Flamarande/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na wieży wcześnie spać się położono na świeżej i pachnącej słomie pokrytej przez panią Michelin prześcieradłami śnieżnej białości — poduszki powozowe służyły pod głowę. Pan Salcéde ulokował się w jednej z małych wieżyczek. Nam tj. służbie pozostawiono łóżka w skrzydle zamkowem, a żeśmy nie mieli pańskich fantazyj nocowania z sowami i szczurami, przepędziliśmy zapewne bez porównania przyjemniejszą noc niż nasi państwo.
Byłem ciekawy, jak też się urządzi młody markiz, aby nie pójść na polowanie, gdyż pojmowałem, że chętniejby został przy pani. Nie zadziwiłem się więc wcale, ujrzawszy, że w godzinę po wyjściu na polowanie powraca mocno kulejąc. Gdy spostrzegł, że mu się badawczo przypatruję, podszedł ku mnie i prosił o wódkę z wodą, aby nią sobie wymyć zranioną nogę. Ofiarowałem mu się na chirurga, co z taką przyjął gotowością, jak gdyby mu chodziło o sprawdzenie rany, która rzeczywiście była bardzo przykrą. Mówił mi, że trącił nogą o skałę, ale rozcięta na bucie skóra i prawie rozgnieciony mały palec świadczyły o jakiejś rozmyślnej katastrofie. I nie omyliłem się w chwili gdym mu obwiązywał nogę, wyjmował różne drobiazgi z torby do polowania i mimowoli wyciągnął z niej mały geologiczny toporek.Spojrzałem mu w oczy, i zarumienił się jak człowiek schwytany na gorącym uczynku. Biedny chłopiec — umiał kłamać — ale nie umiał udawać. Nie potrzebowałem już żadnych innych dowodów. Utwierdził mnie dostatecznie w przekonaniu, że umyślnie skaleczył się tym toporkiem. Przedsięwziąłem sobie odtąd dobrze na niego uważać, chociaż nie miałem do tego żadnego upoważnienia od mojego pana. Czuwać nad panią i strzedz tem samem honoru hrabiego, było prawie moim obowiązkiem. Pierwsza miłość naiwnie nieśmiała zdolną jest zmylić najprawdziwsze poszlaki. Kiedy p. Salcéde około dziewiątej powrócił, pani jeszcze spała, a dowiedziawszy się o jego tak wczesnym powrocie, ubrała się i czekała niecierpliwie na wyjaśnienie tej zagadki. Pan markiz nie przychodził. Kazała mi go szukać i dopiero po jakimś czasie znalazłem go siedzącego nad potokiem i moczącego swoją zranioną nogę. Blady jak mara zdawał się cierpieć straszliwie, a gdym mu oświadczył, że pani prosi go do siebie i dawno oczekuje, tłumaczył się, że woda sprawia mu wielką ulgę. Po chwili ubrał się; pomogłem mu powstać i dotknąłem się przypadkiem jego ręki, która zimnym potem okryta świadczyła, jakie przechodził męczarnie.
Spodziewałem się, że zaraz pospieszy do pani. Ale dowiedział się że była przy śniadaniu i uznał za niestosowne zasiąść z nią sam na sam do stołu.
Oddalał się więc od pawilonu i chwilę myślałem, że jakkolwiek miał odwagę okaleczyć się dla pani Flamarande, nie zdobędzie się na nią, ażeby się jej w tym stanie przedstawić.
Nie mogła go się widać pani doczekać, bo zbiegła sama do ogrodu i tam go znalazła. Zamkowy ogród, równie jak wszystko, zaniedbany, był to szpaler odwiecznych drzew, gdzie szczątki jakiejś tarasy i kilka schodów z lawy miejscowej stanowiły całe jego upiększenie. Jedyna tylko ławka z takiego samego czerwonego kamienia oparła się zniszczeniu, bo zresztą wszelki ślad kultury zaginął. Na tej też ławce usiadła pani, zmuszając pana Salcéde do zajęcia obok niej miejsca. Krowy i kozy gryzły obok nich trawę i dzikie chwasty, a ja z okna od kuchni, gdzie jadłem śniadanie, przypatrywałem się tej pięknej parze, ale niestety nie widziałem ich spojrzeń i nie słyszałem co mówili. Rozmawiali z sobą jak ludzie, którzy dostatecznie znali umiejętność życia, aby nie zdradzić po sobie co czują.