznie, wnet zaprotestowała:
— Ależ ty, kochaneczko, tyle młodsza ode mnie, a bardziej zacofane masz pojęcia, jak widzę! A dlaczegóżby ona miała z młodymi nie poswawolić? Dziecko zacne, poczciwe; jeśli oni więcej umieją od niej, to dzięki Bogu, że dziewczyna skorzysta trochę. Dużo nam już złego przyniosły te ścisłe odgraniczenia kastowe, jakby nas nie chrześcijanami, lecz jakimiś Chińczykami Pan Bóg stworzył!... I za co ty masz ansę do tej dziewczyny, moja Tolu? Jeśli ci o szlachectwo tak wielce chodzi, to wiedzże, moja droga, że Cembrzycka taka dobra szlachcianka, jak ja i ty; jest nawet daleką powinowatą mego męża; uboga, to prawda, ale ubóstwo nikogo nie krzywdzi.
— Przecież kochana Zuzia nie może wmówić we mnie — zawołała żywo pani Skalska, której oczy zaiskrzyły się gniewem, — że na przykład taką Menę Wodzianiecką a jakąś Stasię Cembrzycką za równe sobie uważa i jednakowo je ceni?
— O tyle nie za równe, koteczko — mówiła z wielkim spokojem pani Wołoknicka, — i o tyle więcej cenię Stasię, iż o jej przywiązaniu do mnie jestem głęboko przekonana, więc to mi ją bliższą o wiele czyni; a dobre zasady od dzieciństwa starałam się sama w nią wpajać. Tymczasem Mena jest miła, wesoła, ani słowa, ale primo, jak na mężatkę, zanadto się trzpiocze, co już, według mojego starego rozumu, wielce jest niewłaściwem, a powtóre... — tu zamyśliła się chwilę, bo jej poczciwe serce nie pozwalało o kimbądź nazbyt krytycznie się wyrażać — a powtóre... Ale co tam długo gadać! jabym za jej zasady i trzech groszy nie dała!...
Skalska, która miała niezmierną dla wyższych sfer pobłażliwość, wzruszyła tylko ramionami, co miało znaczyć, że z taką dziwacznością pojęć kuzynki przenigdy zgodzić się nie może.
Mena, hrabianka Sęp-Morlińska z domu, rasowa, elegancka, pełna wdzięku, nic milszego pod słońcem wymarzyć niepodobna! i ta ordynarna Stasia, córka klucznicy! Porównanie stanów... to mrzonka, którą pani Zuzanna gwałtownie chce przystosowywać do życia. Dziwaczka! — pomyślała Skalska; a chociaż nie wypowiedziała głośno swego zdania, w jej wzroku, poruszeniu ramion i ironicznym uśmieszku na ustach widać było, jak wprost niepojętemi wydawały się jej teorye życiowe pani Wołoknickiej.
Tymczasem Zofia bawiła z wielkiem ożywieniem hrabiego Michała. Była na przemiany wesołą, zalotną, to znów rozmarzoną; a on tymczasem, słuchając słów z pewnem roztargnieniem, z widoczną za to przyjemnością w jej profil się wpatrywał.
Hr. Michał był wprawdzie dyletantem tylko na polu sztuki malarskiej, dyletantem, jak wogóle we wszystkiem w życiu, ale ogromnie wrażliwy na piękno, mając wielki dar obserwacyi i wysubtelnione nerwy, a przejęty przytem ideami Ruskina, doszukiwał się we wszystkiem piękna, uważając sumę estetycznych wrażeń odczutych w życiu za najmożliwszą formę szczęścia na ziemi. Te jego kontemplacye artystyczne niejednokrotnie już w błąd wprowadzały wyróżniane chwilowo nadobne główki kobiece.
Zosia była zdumioną jego sposobem postępowania; pochlebiało jej wprawdzie, iż się uważnie i z widocznem zajęciem w nią wpatruje, — jednak zarazem dziwnem się wydawało, że spojrzenia te prześlizgują się po jej twarzy tak zupełnie, jak gdyby była jakimś obrazem lub rzeźbą; analizował jej rysy, proporcyonalnie osadzoną główkę; zdawaćby się mogło, że w myśli szkicuje jej portret — a jednak nie dostrzegła ani jednej iskierki w jego wzroku, któraby wpadła do jej duszy, jak niby zwiastun, który powiada:
— „Podobałaś się!“
Owo jakby umyślnie przez matkę urządzone im samnasam o tyle zaczynało ją krępować, że z radością usłyszała głosy ożywione młodzieży, powracającej ze spaceru. Ale właśnie w tej chwili hr. Michał, który początkowo miał tylko intencyę odprowadzić panie do lasu, a potem się na dalszą wycieczkę z łatwością dał przez panią Zuzannę namówić, począł się żegnać z paniami. Z właściwą mu swobodą i dystynkcyą, a zarazem z ogromnie niby pokornym wyrazem twarzy, pochylając się do ręki pani Wołoknickiej, rzekł pieszczotliwie:
— Jeżeli kochana ciocia Zuzia pozwoli, to ja tu wkrótce jeszcze przyjadę!
A pani Zuzanna, po macierzyńsku całując go w głowę, odparła:
— Ja pana od kolacyi nie puszczę; zostanie pan z nami, niema o czem mówić; żadnych protestów słuchać nie chcę!
— Ależ ja już wykroczyłem przeciw etykiecie, przybywając nie we właściwej porze i nie we właściwym stroju... — rzekł, wciąż pokorą kokietując panie.
W gruncie rzeczy hr. Michał chciał zostać i ceremoniował się, będąc pewnym, iż go zatrzymają. Stał tak, trzymając kapelusz i szpicrutę w ręku, jakby namyślając się, co ma uczynić.
Wpatrzona w niego pani Skalska miała wyraz błogości w twarzy, jak gdyby się przed nią niebo otwarło!
Zosia, uśmiechnięta filuternie, przegięła główkę z minką piękności, która wie dobrze o sile wdzięku, jaki posiada.
Hr. Michał pozostał na kolacyi; ale od chwili, gdy przedstawiono go Elizie, pochłonęła ona tak dalece jego uwagę, że oblicze pani Skalskiej utraciło naraz wyraz błogości, a pani Zuzanna usłyszała nad uchem szept jej, do syku węża podobny:
— U tego waszego hrabiego, jak widzę, co obrazek to modlitewka!...
A hr. Michał, siedzący przy stole pomiędzy pannami, zdawał się bawić wyśmienicie. Należał on do rzędu ludzi, nieodznaczających się jednostajnością usposobienia; miewał niekiedy napady dziecinnej prawie wesołości — wtedy był dowcipnym, rozmownym, zdolnym, jak się wyrażała o nim Mena, umarłego z grobu poruszyć!... Czasem znowu miewał „ses lunes,“ jak mówią Francuzi: stawał się apatyczny, zamknięty w sobie, unikający towarzystwa, znudzony i na innych sprowadzający nudę swym wyglądem potępieńca. Ta dwoistość sprawiała, ze się ogromnie o nim dzieliły zdania; a trzeba przyznać, że i ci, którzy go duszą towarzystwa nazywali, i ci, którzy wprost jako neurastenika traktować go zwykli, mieli poniekąd słuszne ku temu powody.
Dziś hr. Michał był w wyjątkowo świetnym nastroju; posiadał niewyczerpany zasób anegdot wesołych, ale w dobrym stylu, któremi ubarwiał swe opowiadania; następnie udawał jakiegoś typowego, sztywnego Anglika, którego widywał codziennie przez parę miesięcy przy table d’hôte w Szwajcaryi, doskonale go wystudyował i umiał charakteryzować wyśmienicie.
Śpiewał przy akompaniamencie Zosi zabawne piosenki, ale pomimo, że zanadto był światowcem, by robić wybitne różnice i manifestować swe sympatye, z widoczną przyjemnością zwracał się do Elizy; przestał wzrokiem artysty badać piękne rysy Zofii, natomiast naiwny czar Eli oddziaływać się nań zdawał podniecająco.
Studenci za to spoglądali na hr. Michała z ukosa, jako na intruza, który palmę pierwszeństwa bez najmniejszego trudu otrzymał.
Edward wymknął się z salonu, i chodząc szerokimi krokami po werandzie, paląc przytem papierosa za papierosem, co zwykle było u niego objawem wewnętrznego podrażnienia, zamiast słuchać piosnek humorystycznych hr. Morlińskiego, nucił po cichu:

Kobieta zmienną jest!
Głupi, kto ufa jej...

Stefan zaś usiadł w kąciku na małej kozetce obok Stasi, umyślnie tak, aby go Zosia widziała, i z wielkiem zajęciem przyciszoną bawił się z nią rozmową.
Nagle powstał, niewiadomo nawet przez kogo rzucony, projekt urządzenia teatru amatorskiego. Od razu jakoś przyjętym został i stanęło na tem, że hr. Michał z siostrą w tych dniach wybiorą się do Szumlanki, przywożąc cały stos jednoaktówek do wspólnego rozpatrzenia i zdecydowania wyboru.
Pani Mena Wodzianiecka miała podobno ogromny dar sceniczny, hr. Michał zastrzegał sobie rolę komiczną, — zresztą wszystko to miało się zdecydować w jak najbliższym czasie.
Zosia na krześle usiedzieć nie mogła z radości.
Gdy zwrócono się do Eli z zapytaniem, jakąby rolę mieć chciała, rzekła skromnie i ze szczerem zakłopotaniem w głosie:
— Czy ja tylko potrafię?.. Gotowam jeszcze wszystko zepsuć!
Ale hr. Michał zaprotestował gorąco i rzekł serdecznie:
— Niech pani mnie to powierzy; ja sam dla pani wybiorę stosowną rolę i zobaczy pani, jak świetnie pójdzie!...
Skąd właściwie miał tę pewność, odgadnąć trudno; mówił jednak z takiem przekonaniem, że suggestya ta oddziałała na Elizę — i jej w tej chwili uśmiechnęła się myśl nieznanej dotąd a ponętnej zabawy.
Było już po północy, kiedy dzielny rumak hr. Michała unosił go w stronę Czernina. Jasna noc księżycowa czyniła tę wycieczkę bezpieczną i przyjemną. Jechał stępa, rozkoszując się świeżą wonią stepu, wsłuchany w niezmąconą ciszę. I było mu jakoś jasno na duszy, jakby ta pełnia księżyca rozpromieniała w tej chwili najgłębsze skrytki jego umysłu. Po raz pierwszy może zdawał sobie sprawę z tego, że w kraju można odczuwać czary pięknej natury, którą umiał przecież oceniać i uwielbiać pod sklepieniem włoskiego nieba, a tutaj zwykle narzekał, że koloryt jest nazbyt monotonny, za szary, za mglisty; mówił, że, aby ukochać przyrodę, trzeba ją widzieć tam, na południu, gdzie wszystko zda się stworzonem jest na to, aby wzrok pieścić i słodkim duszę napełniać urokiem.
W myślach jego przesuwały się kolejno, jak w panoramie, przeróżne wspomnienia: cudne rzymskie noce i piękne o klasycznych rysach córy Italii, jakieś przelotne młodzieńcze uczucia i kwiaty białe, rzucane z balkonu, które do ust gorących kiedyś przyciskał!... I nagle te wszystkie mgliste obrazy znikły bez śladu, a natomiast zarysowała się wyraźnie nieklasyczna wcale, lecz dziwnie swojska i miła główka dziewczęcia. Duże, szare, zdziwione oczy patrzyły na niego tak prosto, tak szczerze, że nie wiem coby dał za to, aby ją pochwycić w ramiona, ot! tu, na tem siodle, unieść kędyś z sobą, i w duszę brać te blaski z jej jasnych oczu i te usta wilgotne rozchylone całować... całować bez końca!...
— Ela! wiochna!... różyczka polna!.. — szepnął do siebie. Dreszcz go przejął. Ścisnął konia i puścił się wyciągniętym kłusem ku domowi. Pędem wpadł na dziedziniec i spoconego konia nagle na miejscu osadził.
— Czy pani już śpi? — zapytał lokaja.
— Jaśnie pani czekała na jaśnie pana do dwunastej — odparł wyprostowany sztywno dworak w liberyi. — Czy jaśnie pan każe podać herbatę? — dodał.
— Nie, nie trzeba; przejdę się jeszcze po ogrodzie. Możesz iść spać, Antoni; sam się rozbiorę.
I hr. Michał, zapaliwszy cygaro, wszedł do ogrodu.
W jednem tylko parterowem oknie płonęło światło, na jasnem tle zarysował się cień kobiecej postaci.
Mena nie spała jeszcze; obaczywszy brata, otworzyła okno i przywołała go do siebie.
Miała włosy rozpuszczone, niebieski negliż drapował się malowniczo na jej smukłej kibici, w księżycowem oświetleniu wyglądała jak urocze zjawisko.
Usiadła na oknie, oparta głową o ramę, i zawołała tonem rozpieszczonego dziecka:
— Czegoś tak pędził jak szalony? Czy mary cię jakie ścigały?... owo licho, co straszy na rozdrożu?
— Żadne mary! żadne licho! — odparł wesoło. — Rozkoszowałem się tą cudną, jasną nocą i puściłem się, aby z wiatrem mknąć w zawody!...
— Tiens, tiens, poezya!... — zaśmiała się Mena. — A ja tymczasem samiuteńka jedna przesiedziałam cały wieczór. Pomyśl tylko!... Taki cudny wieczór, i nie mieć nawet do kogo słowa przemówić!... Tyś Bóg wie czego poleciał w pogoń za temi paniami — dodała rozkapryszonym tonem. — A mego Luigi jak niema, tak niema!... Wiesz!... ci mężowie to najgorszy gatunek ludzi!
— Biedna Aldona, czekająca swego Alfa! — zaśmiał się ironicznie hr. Michał. — Z tym włosem rozwianym, skąpana w blaskach miesiąca, wyglądasz romantycznie. A bebusie śpią? — zapytał.
— Naturalnie. Mademoiselle kładzie ich spać z kurami, nawet ich nie miałam do zabawy — odparła niechętnie.
— Czy przez ten czas mademoiselle do łask jaśnie pani przywróconą nie została? — zapytał ciągle tym samym, ironicznym trochę tonem.
— Ale cóż znowu! — odparła gniewnie. — Nudna baba, jak lukrecya! Pozbędę się jej natychmiast, jak tylko Ludwik przyjedzie.
— A sama nie masz odwagi?...
— Wiesz przecie, mój Misiu, że z nią nie mówię wcale! Awantury mi robi na każdym kroku... waryatka, histeryczka! Już mam takie szczęście!... Trzecia z rzędu mi życie zatruwa!
— Ale bo też bebusie rozpieszczone co się zowie, a ją za boże stworzenie nie mają! — zaśmiał się hr. Michał.
Mena wzruszyła ramionami niecierpliwie, nierada już mówić o tem, i zwróciła się nagle z zapytaniem:
— Czy myślisz jeszcze długo wałęsać się tak po nocy?...
— A cóż właściwie masz przeciw temu?...
— Nic; ale wolałabym, abyś tu przyszedł do mego gabinetu na gawędkę.
— Bój się Boga, kury pieją! Powinnaś już spać, Meno!
— Nie chcę spać! — odparła kapryśnie. — Mademoiselle Julie zrobiła mi scenę przy kolacyi. Byłam taka zła, ale to taka zła na nią, że gdyby nie obecność dzieci, byłabym ją rozszarpała w kawałki!...
— Fi donc!... Szarpać takie nieszczęśliwe stworzenie! Co za instynkta krwiożercze! Dajże jej pokój! I tak się te kosteczki, licho powleczone skórą, wkrótce rozsypią!
— Lub też żółć ją zaleje! — dodała, śmiejąc się, Mena. — No, Misiu, wskakuj przez okno; każę ci tu podać herbatę. Herbatę przecież gotów jesteś pić w każdej chwili?
— Idea!... — odparł hr. Michał wesoło. — A wiesz co? Powiem ci coś przyjemnego za to. Od dziś za dwa tygodnie gramy teatr amatorski!...
— Misiu!... No, widzisz, jakiś ty niedobry! Powinienbyś był od tego zacząć, a ty mi pół godziny mówisz niedorzeczności! — zawołała Mena. — Poczekaj, zadzwonię na Walentego, za chwilę będzie herbata.
Na głos dzwonka elektrycznego zjawiła się pokojówka, szeroko senne otwierając oczy.
— Herbatę dla pana, a dla mnie kwiat pomarańczowy! — rzuciła Mena niedbale.
Snać w czernińskim pałacu wszyscy nawykli do późnego czuwania, gdyż, jak za dotknięciem czarodziejskiej laski, cały przybór za chwilę był już na stole.
Na myśl o projektowanym teatrze pani Mena ożywiła się do niepoznania. Była to jej słaba strona; uczyła się deklamacyi u najlepszych artystów w Paryżu i w Warszawie, i czuła się wprost szczęśliwą, mając możność popisania się ze swym talentem.
Na wsi, gdzie sąsiedztwa było mało, zbyt oddalone i przeważnie ze starszych składające się osób, nie miała nawet nadziei, aby się coś ułożyć dało.
Gotowa była teraz uściskać Misia za tak miłą nowinę; zwinęła się jak kotka w głębokim fotelu, i popijając zwolna kwiat pomarańczowy z chińskiej filiżanki, snuła projekt, jak się to wszystko da urządzić.
Hr. Michał podjął się odmalowania kurtyny i dekoracyi.
Mena chciała koniecznie, aby coś wybrać większego z repertuaru Duse lub Sary Bernhardt, który znała niemal na pamięć.
Brat przekładał, że niepodobna na początek porywać się na wielkie rzeczy, i że ona jedna, chociażby grała artystycznie, nie może podtrzymać całości, a wątpliwem jest bardzo, czy debiutanci i debiutantki z Szumlanki dostroić się potrafią.
Odłożono więc dalszą naradę na dzień następny i pani Mena położyła się spać w doskonałym humorze.


∗                    ∗

Eli czas w Szumlance z błyskawiczną szybkością upływał. Szczególniej miłemi wydawały się rozmowy z Edwardem prowadzone, których miejsce stałe było w ogrodzie, pod rozłożystym kasztanem.
Często Stasia w nich brała udział, gdyż pierwotnie miały to być pogadanki przyrodnicze, w popularny sposób przez studenta pannom wykładane. Ale Zosia jakoś prędko wycofała się z tercetu słuchaczek, mówiąc, że właśnie w tych godzinach porannych najlepiej jest egzercytować się na fortepianie. Niekiedy w drodze łaski Stefan dopuszczanym bywał do salonu i miał zaszczyt przewracania kartek na pulpicie. Ale wtedy, zamiast monotonnych etiud, rozbrzmiewał śmiech wesoły, tak, że pani Skalska czuła potrzebę zaglądania od czasu do czasu z przyległego pokoju; odrywając wzrok od książki, śledziła córkę przez lornetkę, upominając, że zaniedbuje się ogromnie i że takie granie do niczego nie prowadzi.
Wtedy Stefan usuwał się dyskretnie, i o akademię pod kasztanem zawadziwszy, gdy tam Stasi nie było, do siebie uciekał, by z wielkim zapałem drugą seryę nieśmiertelnych sonetów dopełnić.
Stasia z przyjemnością wielką słuchała wykładów Brzezika, ale bardzo dorywczo, z przerwami, spowodowanemi częstem odwoływaniem jej w sprawach domowych i ogrodowych.
Jedna tylko Ela stale była na stanowisku i z robótką w ręku siadywała pod kasztanem, przy kamiennym, z młyńskiego koła urządzonym stole.
Tajemniczy świat zjawisk, rządzonych przez niezmienne prawa, roztaczał się przed nią w całym majestacie; olbrzymi postęp wiedzy czasów nowożytnych, nieobliczony wpływ jej na ogólny poziom umysłowego rozwoju społeczeństw — wszystko to w wykładzie barwnym i żywym młodego nauczyciela — przedstawiało się jasno i wnikało w umysł podatny i wrażliwy, rozszerzając poglądy na życie i dopełniając owe braki, jakie szczupły zakres na pensyi czerpanych wiadomości pozostawił.
A na szorstki i nieokiełznany charakter Edwarda wpływ obcowania z zacnem i sympatycznem dziewczęciem zaczął też oddziaływać dodatnio: był swobodniejszym i szczerszym, a szczególniej w tych godzinach pogadanek wypowiadał się cały; czuć było w jego słowach gorących, że nauka nie jest dla niego wyłącznie środkiem do zdobycia dyplomu, a tem samem kawałka chleba w przyszłości, ale że sama przez się jest mu drogą i że wszelkie zakresy wiedzy zarówno żywo go obchodzą.
I z dniem każdym dla obojga chwile te, spędzane pod kasztanem, milszemi się stawały. Tło szmaragdowej zieleni, obłoki mknące w dal po szmaragdowym błękicie, kasztan szumiący nad głowami i ich dwoje siedzących obok siebie — stanowiło całość, w której nawet kitel biały i różowa sukienka zdawały się harmonizować z sobą w kolorze, tak jak harmonizowały w danej chwili ich serca, bijące przyśpieszonem tętnem.
Jednę z takich spokojnie rozkosznych godzin, które jakiemś cichem preludyum szczęścia nazwaćby można było, przerwał nagle turkot zbliżającego się powozu. Powóz zatrzymał się przed gankiem, a wkrótce na werandzie ogrodu ukazała się postać eleganckiej, młodej kobiety, której foremną główkę olbrzymi, biały, piórami przybrany kapelusz ocieniał.
Obok niej był hr. Michał, który dostrzegłszy z dala Elizę, cienistą aleją ku niej zmierzał.
Brzezik książkę trzymaną w ręku gniewnie zamknął, oczy jego błysnęły nerwowo.
— Wtargnięcie barbarzyńców nowoczesnej cywilizacyi! — rzekł cierpko. — Pasożyty!... ciężary ludzkości i społeczeństwa!... a wloką jeszcze na dobitek złego bezmierną nudę z sobą!...
Ela roześmiała się wesoło.
— Chodźmyż stawić czoło tym barbarzyńcom i starajmy się ich cywilizować! Zobaczymy też nareszcie ideał pani Skalskiej, „boską Menę Wodzianiecką!“ Przyznaję, że jestem trochę ciekawa.
— A ja ani trochę. Lalka, manekin, jak wszystkie one!
Brzezik z taką pogardą wzruszył ramionami, że Elę uprzedzenie jego na niewidziane coraz więcej bawić zaczynało.
Te „wszystkie one“ miało oznaczać kobiety światowe, a przedewszystkiem do tak zwanych wyższych sfer należące.
Tymczasem hr. Michał zbliżył się do nich i serdecznie, jak dobrą znajomą, Elę powitał.
— Siostra moja i ja przybywamy na walną naradę — rzekł wesoło, spoglądając zarazem zdziwionym trochę wzrokiem na Edwarda, który go bardzo zimnym zbył ukłonem. — Liczymy ogromnie na panią, jak również na panów — dodał uprzejmie, zwracając się do Brzezika. — Sądzę, że się zabawimy doskonale.
— Wątpię bardzo — odparł Brzezik oschłym tonem. — Co do mnie, komedyantem ani z natury, ani z przekonania nie jestem.
Hr. Michał przelotne lecz badawcze spojrzenie z Eli na Edwarda i znowu potem na nią przeniósł; zanadto był dobrym psychologiem, aby nie zrozumiał od razu, że Edward jest zazdrosnym o niego. Ale objąwszy myślą sytuacyę, to jest zrozumiawszy doskonale, że inaczej być nie mogło, i że obcując codziennie z Elą, nikt, według jego zdania, obojętnym na jej wdzięki nie mógł pozostać, ciekawym był ogromnie, czy i ona również jest zajęta. To przerwane samnasam dawało mu do myślenia. Mimowoli brwi zmarszczył.
— A jednak — rzekł żartobliwie, lecz z pewną goryczą w głosie — powiadają, że najlepszych aktorów spotyka się właśnie poza sceną!...
Szli razem ku domowi. Ela była jakby zakłopotaną trochę. Edward usta zagryzał w milczeniu.
— Siostra moja bardzo jest ciekawą poznać panią — zwrócił się uprzejmie hr. Michał do Elizy.
— I ja również — odparła; — słyszałam tu tyle dobrego o pani Wodzianieckiej!...
Chociaż nie było cienia ironii w jej głosie, hr. Michał pytającem jakby obrzucił ją spojrzeniem i rzekł nagle:
— Ale panie obie to są dwa przeciwne bieguny! Mówią, że to właśnie czasami bywa źródłem sympatyi. — I dodał ciszej, jakby więcej do siebie: — A jabym tak pragnął, żeby panie z sobą sympatyzowały!
Eliza podniosła na niego spojrzenie, w którem wyczytał wyraźnie:
— Dlaczego?
Lecz dochodzili już do kresu alei i za chwilę całe towarzystwo połączyło się na werandzie.
Pani Mena rozmawiała ogromnie uprzejmie ze Skalską, zwracając się zarazem z tkliwością niemal do cioci Zuzi i zasypując Zosię miłemi słówkami.
Wogóle zasadą jej było kokietowanie wszystkich bez wyjątku, bez różnicy płci i wieku. Szczególniej w chwilach, gdy przywdziewała strój, w którym czuła, że jej było do twarzy — uprzejmość jej zdawała się zdwajać jeszcze. Rozpromieniona, uśmiechnięta, wytworna w każdym ruchu, w modulacyi głosu, w spojrzeniu i uśmiechu, czarowała tym bijącym od niej, narzucającym się po prostu, prawdziwie kobiecym wdziękiem.
Nazwał ją ktoś kiedyś promieniem słonecznym — „un rayon de soleil;“ lubiła to wyrażenie, które wydawało jej się ogromnie odpowiedniem, i starała się wszelkiemi siłami dostrajać do ludzi, do otoczenia, by ów przydomek nadawał jej każdy, kto się do niej zbliży.
Elizę powitała bardzo uprzejmie; widocznem było, że brat życzliwie ją uprzedził, bo popatrzyła w ten sposób i z takim nieznacznym prawie, ale dla hr. Michała zrozumiałym ruchem głowy, jakby mówiła potwierdzająco:
— A, prawda!...
Elizie zaś wydała się przedewszystkiem niezwykle piękną.
Dziwiła się nawet, że stosunkowo za mało przedtem mówiono o tem. Zosia na przykład opowiadała dużo o zbytkownem urządzeniu domu, o wykwintności pani Meny, ale nie zachwycała się jej urodą, bo istotnie był to typ piękności, mającej swe dnie szczęśliwe i odwrotnie. Dziś właśnie była w całym swym blasku. Eliza spotkała wzrok Edwarda, stojącego nawprost Wodzianieckiej, utkwiony w nią, jak w cudowne zjawisko. Ani śladu owej niechęci, owego marsa na czole, z jakim szedł tu przed chwilą, jak na ścięcie. Taki ogromny zachwyt bił z jego oczu, że i pani Mena zauważyła to, i powabnie uśmiechnięta, bawiąc się kwiatem heliotropu, podniosła swe ociężałe jakby powieki i rzuciła na młodego człowieka długie, wyzywające spojrzenie.
A jemu się wydawało, że to jakaś czarodziejka z bajki raczyła zstąpić łaskawie na ziemię; i bał się z niej oczy spuścić na chwilę, by się to widzenie nie rozwiało. Zda się cała dusza jego w oczach tkwiła.
Hr. Michał uśmiechnął się sarkastycznie i szepnął, nachylając się do ucha Eli:
— Un coup de foudre!...
I rzeczywiście w serce Brzezika ugodził piorun. Ale hr. Michał rad był temu z czysto egoistycznych pobudek. Przedewszystkiem chciał wiedzieć, jak Ela to przyjmie. Czy taki jawny hołd, oddany wobec niej innej piękności, jej miłość własną zadraśnie? I do jakiego stopnia? Jeśli go kocha, to się zdradzi. W oczach Eli jednak nie przemknął żaden cień, zdradzający wewnętrzny niepokój lub wzruszenie; patrzyła tylko na Edwarda ze wzrastającą ciekawością i szaloną miała ochotę powiedzieć mu cichaczem:
— A co?... Barbarya nie taka straszna, jak się zdawało!...
W poczciwem serduszku Eli nie było miejsca na zawiść i Mena wydawała się jej tak bajecznie uroczą, że nie dziwiłaby się wcale, gdyby świat cały przed nią schylał czoło. Przytem z przekornością, właściwą kobietom (chociażby nawet gołębiem sercem obdarzyła je natura), cieszyła się, że Edward będzie przecież zmuszony przyznać się do walnej i niespodzianej porażki, której dokonała kobieta, i to właśnie kobieta, należąca do sfery uprzywilejowanej, o której przed chwilą wyrażał się ze wstrętem i pogardą.
„Manekin bezduszny, jak wszystkie one!“ ma jednak widocznie moc atrakcyi niesłychaną — pomyślała i widocznie coś z tych myśli odbiło się bardzo wyraźnie w jej wzroku, skierowanym na Brzezika, gdyż on w chwili, gdy się skrzyżowały ich spojrzenia, oczy nagle spuścił, a ciemny rumieniec twarz jego oblał.
Korzystając z pierwszej możliwości ucieczki, gdy się panie zajęły przeglądaniem albumów i kart pocztowych, które Zosia kollekcyonowala z zapałem i woziła wszędzie ze sobą, Edward się wymknął do siebie i tam rzucił się jak długi na łóżko, oburącz ściskając pulsujące skronie. Leżał tak długą chwilę bez ruchu, jakby chcąc gwałtem myśli zebrać.
— Co to było?... Co się ze mną stało?... — powtarzał jak nieprzytomny. — Urzekła mnie!.. Demoniczne, przeklęte oczy!... Elo! Elo! — wyrzekł głośno prawie, rozpaczliwie przywołując obraz tamtej, by się nim jak tarczą osłonić; ale przepaściste oczy Meny świdrowały mózg jego aż do bólu...
Nagle zerwał się na równe nogi, wytężywszy całą siłę woli, aby się otrząsnąć z wrażenia.
— Cóż znowu! Dzieciństwo! — zawołał. — To jest właśnie ta straszna siła kobiecego czaru, z którą zmierzyć się warto! Czekałem tego kiedyś, pragnąłem, wyzywałem ją!... Nie poddam się. Cha! cha! cha! Brzezik i Mena Wodzianiecka!... Turniej atletów! cha! cha! cha!
I śmiał się nerwowym, przykrym śmiechem.
Przysłano właśnie po niego.
Miało być czytanie utworów różnych i debaty nad wyborem. Pomiędzy innemi „Czyja wina?“ Sienkiewicza była przez panią Menę zakwalifikowana do grania; chodziło o to, który z panów odegra rolę Leona. Miał być rodzaj konkursu, kto najlepiej przeczytać ją potrafi...
Hr. Michał z uśmiechem szepnął Eli, że zamierza sylabizować, żeby być od razu z punktu zdegradowanym. Stefan deklamował dobrze i uczestniczył już parę razy w amatorskich teatrach. Wahano się więc między nim a Brzezikiem, który wszedł właśnie. Miał znów w twarzy wyraz zaciętości i wyglądał jak delikwent, któremu za chwilę wyrok odczytać mają.
Pani Mena zwróciła się do niego pierwsza, uprzejmie miejsce robiąc przy sobie.
— Czekamy na pana! — zawołała. — Wiem, że panowie patrzycie z góry na nasze przywiązywanie wagi do drobiazgów, że żaden mężczyzna nie douczy się nigdy roli. Ale to nigdy! „au grand jamais!“ — dodała konfidencyonalnie, zwracając się do Zosi — z tem się już od razu pogodzić należy! Chodzi o to tylko, czy się który z panów jej podejmie, i jeszcze o to — dodała słodko, przeszywając zarazem Edwarda gorącem spojrzeniem, — czy się podda pewnym wymaganiom? Czy zechce wszelkich wskazówek życzliwie słuchać? I czy próby, na jakie skazanym będzie, wytrzyma?...
— Na litość Boską!... Niechże pani ich tak nie przeraża — zawołała obecna na posiedzeniu ciocia Zuzia, — bo i mnie strach ogarnia.
— Ależ, moja ciotuchno! — śmiała się Zosia — toć przecie próby właśnie są najmilsze! W Nałęczowie, pamiętam, grałyśmy parę lat temu. Jakże to było zabawnie!...
— Jak widzę, to tylko ja i pan Brzezik będziemy nowicyuszami! — rzekła Eliza.
— I ja po części — dodał hr. Michał. — Grałem wprawdzie kiedyś, ale tak dawno temu... że wcale na mój artyzm liczyć nie radzę!
— Pobłażliwość widzów jest już z góry zapewniona — żartowała pani Mena, pochylając się do ramienia cioci Zuzi.
— A jakie role pan woli? — zapytała, zwracając się do Edwarda.
— Furioso! — szepnął Stefan, spoglądając na dramatycznie w tej chwili wyglądającego kolegę.
— Sił jeszcze nie próbowałem w żadnym kierunku; wiem tylko, że farsy nie znoszę!... — rzekł Brzezik opryskliwie prawie.
— Komik w wyższym stylu jest już zaangażowany do naszej trupy, a dublować ról nie mamy potrzeby — uśmiechnęła się Mena, przyglądając mu się ciekawie. — Ale głos pana nadaje się stanowczo do dramatu. Ma pan te pewne subtelne drgania w intonacyi, owo coś... coś... — mówiła, główkę przechylając i patrząc mu prosto w oczy, jakby szukając stosownego wyrazu.
Ale on wzrok jej wytrzymał w milczeniu, aż pani Mena zmuszoną była spuścić oczy pierwsza.
Edward, przerzucając od niechcenia kartki sienkiewiczowskiego dramatu, zatrzymał się na frazesie, który go głębiej zastanowił. Przeczytał raz i drugi, brwi ściągnął, usta mu zadrgały — i nagle dobitnie, metalicznym swym głosem, brzmiącym nutą szczerego uczucia, przedeklamował:
— „...Obawiam się, pani, że moja osoba nie będzie zbyt obfitem źródłem rozrywki. Ja jestem człowiek z usposobienia mało wesoły, a na przedmiot do zabawy za wiele wart, za dumny i za uczciwy! Pozwól mi pani odejść!“
— Ależ brawo! brawo!... wybornie, bez zarzutu! — wołała Mena, która rolę Leona z „Czyjej winy?“ znała na pamięć, równie dobrze jak swoją. I właśnie dlatego, że wybrał ten frazes, jakby rozmyślnie stosując go do niej, i dlatego, że wydawał się jej hardym i dzikim, i dla tej fali krwi, która w tej chwili twarz jego purpurą oblała, a oczy rozpłomieniła żywym blaskiem, Mena zapragnęła gorąco, aby to on, nie kto inny, grał z nią ten dramatyczny obrazek, z taką subtelną finezyą skreślony.
Panowie kolejno czytali ustępy roli, Stefan może poprawniej nawet oddaćby ją potrafił.
Edward traktował rzecz za nerwowo, głos mu się łamał chwilami, to znów wybuchał, jak orkan w piersi tłumiony. Ale chociaż dzieliły się zdania i większość oddawała pierwszeństwo Stefanowi, pani Mena z dziecinnym uporem obstawała przy swojem, utrzymując, że właśnie, według jej zdania, pan Edward jest niezrównanym w zaakcentowywaniu pewnych nastrojów, że jest to materyał dramatyczny wprost wyjątkowy i t. d. i t. d.
Potrafiła tyle swą wymową dokazać, że nie tylko inni racyę jej przyznać musieli, ale i Edward zapragnął naraz grać z nią; a nie tylko być przez krótką chwilę partnerem jej na amatorskiej scenie, ale zarazem grać, jak mówił, w odkryte karty. Zmierzyć się w duchu oko w oko z ową siłą, pociągającą w bezdnie, z siłą, którą on jednak zdeptać i odtrącić potrafi, właśnie w chwili, gdy jej się zdawać będzie, że już, już go złowiła w swe sidła.
— Ewig weibliche! — szepnął głucho. — Słodkie więzy, z wężowych splotów złożone! Harpia piekielna, która, ku udręczeniu ludzkości, anielską postać chwilami na siebie bierze!...
— Co panu jest?... — zabrzmiał mu nagle nad uchem serdeczny głos Elizy.
Wyglądał tak dziwnie w tej chwili, że Ela nie chciała przekomarzać się i przypominać mu jego słowa. Zajęta była tylko myślą, że widocznie coś go boli, czy niepokoi; nie pojmowała wyraźnie, coby to być mogło, jednak radaby z duszy ulgę mu przynieść.
Brzezik spojrzał na nią z wdzięcznością, niemal z rozczuleniem.
— Oto jest dobre! oto poczciwe i kochane! — mówił w duchu. — Alem ja jej niewart! Czy jabym komu szczęście dać potrafił?... A zresztą, nim się dobiję stanowiska, ileż wody jeszcze upłynie! Ona jasna jak poranek majowy, moja dusza gradowej chmurze podobna!...
I, dziwnem kojarzeniem pojęć, stanął mu nagle w myśli ulubiony wiersz poety:

„Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne.
Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne...“ i t. d. i t. d.

— O, tak! — powtórzył w myśli ostatnie wyrazy, dłoń przesuwając po płonącem czole:

Błyskawicom grzmieć i ginąć...
Mnie płynąć... płynąć... i płynąć!...

— Co się stało? Czy pan nie chory? — powtórzyła Eliza z siostrzaną troskliwością w głosie.
— To nic, nic, to przejdzie — rzekł, wzruszony jej dobrocią. — Miewam od czasu do czasu takie nagłe zawroty głowy...
A tymczasem hr. Michał, któremu ogromnie trafiła do przekonania jednoaktówka Piątkowskiego p. t. „Nasze bziki,“ zaczął ją czytać na głos z taką werwą i komizmem, że ciocia Zuzia aż pokładała się ze śmiechu.
Ponieważ do ról męskich brakło im artystów, zaczęli się namyślać, kogoby jeszcze do zabawy tej wciągnąć...
Stanęło na tem, że uczestnictwo zaproponują braciom Kulasińskim, sąsiadom Wodzianieckich, a pani Mena obiecała w ostatecznym razie swego „Luigi“ też namówić.
— Chociaż z nim — mówiła — sprawa niełatwa, bo się nam wiecznie od prób wymykać będzie, ale ostatecznie na przedstawienie się zjawi i zagra doskonale; już ja to na siebie biorę!
— Ogromnie dużo, jak uważam, bierzesz na siebie! — wtrącił hr. Michał powątpiewająco. — Zostaw lepiej Ludwika w spokoju; on ci niezmiernie wdzięczny będzie za to. To jest taki Anglik — rzekł, zwracając się do siedzącej obok Zosi, — którego nic nie wzruszy, chyba jakieś steeple chase. Koń rasowy to jego żywioł.
— Proszę cię, nie mów tego, Misiu — protestowała pani Mena, przybierając znów ulubiony ton swój rozgrymaszonej dziewczynki. — Luigi jest przedewszystkiem sportsmenem, to prawda, ale czyż podobna, aby odmówił, gdy ja go o coś poproszę!...
To „ja“ wymówiła z naciskiem i głosem niepozwalającym powątpiewać ani na chwilę, że uważa siebie za najwyższą władzę w domu, nieznoszącą najmniejszego dla swych fantazyi oporu.
Jako trzecią sztukę wybrano „Iskierkę“ Paillerona, w której miała uczestniczyć Mena, hr. Michał i Eliza. Był to projekt hr. Michała.
Skalska pragnęła ogromnie, aby Zosia grała rolę dla Elizy przeznaczoną.
Zosia także zachmurzyła się trochę, gdyż nie było zresztą ról kobiecych wiele do wyboru.
W projektowanej farsie „Nasze bziki“ jednej z panien z konieczności przypadała w udziale rola pretensyonalnej starej panny. Zosi nie uśmiechało się to wcale. Eli zaś proponować nie śmiała, czekając inicyatywy z jej strony.
Tymczasem postanowiono rozpisać role i pani Wodzianiecka zaprosiła całe towarzystwo do siebie na czytaną próbę.
Przy pożegnaniu Mena, podając Edwardowi swą malutką, w paryską rękawiczkę obciśniętą rączkę, zatrzymała ją dłuższą chwilę, jakby przez zapomnienie, w jego dłoni.
— Do widzenia, panie Leonie! — szepnęła miękko — „mój szlachetny Leonie!“ — dorzuciła, magnetyzując go drażniącem spojrzeniem. — Muszę się już zawczasu wprawiać w swoją rolę! — rzekła, odwracając się szybko do stojącej nieopodal Elizy. — Ale, doprawdy, mam pewne skrupuły, zabierając paniom rolę Jadwigi!... To taka wdzięczna rola!... A przytem — mówiła z zasępioną minką, jakby nagle tknęła ją myśl niemiła — pewno pan Brzezik wolałby ją grać z kim innym, na przykład z panią!...
— O! nie, nie! jabym nigdy nie potrafiła — broniła się Eliza, jakby przerażona możliwością tej zmiany.
Brzezik zagryzł usta w milczeniu.
— Chérie! Jesteś „piłującą!“ — szepnął siostrze na ucho hr. Michał, podając jej okrywkę.
Pani Wodzianiecka raz jeszcze ponowiła swe zaprosiny i powiedziała cioci Zuzi, że nigdzie, ale to nigdzie tak się dobrze nie czuje, jak w Szumlance.


∗                    ∗

A w Szumlance od dnia tego zaszły dziwne zmiany. Coś jakby się psuć zaczęło w ogólnej, niezamąconej harmonii.
Nawet pogadanki pod kasztanem straciły swój urok.
Edward stał się zamyślony, znowu jak ślimak zasklepił się w sobie; unikał spojrzeń pytających Elizy; drażniły go żarciki Stefana, drażniło to, że tu wszyscy są za normalni, a on jeden stracił równowagę moralną; wydawało się, że między nim a tamtymi ziemia się otwarła. Tak bywa po silnem trzęsieniu ziemi: otwierają się szczeliny, rozszerzają coraz bardziej, oddalając od siebie to wszystko, co przed chwilą było blizkiem, łącznem.
I ból mu sprawiała ta rozterka.
Pomiędzy paniami Skalskiemi i Elizą zapanował też chłód pewien. Ela nie poczuwała się do żadnej winy, jednak wiedziała, iż hr. Michał, wyróżniając ją, tem samem rzucił ów cień na serdeczny, niczem dotąd niezamącony stosunek jej z Zosią.
Było to niby nic, a jednak cień istniał niewątpliwie. Szczególniej w postępowaniu pani Skalskiej oziębłość wielka uczuwać się dawała.
— Stanowczo, Eliza „te fait ombrage“ — rzekła raz do córki, — wolałabym, abyś miała przyjaciółkę, której mniejby chodziło o kokietowanie i odbijanie ci konkurentów. Przecież taka Horoszkiewiczówna nie powinna sobie nabijać głowy takim hrabią Morlińskim; swoją drogą swemi minkami „de Sainte Nitouche“ ogromnie go od razu za serce chwyciła. Ty zaś bez wątpienia podobałaś mu się z początku, ale nie umiałaś jakoś utrzymać w nim tego nastroju...
— Więc cóż, według mamy, miałam robić? — zawołała Zosia niecierpliwie — prawić mu może komplimenta i czułości?... Udawać rozkochaną?... Czy też trzymać się z daleka, cedzić słówka przez zęby, lub rumienić się o byle co, jak Eliza?... Bo ja, doprawdy, nie rozumiem, czego mama chce ode mnie. Jestem jakam jest i już! A jeśli mu się nie podobam, mniejsza o to!
I to mówiąc, kręciła się, przed lustrem poprawiając rozwichrzone jasne włosy, układając suknię; zdziwiona w gruncie rzeczy, jak taki hr. Michał nie poznał się na jej greckim nosku, ślicznej cerze, na tym „sznycie,“ jaki miała bez wątpienia.
— Bo czemże właściwie bierze Eliza?... Ładną tak bardzo znów nie jest, rozmowną mniej jeszcze; dobrą jest, prawda, niezmiernie, ale na to trzeba ją tak znać, jak ja ją znam — mówiła sobie, — a przecież takie rzeczy tylko przy bliższem poznaniu zauważyć można. Swoją drogą z jego strony było nawet nietaktownie tak wyraźnie okazywać, że do „Iskierki“ nadaje się lepiej Ela ode mnie!... Skąd on wiedzieć może?... Ale woli po prostu ją ode mnie, to widoczne.
— Fantastyk jakiś być musi ten hr. Michał! — zawołała głośno i z pewnem lekceważeniem. — Nie wiem, co mama w nim upatruje nadzwyczajnego!
— Może nawet i fantastyk — odparła matka w zamyśleniu, — ale, widzisz, moje dziecko — dodała sentencyonalnie, — ludzi z wyższej sfery trzeba mierzyć inną miarką! To są natury wyrafinowane, posiadające nieskończenie więcej subtelności... „Que sais je?“ Całe pokolenia składają się na to!... Trzeba im też darowywać więcej niż innym i patrzyć na nich pobłażliwie...
Teorye te, które od dzieciństwa wbijała w głowę Zosi pani Skalska, nie trafiały w zupełności do przekonania samowolnej trochę i rozpieszczonej dziewczyny.
Zofia lubiła przedewszystkiem hołdy i uznanie; ale czy pochodziły one z ust hrabiego, czy innego śmiertelnika, było to już dla niej rzeczą obojętną. W danej chwili bawił ją niewinny flircik ze Stefanem i to jej wystarczało.
Kwestya matrymonialna była tymczasem na drugim planie; matki w tem głowa, by szukać dla niej stosownej partyi; ona przedewszystkiem szukała wszędzie i we wszystkiem zabawy. Dla zabawy poleciałaby na kraj świata.
Eliza tymczasem, nie wiedząc nic o tem, co mówiły o niej i matka i córka, czuła, że jakaś nić się między Zosią a nią zerwała bezpowrotnie; że przyjaźń, zaklęcia i dziecinne przysięgi, które miały je łączyć na wieki, wszystko to gdzieś się w głąb’ wspomnień oddala, zanika, maleje, blednie...
I nagle uczuła wielki smutek w duszy; pierwsze to było rozczarowanie, jakiego zaznała w życiu; pierwsza niesprawiedliwość, która jak cierń głęboko zadrasnęła młode serce.
Nie wyznawała sama przed sobą, że zobojętnienie Edwarda sprawiało jej również przykrość ogromną, coś więcej nawet, jakiś cichy, tępy ból...
Nie kochała go przecie; był to jakby przedświt miłości, a nie miłość sama, a jednak... Przyszła inna... spojrzała... i zabrała go jak swego!... a ona pozostała znów taka samotna i taka biedna; ani się nawet pożalić nie było komu!... I myśl jej zwracała się do swoich, do ojca, do cichego małomiasteczkowego ustronia, do Kasiuni i Władka, z którymi jej dobrze było i do których już wkrótce powrócić miała.
Teraz, gdy zaszły pewne komplikacye w jej stosunkach z Zosią, Eliza, która za dumną była, by się choć jednem słówkiem tłómaczyć, zbliżyła się za to więcej do Stasi. Z nią spędzała długie godziny. Czytały razem pod kasztanem, gdy Edward czuł się nieusposobionym do pogadanki, i skarżąc się na gwałtowny ból głowy, opuszczał je nagle i u siebie się zamykał.
Gdy raz w rozmowie Ela napomknęła coś o wyjeździe, w oczach Stasi stanęły łzy.
— Co ja pocznę, jak pani pojedzie? — rzekła tak prosto i szczerze, a zarazem z takim głębokim żalem w głosie, że Elizę ujęła tem niezmiernie.
Co zaś do Stefana, ten wciąż wahał się jeszcze i niewiadomo było, który ideał w jego sercu przeważa. Pociągała go Zofia i dla Stasi żywił też szczerą sympatyę. Z wrodzoną lekkomyślnością nie zastanawiał się wcale nad tem, co jutro przyniesie; brał to, co dziś mu dawało, a dawało chwile miłego rozmarzenia, słodkich uśmiechów, poetycznych natchnień i owego moralnego „farniente,“ kiedy dusza, ukołysana w rozkosznym półśnie, odpoczywa.


∗                    ∗

Między Szumlanką a Czerninem była teraz częsta wymiana wizyt, albo przynajmniej woniejących bilecików, przysyłanych przez panią Menę pod najbłachszymi pretekstami. Najczęściej odpisywała Zosia w swojem lub cioci Zuzi imieniu.
Hrabia Michał wpadał konno, bo mu jako teraz, dokądkolwiek zmierzał, Szumlanka zawsze wypadała po drodze.
W domu siostry pracował zawzięcie nad kurtyną.
— Boecklin’a zakasujemy! morbleu! — wołał z zapałem, smarując olbrzymim pędzlem w prawo i w lewo po wielkiem płótnie. Kolosalne! pirrramidalne! O! la la! Zobaczysz, Meno, jakie wam tu machnę arcydzieło w modernistycznym stylu!...
I pracował dalej z gorączkowym pośpiechem, aż mu pot kroplisty z czoła spływał; pracował tak, jak gdyby Bóg wie ile światu i społeczeństwu na tej kurtynie zależało!...
Hr. Michał miewał chwilami przypływy ogromnej energii, która wprost potrzebowała znaleźć ujście w fizycznej pracy.
Był to w nim kapitał naturalny, z tych nietkniętych prawie, nieeksploatowanych, jak ruda, leżąca gdzieś w głębiach ziemi.
W sferze, w jakiej urodził się i żył hr. Morliński, już sam fakt, że nie był utracyuszem, ani hulaką, dawał mu markę człowieka „rangé;“ było to więcej prawie, niż ów wielce pobłażliwy światek zwykł wymagać. Pracować dla chleba nie potrzebował, wdawać się w afery przemysłowe nie miał ochoty, gdyż za leniwym był na to, aby się kwestyami finansowemi zbytecznie zajmować. Talent swój malarski traktował z lekką ironią, nie przywiązując doń wielkiej wagi, chociaż swego czasu poświęcił parę lat poważnym studyom.
Ludzie, niemający naturalnego bodźca do pracy, jakim jest konieczność, ludzie, których zmora nędzy do niej brutalnie prawie, od lat najmłodszych nie wdrożyła, rzadko kiedy chęć działania, uparte dążenie do celu sztucznie w sobie wyrobić potrafią.
Większość zadawalnia się dyletantyzmem, zatrzymując się w połowie drogi, pierwszym lepszym szkopułem motywując przed sobą owo folgowanie, właściwe lenistwu myśli.
Dla wielu bodźcem do czynu bywa chęć zdobycia rozgłosu.
Sława!... lecz, jak mówi poeta:

Sława! Cóż to jest sława? Dym, bańka mydlana,
Dzisiaj głośna wśród świata, jutro zapomniana,

Błahe cacko dla dzieci, a jednak rozżarza
Bohatera do czynu, do zbrodni zbrodniarza...

Dla hr. Michała zaś było rzeczą najzupełniej obojętną, czy imię jego przejdzie do potomności lub nie.
Poeta mówi dalej:

Nawet skoczek na linie po wawrzyny sięga,
W sławie jest ludzka śmieszność i ludzka potęga!...

A hr. Michał widział właśnie śmieszność przedewszystkiem, ową śmieszność nieuniknioną prawie, gdy się pragnie osiągnąć więcej, niż się jest wartym. I drwił z siebie, jak drwił z innych; a gdy mu wyrzucano, że talent rzeczywisty, jaki miał, zaniedbał, zbywał pół żartem pół seryo opowiadaniem, iż właśnie, gdy się zabierał do zrobienia czegoś wspaniałego, co miało olśnić świat cały, przyśnił mu się Michał-Anioł, który rzekł mu wyraźnie, z sarkastycznym uśmiechem:
— „Lasciate ogni speranza, fratello mio!“
W pracowni malarskiej, którą zaimprowizował na prędce w jednym z gościnnych pokojów, znajdujących się na piętrze, asystowały mu często przy robocie dzieci siostry — owe „bebusie,“ jak je nazywał, — które lubił ogromnie.
Januszek i Milunia uważali za wielki zaszczyt, gdy wujcio Miś brał ich do siebie.
— Tylko mi nic nie ruszać! Niczego nie dotykać paluszkami — przestrzegał malutką, czteroletnią Milusię, którą nakładanie farb na paletę wprawiało w zachwyt niezmierny. Klaskała w rączki, lub z buzią otwartą, wpatrzona w wujka, śledziła ruch każdy ze skupieniem.
Januszek był o lat trzy starszym, więc traktując zachwyty siostrzyczki per nogam, dopraszał się natarczywie, aby mu wujek choć na chwilę pędzel dał do ręki. I nie czekając przyzwolenia, chwytał ukradkiem w świeżej farbie umaczane pędzle, szkicując na ścianie, na podłodze, na oknie, gdzie się dało, przeróżne potwory, mające wyobrażać lwy, pantery, wieloryby, najczęściej zaś „mademoiselle,“ której brwi podniesione, kościste i nieskończenie długie ręce, oraz nos śpiczasty jak szydło, nadawały się wielce do karykatury.
Mademoiselle nie wchodziła za dziećmi do pracowni, gdyż hr. Michał zwykł był tużurek zdejmować przy pracy; uważała więc nawet za rzecz wysoce niemoralną, iż przy Milusi w takim stroju ukazywać się ośmiela.
Pani Mena nie rozmawiała już od pewnego czasu z „Francuzicą nawiedzoną,“ jak ją usługa w domu nazywała.
Mademoiselle Julie uważała za osobistą obrazę, gdy się kto w jej obecności po polsku mówić ośmielał. Powiedziała bez ogródki, że jest to wstrętny dla niej język, którego nie tylko nauczyć się nie pragnie, ale po prostu obawia się, aby mimowolnie niektóre z tych obcych dźwięków do pamięci jej nie przylgnęły.
Miała przytem dwa tematy rozmowy, których, zdawało się, do końca życia wyczerpać nie byłaby w stanie. A mianowicie: o sposobach leczenia kataru żołądka, który ją trapił, i o węgierskiej hrabiowskiej czy książęcej rodzinie, w której przebywała lat parę.
Zresztą horyzont myśli mademoiselle był równie wązki prawie, jak wązkiemi były jej usta, na których uśmiech zatrzymywał się bardzo rzadko i na krótką chyba chwilę, jakby przez pomyłkę, a czując się intruzem, znikał natychmiast bez śladu.
Bebusie nie lubiły swojej mademoiselle, która zawsze miała tylko nagany i przestrogi w pogotowiu, a nigdy ciepłego, dobrego słówka. A przytem szpetność jej raziła szczególniej Januszka, który estetą był już od urodzenia i piękno instynktownie oceniał.
— Czy wujcio miał także swoją mademoiselle, jak był mały? — zapytał raz nagle Januszek, wymalowawszy już nie tylko całą ramę u okna, ale w niemożliwy sposób tatuując cynobrem swoje ręce.
— Nie, mój kochany, ale miałem za to sir Johna. To też był dobry numer!... — odparł hr. Michał jakby do siebie.
— A jaki to był numer, wujku? — pytał ciekawie Januszek, ręce w tył założywszy, z minką wielce rezolutną.
— Coś pośredniego między dżokiejem a małpą — zaśmiał się hr. Michał.
— Ach, wujku!... Jak to musiało być zabawnie!... To znaczy, że można z nim było chodzić do stajni i łazić po drzewach, a mademoiselle nigdy nie pozwala.
— I dobrze robi! Słusznie robi! — powtarzał machinalnie hr. Michał, odstępując na parę kroków w tył, by się lepiej przyjrzeć swej pracy.
— A jabym wolał, wujku, takiego Johna — upierał się Januszek.
— A Milusia wujka Misia ot tak kocha! — odezwał się ni stąd ni zowąd drugi bebuś, rozkładając szeroko milutkie, pulchne, obnażone rączyny.
— A wujek Milusię ot tak kocha! — odparł hr. Michał, rzucając paletę i unosząc dziewczynkę wysoko w górę, a potem okręcając się z nią po pokoju.
Na tę właśnie scenę nadeszła pani Mena.
— Ależ ty ich psujesz niemożliwie, mój drogi! — zawołała już od progu, dostrzegłszy, że Januszek jest w trakcie robienia z siebie Indyanina, a biała batystowa sukienka Milusi znajduje się w blizkiem sąsiedztwie olbrzymiej palety. — Widzisz!... A mnie robisz uwagi, że dzieci prowadzić nie umiem!...
I odbierając Milusię z rąk brata, poprawiała jej jasne, rozwichrzone włosięta nad czołem.
Januszek tymczasem, chcąc ukryć ślady swych zbrodni, wycierał pośpiesznie ręce o swe marynarkowe ubranie.
— Januszek niech mi w tej chwili idzie do mademoiselle i powie, by go umyli i świeże włożyli ubranie! — wołała rozpaczliwie młoda matka. — Za karę tam zostaniesz i więcej tu nie powrócisz!
— Mamusiu! Maman chérie! — wołał chłopak rozpaczliwie. — Ja nie chcę mademoiselle! Ja chcę mieć Johna!...
— Johna?... Co to znaczy?
— Ja chcę, mamusiu, mieć Johna, bo wujcio, jak był mały, to miał Johna; a mademoiselle jest niedobra... i... Januszek jej nie lubi!...
— Cicho bądź, Janusz! Ryby i dzieci głosu nie mają! Marsz na dół! — rzekł hr. Michał, starając się przybrać srogi wyraz twarzy.
— Swoją drogą malec ma racyę — szepnęła Mena jakby do siebie, gdy się Januszek oddalił. — Bez porównania lepiejby było, gdyby męska dłoń nim kierowała. Muszę o tem pomówić z Ludwikiem.
Usiadła wygodnie na tureckiej otomanie, obok siebie posadziwszy Milusię, która zajęła się przeglądaniem oprawnego tomu illustracyi francuskiej.
Tego dnia właśnie Wodzianiecki miał przyjechać, ale konie, wysłane na stacyę, przywiozły tylko telegram, że jeszcze przyjazd na dni kilka odłożonym być musi. Powtórzyło się to już kilka razy.
Menę zaczynało to drażnić.
— Powiedz sam, mój drogi — skarżyła się przed bratem, — czy takie postępowanie nie może zrazić? Od kiedyśmy się pobrali, doprawdy, że kilku miesięcy nie przesiedział w domu. Z początku mnie to smuciło, potem gniewało, teraz zaczynam wchodzić w fazę zupełnej obojętności. Swoją drogą kocha mnie po swojemu. Zobaczysz, ile prezentów dostanę! Im dłużej siedzi za domem, tem potem jest uprzejmiejszym. Przywozi mi bonbonierki, kwiaty, jak narzeczonej! C’est d’une simplicité patriarcale!
— Trudno, moja droga! — odparł hr. Michał. — Nie możesz przecie wymagać, aby małżonek u nóg twych spędzał swe życie i by jedynem zajęciem jego było zdobywanie już raz zdobytego. Ma przecież interesa rozmaite. Słyszałem, że przystąpił do jakiejś spółki udziałowej.
Ale Mena lekceważąco wstrząsnęła główką.
— Wszystko to pretekst tylko; jego zajmuje przedewszystkiem sport i karty. A przyznaj, że jeśli się ma żonę młodą... i ostatecznie, bez zarozumiałości powiedzieć mogę, niebrzydką... taka samotność, wieczna samotność, nie może być dla niej ideałem szczęścia.
— O ile sobie przypominam, Meno — rzekł hr. Michał, — mówiłaś przed ślubem, że właśnie Ludwik jest takim typem męża, jakiego pragnęłaś dla siebie. „Ogromnie jest correcte i pozostawi mi zupełną swobodę. Mama nie pozwala mi jeździć konno... on pozwolił, c’est decidé.“ Oto są twoje słowa. Jeśli wówczas wymagałaś tak niewiele od swego przyszłego, nie widzę racyi teraz się na to uskarżać.
— Kiedy ty mnie nigdy nie chcesz zrozumieć — mówiła tonem obrażonej. — Boże! jaka ja jestem sama!... Jaka biedna!...
Wpółobnażone ręce zarzuciła na głowę i patrzyła przed siebie oczyma, w których błyszczały łzy.
— Nerwy, chérie! nerwy! To przejdzie — pocieszał ją hr. Michał. — Luigi „malgré tout“ jest zacny homo, bebusie kochane, mademoiselle, która odgrywa rolę czarnego charakteru w tym domu, wyleci wkrótce, zresztą na zimę wyjedziecie pewno do miasta lub za granicę...
— Nie chcę miasta! Nie chcę zagranicy. Mam już przesyt bezmyślnego chaosu — mówiła Mena takim tonem, jakby ją zmuszano przemocą. — Nudzą mię bale, nudzą rauty, dobroczynne posiedzenia, na które mnie zaraz będą ciągnąć. Nudzi mię Luigi... nudzi wszystko... rozumiesz?...
Hrabia Michał, który wrażenie nudy wystudyował na wszelkie możliwe sposoby, milczał teraz bezradnie. Nie moralizował siostry; wiedział z doświadczenia, że frazesami z wypisów kaligraficznych etyki się nie wszczepia do duszy.
— To bywa — szepnął tylko przez zęby, — ale przejdzie; zapewniam cię, że przejdzie.
— Misiu! A jeżeli nie przejdzie?... Jeśli się w stan chroniczny zamieni?... Co wtedy?...
— „Il faut chercher dans le gris!...“ Zresztą, czy ja wiem, cobym zrobił, gdybym był kobietą?... — rzekł lakonicznie.
— A czy pamiętasz, Misiu, straszne swą prawdą słowa Szekspira — rzekła Mena, której oczy zapłonęły blaskiem dziwnym: — Gdy dusza jest ogromnie spragnioną, gotowa pić truciznę, byle ugasić pragnienie!...
Hr. Michał spojrzał uważnie w jej twarz rozpłomienioną i przeraził go wyraz niezwykłej zaciętości, jaki na niej wyczytał.
— A jabym jako dogmat dla mężatek postawił dewizę: Nie rezonować!... Twarde słowo! Ale w tym razie dwóch zdań być nie może. Wóz albo przewóz!... Chodźmy stąd; malować mi się nie chce, przejadę się trochę konno.
— Będziesz w Szumlance?...
— Może będę.
— To powiedz, proszę cię, Brzezikowi, żeby dziś tu przyjechał. Musimy zrobić próbę. On swoją rolę jeszcze przestudyował za mało. Mówi, że krępuje go obecność świadków. Muszę ją z nim powtórzyć. Nie zapomnisz powiedzieć?...
Ale hr. Michał stał przed nią i mierzył ją tak chłodnem i wyniosłem spojrzeniem, że mimowoli oczy spuściła, jakby czując winę.
— Nie powiem! — rzekł krótko.
Mena roześmiała się nagle głośno; w śmiechu tym jednak na dnie dźwięczały łzy.
— Zabawny jesteś, Misiu!... Cha! cha! cha!... bardzo zabawny! „Kato Censorius!“ Cha! cha! cha! „Epatant!...“
A Milusia, którą znudziło już mocno przeglądanie wielkiej księgi, zsunęła się szybko z kanapy; rozbawiona śmiechem matki, klaskała w rączki i powtarzała, zabawnie usteczka składając:
— Epata!... Epata!... Epata!...


∗                    ∗

Tegoż dnia wieczorem pani Mena pojechała do Szumlanki. Panowie Kulasińscy, jakby wiedzeni przeczuciem, że są pożądanymi w sprawie teatru gośćmi, nadjechali tam również.
Wyglądali „rozciągnięci na cztery szpilki“ — jak mówiła żartobliwie Zosia, tłómacząc dosłownie francuskie wyrażenia.
Była to elegancya, a raczej fanfaronada uosobiona.
Starszy z nich, Zdzisław, „robił“ zakochanego w pani Menie, bo uważał, że do dobrego tonu należy kochać się w mężatce. Młodszy, Leon, „Lelusiem“ powszechnie zwany, znajdował się zupełnie pod wpływem starszego brata, chociaż usposobienie jego było właściwie innem — i gdyby nie owa nadmierna chęć pozowania, jaka w nim wyrabiała się powoli pod wpływem przykładu Zdzisława, możnaby go nawet „dobrym chłopcem“ nazwać.
Mieli mająteczek mały, chociaż niewiadomo dlaczego zwał się szumnie „Wielkie Budki.“ „Budki“ ze zmiękczającym rusińskim akcentem nad literą d wymawiano. Zdzisław miał właściwy sobie sposób opowiadania o „swych dobrach“ takim tonem, jak gdyby co najmniej był panem na dwunastu wioskach z przyległościami. Do tego stopnia zżył się z tą blagą, z którą produkował się w kraju i za granicą, że nawet w gronie najbliższych sąsiadów, którym lepiej od niego stan jego finansów był wiadomy, opowiadał różne dziwy; ale że miał dar słowa, a przytem, jak się ktoś o nim wyraził, „przyjemnie kłamał,“ — tolerowano tego rodzaju talent towarzyski jak każdy inny.
Leluś zaś kłamał także na swoją rękę, ale mniej zręcznie i mniej „przyjemnie.“ Mówili obaj po francusku jak rodowici Paryżanie, używając nawet z upodobaniem żargonu, do którego corocznie przybywały nowe, stosownie do mody, wyrażenia.
Hr. Michał przezwał Lelusia: „Petit journal pour rire“ za to, iż cytował wiecznie żywcem stamtąd poczerpnięte dowcipy, jak gdyby się ich uczył na pamięć. Z pod tynku francuskiego wychowania, jakie otrzymał, w rysach twarzy Lelusia przebijał najczystszy typ słowiański. Te duże jasno-niebieskie, poczciwe w gruncie oczy i czarnego koloru wąsik zdradziłyby nawet na krańcu świata spotkanego wołyńskiego szlachcica.
Zdzisław miał typ więcej kosmopolityczny, o który mu zresztą bardzo chodziło; oburzyłby się mocno, gdyby się dowiedział, że hr. Miś, o którego przyjaźni opowiadać zwykł szeroko, i jego też przydomkiem obdarzył. Nazywał go „nos Budki“ (nasze Budki); i to się jakoś tak prędko utarło, że ani się domyślano, skąd się ta nazwa wzięła; przystała jednak do starszego Kulasińskiego, jakby już z nią na świat przyszedł; niektórych bowiem w okolicy drażniły niezmiernie wieczne przechwałki pana Zdzisława i jego arogancko przymrużone oczy, któremi zdawał się krytykować wszystko ze stereotypowym sceptycznym uśmiechem.
Chociaż szeroko mówił o atawizmie rycerskich przyzwyczajeń, napomykał zlekka o błękitnej krwi swych przodków, wiedziano, że Kulasińscy, szlachta zagonowa, dziedzicami byli stosunkowo od niedawna, gdyż dziad ich był leśniczym u księcia S... Ale że u nas dość jest chcieć odegrywać rolę „pana,“ aby „fanaberya,“ która razi w pierwszem pokoleniu, w drugiem już przestała dziwić nawet ludzi dokładnie ze stanem rzeczy obeznanych, — więc panowie Kulasińscy jeździli swobodnie na ulubionym koniku tradycyi rodowych.
Nawet w nowowydanym herbarzu zaszczytna o tym rodzie odnalazła się wzmianka, a Zdzisław, który zwykle karnawał spędzał w Warszawie, z powodzeniem odegrywał tam rolę wołyńskiego magnata. Obaj panowie Kulasińscy na propozycyę pani Wodzianieckiej chętnie przystali i na role wyznaczone im w farsie „Nasze bziki“ się zgodzili.
Zdzisławowi rola malarza impresyonisty przypadła w udziale, Leluś uprzejmie Stefcia Dziubkiewicza odtworzyć obiecał.
Ale gdy uroczą rolę naiwnej „w Iskierce“ hr. Michał własnoręcznie przepisaną Elizie wręczył, Zosi gniewem roziskrzyły się źrenice. Pani Skalska nie mogła też powstrzymać się, aby nie wyrazić swego niezadowolenia:
— Jeśli córka moja w tym ułożonym właściwie przez nas teatrze nie ma mieć dla siebie stosownej roli, to ja z mojej strony zakładam protest. Zosia wcale grać nie będzie, Eliza we wszystkiem ją zastąpić może!...
I krótki nosek rozdymała szeroko, a wargi tajonem oburzeniem zadrgały.
Hr. Michał spojrzał zdziwionym, niemal wzgardliwym wzrokiem na ten wybuch „parafiańszczyzny;“ szczególniej żal mu się zrobiło Elizy, która wzrok swój spłoszonej gazelli przenosiła kolejno na otaczających, jakby szukając w nich odpowiedzi, czy wina naprawdę jest po jej stronie?
Ale Mena, której ogromnie chodziło o to, by projekt nie upadł, rzekła uprzejmie:
— Ależ, droga pani! Przedewszystkiem o zabawę dla panien nam chodzić powinno. Najstosowniej więc będzie, gdy ja się wycofam. Niech panna Zofia weźmie moją rolę, a zresztą, nic łatwiejszego, jak wybrać inną sztukę. Mamy tu przecież stosy różnych rzeczy scenicznych. Na przykład „Barkarolla.“ Jakie to efektowne!
Dla Elizy ten wieczór cały był istną męką. Jej nie chodziło ani o hołdy, ani o przewagę; nie wiem coby dała za to, aby hr. Michał przestał ją zaszczycać swą niezmierną uprzejmością, która obudzała gniew Skalskiej i złośliwe półuśmiechy Zofii.
On jednak, jakby nie rozumiejąc tego, wyłącznie się nią teraz zajmował.
Stefan obserwował z daleka Zofię; wydała mu się zupełnie inną, niż zwykle.
Miała te same co matka ostre rysy około ust, które występowały wyraźnie, gdy była niezadowoloną.
Stefan widział, jak im chodziło o hr. Morlińskiego; widział zabiegi matki i córki, i odczuwał pewien rodzaj wstydu, iż Zofia o jakąś marną rolę tak niezmierny brak taktu okazuje. Wydawała mu się dziś wprost niemiłą.
Za to Stasia, która i tak z dniem każdym zdobywała część terytoryum w jego sercu, dziś ostatecznie zwyciężyła. Z subtelną intuicyą kochającej kobiety zgadywała zawsze, co mu przyjemność zrobić może.
Były to drobiazgi, ale, jak mówią Anglicy: „Trifles make the sum of life“ (Z drobiazgów suma życia się składa). Brała go po prostu swą dobrocią.
Bo jakież to były na przykład kożuszki na śmietance, którą do kawy Stefanowi podawano! W jakie misternie ułożone bukiety polnego kwiecia niespodzianie okna jego pokoju jakieś niewidzialne ręce zdobiły!
Trudnoby wyliczyć te wszystkie, w swej naiwnej prostocie wzruszające objawy skrytego uczucia.
Stefana, który w życiu codziennem był wyjątkowo niepraktycznym, ta drobiazgowa pamięć, zgadywanie jego życzeń, ujmowało niezmiernie, i sam nie czuł nawet, jak mocnym węzłem przyzwyczajenia oplątywała jego miękkie serce.
Trochę leniwy z natury, czuł się ogromnie wdzięcznym tym, którzy myśleć o jego wygodach raczyli.
Wspomniał na przykład kiedyś przy obiedzie, że musi wyszukać w bibliotece cioci Zuzi taką a taką książkę. Zapomniał o tem w ciągu dnia, który notabene u boku Zosi spędził.
Alić wieczorem zastał na swem biurku ów stary jakiś miesięcznik, którego odszukiwanie wśród zakurzonych foliałów wydawało mu się nieznośnie nudnem.
Domyślił się od razu, jaka to dobroczynna wróżka jego życzeniu cichaczem uczyniła zadość, chociaż Stasia za nic w świecie przyznać się do tego nie chciała.
Fakty takie powtarzały się codziennie; były to niewinne tajemnice, które w danej chwili skromne jej szczęście stanowiły.
Dziś, kiedy z twarzy Zofii jak gdyby spadła na chwilę maska konwencyonalnej uprzejmości i przybranej słodyczy, kiedy ujrzał Stefan źle tajoną zawiść, z jaką spoglądała na Elizę, — porównywając Zofię ze Stasią, przyznał w duszy wyższość tej ostatniej.
— Brzezik miał racyę — mówił sobie. — Panna Skalska niewarta jest rozwiązać rzemyka u obuwia tej dziewczyny.
I postanowił sobie wynagrodzić Stasi chwilowe odstępstwo; co więcej, zaczął naraz rozważać na seryo, czy za parę lat, gdy się los jego ustali, a Stasia stałą mu pozostanie, nie byłoby mu najmilszą dozgonną towarzyszką to dziewczę skromne, poczciwe i serdecznie do niego przywiązane?...
Edward nie unikał teraz spojrzeń pani Meny — owszem sam ich szukał.
Zdawał sobie zupełnie jasno sprawę, że rozpoczyna grę niebezpieczną, ale się nie cofał.
A ją bawiło niezmiernie, że on jakby na rękę ją wyzywa, chcąc zmierzyć swą siłę.
— U nóg moich uklęknąć musi!... Zobaczymy, kto się zaśmieje ostatni! Dla ludzi zagramy „Czyją winę?...“ dla siebie zaimprowizujemy: „Kto zwycięży!“ — mówiła sobie w duchu piękna Mena Wodzianiecka.
Była to owa wieczna gra w kotka i myszkę, która dla światowej kobiety w cel życia się zamienia.
Po kolacyi, jak zwykle, uproszono Zofię, aby coś zagrała. Po niej miała grać pani Mena.
Edward ciekawym był jej interpretacyi Beethovena i rozłożył na pulpicie „Symfonię życia,“ w której specyalnie był rozmiłowany. W nastroju, w jakim się znajdował, najwięcej mu Beethoven przypadał do gustu; i chociaż Mena zapewniała, iż nie jest dziś w usposobieniu do poważnej muzyki, w końcu uledz musiała.
Edward usiadł obok niej i słuchał w skupieniu.
Mena grała o wiele lepiej od panny Skalskiej; Edward cały w słuch się zamienił, porwany był wirem tonów, w których z taką niezrównaną plastyką odtworzył mistrz subtelną psychologię walk duszy. Chwilami smutek graniczący z bólem, to znów mistyczne słodkie omdlenie... i szał, i rozpacz i... wniebowzięcie!... Ten idealnie prosty motyw: „Tak przeznaczenie puka do człowieka“ robił na nim zawsze ogromnie silne wrażenie. Mena widziała, jak twarz mu się zmieniła, jak rozpłomieniony ekstazą wpił w nią swe czarne oczy, jakby tamując oddech, by chłonąć całą duszą te fale dźwięków, które z pod jej palców płynęły.
I ją ogarnęło uczucie dziwne; suggestyonował ją swą egzaltacyą; czuła, że gra dziś inaczej, że gra nie dla całego audytoryum, które uchem, a nie duszą ją słucha; nie dla tych, którzy, udając zainteresowanie się, cichaczem na zegarek spoglądają, lub roztargnionym wzrokiem wodzą dokoła, jakby szukając machinalnie pewnych haczyków, o które swą senną uwagę zaczepićby mogli.
Grała dla Edwarda, którego nerwy zdawały się być naprężone, jak mocno naciągnięte struny!...
— „Tak przeznaczenie puka do człowieka“ — powtarzał sobie w duszy. — Przeznaczenie, straszne słowo!... Widmo czasem błogosławione, a częściej złowieszcze!... Zapukało teraz do zamkniętych wrót mego serca. Cóż mi niesie?... Rozkosz, czy łzy?
Mena grać przestała; powstał gwar uznania dokoła. Edward nie słyszał nic. Wyobraźnia na skrzydłach swych niosła go w świat natchnień i czarów; był dalekim od wszystkich, którzy go otaczali; ich głosy wydawały mu się odległem echem, bo fala krwi mózg mu zalewała, w uszach szumiało, był jak w gorączce....
Nagle z zadumy obudziło go lekkie muśnięcie wachlarzem. To pani Mena stała przed nim, i opierając z lekka wachlarz na jego ramieniu, rzekła z zagadkowym uśmiechem:
— „Tak przeznaczenie puka do człowieka!“
On drgnął...
— Przecudna!... — szepnął z cicha.
— Kto?... czy co?... Symfonia?... czy?... — i zatrzymała się wyzywająco, nie spuszczając zeń oczu.
— Symfonia życia!... — rzekł z dziwnym wyrazem. — Dziś ją pojąłem dopiero w całej niezmierzonej jej głębi.
— A cóż więcej?... — zdawały się pytać jej oczy, chcąc, zda się, gwałtem z ust jego hołd uznania dla siebie wywołać.
— Przedewszystkiem nie śmiałbym o pani tak się wyrazić — dodał Edward, skłaniając lekko głowę. — Na określenie pani nie znam wyrazu i wątpię, czy takowy odnaleźć kiedy potrafię.
— Czy mam to tłómaczyć sobie jako kompliment?... A może pan źle, bardzo źle o mnie sądzi?... — dodała zalotnie.
— Nie sądzę pani, ani obwiniam; po prostu odczuwam, że jest w pani jakaś demoniczna siła... która jednak...
Zatrzymał się, jakby szukając określenia.
— Pociąga i przykuwa... — dokończyła w myśli Mena, czytając w jego sercu. — Ćma, nim wpadnie w ogień, zapewne zupełnie tak samo rezonuje!
Uśmiechnęła się tryumfująco.
— Na falach tonów wkradła się kusząca syrena do hardej duszy — pomyślała jeszcze.
I znajdując przyjemność w drażnieniu go, rzekła tonem zwierzenia:
— Ma pan słuszność; jest we mnie coś szatańskiego chwilami... Mam wprost tygrysie zachcianki!... Ale za to także odrobina, ot! taka odrobina anioła...
I na małym różowym paluszku oznaczała ową miarę swej anielskości z takim dziewiczo-naiwnym wyrazem, że najpierwsze artystki dramatyczne mogłyby pozazdrościć jej równie szybkich i niezmiernie wyrazistych zmian twarzy...
— Tygrysicy krew.... a ciało cheruba! — szepnął Brzezik, chcąc tym słowom nadać ton ironii; to mu się jednak nie udało i głos mu zadrgał stłumionem uczuciem.
— Niech pan co zadeklamuje! prosimy pana! — zawołała głośno Mena, uważając, że ich rozmowa na stronie zwracać uwagę zaczyna.
— Dobrze! — odparł — przeczytam państwu tę właśnie symfonię życia, z krainy tonów w poezyę przelaną.
I wziąwszy ze stołu tom poezyi, zaczął czytać metalicznym, dźwięcznym głosem:
— Objawienie się Muzy.
Gdy mówił:
— Zbudź się, Beethovenie!...
Albo:

...Każda ludzka dusza,
Co bohatersko idzie przez boleść i trud,
Jest jedną chwilą w dniach Prometeusza —
Bo Prometeusz to człowieczy ród!
...............
Czy to boleść, czy to wiara,
Czyn, czy mądrość, czy ofiara —
Wszystko woła ognia z nieba!...

A dalej, gdy podróżny mówi do wiodącej go Muzy:

Idę wyzywać wszystkie męki!
Albo na tarczy zostanę,
Albo wrócę zwycięzcą po wieniec z twej ręki!...

Muza przestrzega młodzieńca:

Ach! Nie wzywaj cierpień — przyjdą niewołane.
Przyjdą w liczbie, co ciebie samego zadziwi...

Edward podkreślał silniejsze ustępy z taką mocą słowa, że ogólny wywołał poklask.
Deklamował jeszcze z pamięci ustępy ze Słowackiego, a zakończył płomienną „Ekstazą“ Tetmajera:

Nie widzę, szukam cię oczyma, biała!

Mówił jakby w zachwyceniu, zapatrzony w dal. Ani razu wzrok jego nie padł wtedy w stronę uroczej czarodziejki, a jednak czuła, że do niej stosował te wyrazy, i wydał się jej ogromnie zajmującym i pięknym w tej chwili.
Ela także śledziła wzrokiem grę twarzy młodzieńca, a myśli jej, rozkołysane dźwiękiem muzyki i poezyi, biegły jakimś świetlanym szlakiem, stadu spłoszonych gołębi podobne. Czuła się obcą w tem licznem kole nowych znajomych, gdzie każdy miał kogoś blizkiego sobie, gdzie, zda się, teraz unosiły się w powietrzu jakieś drażniące atomy miłosnych rojeń z jednej i drobiazgowych, pustych, banalnych pretensyi z drugiej strony. Ją tylko jedną nic to wszystko nie obchodzi, nie wiąże żadna nić serdeczna. Pomyślała jeszcze, że gdyby jej tu nie było w tej chwili, niktby braku tego nie uczuł nawet.
Między nią a Edwardem zapanował chłód niewytłómaczony; unikał jej, jakby się wstydził uczuć, jakie teraz wkradły się do jego serca.
Hr. Michał nie obchodził ją wcale. Drażniły ją jego uprzejme słówka i zalecanki. Czuła się samotną, ogromnie samotną, i to uczucie przygniatało jej pierś i w młodą duszę sączyło jad smutku i zwątpienia.
I wiecznież, wiecznie będzie to samo?
— Mam, widać, jakąś nienormalną duszę! — mówiło sobie biedactwo. — Tam, w domu, rwałam się w świat, do innych ludzi! Przygniatała mnie małomiasteczkowa atmosfera; tu znowu mi źle... tęsknota jakaś ogarnia... brak oparcia... czy ja wiem, co się ze mną dzieje?... Po prostu zanadto próżniacze prowadzę życie. Trzeba wracać do domu i w cichym, skromnym zakresie obowiązków, jakie Opatrzność mi nakreśliła, starać się odnaleźć szczęście. „Szczęście!... to taka sama bajka, jak wiele innych, któremi świat się łudzi“ — stanęły jej w myśli słowa Edwarda, i przypomniała całą rozmowę i własny jasny nastrój owej chwili... — Jak to jednak dziwnie się dzieje w życiu! Dzisiaj mnie się wszystko innem wydaje... A przecież — pomyślała z westchnieniem: — „I mnie się trochę szczęścia należy na tym świecie!...“ — i łzy mimowoli na długich jej rzęsach zawisły.
A tymczasem pan Zdzisław Kulasiński, którego hr. Michał zagadnął od niechcenia: — „Czy Wielkie Bud’ki z przyległościami należały już do Kulasińskich za czasów Jana Kazimierza?“ — zaczął improwizować niebywałą historyę o którymś ze swych mniemanych antenatów. Leluś zaś, pochyliwszy się do ucha Stefana, jakąś widać wielce zabawną anegdotkę opowiadał mu na stronie, gdyż co chwila śmiech jego tłumiony słychać było.
— Niech pan przyjedzie jutro do Czernina — rzuciła mimochodem pani Mena, przechodząc obok Edwarda.
— Dziękuję! — rzekł posłusznie, schylając głowę.
— Czy mogę pana prosić o coś jeszcze? — dodała, filuternie mrużąc oczy.
— Jestem na pani rozkazy.
— Niech mi pan przepisze tę „Ekstazę“ Tetmajera.
— Tylko tyle?... — odrzekł z dziwnym uśmiechem, a w oczach jego wyczytała, że w tej chwili nie tylko utwory wszystkich poetów świata... ale duszę własną rzucićby jej gotów pod nogi.


∗                    ∗

Eliza dawno nie miała listu od brata. Po części swój niepokój i ogarniający ją bezwiedny smutek temu właśnie przypisywała.
Dlaczego nie pisze? Nawet ojciec, który zwykle unikał wszelkiej o Tadeuszu wzmianki, zapytywał ją w liście, czy nic o nim nie wie.
„W domu — pisał — wszystko dobrze idzie. W biurze o podwyższeniu pensyi urzędnikom przebąkują. Hilary spokojnie się zachowuje. Maryanna stara się, aby na przybycie panienki wszystko było pięknie przyszykowane; kwiatki podlewa codziennie z wielkim zapałem, ale powiada, że bez naszej „panienusi“ strasznie jakoś markotno i nijako!...
„Co sobotę partya winta się układa, tylko teraz kolejno w każdym domu. Balikowa wyjechała z dziećmi do siostry; na Turczyńskiego spadła sukcesya po stryju. Żebyś wiedziała, jaki wielki pan się z niego zrobił!...“
Ojciec nic więcej nie nadmienił, jednak Ela pomiędzy liniami listu czytała, że teraz większy jeszcze żal do niej żywi za obojętne traktowanie Wicusia...
Nadszedł wrzesień pogodny, ciepły, gdzieniegdzie tylko rdzawe i zżółkłe liście przypominały o jesieni.
Pani Skalska napomykała już o wyjeździe, pomimo gorących protestów cioci Zuzi. Z powodu projektowanego teatru miała się jednak parę tygodni zatrzymać.
Z przeróżnych kombinacyi wypadło, że Ela grać będzie bezbarwną rolę pokojówki w jednej i nudnej starej panny w drugiej sztuce.
Hrabiego Michała, gdy się o tem zapadłem bez jego wiedzy postanowieniu dowiedział, jakoś zupełnie zapał dla sceny opuścił.
Ela zaś ogromnie była zadowolona, że to, co wcale nawet poświęceniem nie było z jej strony, sprawiło jednak nadzwyczaj dodatnie na paniach Skalskich wrażenie.
Zosia uścisnęła ją serdecznie po dawnemu, wołając wesoło:
— Ja zawsze mówiłam, że mój Eluś to jest najlepsze pod słońcem stworzenie!
A pani Skalska, niby tłómacząc się, że tak skwapliwie propozycyę Elizy przyjęły, dodała:
— Bo, widzi pani, w każdym razie Zosię zna cała okolica; znajomych naszych ma się zjechać sporo. O tym teatrze w Czerninie szeroko fama się rozniesie; nie można się dziwić, że się jej chce we wdzięcznej przedstawić roli.
Ela, której tak małym kosztem udało się tym paniom dobry humor powrócić, dziwiła się w duchu, jak można do tak małych rzeczy tak wielką przywiązywać wartość. Ją zaś trapiły niejasne przeczucia — myślała bezustannie o Tadeuszu, odczytywała jego dawne listy, starała się odtworzyć w swej wyobraźni, jak sobie na dalekich kresach życie urządził. Napomykał wprawdzie, że spotkał tam dawnego towarzysza, Bolesława Przełęckiego; że starają się pracować razem. „Zacny chłop — pisał lakonicznie Tadek, — dobrze nam jest razem.“
Ale Ela wiedziała, że brat, choćby mu nie wiem jak źle było, skarżyć się nie będzie; uspokajał ją tak zawsze, aby się nie martwiła napróżno.
Pisywał wprawdzie rzadko, ale nigdy jeszcze się nie zdarzyło, aby w przeciągu dwóch miesięcy ani jednego listu nie było.
A teraz, od kiedy bawiła w Szumlance, pomimo że pisała już trzy razy, nie miała żadnej odpowiedzi. Wtem posłaniec przywiózł z poblizkiego miasteczka depeszę, do panny Horoszkiewiczówny adresowaną. Eliza zbladła. Ręce jej drżały nerwowo, gdy rozrywała pieczęcie. Pierwszą jej myślą było, że pewno biedny stryj Hilary zakończył życie.
„Tadeusz śmiertelnie chory! Przybywajcie niezwłocznie“ — brzmiała depesza.
Rozpacz Elizy nie miała granic.
— Co począć?... Co począć?... — szeptała drżącemi usty. — Jednej chwili chciałabym być przy nim.
Myśl, że ojciec, gdyby się dowiedział, z pewnością nie pozwoliłby jej puścić się w tak daleką drogę, przejmowała ją niezmierną trwogą.
— Niech pani na nic nie zważa i jedzie natychmiast — mówił Edward, którego łzy Eli wzruszyły do głębi. — Niema czasu do stracenia. Do ojca z drogi list pani napisze. Z faktem spełnionym łatwiej niż z projektem starsi ludzie godzą się zwykle.
Ciocia Zuzia ściskała Elę, i zaraz wziąwszy ją na stronę, rzekła serdecznie:
— Moja sakiewka jest na twoje usługi; proszę przyjąć pożyczkę ode mnie.
To mówiąc, wsunęła jej rulon złota, zawierający dwieście rubli.
Eliza, pomimo swego przygnębienia, odczuwała niezmierną wdzięczność dla zacnej pani Wołoknickiej, i główkę złożywszy na jej piersi, płakała rzewnie.
Wszyscy zresztą bardzo wzięli do serca boleść dziewczęcia i każdy czem mógł starał się jej swą życzliwość okazać. Stanęło na tem, że Eliza miała tegoż dnia wyjechać pośpiesznym pociągiem. Przygotowania do drogi nie trwały długo; kuferek podróżny wkrótce został ułożony; szczególniej Stasia zakrzątnęła się energicznie; koszyczek zapasami przepełniony stał już także w pogotowiu.
Na twarzy Edwarda malowało się wielkie przygnębienie.
Zosia najgłośniej żal swój wyrażała, jednak na dnie tego żalu tkwiła znaczna doza egoizmu; nie mogła bowiem pozbyć się przykrej myśli, iż nagły odjazd Elizy całą zabawę im popsuć może.
— Ach! jak źle, jak źle mi będzie bez pani!... — wyrzekała wciąż Stasia.
Ją znów odjazd przyszły Stefana trapił jak zmora.
On dla niej teraz był taki dobry! taki serdeczny!... Ach, te odjazdy!... Jakie to są smutne chwile!... Coś się niby od serca odrywa, i boli... tak boli, jak świeża rana! Stan to jeden z tych, które Heine „bólem zęba w sercu“ nazywa.
Całe towarzystwo odprowadziło Elę na stacyę. Edward bilet kupił, marszrutę kilkakrotnie powtórzył.
Eliza wszystko, co się działo dokoła, jakby przez mgłę tylko widziała, cała absorbującym ją myślom wyłącznie oddana. Nie zatrważała jej wcale podróż daleka, jaką miała przed sobą, pragnęła jednego tylko: zastać brata jeszcze przy życiu.
Drugi raz już dzwonek rozbrzmiewał przenikliwie, parę minut zaledwie zostawało do odjazdu; Edward pozostał w wagonie, chcąc ją pożegnać ostatni.
— Panno Elizo — szepnął, a głos mu się łamał ze wzruszenia, — gdybym był innym człowiekiem... gdybym... ach! pani, sam nie wiem, co mówię!... Chaos mam w duszy... stoję na rozdrożu... Ale ja o pani zawsze myśleć będę, jak o czemś bardzo jasnem i świętem.
Chciał rzucić jeszcze jakieś słowo — wtem dzwonek zabrzmiał po raz trzeci, konduktor hałaśliwie zamykał wagony; pasażerowie cisnęli się do okien, — powstał zamęt, gwar zmieszanych głosów, w których Eliza, ogłuszona, znużona, nic już rozpoznać nie mogła. Zasunęła się w kąt kanapy, i chusteczką zakrywszy oczy, gorzko płakała.


∗                    ∗

I nagle wszystko się zmieniło w jej życiu! Okolice, ludzie, nawet nastrój wewnętrzny Eli był zupełnie odmienny; im dalej posuwał się długi, wężowaty szereg wagonów, tem więcej nikły w pamięci świeże jeszcze wrażenia pobytu w Szumlance, myślą wyprzedzała już wiozący ją pociąg; była tam, przy nim, przy Tadeuszu, którego wyobrażała sobie leżącego samotnie, bez opieki, w malignie!...
Im bliżej był kres podróży, tem większy przypływ tkliwości czuła w piersi dla brata. Zdawało jej się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Patrzyła z roztargnieniem w okna wagonu; krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, niejednokrotnie przykuwając do siebie oko smętną pięknością przyrody.
Niebotyczne lasy, olbrzymie zielone równiny, wioski zupełnie inne, niż te, które widzieć przywykła. Od czasu do czasu przelatywał pociąg hałaśliwie przesz most żelazny, którego kraty migały jak sieć olbrzymia; wszystko to razem sprawiało dziwny zamęt w jej myślach.
Nakoniec, po czterech dniach, podróżując dniem i nocą, stanęła u celu.
Kazała się wieźć wprost pod adresem, który tylokrotnie pisała na kopercie listu, nie przypuszczając, że kiedykolwiek będzie się sama nim w swej wędrówce kierowała.
Wieczór był chłodny, śnieg przelatywał w powietrzu, tak, że nim stanęła przed małym domkiem, na ustronnej uliczce położonym, osypana już była cała warstwą śniegu.
Domek drewniany, jednopiętrowy, z facyatką, na jaskrawy żółto-czerwony kolor malowany, niczem się nie różnił od całego szeregu podobnych mu zupełnie budynków, stojących po obu stronach zarośniętej trawą uliczki. Kilka brzóz o zżółkłych liściach kołysało się smętnie, stanowiąc coś w rodzaju małego ogródka; domy wszystkie okolone były dość wysokim parkanem, również na żółto malowanym; a ta gama żółtych tonów na tle ołowianemi chmurami zasnutego nieba uderzała jakąś monotonnością ponurą.
Eliza jednym skokiem przebyła kilka schodków, prowadzących na ganek, i pociągnęła niecierpliwie żelazny, pogięty mocno drut dzwonka.
Nie otworzono jej natychmiast, więc tymczasem wpatrywała się w okna, chcąc odgadnąć, gdzie jest pokój brata. Serce jej biło niespokojnie na myśl, że już chwila jedna tylko ich dzieli. Ale wszystkie nizkie okienka przybrane były jednakowo w białe, proste firanki, i całe okryte zielenią i kwieciem. Czerwieniło się geranium, floksy, gwoździki — skromne ogrodowe kwiatki, które w tym surowym klimacie nie mogły rosnąć w gruncie, więc je w doniczkach troskliwie pielęgnowano.
Światło błysnęło w jednem oknie, potem się posuwało przez szereg pokojów, aż usłyszała nakoniec zgrzyt klucza w zamku, odsuwanie ciężkiej drewnianej zapory, skrzypnęły zawiasy — i Eliza znalazła się w małym, z desek zbitym przedsionku, drżąc zarazem z zimna i ze wzruszenia.
Staruszka o zwiędłej, koloru suchego piernika twarzy, lecz o błyszczących i ciekawie rozszerzonych źrenicach, jedną ręką przytrzymywała dużą ciepłą chustkę, która okrywała jej głowę i ramiona, drugą z lichtarzem w ręku podniosła wysoko, aby się lepiej nowoprzybyłej przyjrzeć mogła.
— Skąd to?... Do kogo?... — zapytała dość sucho. — Może źle trafiliście? A kogóż to wam widzieć trzeba? Pewno doktora Razowicza? — mówiła pośpiesznie, nie czekając odpowiedzi — bo do niego to zewsząd zjeżdżają się rozmaici ludzie.
— O! nie; jestem pewna, że dobrze trafiłam. Przyjechałam do brata! Tadeusz Horoszkiewicz. On tu mieszka w tym domu.
— Horoszkiewicz?... A jakże! a jakże! to mój lokator! — zawołała starowina, zmieniając nagle ton mowy, który przybrał od razu jakiś miększy odcień.
— Siostra? no, proszę! Gołąbeczek mój! jak się ucieszy! Chory leży!... A czy wiedzieliście o tem, że chory?
— Dlatego właśnie przybywam! — zawołała Eliza — otrzymałam telegram. Proszę więc, dobra pani, prowadź mnie coprędzej do niego.
— Nie, duszyczko!... Nie, rodzona!... — mówiła, zwracając się do Elizy z poufałością, właściwą mieszkańcom tego oddalonego zakątka. — Musisz poczekać u mnie chwilkę; rozgość się tutaj tymczasem, niech zaraz zniosą rzeczy; zaraz napijesz się herbaty z konfiturami, ogrzejesz się trochę; do chorego z zimna iść nie można! a mroźno dzisiaj! My tu jego pielęgnujemy; nie bój się, krzywdy nie ma!
I stara w przydeptanych pantoflach dreptała po izbie; dostała z malowanego w jaskrawe kwiaty kredensu grube fajansowe filiżanki, cynowe łyżeczki, i wycierając je starannie, ustawiała na stole.
Eliza zdejmowała z siebie okrycie i strzepywała śnieg z kapelusza, niespokojne ku drzwiom przyległego pokoju rzucając spojrzenia.
— Jego pokój po tamtej stronie sieni — mówiła stara, czytając w jej wzroku pytanie, — tam pewno kolega dyżuruje przy nim, bo jego bardzo kochają!... Doktor Razowicz dwa razy na dzień tu wpada.
Elizie te słowa dodały otuchy; opuściła ją przygnębiająca myśl o samotności, w jakiej brat mógłby być pogrążony.
— Jacy dobrzy! — szepnęła serdecznie, zawsze rada optymistycznie patrzeć na świat i ludzi.
— Zaraz poproszę tutaj tego pana — rzekła staruszka — i zobaczę zarazem, czy brat wasz śpi. — I to mówiąc, naciągnęła znów ciężką chustkę na głowę i wyszła do sieni.
Eliza po chwili słyszała pukanie jej do drzwi przeciwległych, potem szept przytłumiony dwóch głosów ją doleciał — i serce zabiło jak młotem. Drzwi się otwarły i stanął w nich brunet o twarzy śniadej, rysach twarzy pociągłych, oczy miał duże, głębokie, wysmukły był, więcej niż średniego wzrostu, tak, że przestępując próg, musiał trochę uchylić głowę, by się o nizki odźwierek nie uderzyć.
Podszedł ku niej żywo, i ujmując jej rękę, rzekł serdecznie:
— Przybyła pani do nas! Jakże rad jestem! Tadeusz niezmiernie się ucieszy. Tylko trzeba ostrożnie go przygotować; on nic nie wie, że telegram wysłałem. Bolesław Przełęcki — dodał nagle, skłaniając głowę, — przyjaciel i towarzysz brata pani.
— Znałam już pana z listów Tadeusza — rzekła Eliza, onieśmielona trochę i wzruszona. — Dziękuję panu! Dziękuję z całego serca za przysłanie telegramu i za wszystko, co pan robi dla brata!
Bolesław objął spojrzeniem jej wdzięczną postać i w oczach jego zamigotały ciepłe, dźwiękiem jej słów w duszy wykrzesane iskierki.
— Jaka miła!... Wydaje mi się, jakbym nagle kwiatek z pól naszych zobaczył!... — mignęło mu w myśli.
Głośno zaś odrzekł:
— Przepraszam najmocniej, żem pozwolił sobie telegram do pani wprost, a nie do ojca zaadresować. Bałem się potem, że zanadto panią przerazi. Wysłałem go w chwili, gdy życie Tadeusza było rzeczywiście w wielkiem niebezpieczeństwie. Przebywał straszny kryzys...
— A teraz? — zawołała Eliza, podnosząc głowę i utkwiwszy weń pełne niepokoju spojrzenie. — Jak go pan znajduje?...
W oczach jego chciała wyczytać prawdę, niezależnie od tego, co jej powie.
— Niech pani będzie zupełnie spokojna — rzekł łagodnym lecz stanowczym tonem: — niebezpieczeństwo już minęło, gorączka trwa jeszcze i dlatego trzeba ostrożnie postępować, aby nagłe wrażenie nie zaszkodziło w dalszym normalnym przebiegu choroby. Od razu skonstatowano tyfus. Zapisujemy stopnie temperatury i lekarz z obecnego stanu chorego wydaje się być zupełnie zadowolony.
— Dziękuję, dziękuję!... — szeptała Eliza, a rumieniec wzruszenia twarz jej okrasił.
Wzbudzająca zaufanie postać Bolesława wydawała się jej w tej chwili uosobieniem jakiegoś dobrego ducha opiekuńczego, czuwającego nad jej bratem. Miała poryw nagły przyciśnięcia się do jego piersi szerokiej i wypłakania na niej łez, cisnących się gwałtownie pod powieki.
Wilgotne jej oczy spoczęły na nim z wdzięcznością i tkliwością zarazem; a może myśl owa z jej mózgu magnetycznym prądem go przenikła, uczuł bowiem jakąś błogość w duszy i dawno nieznane ciepło. Ela naraz wydała mu się bardzo blizką i drogą, choć przedtem niewyraźne zaledwie miał pojęcie o jej istnieniu, a jego trzeźwy umysł nie kusił się nawet nigdy o odtworzenie w swej wyobraźni, jak wyglądać mogła siostra jego najlepszego przyjaciela.
— Niby promień słońca wpadł do naszego cichego ustronia! — pomyślał Bolesław i miał ochotę powiedzieć jej to samo, lecz wstrzymała go obawa, że ten szczery okrzyk wydałby się jej niewłaściwym w obecnej chwili.
Zamilkł więc, a tymczasem dobra starowina przysunęła już filiżankę herbaty, chcąc gwałtownie zmusić Elizę, aby się posiliła.
— Dziękuję uprzejmie — szeptała zmieszana; — doprawdy, że teraz, zanim go nie zobaczę, nic do ust wziąć nie będę mogła.
W tej chwili rozległ się słaby głos dzwonka; to chory przyzywał do siebie.
— Pozwoli pani, że pójdę pierwszy; za chwilę powrócę po panią — rzekł Bolesław.
Przez drzwi uchylone nieco Eliza dosłyszała słaby głos brata — i łzy długo tłumione spłynęły po jej twarzy.
— Dobraż ty musisz być, gołąbeczko moja! — mówiła stara gospodyni.
I skrzyżowawszy ręce na piersiach, przechyliła głowę, kołysząc się machinalnym ruchem, jakby w głębokiem zadumaniu.
— Bo też to dobra, kryształowa dusza u niego... Szkoda nam będzie, gdy wyjedzie!
— Obyż jak najprędzej! — zawołała Eliza ze wzruszeniem. — Tak stęskniliśmy się za nim!
W tej chwili głowa Bolesława w drzwiach się ukazała; przyzywał Elizę, gdyż Tadeusz już nie spał i o jej przyjeździe się dowiedział.
W półmroku niewielkiej izdebki, na żelaznem łóżku, z głową wysoko na poduszkach wzniesioną, z rękoma wzdłuż kołdry wyciągniętemi — leżał Tadeusz.
Paląca się w kącie pokoju, za wystającym piecem postawiona lampa oświetliła wchodzącą, a za nią w cieniu zarysowała się wysoka postać Bolesława.
Tadeusz wyciągnął chude, przezroczyste prawie ręce ku siostrze, jakby to jasne zjawisko rozwiać się miało za chwilę.
Rzuciła się ku niemu, drżąca ze wzruszenia — i z ust obojga sypały się bezładne, dla nich tylko zrozumiałe wyrazy, — a były one takie miłe, takie swojskie, tak rzewne w swej dziecinnej prawie prostocie, że Bolesław, trzymający się wciąż na uboczu, czuł się wzruszonym do głębi.
On przecież także ma siostry i matkę starą, która go kocha nad życie, — powinien był już od miesiąca być tam przy nich, gdzie go oczekują z dnia na dzień, licząc godziny, wyglądając ze wzrastającym co chwila radosnym niepokojem.
Jego zaś przykuwało tu to wązkie, żelazne łóżko, na którem pasujące się między życiem a śmiercią spoczywało od kilku tygodni wychudłe i wynędzniałe ciało przyjaciela.
Robił też wszelkie możliwe wysiłki, aby tę duszę, już jakby w odlocie, zatrzymać; chociażby o największe osobiste poświęcenie chodziło, gotów był na nie, postanowiwszy pozostać przy Tadeuszu aż do chwili, w której stan jego już żadnej obawy wzbudzać nie będzie.
Teraz, kiedy siostra jest przy nim, kiedy doktor uśmiecha się z zadowoleniem, mówiąc, że pacyent na mocnym stoi gruncie i że nie tak łatwo wymknąć się na tamten świat z pod tak gorliwej opieki, — teraz i on, Bolesław, ma prawo myśleć o sobie; powinien coprędzej spakować skromne studenckie manatki i dalej w świat, w ten świat szeroki, który tem ponętniejszym mu się wydawał, odkąd przez czas pewien zamknięte drzwi do niego stanęły znów otworem.
Zdecydował, że pozostanie jeszcze tydzień, zanim młoda dziewczyna z nowymi warunkami życia się oswoi.
— Niepodobna przecie — myślał — na słabe jej barki zwalić od razu całe brzemię drobnych trosk codziennych i pielęgnowanie chorego, pozostawić ją samotną w razie, gdyby zaszły jakieś nowe a nieprzewidziane komplikacye w chorobie Tadeusza.
Jednem słowem on, który od lat kilku marzył nieustannie o chwili wyjazdu, teraz odkładał ją dobrowolnie, wyszukując coraz to nowe powody, aby się przed samym sobą usprawiedliwić; zasadą jego bowiem było: we wszystkiem postępować logicznie i konsekwentnie.
Rekonwalescentowi czas upływał teraz pogodnie i wesoło. Obecność Eli dziwnie kojący wpływ wywierała na jego podrażnione nerwy. Obchodziła się z nim tak, jak gdyby był młodszym od niej; z jakąś macierzyńską tkliwością zgadywała każde życzenie i ogromnie prędko zoryentowała się w nowem dla siebie a tak niezwykłem położeniu.
Bolesław śledził ze wzrastającym podziwem jej wiotką postać, uwijającą się cicho a zręcznie, pamiętającą o każdem zleceniu lekarza, przewidującą i zapobiegliwą.
— Jednak kobiety mają jakąś wrodzoną pod tym względem intuicyę! — powtarzał nieraz. — Panna Eliza tak świetnie umie się obchodzić z chorymi, jak gdyby co najmniej przeszła kursa felczerskie.
— Wie pani — rzekł jej raz żartobliwie, — gdy już Tadeusza postawimy na nogi, jedźmy razem na medycynę! Będzie z pani kiedyś taki doktorek, aż miło!
Eliza uśmiechnęła się słodko, i kręcąc główką, odrzekła:
— Byle nam tylko ten nasz pacyent kochany już więcej nie dostarczył praktyki.
Tydzień upłynął od dnia przybycia Elizy; Bolesław czuł, że nie było racyi wyjazdu odkładać, gdyż Tadeusz już o swojej sile zaczął się podnosić i doktor pozwolił mu w drodze łaski przesiadywać potrosze w dużym fotelu, który poczciwa gospodyni w tym celu u znajomych swych zdobyła.
Z domu zasypywano Bolesława naglącymi listami i depeszami, zapytując, dlaczego nie przyjeżdża.
Tadeusz, chociaż z żalem, myślał o rozstaniu ze swym druhem serdecznym; jednak sam mu przypominał, że jechać powinien, że każdy dzień stracony ma dla niego teraz wielkie znaczenie.
Patrzył przecież na jego pracę, na niespożytą energię, której Bolesław dawał tysiączne dowody, umiejąc zwalczyć najróżnorodniejsze trudności i przeszkody, byle zdobytą już wiedzę nowymi zasobami wzbogacić. Uczył się dniem i nocą, pracował bezinteresownie w miejscowym szpitalu, spełniając funkcye felczera, aby trochę praktyki zdobyć. Ani mógł marzyć w małej mieścinie o prosektoryum, o klinice, o tem wszystkiem, czem cywilizacya drogę intelligencyi toruje. Tu, gdzie los chwilowo go rzucił, wszystko znajdowało się w zupełnie pierwotnym stanie.
Ale Bolesław nie był z tych, którzy zrażają się łatwo. On uważał życie jako wyścig z przeszkodami; zdobywać je kolejno, dążyć prosto do raz obranego celu — było dlań zadaniem, które sobie założył i prędzej czy później osiągnąć postanowił. Czasem, gdy z listów dowiedział się, iż któryś z byłych kolegów zdobył już sobie nie tylko stanowisko, ale i uznanie, że pracował na tej niwie, którą on pokochał, robiło mu się na sercu mglisto. Chwilowo ogarniało go zniechęcenie.
— Zdystansowano mnie, niema co mówić! Ale w ogólnym wyścigu ten, co pozostaje w tyle, nieraz pierwszy właśnie dobiega do mety. Trzeba tylko dobrze trzymać siebie w garści! Nie dasz się, mały!... co? — powtarzał niekiedy, wyzywającem spojrzeniem mierząc siebie w zwierciadle.
I postać jego wyniosła zdawała się wydłużać jeszcze, jakby stworzona na to, aby górować wśród tłumu.
Pogoda umysłu nie opuszczała go nigdy prawie.
Tadeusz, którego natura delikatna, nerwowa, jakby więcej kobieca, potrzebowała nieraz podtrzymania, oparcia, przylgnął całą duszą do towarzysza, w którym odnajdywał właśnie te przymioty, jakie posiąść pragnął; ulegał bowiem często moralnemu znużeniu, które wyczerpywało go i gnębiło. Dnie całe spędzał ciężką opanowany troską; przygniatała go obca atmosfera, trapiła nostalgia, wyglądał jak przesadzona nie we właściwy grunt roślina, która nie może do nowych warunków się przystosować.
W takich chwilach Bolesław był dla niego po prostu nieocenionym. Serdecznością swą, w połączeniu z niewyczerpanym humorem, umiał zawsze rozpogodzić go i do równowagi pewnej doprowadzić.
Dawniej kolegowali z sobą czas jakiś na przyrodzie w Warszawie; następnie Bolesław przeszedł na medycynę i na inny uniwersytet się przeniósł. Tadeusz zaś na obranym fakultecie pozostał. Tutaj, gdy los ich znowu połączył z sobą, czytywali razem, dyskutowali bez końca i spędzali nieskończenie długie wieczory, mając zawsze niewyczerpany temat do gawędy.
Tadeusz, nie chcąc być ojcu ciężarem i przyjmować jego pomoc, pracował u rejenta, co mu dużo czasu zajmowało.
Częstym u nich gościem był doktor Razowicz. Intelligentny, wykształcony, chociaż w trochę szorstkiej formie wypowiadał zawsze myśli zacne i szlachetne. Ruchliwy jego umysł potrzebował koniecznie ścierania się zdań, przeprowadzania szczegółowej analizy każdego faktu, gorącej obrony swych własnych, wielce indywidualnych przekonań. Zapalał się przytem niezmiernie, gestykulując żywo i chodząc szerokimi krokami po pokoju z zawziętością istnego perypatetyka.
Doktor Razowicz pochodził z rusińskiej rodziny i miał wybitny typ plemienny. Długie, sumiaste wąsy przypominały Zaporożców; w wymowie nawet niektórych wyrazów zachował akcent odrębny. Ukochał on swój zawód i z zapałem poświęcał mu wszystkie chwile życia. Towarzystwo jego, a przytem doborowa biblioteka dzieł naukowych i miesięczników specyalnych w kilku językach, doskonały zbiór technicznych narzędzi — wszystko to było dla Bolesława istną skarbnicą, z której Razowicz pozwalał mu korzystać, ile razy tylko zaszła tego potrzeba.
— Szkoda, wielka szkoda, że pan wyjeżdżasz tak prędko! — mówił doktor, potrząsając kilkakrotnie dłoń Bolesława. — Ale niema co! jechać trzeba, zdawać corychlej egzamina. A potem wracaj pan do nas! Tu miejsca dosyć, roboty huk, prędko postawimy cię na nogi.
Ale Bolesław przecząco wstrząsał głową.
— Tam roboty jeszcze więcej — odpowiadał na to, — roboty pilnej, niecierpiącej zwłoki. Nadprodukcyi intelligencyi nie mamy jeszcze powodu się obawiać, a człowiek czynu wszędzie znajdzie pole do działania. Ale przedtem jeszcze na rok przynajmniej wyjechać muszę za granicę.
Snuł projekty, mówił ciągle o tem, ale pomimo to dnia wyjazdu dotąd nie oznaczał. Była siła tajemna, która myśli jego usidlała i przykuwała. Tłómaczył się, że musi dokończyć ważną, rozpoczętą tu rozprawkę.
— Łatwiej mi to zrobić teraz — powiadał, — niż po powrocie do domu, gdzie nieprędko będę mógł ze skupieniem zabrać się do roboty.
Pisał ją prawdopodobnie w nocy, bo po całych dniach przesiadywał u Horoszkiewiczów. Dobrze im tak było we troje. Eliza, której opieki mniej teraz potrzebował Tadeusz, zajmowała się potrosze kuchnią. Pod jej kierunkiem przyrządzały się dla Antoniny Nikonorówny (gdyż tak staruszce gospodyni było na imię) niepojęte potrawy. Dymiący bigos entuzyastycznym przyjęty był przez młodzieńca okrzykiem. Razowicz był też parę razy zaproszony na ucztę. Dla niego specyalnie przyrządzone były pierogi z serem, słoninką świeżą oblane.
Proste te, niewykwintne potrawy miały pewien właściwy sobie urok, a miła gosposia z fartuszkiem u pasa umiała przytem tak jakoś estetycznie stół przybrać i całe mieszkanko przy pomocy drobnych na pozór zmian urządzić, że wyglądało zupełnie inaczej, niż przedtem.
— Skarb! skarb prawdziwy ta wasza siostra! — wołał Razowicz. — Horoszkiewicz w czepku się rodził, że mu taka siostrzyczka jak z nieba tu spadła. Niechby tak na mnie na przykład choroba!... Sam jeden, jak palec! Pies kulawyby o mnie się nie zatroszczył!...
— Bo już, Bogiem a prawdą, poraby wam dawno o ożenku pomyśleć! — rzekł Tadeusz.
— Czasu niema na to!... Czasu niema! Czekam, aż sama mi się oświadczy która! — mówił Razowicz. — Ale gdzie tam! Takich jak ja nie lubią kobiety! Ja już wysortowany! Niema co! Samemu wypadnie pozostać na zawsze. A zresztą — dodał — może i lepiej; bo czy to przy teraźniejszym porządku rzeczy kobietę poznać można? Któraż panienka w salonie nie jest miła i dobra?... choć do rany ją przyłóż! A skąd się biorą złe żony? To już tajemnica! Żeby poznać, co warta jest kobieta, trzeba ją widzieć w tak niezwykłych warunkach na przykład, w jakich się panna Eliza teraz znalazła! Powiadam wam, że to jest skarb prawdziwy! Łagodna, cicha, gospodarna, a mądra!... Oj! to główka! A temi szaremi oczkami każdego oczarować potrafi!...
Eliza, śmiejąc się, zakryła dłońmi uszy.
— Gdybym wiedziała — rzekła, — że pierożki mają dar wywoływania komplimentów, nie dałabym panu spróbować ani jednego.
— No, to już milczę jak ryba. Ani słówka o zaletach pani nie wspomnę więcej. Niech już pan Bolesław resztę dopowie; a ja jeszcze pierogów parę tymczasem sobie dołożę.
Bolesław jednak nie mówił nic, chociaż w oczach jego, utkwionych w Elizę, malowało się więcej daleko, niż to, co wypowiadał szczerze Razowicz. On nie tylko ją oceniał, ale czuł, że stawała mu się z dniem każdym bliższą i droższą; że po prostu oderwać się od niej musi przemocą, zadając gwałt sercu, które przylgnęło do tej dziewczyny. I trzebaż, żeby stanęło mu to uczucie na drodze życia właśnie wtedy, gdy potrzebował skupić wszystkie władze ducha, całą siłę i energię do walki z ciężkimi warunkami bytu wytężyć, by z walki tej wyjść zwycięsko.
Jasno zdawał sobie sprawę z obecnej sytuacyi; widział zupełną niemożliwość robienia zobowiązań na przyszłość, — a jednak na myśl, że Razowicz ma słuszność i że Eliza każdego, kto na nią spojrzy, wzrokiem swym przykuć do siebie potrafi, ogarniał go smutek.
Rozstaną się!... Rozstać się muszą — i wieść go potem dojdzie z daleka, że Elizę wziął inny, a on niema prawa powiedzieć jej: Bądź moją!... Nie ma nawet prawa rzec jej: Czekaj na mnie!... Byłoby to przedewszystkiem egoizmem wielkim z jego strony: wymagać od niej dziś zobowiązań na przyszłość daleką, zagradzać los, jaki się zdarzyć może.
Podobne myśli dotąd nigdy jeszcze nie postały mu w głowie, nie trapiły wyobraźni; nie miał na to czasu, zajęty innemi sprawami; żadna też z widzianych przedtem niewiast nie obudziła w nim tego nastroju serca, które teraz, jakby ze snu zbudzone, upominało się gwałtem o swoje prawa do szczęścia! Ale czy ludzie, którzy się wciągnęli jako ochotnicy do szeregów, idących na przód, wciąż na przód, do niezwalczonej armii bojowników ducha, mają prawo zatrzymywać się na drodze?... schylić się po ten rzadki kwiat paproci, który nagle w otaczającym ich mroku, wśród nieprzebytej gęstwiny cierni, rozkwita? W pogoni za tym nikłym kwiatem złudzeń zginął już niejeden, robiąc tym sposobem wyłomy w szeregu.
— Nie powinien, nie ma prawa myśleć o tem!... — powtarzał Bolesław, odtrącając słodkie marzenia, które jednak, wbrew jego woli, natarczywie oplątywały młodą duszę.
A Elizie dom rodzinny, Szumlanka, wszystkie tak świeżo przebyte wrażenia wydawały się teraz odległe, jak gdyby lata całe ją od tej przeszłości dzieliły. I ona czuła się dobrze w tym dziwnym, malutkim światku, który stanowił niby oazę, rzuconą na krańcu dalekim, oazę swojską, urokiem poezyi owianą. Czuła się nie tylko gościem drogim i pożądanym, ale opiekunką, pod okiem której brat ożył na nowo, odzyskawszy w niej ciepło rodzinnego ogniska.
Nawet nie wspominała, jak dawniej, z żalem o swych małych przyjaciołach, Kasiuni i Władku, gdy tu miała do pielęgnowania całą wesołą trójkę dzieciaków ubogiego ślusarza, z któremi matka chorowita rady dać sobie nie mogła. Tadeusz, zanim go zmogła choroba, zaczął starszego chłopaka uczyć czytać.
Ela z przyjemnością ten obowiązek w dalszym ciągu na siebie wzięła. Dziewczęta pod jej kierunkiem szybko się uczyły. Śpiewała im przeróżne piosenki, uczyła bajek, czasem zaś bawiła się z niemi z takim zapałem, jak gdyby się w owych chwilach w malutką przeistaczała dziewczynkę. Od Zosi jeden list tylko miała dotąd. Z niego dowiedziała się, iż panie Skalskie opuściły Szumlankę, że Stefan na uniwersytet wyjechał, ale Brzezika p. Wodzianiecki skłonił do pozostania na rok w Czerninie, nadzwyczaj korzystne zaproponowawszy warunki. M-lle Julie wyjechała po burzliwej z panią Meną scenie, do Milusi mają sprowadzić teraz Angielkę. Edwardowi zaś powierzono edukacyę Januszka.
Pisała jeszcze, że zamierzony teatr do skutku nie przyszedł, a hr. Michał całą zimę w Rzymie spędzić zamierza.
Te lakoniczne wieści, przesłane bez żadnych komentarzy, echem wspomnień odbijały się w duszy Elizy, nie sprawiając na niej żadnego wrażenia.
Z serdeczną życzliwością myślała tylko o dobrej cioci Zuzi i poczciwej Stasi, o których właśnie w liście Zosi najmniejszej wzmianki nie było.
Przelotna sympatya jej dla Edwarda znikła bez śladu. Przyjęcie miejsca guwernera w arystokratycznym domu, tak bardzo nielicujące z zasadami niezależności, jakie zwykł był wypowiadać, wywołało tylko uczucie niesmaku. Lecz serce jej pozostało obojętnem na myśl, że uczynił to, znajdując się pod wpływem uroku pani Meny.
Ona, Ela, żyła teraz innem życiem.
Tu wszystko było szczerem i prostem. Prawa, szlachetna natura Bolesława wydawała jej się odrębną od tych wszystkich, które znała dotąd.
I jej żal ściskał serce na myśl o jego wyjeździe.
Zamiast jednego tygodnia, jak to sobie Bolesław był pierwotnie założył, minęło sześć innych — przemknęły jak jedna chwila!
Codzienne obcowanie zbliżyło ich dusze więcej, niż w zwykłych warunkach lata całe.
Zdawało się, że nie było jednej myśli skrytej, którejby nie wypowiedziano sobie nawzajem w te długie wieczory, kiedy na dworze szumiały wichry, śnieg zasypywał ulice, a oni, jakby oderwani od świata, marzyli na jawie.
O czem się to nie przegadało wtedy w owej cichej, skromnej izdebce Horoszkiewicza!...
Prawa istoty ludzkiej, etyka, programy pracy społecznej, zdobycze cywilizacyi — wszystko to stanowiło nigdy niewyczerpane tematy.
Pogadanki pod szumlańskim kasztanem wydawały się teraz Eli jakby podkładem przygotowawczym do tego, co teraz chłonął jej umysł, a więcej jeszcze odczuwało serce. Eliza napisała do ojca, że pozostanie jeszcze czas jakiś u brata — i Horoszkiewicz, którego wieść o chorobie syna dotknęła znacznie więcej, niż to po sobie okazywał, przystał na to z pewną skwapliwością, jakiej się po nim Ela nie spodziewała; z lekka nawet sam myśl jej podsunął, że jeśliby tego zaszła potrzeba, całą zimę spędzić może przy Tadeuszu.
„My tu na swoich śmieciach radzimy sobie jak możemy — pisał w jednym z listów, — a jemu nieborakowi rozstać się pewno ciężko z tobą. Strzeż go, moje dziecko! Strzeżcie się wzajemnie! Źle mi bez was staremu, ale cóż robić? wola Boska!“
Horoszkiewicz w gruncie rzeczy kochał syna nad życie. Z jego jednak filisterskiego punktu widzenia wstyd mu przynosił. Wolałby go widzieć skromnym urzędnikiem, ową bezmyślną biurową karyatydą, dźwigającą wiecznie na swych barkach ciężar przechodzący siły.
Od kiedy się dowiedział, że Tadeusz pracuje na chleb i pobiera u rejenta dość dobre wynagrodzenie, w przekonaniu ojca urósł niezmiernie.
Horoszkiewicz był jednym z tych ludzi, dla których subtelne analizy nie istnieją. W ciasnym kręgu swych myśli był nawet logicznym, ale zato wszystko, co przechodziło granice owego kręgu, a czego nie pojmował, potępiał arbitralnie.
W pojęciach ojca i syna coraz mniej było stycznych punktów; drogi ich myśli szły w zupełnie przeciwnych kierunkach; był czas nawet, kiedy stosunki zdawały się być stanowczo zerwane.
Ela stanowiła niezmienny łącznik między nimi. Łagodnie lecz stanowczo stawała zawsze w obronie brata. Teraz zaś, będąc przy nim, mówiła często o domu rodzinnym, o ojcu, obudzając w jego sercu ową tkliwą strunę, jakby zanikłą chwilowo czy zesztywniałą.
I stała się teraz rzecz dziwna:
Tadeuszowi, któremu Eliza czytała list ojca, łzy stanęły w oczach. Pod ogarniającem go wrażeniem tkliwości napisał list długi, serdeczny, jakiego jeszcze nigdy Horoszkiewicz od syna nie otrzymał.
Tadeusz dziękował, że Elę do pozostania dłużej skłania. Opisywał, jak dobrze mu teraz, od kiedy ona jest przy nim.
Horoszkiewicz, otrzymawszy list, był tak wzruszony, z taką dumą i z takim rozjaśnionym wzrokiem powtarzał każdemu: „Mam list od syna!... — że brzmiało to właściwie tak, jakby mówił: „Odzyskałem syna!...“ — i rad był, aby cały świat jego radość dzielił.
Właśnie mu się jakoś Wicuś Turczyński nawinął — porwał go za rękę, i potrząsając mocno, nie wiem już który raz z rzędu, powtórzył przepełniającą go radością nowinę.
— Tadek pisaw i zdłów jest? A to dobrze! to bardzo dobrze! — powtarzał Turczyński, szeroko usta otwierając do uśmiechu. — A kiedyż panna Eliza powróci?...
— Nieprędko, nieprędko jeszcze — odparł Horoszkiewicz, smutnie potrząsając głową.
Ale Turczyński od czasu, gdy spadek otrzymał, zmienił się ogromnie. Uczucie dla Elizy ostygło o tyle, że mógł sobie jasno wyobrazić, iż bez niej żyć potrafi, nawet zaczynał robić pewne plany na przyszłość, z których już imię Eli zostało wykreślone.
Jak słonecznik do słońca, tak on musiał koniecznie serce swe zwracać do jakiegoś wybranego ideału.
Od czasu, jak opuścił biuro i miał zamiar majątek ziemski nabyć, akcye jego ogromnie poszły w górę i państwo Skalscy raczyli uprzejmie bardzo zapraszać go do siebie.
Turczyńskiemu Zosia się podobała, zaczynano brać go na słodkie słówka i spojrzenia, i poczciwy Wicuś zupełnie stracił głowę.
Eliza z Zofią zamieniały od czasu do czasu listy lub karty, ale jednak nie było już owego entuzyazmu, jaki łączył je dawniej.
Zofia, po powrocie do domu, pisała, że nigdzie, zdaje się, nie wyjadą tej zimy, że pan Dębina-Turczyński częstym u nich jest gościem i on jeden nudy małomiasteczkowego życia trochę rozprasza.
Ela uśmiechnęła się, czytając te słowa.
— A więc biedny Wicuś tak dalece stał się zajmującym?... — zawołała wesoło. — Jakichże jej ekscelencya moneta dokazuje cudów!... Swoją drogą, jak to dobrze, żem Zosi nie pokazała jego wierszy i nie ośmieszałam poczciwego Wicusia; miałabym to sobie teraz do wyrzucenia.
— A czy wiesz, mój Tadziu — rzekła, zwracając się do brata, — że marzeniem mojem było dawniej, abyś ty się z Zosią ożenił...
— To było w epoce, gdyś tak dalece się w swej Zośce rozmiłowała — odparł Tadeusz z uśmiechem, — że gotowaś była rodzonego brata na ołtarzu przyjaźni poświęcić. Pamiętam te twoje listy, w których unosiłaś się zawsze nad panną Skalską, a teraz, zdaje się, termometr uczuć spadł niżej zera.
— Bardzo kochałam Zosię — szepnęła smutnie — i żal mi tego uczucia, bo każde rozczarowanie pozostawia w sercu jakiś tępy ból. I teraz ją lubię, ale to już nie to — szepnęła ciszej.
— Tak to, mój Eluś, tak jest na świecie — rzekł Tadeusz, przechodząc nagle w ton poważny. — Każdą prawdę okupywać musimy krwią naszą serdeczną!... Inaczej być nie może.
Rozmowę przerwało wejście Bolesława. Mroźne powietrze twarz mu zarumieniło, oczy błyszczały; zaraz po przywitaniu rzekł wesoło:
— Przyszedłem zaproponować pannie Elizie spacer sankami. Ranek prześliczny, cisza, ciepło się tylko otulić proszę; urządzimy sobie szlichtadę, aż miło. Zobaczy pani las iglasty szronem pokryty. Do ciebie, Tadziu, wpadnie zaraz Razowicz; mówił, że na kwadransik, co znaczy, że posiedzi dobrą godzinę; mam nadzieję, że go jeszcze tu zastaniemy.
Eliza od dawna marzyła o takiej wycieczce. Z wdzięcznością spojrzała na Bolesława.
Miał wysokie buty, granatową czamarkę, w twarzy malowało się ożywienie. Biła od niego łuna młodości, energii i siły.
Eliza szybko narzuciła okrycie, za chwilę była już gotowa do drogi. Wsiedli do sanek, konie pomknęły, w parę minut miasto znikło im z oczu.
Ranek był jasny, słoneczny. Śnieg, świeżo w nocy spadły, iskrzył się jak miliardy brylantów, chwilami olśniewającą białością raził oczy.
Eliza zmrużyła powieki w jakiemś rozkosznem odrętwieniu. Powietrze było tak przejrzyste, że za rzeką położona wioska wydawała się tuż, tuż przed nimi.
Promienie słońca muskały rozpłomienioną twarzyczkę Elizy i kasztanowatym, z pod kapelusza wysuwającym się puklom włosów nadawały złotawe połyski.
Bolesław wpatrywał się z widocznem zajęciem w jej przymrużone oczy i usta rozchylone uśmiechem. Odczuwał taką błogość w duszy, że nie chciał i nie mógłby może w danej chwili analizować drobiazgowo najróżnorodniejszych czynników, jakie się na ten nastrój składały.
Konstatował fakt, że było mu tak dobrze, jak nigdy w życiu! Nie dręczyły go mary przyszłości i przeszłość cała znikła mu z pamięci.
Żył tylko dzisiejszą chwilą!
Blizka obecność Elizy upajała go; szybki bieg sanek, jak wichrem gnanych, sprawiał odurzające wrażenie. Zdawało mu się, że ich prąd jakiś unosi w dal bezbrzeżną, i pragnął w duszy, aby ta chwila zamieniła się w nieskończoność.
— Jak dobrze!... Jak dobrze!... — szeptała Eliza.
A jemu się zdało, że to echo oddalone myśl jego powtarza.
— Nie gniewa się pani, żem ją tak porwał nagle z domu? — zapytał, pochylając się ku niej.
Z góry był pewny, że się nie gniewa; wiedział już naprzód, że spojrzą na niego te jasne, duże oczęta z wyrazem wdzięczności i z dobrem jakiemś słówkiem na ustach.
Mimo to chciał tę pewność zrealizować...
Ale Ela miała wciąż wpółprzymknięte powieki, gdyż blask silny ją raził; nozdrza poruszały się z lekka; wciągała pełną piersią mroźne powietrze, co zdawało się sprawiać jej rozkosz niezmierną.
Nie odpowiedziała wprost na pytanie Bolesława, tylko rzekła jakby do siebie:
— Tak mi jasno w duszy! tak jasno... jakby w nią słońce zajrzało!... Jechałabym tak na kraj świata!...
Zapanowało milczenie, bo zanadto przepełnione były ich serca. Każde słówko w tej chwili rzucone, jeśliby nie było wyznaniem, byłoby dysonansem!
Ale bywają stokroć od słów wymowniejsze milczenia.
W tej wielkiej ciszy, wśród śniegów bieli, dwie dusze młode, jak kwiaty mistyczne, w słońcu uczucia skąpane, otwierały ku sobie kielichy, tajemnicze, długie wiodąc rozhowory...
Spowiadały się ze swych pragnień gorących i marzeń o szczęściu. I mówiły, że się rwą ku sobie całą mocą wezbranych sił życia!...

Rzeczywistość się pomału
W świat zmieniała ideału,
W sen ze srebra i kryształu...
..........

A przyroda cała, jak kapłanka, w dziewicze zwoje białych śniegów spowita, zdawała się rozbrzmiewać hymnem wielkiej, nieskończonej miłości.
Gdy wrócili do miasta i sanki zatrzymały się przed mieszkaniem Tadeusza, w oknie ujrzeli uśmiechniętą twarz Razowicza. Wyszedł aż do sieni, by ich powitać.
— Czekam, czekam was; mam tu dobre nowiny, ale nie powiem od razu, bo już zanadto może będzie dwa grzyby w barszcz... Przełęcki i tak już wygląda jak wniebowzięty! Och! och! aż bije od ciebie jakaś łuna!... Dobrze taki mroźny dzień działa na ludzi — rzekł, przenosząc kolejno wzrok z Bolesława na zaróżowioną twarz Eli, którą spojrzenie doktora, jakby czytające w jej sercu, dziwnie zmieszało.
Gdy weszli do pokoju, Tadeusz rzekł, wyciągając rękę do Bolesława:
— Winszuję ci! i cieszę się z tobą. Szklarski i ty otrzymaliście pozwolenie zdawania egzaminu w Tomsku. Szklarski dziś przybył, proponuje ci jechać razem.
Aleksy Szklarski był ich chwilowym towarzyszem, lecz mieszkał w malej powiatowej mieścinie.
Bolesław przesunął ręką po czole.
— To dobrze, to dobrze — rzekł z roztargnieniem. — Pragnąłem tego... Trzeba jechać do domu, zobaczyć się ze swoimi, urządzić trochę interesa — mówił pośpiesznie; ale w twarzy jego nie było owego zadowolenia, jakiego oczekiwał po nim Razowicz, zwiastując pierwszy dobrą nowinę.
— Ot! rozproszycie się wszyscy, tylko ja znów sam zostanę. I pani wraz z Tadeuszem za kilka miesięcy też odleci. Oj, panno Elizo! Szkoda mi was będzie, szkoda!
Mówił tak szczerze i tak widać było, że przywiązał się prawdziwie do kółka swoich młodych przyjaciół, że Eliza rzekła serdecznie:
— Będziemy zawsze wspominali pana.
Bolesław stał się tak smutnym, jakby zamiast radości ból miał w sercu. Co chwila zapadał w głęboką zadumę. Widać, że w umyśle swym coś ważył; chodził szerokimi krokami po pokoju, zatapiając rękę w swych bujnych kruczych włosach.
Gdy wrócił do siebie, porządkował rzeczy z jakimś gorączkowym pośpiechem; żal mu było odjeżdżać, chciał przemódz się i postanowił, nie odkładając dłużej, jechać ze Szklarskim. Ten właśnie nadszedł.
Układali, jak się na przyszłość urządzą. Dzień cały zeszedł na załatwianiu różnych drobnych spraw i formalności, nieuniknionych przed podróżą.
Wieczór spędził u Horoszkiewiczów wraz z Razowiczem i Szklarskim. Eliza także była smutna i zamyślona; raz mu się wydało nawet, że łzy widzi w jej oczach. Starał się nie patrzyć na nią, aby się samemu nie roztkliwić.
A jeszcze ten Razowicz ze swemi ciągłemi alluzyami do ich uczucia!...
Drażnił go po prostu ten ton jowialny. Doktor traktował ich zupełnie jako parę narzeczonych... A tymczasem...
— Czy ja mogę? Czy ja mam prawo związywać się słowem? — powtarzał sobie znowu Bolesław po raz już nie wiem który.
Tłumił w duszy wyrazy, które się gwałtem cisnęły na usta.
— Niech będzie wolna! Niech nie krępują nas żadne więzy obietnic!... Zaręczyny... pajęczyny. Prosta forma, która czasem jednej ze stron zaciężyć może jak żelazne okowy. Jeśli miłość jest szczera i głęboka, przetrwa lata. Wymagać od niej słowa, kazać czekać aż do chwili, gdy się warunki życia tak ułożą, bym miał nakoniec prawo o sobie pomyśleć, byłoby szaleństwem, gdyż oznaczyć tego terminu nie byłbym w stanie ani dziś, ani jutro, a kto wie? może nigdy nawet. Nie należę do siebie. Tak! Byłoby to szaleństwem. Serce czyjeś skrępować i pieczęć swoją na niem przyłożyć: „To moje!...“ A jeśli ono dla innego zabije?...
Myśli jego krążyły jak w zaczarowanem kole, obezwładniając energię. Jak na złość, kilka razy tego wieczora o kwestye analogiczne z jego myślami potrącono; była właśnie mowa o jakimś niedoszłym do skutku związku kolegi.
Szklarski bardzo sceptycznie o małżeństwie się wyrażał. Mówił, że to jest nienormalnie zorganizowana instytucya, której celem jest szczęście, a przeważnie nieszczęśliwych tworzy.
Tadeusz zbywał żartami, wyprowadzając etymologię słowa małżeństwo stąd, że mało jest takich, którzy się żenią.
Doktor Razowicz znowu nad wychowaniem kobiet się rozwodził:
— Bo one — mówił — nie umieją być w miarę mądre, w miarę czynne, umiarkowanie samodzielne... Może takie mam psie szczęście, ale te, które spotykałem w życiu, były albo „muślinowe,“ eteryczne, anemiczne, jednem słowem gatunek nieużyteczny, jak cacka porcelanowe, albo ów typ poczciwych, zahukanych, o wązkim, „kurzym“ horyzoncie myśli, który na mnie przeraźliwą nudę sprowadza. Albo znów inna kategorya, mających samodzielne poczucie swej siły, ale wpadających w ostateczności: poza, frazesy i bezładna mieszanina sprzecznych teoryi. Już ja tam z babskiego koleżeństwa kwituję — dodał.
— Dla chłopa na przykład — dowodził Szklarski — żona to skarb, a dla nas zbytek, bo tam prościej, normalniej rzeczy biorą...
Bolesław był wciąż chmurny, z roztargnieniem słuchał tego, co się mówiło dokoła.
— Tak! — rzekł nagle, jakby odpowiadając na jakieś zadane sobie w myśli pytanie. — Dla ludzi czynu miłość osobista to kula u nogi!... Wszystko, co przykuć może do taczki filisterskiego życia, musimy odtrącać z konieczności, chociażby się najjaśniejsze marzenie o szczęściu potargać miało!...
— Werdet hart!... — zawołał wesoło Szklarski. — Człowieka należy w sobie przezwyciężyć. Bądźmy więc meta-ludźmi!... ale w najlepszem tego słowa znaczeniu.
Długo w noc toczyła się ożywiona rozmowa.
Ela prawie nie przyjmowała w niej udziału.
Słowa Bolesława zapadły wgłąb jej duszy, przygniatając ją bezmiernym ciężarem. Nagle oczy jej się otworzyły, jakby ze snu słodkiego zbudziła ją mroczna, nieskończenie smutna rzeczywistość. „Kula u nogi!“ — dźwięczało jej w uchu jak dzwon pogrzebowy!... Więc tak?... A ona sądziła w swej bezgranicznej prostocie ducha, że mu będzie kiedyś podtrzymaniem i oporą!...
Noc całą spędziła we łzach. Nigdy jeszcze życie nie wydało jej się tak nędznem, marnem! W przeciwstawieniu z niem cisza śmierci, jako ideał absolutnego spokoju, ów niebyt przedstawiał się jej jako upragniona przystań ukojenia.
Gdy nadeszła oczekiwana chwila odjazdu, oboje starali się zdobyć na wielki spokój.
Mówiono o rzeczach błahych, jakby cisnące się myśli chcąc rozproszyć.
Bolesław wmawiał w siebie, że przecież nie rozstają się na wieczność całą; o Elizie wieści mieć będzie zawsze, a potem... potem...
Ale o przyszłości bał się myśleć teraz. Wyglądał tak, jakby na małą wycieczkę tylko się wybierał.
— Zobaczymy się, panno Elizo!... musimy się zobaczyć niedługo — mówił. — Wpadnę kiedyś do państwa niespodzianie, jak wicher, tam, gdy już będziemy u siebie... Czy mnie pani za drzwi nie wyrzuci?...
Śmiał się i chciał koniecznie na wesołą wpaść nutę, ale mu się to nie udawało.
Widział, że była smutną, cichą i zrezygnowaną.
Wierny powziętemu postanowieniu, nie rzucił ani jednego słowa, któremby związał ją i siebie... tego słowa, którego jej bijące serce z niepokojem oczekiwało... Oczy jego mówiły jednak wyraźnie: moja... moja... moja...
W jej myślach wyryło się głęboko: to on właśnie, on, ten mój, „najmojejszy!“
Odjechał. Eliza nie płakała. Oczy miała suche, rozpłomienione, jak w gorączce.
Doktor Razowicz, który przyszedł nazajutrz, przeraził się jej widokiem.
— Tegoby brakło, żeby się i pani rozchorowała! — zawołał. — Czy nie dość Tadeusz napędził strachu?...
Ale Ela nie zachorowała, tylko z dniem każdym większy ogarniał ją smutek. Wyjazd Bolesława pozostawił pustkę niczem niezastąpioną. Wszystko Eli co chwila mówiło o nim: książka, miejsce przy stole, jakieś drobne, nic nieznaczące szczegóły, nożyk do rozcinania kartek, na którym wyrył jej imię...
Starała się być cały dzień zajętą, aby wprost czasu nie mieć na myślenie.
Czytała zwykle parę godzin głośno Tadeuszowi książki, przeważnie treści naukowej, potem zajmowała się uczeniem małej gromadki; ale nie bawiła się już, jak dawniej, wesoło, swobodnie z niemi, spełniała przyjęte obowiązki automatycznie, bez pierwotnego zapału.
Czasem rozmawiała z Tadeuszem o powrocie ich do domu, co za kilka miesięcy miało nastąpić.
W gruncie rzeczy nic absolutnie nie zajmowało jej w danej chwili. Gdy się zabierała do jakiej pracy, potrzebowała pewnego wysiłku woli, by myśli rozproszone skupić.
Przeszło tak parę tygodni.
Projekty Tadeusza uległy nagłej zmianie. Z walnej narady wypadło, iż wyjechać musi niezwłocznie za granicę. Przez pewien czas miał zabawić w Paryżu, dla dalszych studyów. Przykro mu było, że nie odprowadzi Eli i nie uściśnie ojca po długiej rozłące. Część jednak znaczną drogi mieli przebyć razem. Żegnano Horoszkiewiczów ogromnie serdecznie. Nawet doktor Razowicz się rozczulił i kilkakrotnie rączkę Eli wycałował, mówiąc, że to po raz pierwszy, a zapewne i ostatni w życiu mu się przytrafia, gdyż, według jego przekonania, całowanie w rękę było śmiesznym archaizmem. Na serce Eli niespodziane rozstanie z bratem rzuciło wielki cień smutku....


∗                    ∗

W kilka dni po przybyciu do domu, gdy się już Ela rozlokowała na dobre w swym cichym, ustronnym pokoiku, wszystko, co przebyła w ciągu tych kilku miesięcy, snem się jej teraz wydawało. Ojciec powitał ją bardzo czule, chociaż gdy słuchał jej opowiadania, nowa troska na czole mu osiadła. Tak się cieszył myślą, że ich dwoje razem do serca przyciśnie!...
Ela znalazła go zmienionym; nie pisał nic o tem, że w ciągu jej nieobecności chorował. Był to lekki atak apoplektyczny, co przy jego atletycznej budowie mogło mieć jednak groźne następstwa. Stryj Hilary wydał się jej teraz więcej zdziecinniały. Wycinał ciągle z papieru jakieś dziwne sylwetki; był to prawdopodobnie profil Aliny, którą chciał koniecznie odtworzyć, i niecierpliwił się, iż mu się to nie udawało.
Zosia, z którą ostatnimi czasy korespondencya Eli się przerwała, była teraz narzeczoną Turczyńskiego. Nie wyglądali wprawdzie na parę dobraną, ale — jak mówił Wysocki — pani Skalska znalazła córce takiego samego męża, jakim jest sam Skalski: potulny, żona mądrzejsza od niego, za nos go wodzi — i to samo się powtórzy w drugiem pokoleniu...
Eliza uśmiechnęła się ironicznie, gdy jej Zosia z entuzyazmem opowiadała, jak rozkochany narzeczony śliczne akrostyki dla niej układa.
— Wyobrażam sobie — pomyślała Ela — i... nie zazdroszczę.
Opowiadała, że majątek, jaki kupił Wincenty, znajduje się w pobliżu Warszawy i że zawsze zimę będą spędzali w mieście.
Od Bolesława nie było żadnych wieści. Pomimo, że Eliza starała się wszelkiemi siłami zapomnieć o nim, zawsze stawało jej w myśli jakieś zdanie przez niego rzucone, jego postać wyniosła i myślące oczy.
Gdy czytając książkę poważniejszej treści, znajdowała coś niezrozumiałego dla siebie, mówiła w duchu:
— Onby mi to wytłómaczył...
Więcej teraz niż kiedykolwiek przygniatała ją filisterska, małomiasteczkowa atmosfera, to życie zwężone do możliwie ciasnych granic, brak wszelkich ideałów społecznych — wszystko raziło jej naturę wysubtelnioną i przygniatało moralnie. Nie widziała jednak żadnego możliwego punktu wyjścia i życie jej zmieniało się w powolną wegetacyę.
Tak minął rok cały, żadnych zmian nie przynosząc z sobą. Z ubocznych, mało ją zresztą obchodzących faktów najwięcej hałasu wywołało huczne wesele panny Skalskiej.
Eliza była zaproszoną, nawet Zosia chciała, by druchną jej była; wymówiła się jednak, tłómacząc się chorobą ojca.
I rzeczywiście, jakby przeznaczeniem Elizy było wciąż pielęgnować kogoś chorego w rodzinie: z dniem każdym ojciec więcej zapadał na zdrowiu. Wezwany lekarz skonstatował wadę serca.
Ze szczerą radością zato powitała Eliza dobrą ciocię Zuzię, która na wesele Zosi przybyła.
Od niej dowiedziała się, że Stefan ukończył nauki i że się ze Stasią Cembrzycką zaręczył. Po ślubie mieli zamieszkać w Warszawie, gdzie Stefan będzie miał posadę, przytem na polu literackiem dalej pracować zamyśla. Pani Wołoknicka wzięła dla Stasi pod Warszawą w dzierżawę ogród warzywny, z którego młoda ogrodniczka obiecuje sobie niezwykle wielkie ciągnąć korzyści.
— Bo trzeba było, kochaneczko, dopomódz trochę młodym — mówiła ciocia Zuzia, która zawsze jakby tłómaczyła się ze swych dobrych uczynków, przechodzących często miarę szczupłych jej dochodów. — A harde to! — mówiła. — Z początku nie chcieli nic przyjąć ode mnie, licząc tylko na siebie. Ale czy to ja nie wiem, jakie to są studenckie dostatki? Może ha? Może co? Może wody? Może siedzieć?... — śmiała się staruszka — tak się podobno gości u studentów przyjmuje. A dla Stasi matczysko stare uciułało jakieś trzysta rubli! Cóż to, moje dziecko, trzysta rubli w Warszawie?... Dorożkarski posag! A przecież Stasia to chrzestna moja córka i daleka powinowata. Już ja im sama mieszkanko urządzę i wszystko, co będzie potrzeba, zakupię, a za to, jak się kiedy na jaki tydzień do Warszawy wybiorę, to mnie te dzieciaki przytulą u siebie.
Eliza słuchała z rozczuleniem zwierzeń staruszki i pomyślała, że jednak jakoś innym życie szczęśliwie się składa, tylko jej dola szara i mroczna, i nic się w niej zmienić nie może.
Ale wkrótce wyrzucała sobie gorzko te myśli, gdy spadł na nią cios straszny, niespodziewany.
Horoszkiewicza przywieziono z biura nieprzytomnym prawie. Nowy atak nie pozostawiał najmniejszej nadziei, aby się udało utrzymać go przy życiu.
Eliza, spędzała dnie i noce przy łożu chorego, który nikogo już nie poznawał. Z jednej strony stryj zdziecinniały, z drugiej ojciec umierający prawie.
Eliza starała się, jak mogła, wszystkiemu dać radę, ale sama już upadała pod ciężarem znużenia.
Jednego dnia zdawało się, że choremu trochę przytomność powraca. Horoszkiewicz podniósł głowę, popatrzył na Elę, poznał ją, przyciągnął do siebie i długi pocałunek złożył na bladem jej czole.
— Niech cię Bóg błogosławi, dziecino! — szepnął.
— Tadeusz!... — zawołał jeszcze, jakby ostatnim wysiłkiem woli przywoływał go do siebie.
Było to ostatnie słowo, jakie mu na ustach zawisło.
Wyprężył się, westchnął, łza z oczu spłynęła, skonał.
— Tatusiu!... tatusiu!... tatusiu!...
Rozpaczliwy krzyk córki pozostał bez echa!


∗                    ∗

Teraz na głowę Elizy, prócz strasznego uczucia sieroctwa, spadło tyle moralnych i materyalnych trosk i kłopotów, że nie widziała żadnego dla siebie wyjścia. Choroba i pogrzeb Horoszkiewicza pochłonęły szczupłe zasoby, jakie posiadał, i Eliza łamała głowę nie nad tem już, gdzie znajdzie kąt dla siebie, lecz czy znajdzie możność zarobienia swą pracą na utrzymanie stryja, który, czy to pod wpływem widoku śmierci brata, czy z powodu rozwijającej się w dalszym ciągu choroby, stawał się niespokojniejszym; miewał napady gwałtownego rozdrażnienia, tak, że jedynym środkiem mogło być umieszczenie go w zakładzie.
Skalska zaproponowała uprzejmie Elizie pobyt w swoim domu, byle tylko wystarała się naprzód o bezpłatne miejsce dla stryja w szpitalu; lecz myśl pozostania na czyjejś łasce wprost wstrętną była dla Eli. Spieniężyła więc wszystko, co się tylko spieniężyć dało, i postanowiła wyjechać do Warszawy.
Miała tam znajomą, panią Starską, do której się wprost zwróciła.
Zosia Turczyńska dopomogła ze swej strony przez swe liczne stosunki, iż stryj Hilary w szpitalu został ulokowany.
Teraz pozostawało Elizie pomyśleć o sobie. Postanowienie jej w tym względzie było już zrobione. Zostanie siostrą miłosierdzia.
— Bóg sam widocznie chce tego — powtarzała sobie w duszy. — Jest to cicha przystań, do której zawinę, i w tej pracy, pełnej poświęcenia, odnajdę może spokój i jakiś cień szczęścia, którego mi życie nie dało.
Codziennie teraz odwiedzała stryja w szpitalu i spędzała tam długie godziny. Oswajała się powoli z obranym zawodem, poczyniwszy zarazem wstępne kroki, aby do Szarytek być zaliczoną.
Obiecywano jej, że to lada dzień nastąpi.
Uważała się za bardzo szczęśliwą, gdy „siostry,“ z któremi się zapoznała w szpitalu, pozwalały jej wyręczać się w drobnych posługach. Nie odstraszały jej wcale opowiadania, że czas na próbę wyznaczony jest zawsze bardzo ciężki dla nowicyuszek.
— Cóż znaczą trudy fizyczne w porównaniu z moralnem przygnębieniem!... Tem lepiej, tem lepiej... — powtarzała, gdy kto ją myślą o owych trudach chciał odstraszyć.
Trwało to już czas jakiś. Eliza wdrożyła się do tego trybu, regularnie przybywała co rano do szpitala i była ogromnie wdzięczną, gdy pozwolono jej przebyć tam dzień cały, chociaż się to niezupełnie z regulaminem szpitalnym zgadzało.
Dnia pewnego, gdy szła zwolna po korytarzu, w smutnych swych myślach zatopiona, zastąpił jej ktoś drogę. Podniosła oczy... i nogi zadrżały pod nią, krew cała zbiegła do serca.
Przed nią stał Bolesław Przełęcki. Nie tylko, że nie spodziewała się ujrzeć go tutaj, ale wogóle zdawało się jej, że się już nigdy nie spotkają w życiu.
On dłoń jej uścisnął gorąco, na twarzy jego malowało się radosne wzruszenie.
— Pani tutaj?... — zawołał. — Co pani tu robi?
— Pracuję — odrzekła cicho; przyśpieszony oddech głos jej tamował. — A pan?
— Ja dostałem się tu na stałe. Prócz tego praktykuję w domu. Ale co się z panią dzieje? Zbladła pani. Oczy podsiniałe...
A spostrzegłszy nagle krepę na sukni, rzekł z serdecznem współczuciem:
— Żałoba?... Więc ojciec pani?...
— Nie żyje! — szepnęła głucho i w oczach jej zabłysły łzy.
— Tadeusz w Paryżu?
— Tak! — odparła. — Nawet na pogrzeb ojca przyjechać nie mógł — dodała smutnie i łzy ciche spłynęły po jej twarzy.
— I pani teraz sama? zupełnie sama? Czemu pani do Tadeusza nie jedzie — rzekł nagle.
— Jemu i tak ciężko przebijać się przez życie; poco „ludziom bezdomnym“ kula u nogi?... Cóżbym ja tam wreszcie robiła? Tu zaś wiem już, że będę użyteczną.
A jego te słowa „kula u nogi“ ukłuły w serce boleśnie, choć wypowiedziane bez wymówki żadnej, bez cienia żalu w głosie.
Przypomniał sobie jasno tę chwilę, tam daleko, kiedy wypowiadając te słowa, nie zdawał sobie sprawy, że mogą tyle w sobie zawierać goryczy. Spojrzał głęboko w jej jasne, spokojnem światłem promieniejące oczy — i z piersi wyrwało mu się westchnienie.
— Ależ tak być nie może! tak być nie powinno! — zawołał namiętnie prawie, jakby odpowiadając sobie na jakieś pytanie.
A potem, zwracając się do Elizy, rzekł krótko:
— Pani takiego życia nie wytrzyma.
A ona uśmiechnęła się słodko i odparła:
— Czas pokaże. Czuję jednak, że wytrzymam!
— Panie Przełęcki! Starszy lekarz pana prosi do siebie — rzekł felczer, zbliżając się ku niemu.
— Gdzie pani mieszka? Czy wolno mi odwiedzić panią? — rzekł Bolesław pośpiesznie.
— Krucza Nr. 19, w mieszkaniu pani Starskiej; to nasza dawna znajoma. Pozostanę tam jeszcze parę tygodni, dopóki formalności przyjęcia mnie do zakładu Św. Kazimierza nie będą załatwione. Proszę, niech pan przyjdzie; pomówimy o Tadziu — dodała.
— Tak, tak, właśnie; chciałbym koniecznie o nim z panią pomówić — zawołał Bolesław z ożywieniem, rad, że ten łącznik, pomimo wszystkiego, zawsze między nimi pozostał. — Tak dużo mam z panią do pomówienia!...
Uścisnął jej dłoń serdecznie i stał jeszcze długą chwilę, odprowadzając wzrokiem wiotką postać Eli, dopóki czarna suknia nie znikła mu z oczu w głębi korytarza.
Potem ręką gwałtownie ścisnął skronie, jakby myśli rozproszone chciał zebrać, i zwolna za zdziwionym potrosze jego opieszałością felczerem do sali operacyjnej podążył.




Tegoż dnia wieczorem Ela siedziała przy stoliku w swoim małym pokoju; książka rozłożona leżała przed nią; nie czytała jednak; ręce splótłszy nad głową, patrzyła w dal, wsłuchując się w krople deszczu, uderzające o szyby. Myśli jej błądziły kędyś w przestrzeni; sama nie mogłaby sobie zdać sprawy z tego, co się działo w jej duszy. Czuła tylko, że zaszło coś dziwnego, co zamąciło nagle ciszę, co ową rezygnacyę, jaką wyrobiła w sobie, zachwiało. Poco stanął teraz przed nią, właśnie w tej przełomowej chwili życia, kiedy postanowiła pracować z zupełnem zaparciem się siebie, kiedy serce swe złożyła w ofierze, ból własny wcisnąwszy głęboko na dno duszy, cała cierpieniom innych tylko pragnąc być oddana? Poco?... Poco?... Pytanie to sprawiło bolesny niepokój, odrywało myśl od raz obranego celu, budziło żal bezwiedny za jakiemś nieuchwytnem, daleko poza nią pozostałem marzeniem o szczęściu.
Miała teraz przebyć „postulat,“ potem kilka miesięcy próby, a dalej widziała już siebie w swej wyobraźni w grubą suknię Szarytki przyodzianą; sztywny kornet na kasztanowatych jej włosach połyska!... Z lekami w ręku a ze słowem pociechy na ustach u wezgłowia chorego stanie i będzie odtąd cichem uosobieniem miłosierdzia i poświęcenia. Przejdzie przez życie jak cień, aż do chwili ostatniej, gdy tchu w piersi zabraknie!....
I nagle strofa natchniona wieszcza stanęła jej w pamięci:

Chciałbym spokojnie, lekko, bez boleści,
Rozsnuć do życia wiążące mnie nicie,
Zniknąć bez śladu i przepaść bez wieści —
Jak łza w potoku, gwiazda na błękicie...

Smutne rozmyślanie przerwał nagle szmer w przedpokoju. Słychać było pośpiesznie rzucone pytanie i odpowiedź sługi. Zapukano do jej pokoju — drgnęła; zaledwie wyszeptawszy „proszę,“ stanęła oko w oko z Bolesławem Przełęckim.
Podniosła nań swe duże oczy, w których była i trwoga, i radość i zakłopotanie. On, nie czekając na powitanie, chwycił jej obie ręce, a nim się opamiętać mogła, do ust je gorąco przycisnął.
— Dobra, droga panno Elizo! Niech mi pani wybaczy, że wpadłem dziś jeszcze, nie zważając na żadne formy etykiety. Ale wróciwszy do domu, po prostu rady sobie dać nie mogłem; coś mnie ciągnęło tutaj z nieprzepartą siłą. Gdybym pani był nie zastał, lub gdyby mnie pani nie przyjęła, całą nocbym się błąkał po tej ulicy, bo czuję, że byłoby mi lżej tu, niż gdzieindziej... Co zmian! co zmian! — dodał, jakby miarkując się nagle. — Nigdy nie spodziewałem się spotkać się z panią w takich warunkach!
Eliza, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, odzyskała pozornie przynajmniej równowagę, tylko na twarz jej bladą wystąpił rumieniec, oczy błyszczały, a dłonie miała zimne — zda się krew cała spłynęła do serca...
Usiedli obok siebie; on nerwowo rękę po włosach przesuwał, a ten gest charakterystyczny, nic nieznaczący na pozór, przypomniał Eli Bolesława takim, jakim nieraz odtwarzała go w swej wyobraźni.
— Jak to jednak dawno!... — szepnęła jakby do siebie. — Prawie dwa lata!...
Bolesław rękę zatopioną we włosach zacisnął kurczowo, jak czynią ludzie, którzy ból gwałtowny stłumić pragną.
— Dwa lata!... — zawołał. — Dwa lata!... To było niegodne z mojej strony!
Eliza spojrzała na niego zdziwiona.
— O czem pan mówi?... — spytała.
— O tem, że była taka chwila, dobra, święta chwila w mojem życiu, kiedym czuł się ogromnie szczęśliwy! I sam, sam szczęścia owego się wyrzekłem!... Czy pani mi przebaczyła? — dodał ciszej, z niezmierną tkliwością w głosie.
Eliza zaś odrzekła z prostotą:
— Napróżno pan siebie obwinia. Nie miałam i nie mam panu nic do przebaczenia. Nie kochał pan o tyle, aby znieść myśl o nędzy. Rozsądek był silniejszym nad chwilowe uczucie. Czy mogę winić pana za to?...
— Może pani i powinna! — zawołał gorąco, chwytając jej dłonie — tylko, że pani jest anielsko dobra, a ja... ja całą siłę woli wytężałem, by zwalczyć swe uczucie... i poco? Myślałem, że potrafię z uczucia tego wyleczyć się, jak się leczy inne choroby nerwów. Niech mnie pani nazwie za to jak chce... Niech mnie pani zwymyśla! moja najlepsza pani! — mówił tonem takiej pieszczotliwej prośby, jakby doprawdy o łaskę jaką prosił.
Aż Ela się roześmiała.
— Szczególne żądanie! — rzekła wesoło prawie, chociaż głos jej drżał nieco — tem trudniejsze do spełnienia, że odtąd zadaniem mojem ma być pocieszanie chorych i nieszczęśliwych; więc i na zdrowych nawet, jak pan na przykład, muszę się uczyć łagodności i pobłażania!
— Ależ pani jest uosobieniem dobroci. Powiadam pani najzupełniej seryo. Poco pani o tych chorych wspomina w tej chwili?... — dodał gwałtownie. — Czy pani myśli, że ja pozwolę na to, żeby się pani dobrowolnie gubiła? Czy ze zdrowiem pani można tego rodzaju rzeczy przedsiębrać?...
Eliza skarciła go wzrokiem i rzekła ze spokojem i godnością:
— Nie pozwolić mi nie tylko pan, ale nikt na świecie nie ma prawa. Ojca nie mam! Tadeusza uprzedziłam o mojem postanowieniu; zresztą wcale go ono tak, jak pana, nie przeraża.
— Bo Tadeusz nie rozumie, że takie życie to śmierć niechybna dla pani! — zawołał, zrywając się i chodząc niespokojnie po pokoju. — Co on zresztą może wiedzieć o tem! Za daleko jest od tego życia; z daleka to nawet pięknie wygląda!... Ale ja, jako lekarz, powiadam, że pani nie obliczyłaś się z siłami, że to jest dla pani samobójstwo moralne!...
— Przesadza pan, panie Bolesławie — rzekła Ela, wciąż tym samym spokojnym tonem. — Nie zrobiłam tego postanowienia lekkomyślnie; myślałam o tem długo i badałam siebie, czy wytrwam; teraz chodzę do szpitala, stryj Hilary tam leży, paraliż stopniowy z dniem każdym ostatnie iskry życia w nim tłumi... doktor przepowiada rychły koniec. Przytem innych chorych doglądam. Nie trwoży mnie widok tych cierpień; przeciwnie, im bliżej im się przyglądam, tem więcej widzę, jak zadanie, które podjęłam, droższem mi z dniem każdym się staje.
— Więc pani sądzi — zawołał Bolesław, — że zdrowi mniej miłosierdzia i litości potrzebują?... Czy pani się zdaje, że to mniej wzniosłe zadanie: osładzać życie, podnosić i uzacniać tych, którzy z losem się biorąc za bary, mają chwile rozpaczliwego odpływu energii i siły?... wszelkie władze umysłu wytężać, by się obronić tym przeklętym marom zniechęcenia, kiedy dusza, a nie ciało, w męczarniach się wije?...
Eliza patrzyła na jego twarz rozpłomienioną wzruszeniem i w oczach jej malowała się rzewność wielka.
— Dlaczego pan to wszystko mówi? — szepnęła jakby z wyrzutem.
— Bo ja pragnę, abyśmy byli szczęśliwi! Czy pani rozumie, co to znaczy odzyskać niespodzianie to, co się utraciło z własnej winy, za czem się tęskniło, co wrosło tak mocno do serca, że żadna siła ludzka nie zdolna z piersi wyrwać tego uczucia?
— A pamięta pan — mówiła Ela łagodnie — ten wieczór mroźny i te słowa pana, że miłość osobista to kula u nogi, to ciężkie brzemię dla człowieka, któremu i tak niespełnione obowiązki społeczne ciężą na ramionach! to...
Ale Bolesław nie dał jej skończyć.
— Nie mówmy o tem — zawołał. — Ani ja, ani pani, w jakichby warunkach los nas nie postawił, filistrami nie będziemy!... Pracowałem ciężko, z energią zdwojoną; w ciągu tych dwóch lat udało mi się zrobić więcej, niż przypuszczałem; dziś mam pracę zapewnioną, duszę zahartowaną, coraz jaśniej wytknięte cele. I pojąłem, o ile braknie mi jednego w życiu: dobrej, miękkiej dłoni kochanej i kochającej kobiety, któraby czasem, gdy zawód lub troska mnie zrani, położyła ją tu, na tem płonącem czole; żeby mi była tem najbliższem ogniwem wszechmiłości, którą ja w duszy swej wykołysałem. I oto właśnie ta rączka malutka — dodał wzruszony, biorąc jej rękę i pieszcząc w swojej — uczynić to może.... Poczciwe, kochane rączyny!... Bądź moją! — zawołał z mocą — moją, Elo! bądź otuchą i pokrzepieniem! Pójdziemy ręka w rękę przez życie:

A świat cały niech się dziwi,
Jak my młodzi i szczęśliwi,
Jakaś piękna ty!...

Uśmiechał się do niej, wilgotne źrenice utkwiwszy w jej twarzy, a szczęście olbrzymią falą zalewało mu duszę.
Ela nie cofała swych rąk z jego uścisku. Piękną była w tej chwili, w tem niemem, radosnem skupieniu, które opromieniało jej twarz matowo-bladą.
A on, nie mogąc oczu od niej oderwać, tulił do ust jej drobne dłonie i powtarzał w zachwyceniu:
— Bo my będziemy bajecznie, ale to bajecznie szczęśliwi!...

KONIEC.






  1. Za dużo hałasu o nic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.