<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

31.
WIELKA CHWILA W ŻYCIU EMILKI.

Rekonwalescencja Emilki postępowała bardzo powoli. Fizycznie odzyskiwała siły z normalną szybkością, ale pewne osłabienie duchowe i uczuciowe, pewna apatja, trwały nadal. Nie można bezkarnie zstąpić do najtajniejszych otchłani życia i śmierci. Ciotka Elżbieta mówiła, że Emilka „grymasi”. Ale ona zbyt była spokojna i szczęśliwa, aby grymasić. Poprostu życie utraciło dla niej powab na pewien czas. Był to wynik wyczerpania energji żywotnej: baterja powoli napełniała się znowu prądem.
Teraz właśnie nie miała z kim się bawić. Perry, Ilza i Tadzio zachorowali na odrę wszyscy troje jednego dnia. Pani Kent odrazu oświadczyła z goryczą, że Tadzio zaraził się od Emilki, lecz w istocie nabawili się oni epidemji w szkole niedzielnej, gdzie były również dzieci z Gęsiego Stawu. Cała Czarnowoda była zainfekowana, wszystkie dzieci niemal leżały chore. Tadzio i Ilza mieli lekki przebieg, ale Perry, który przy pierwszych objawach zażądał kategorycznie przeniesienia go do ciotki Tomaszowej, bliski był śmierci. Emilce nie powiedziano o grożącem mu niebezpieczeństwie, dopóki nie minęło, niemniej i wtedy wywarło to na niej wstrząsające wrażenie. Nawet ciotka Elżbieta była bardzo zmartwiona. Ze zdziwieniem stwierdziła, że Perry stał się tak nieodzowny w Srebrnym Nowiu.
Na szczęście dla Emilki spędzał Dean Priest ten właśnie smutny okres w Czarnowodzie. Jego towarzystwo było tem właśnie, czego potrzebowała. On pomagał jej odzyskać równowagę psychiczną. Chodzili razem na długie przechadzki za Czarnowodę. Tweed towarzyszył im stale. Zwiedzali zakątki, których Emilka nigdy przedtem nie widziała. Obserwowali co wieczór, jak księżyc z bladego stawał się coraz bielszy, coraz większy. Patrzyli na wschodzące gwiazdy i Dean tłumaczył Emilce tajniki astronomiczne, wyjaśniał, jakie są konstelacje, jakie mity są przywiązane do niektórych. Ale pierwszego dnia rekonwalescencji Tadzia, Emilka pobiegła do pani Kent na całe popołudnie, a Garbus Priest poszedł sam na przechadzkę, o ile wogóle poszedł...
Ciotka Elżbieta była dla niego ogromnie grzeczna, chociaż nie lubiła Priestów z Księżego Stawu i nigdy nie czuła się całkiem pewna siebie pod drwiącem spojrzeniem zielonych oczu „Garbusa”, które, jak się zdawało, nie doceniały dumy Murrayowskiej, ani — Murrayowskich tradycyj.
— On ma w sobie pychę Priestowską — mówiła do Laury — chociaż nie jest to w nim tak silnie zaakcentowane, jak u innych Priestów. Ale on dodatnio oddziaływa na Emilkę, ona już się ożywiła znacznie od chwili jego przyjazdu.
Emilka ożywiała się w dalszym ciągu i we wrześniu, kiedy epidemja odry minęła, a Dean Priest wyruszył w jedną ze swych niespodziewanych podróży po Europie, gotowa była podjąć przerwaną pracę szkolną na nowo. Była trochę wyższa, trochę szczuplejsza, trochę mniej dziecinna, miała wielkie szare oczy, stale podkrążone, oczy, które oglądały już zbliska śmierć i czytały w zamkniętej Księdze Cudów. To też był w nich jakiś blask, a raczej odblask objawionego misterjum. Widział to Dean Priest; zobaczył to odrazu pan Carpenter, gdy uśmiechnęła się do niego z za swego pulpitu.
— Dziecięcość duszy jest już za nią, jakkolwiek fizycznie jest ona jeszcze dzieckiem — mruknął.
Pewnego popołudnia październikowego zwrócił się do niej całkiem nieoczekiwanie z prośbą o przeczytanie mu kilku jej wierszy.
— Nie mam zamiaru zachęcać cię do pisania, wierszy — rzekł. — Prawdopodobnie nie umiesz pisać prawdziwej poezji i nigdy się tego nie nauczysz. Ale chcę się przekonać... Jeżeli to, co piszesz, jest beznadziejne, powiem ci to bez ogródek. Poco masz tracić lata całe daremnie, przynajmniej jabym tem nie obarczył mego sumienia. A może uznam, że te niedoskonałe wiersze są dostateczną podstawą do nadziei na przyszłość.
Emilka spędziła tego dnia kilka godzin wielce uroczystych: wybierała, ważyła pro i contra, odrzucała. Dodała do cienkiej paczki wierszy jedną ze swoich nowel, którą zaliczał do najlepszych. Nazajutrz poszła do szkoły z miną tak tajemniczą i ważną, że Ilza obraziła się, zaczęła jej wymyślać i... wtem urwała. Ilza przyrzekła ojcu, że oduczy się wymyślania i używania przezwisk. Rozmowa jej zaczynała się teraz zbliżać do wzorów Srebrno-Nowiowych.
Emilka źle się czuła tego dnia. Była zdenerwowana i stremowana. Miała wielki szacunek dla sądów pana Carpentera. Ojciec Cassidy powiedział jej, żeby pisała nadal, Dean Priest orzekł, że zczasem będzie ona istotnie dobrą autorką, ale może jej tylko chcieli dodać otuchy, nie dotknąć jej zbyt boleśnie. Emilka wiedziała, że pan Carpenter tego nie uczyni. Dzień ten był zatem dniem ostatecznego wyroku w najważniejszej sprawie jej życia. Nic dziwnego, że ze drżeniem czekała na rozstrzygnięcie.
Po skończonych lekcjach rozkazał jej pan Carpenter, aby pozostała. Była tak blada, że wśród koleżanek zapanowało mniemanie, iż czeka ją wielka nieprzyjemność: widocznie pan Carpenter przydybał ją na czemś okropnem poza szkołą. Rhoda Stuart uśmiechała się złośliwie od progu jeszcze, czego Emilka nie zauważyła zresztą. Cała była pochłonięta orzeczeniem, jakie padnie za chwilę z ust pana Carpentera.
Uczniowie i uczennice znikli z horyzontu. Pan Carpenter wyjął z szuflady papiery, wręczone mu przez Emilkę zrana i usiadł nawprost niej, patrząc bystro na dziewczynkę. Włożył szkła na nos i przystąpił do rozwijania pierwszej kartki. Emilka śledziła za każdym jego ruchem i z trudem panowała nad drżeniem rąk. Była to ciężka próba. Żałowała, że wręczyła te poezje panu Carpenterowi. Nie były dobre, rzecz jasna, że nie były dobre. Wystarczy wspomnieć owego wydawcę „Tygodnika”.
— Hm... — mruknął pan Carpenter. — „Zachód Słońca”... Boże mój, ileż to poematów napisano już na ten temat!

Chmury zbite w potężną masę
U nieba wrót zachodnich
Czekają tam, gdzie duchów tłum o gwiezdnych oczach...

Do licha, co to znaczy?
— Nie... nie wiem — wyjąkała Emilka, zmieszana ironicznym błyskiem jego źrenic.
— Na miłość Boską, dziecko, nie pisz tego, czego sama nie możesz zrozumieć. A to „Życie”. „O życie, od którego nie żądam tęczowych blasków”... Czy to jest szczere? Pomyśl, dzieweczko! Zastanów się: czy rzeczywiście nie żądasz od życia „tęczowych blasków”?
Emilka odzyskiwała równowagę. Niemniej zawstydziła się, stwierdzając, że wyraziła tu szumne, a nieprawdziwe życzenie.
— Nie — odrzekła powoli — pragnę tych blasków, czyli radości... bardzo wiele.
— Domyślam się. Wszyscy tego pragniemy. Nie jest to naszym udziałem przeważnie, ale nie bądźmy hypokrytami i nie twierdźmy, że nam tego nie potrzeba. A to tutaj? „Czerwiec”. Na miłość Boską, dziewczyno, nie pisz sonetów na cześć czerwca. To strasznie zużyty temat.
— Czerwiec jest nieśmiertelny — zawołała Emilka nagle, w oczach jej zamigotał wielki zapał. Postanowiła nie ustępować we wszystkiem panu Carpenterowi.
Ale pan Carpenter odłożył „Czerwiec” bez czytania.
— „Zmęczona jestem głodnym światem” — co ty wiesz o głodnym świecie? Żyjesz dotychczas wśród starych drzew i starych panien. Świat jest głodny, ale ty o tem nie wiesz, więc to twierdzenie pod twem piórem jest sztuczne. „Oda do zimy”, hm, pory roku są istną odrą młodych poetów... „Wiosna nie zapomni”... oto jest dobry wiersz, jedyny w tej odzie... „Magnes i wysiłek” — za dydaktyczne. Nie masz prawa jeszcze uczyć drugich. A ten wiersz:

Twarz jej blada była jak gwiazda, wschodząca a jasna,

— Czy spojrzałaś w zwierciadło, pisząc ten wiersz?
— Nie — odrzekła Emilka z oburzeniem.
— „Gdy światło poranku kołysze się nad wzgórzami jak chorągiew”, dobry obraz, dobry wiersz.

Och, żyć w taki poranek
jest rozkoszą dla duszy...

— Zanadto ściągnięte z Wordswortha. „Poranek”, „Te wszystkie ciche trwogi, nawiedzające nas nocą...”, skąd wiesz, dziecko, o cichej trwodze, nawiedzającej nas nocą?
— Coś wiem o tem — rzekła Emilka stanowczo, przypominając sobie swą pierwszą noc w Księżym Stawie.
— Ile masz lat, maleńka?
— Skończyłam 13 w maju.
— Hm! „Oda do infantki pani Jerzowej Irving“, musisz uważać na tytuły, Emilko, twoje są równie staromodne, jak świece w Srebrnym Nowiu. Ten wiersz wogóle nie wart jest szczegółowego czytania. „Wrzesień”, zdaje mi się, że nie brak w twym zbiorze ani jednego miesiąca? Hm... cóż za mieszanina strasznych wierszy bez smaku, bez sensu, oraz wcale dobrych, zdradzających zdolności. Nadużywasz wyrazu „purpura”, Emilko.
— Ach, to takie cudne słowo!
— A zatem, Emilko, 10 dobrych wierszy na 400 złych; 10 stosunkowo dobrych, reszta jest zawracaniem głowy, ot i wszystko!
— Tak mi się też zdawało — rzekła Emilka słabym głosikiem.
Oczy jej zachodziły łzami, usta jej drżały. Nie mogła się opanować. Duma jej zbyt dotkliwie cierpiała pod tem nowem upokorzeniem. Czuła się, jak świeca, którą zgaszono brutalnie.
— Dlaczego płaczesz? — spytał pan Carpenter.
Emilka otarła łzy i usiłowała się uśmiechnąć.
— Przykro mi, że się panu... tak nie... podobają — wyjąkała.
— Czyż ci nie powiedziałem, że znalazłem 10 dobrych wierszy? Dziecko, dla 10 dobrych ludzi, dla 10 sprawiedliwych, miała być ocalona Sodoma.
— Czy pan sądzi, że ostatecznie... — świeczka zapłonęła znowu.
— Naturalnie, że tak uważam. Jeżeli, mając 13 lat, zdołałaś stworzyć 10 dobrych wierszy, to mając lat 20 napiszesz ich 10 razy 10, czyli sto. Tylko nie myśl, że jesteś genjuszem. Niemniej jest w tobie pewna iskierka, którą należy szanować. Musisz bardzo usilnie pracować. A to co jest?
Emilka z bijącem sercem podawała mu jedną z ksiąg od Jimmy’ego. Już była szczęśliwa, rozpromieniona, już się widziała znowu wielką autorką. Już widziała swe nazwisko, wydrukowane grubemi czcionkami: „Emilja B. Starr”, wybitna poetka; „E. Byrd Starr, obiecująca młoda powieściopisarka”...
Zbudził ją z marzeń chichot pana Carpentera. Emilka ciekawa była, z czego on się tak śmieje. Nie przypuszczała, żeby było cokolwiek śmiesznego w tej nowelce.
— A więc przypuszczasz, że ja nieładnie wyglądam, kiedy odmawiam pacierze? — spytał pan Carpenter, wyraźnie ubawiony.
Emilka patrzyła na niego, zdumiona. Wreszcie zrozumiała: dała mu nie tę księgę, którą zamierzała mu wręczyć. Ta zawierała szkice, obrazki z natury, a przedewszystkiem opis mieszkańców Czarnowody, między innymi jego opis, pana Carpentera! Był to znakomity szkic, pan Carpenter był w nim odmalowany świetnie, żył w nim. Emilka nie wiedziała o tem, ale on wiedział dobrze, widział siebie, niczem w zwierciadle. Były tu zdania wręcz zastanawiające: — „On wygląda, jakgdyby umiał wiele rzeczy, z których nigdy nie będzie miał pożytku”. „Sądzę, że on nosi to czarne ubranie poniedziałkowe dlatego, żeby mieć złudzenie, że nigdy nie pił”. Skąd ta smarkata wzięła tę przenikliwość, te określenia?
— Strasznie mi przykro! — rzekła Emilka, zaczerwieniona i zmieszana.
— Dlaczego, wolę to, niż tę całą poezję, bez której byłbym się obszedł. To jest dopiero literatura w najlepszem znaczeniu wyrazu. A pomyśleć na dobitkę, że masz lat 13! Emilko, powiedz mi, dlaczego piszesz? Podaj mi twoje pobudki.
— Piszę, ażeby być sławną i bogatą — rzekła Emilka chłodno.
— Czy to są jedyne przyczyny?
— Nie. Ja ogromnie lubię pisać.
— Lepszy powód, ale niewystarczający. Powiedz mi, czy pisałabyś również, gdybyś była bardzo biedna, taka, jak mysz kościelna, gdybyś wiedziała, że nikt nie przeczyta nigdy tego, co piszesz?
— Naturalnie, że pisałabym — odrzekła Emilka wzgardliwie. — Muszę pisać, nie mogę się temu oprzeć, to jest jakaś moc silniejsza ode mnie...
— W takim razie dobrze jest! Wspinaj się na szczyty, dziecko! Wznoś się coraz bardziej, nie ustawaj w pracy. Chcę być dumny za 30 lat, jako staruszek, że Emilja Byrd Starr była moją uczennicą. Idź już, idź, zanim sobie przypomnę co za pozbawione szacunku spostrzeżenia wypisujesz o mnie i zanim się porządnie rozgniewam...
Emilka poszła, trochę jeszcze wzruszona i zmieszana, ale rozradowana poprzez strach i zażenowanie. Zdawało jej się, że cały świat promienieje jej radością. Pan Carpenter patrzał za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu.
— Cóż za natura! — szeptał. — To dziecko posiada to, czego ja nigdy nie miałem, a za co byłbym oddał życie. Ale „bogowie nie pozwalają nam być ich dłużnikami”, więc i ona zapłaci za ten dar, zapłaci...

O zachodzie słońca siedziała Emilka w swoim pokoju. W powietrzu słychać było miljony poszeptów i dźwięków. Na dole Pierwiosnek uganiał się za zeschłymi liśćmi. Ruchy miał śliczne, pełne gracji i giętkości. Siedzenie za nim sprawiało jej przyjemność, podobnie jak gładka powierzchnia skoszonych łąk i pól, podobnie jak ta blada gwiazdeczka na czystym, błękitnym stropie.
Jesienny wiatr przynosił „babie lato” ze świata dobrych wróżek, z za wzgórz. Z gaiku Wysokiego Jana dolatywały śmiechy, przypominające śmiech faunów. Tam czekali na nią Ilza, Tadzio i Perry. Przygotowali jakiś scenarjusz na wieczór. Pójdzie do nich; wkrótce, jeszcze nie teraz. Tak była przepełniona wzruszeniem, że musiała to wypisać, zanim powróci ze świata swych marzeń do rzeczywistości. Ongi byłaby wlała ten nadmiar w list do ojca. Tego już nie mogła uczynić. Ale na stole leżała przed nią nowiutka księga od Jimmy’ego. Przysunęła ją, wzięła do ręki pióro i napisała na pierwszej, dziewiczej stronicy:
Srebrny Nów,
Czarnowoda,
8 października.
Będę pisać dziennik, który zostanie ogłoszony drukiem, gdy już mnie nie będzie na świecie.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.