Poranek — wstało słońce — cisza i pogoda; Niebios, nie chmurzą obłoki;
Wietrzykiem kołysana, cicho szumi woda, I pluszcze w okrętu boki.
Sterniku! weź za rudel, każ poruszyć wiosła, Znasz przyjazne wiatrów tchnienia,...
Rozwiń żagle — by woda co prędzej mnie niosła Tam — gdzie dla mnie, port zbawienia.
Wieczór — łamie się fala, piętrzą się bałwany, Hymnom zniszczenia, grom wtórzy;
Mój okręt, bez rudla, wiatrami miotany, Leci za podmuchem burzy:
Maszty, piorun zdruzgotał, zerwały się liny, Ciska nawą, fala grzmiąca,
Chwyta ją, jak swą zdobycz i pośród głębiny, O skryte skały roztrąca.
Już noc — z odłamkiem masztu, sam śród morza płynę, Otwarta przepaść podemną,
A w górze czarne niebo; — tak w śmierci godzinę Wieczność zaledwie jest ciemną.
Choć słońce znów zabłyśnie, ja go nie zobaczę, Nie spojrzę ku lubej stronie;
Zniknę, — któż mi grób wzniesie, nademną zapłacze? Któż wspomni o moim zgonie? 1834 r.