<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


FLAMARANDE
Powieść z francuskiego
PANI
GEORGE SAND

LWÓW.
Z drukarni A. J. O. Rogosza.
1875.


FLAMARANDE.
I.

Jako jeden z głównych aktorów sławnego romantycznego dramatu, który się odegrał w Flamarande, mogę z wszelkiemi szczegółami opowiedzieć jego dzieje. Miały one w swoim czasie wiele rozgłosu, jednak nikomu z prawdziwej nie są znane strony. Jestem właśnie w wieku, w którym zwykliśmy się sądzić bezstronnie. Powiem więc wszystko, co o zachowaniu się mojem w tej dziwnej przygodzie powiedzieć można, bez względu, czy dobrem to było czy złem. Mam obecnie lat siedemdziesiąt, a przed dziesięciu, laty porzuciłem służbę u rodziny Flamarande. Żyję z renty, a chociaż nie jestem bogatym, na niczem mi jednak nie zbywa. Mam więc czas wolny, chętnie go poświęcam opisaniu nie całego mojego życia, ale dwudziestu lat spędzonych na usługach tej rodziny.
W roku 1840 przyjąłem służbę pokojowca u pana hrabiego Alberta de Flamarande. Ludzie dzisiejsi nie łatwo sobie wyrobić mogą prawdziwe wyobrażenie o stanowisku takiego pokojowca przy dawnych rodzinach, a prawdę powiedziawszy, jestem zapewne ostatnim przedstawicielem tego typu. Ojciec mój piastował z godnością ten urząd w jednym z domów książęcych. Gdy rewolucja wybuchła, a państwo jego wyemigrowali, został pośrednikiem do załatwiania różnych interesów i udało mu się za pomocą wrodzonego swego sprytu zebrać mały mająteczek. Był to człowiek w swoim rodzaju zasłużony i słyszałem nie raz jak mówił, że w jego zawodzie użyteczną jest rzeczą używać podstępu, chcąc usłużyć prawdzie, i na dwóch stołkach siedzieć, chcąc być sprawiedliwym.
Karmiony takiemi wyobrażeniami, spędziłem młodość poważnie. Ojciec uczył mnie prawa, a praktyką kształciłem się nierównie lepiej niż książkami. Ulegając woli jego, nie chodziłem na żaden uniwersytet, gdyż nie chciał mnie widzieć adwokatem. Mówił mi często, że przy miernych zdolnościach, adwokatura jest najlepszym środkiem do zagłodzenia się. Wolał więc przekazać mi własne swoje sprawy w spuściźnie, niż widzieć mnie cudzym patronem i kupować urząd za gotowe pieniądze.
Nieszczęściem, poczciwy mój ojciec miał jedną wielką namiętność, a tą była gra w karty; w chwili więc, kiedy miałem objąć jego sprawy, ujrzeliśmy się tak obarczeni długami, że byłem zmuszony wyszukać sobie obowiązek jaki stosownie wynagradzany. — W tymże czasie hrabia Flamarande, który w swoich sprawach często u nas zasięgał rady, ofiarował mi miejsce u siebie z płacą trzech tysięcy franków rocznie i zaspokojenie wszelkich moich potrzeb na jego własny koszt.
Ojciec radził mi przyjąć jego propozycję, a i mnie osobiście miejsce to w zupełności odpowiadało. Tylko ten nieszczęśliwy tytuł pokojowca zrażał mnie a nawet oburzał. Żądałem od hrabiego koniecznie, aby mi wolno było zwać się komisarzem lub sekretarzem, ale wręcz się temu sprzeciwił. — „Nie wstępujesz ani do urzędnika, ani do literata, odpowiedział mi; nie chcę nikim krępować mojej niezależności, a pisaniny żadnej nie lubię, śmieszną by więc rzeczą było dla mnie trzymać sekretarza. Ja potrzebuję sługi dobrze wychowanego, któryby umiał na moje zapytania odpowiadać, rozumnego, aby mi mógł dobrze poradzić, jeślibym rady jego zasięgać potrzebował, nakoniec przywiązanego do mojej osoby. Tytuł ten chociaż ci się tak nie podoba, jest bardzo honorowym i w zupełności odpowiada twojemu stanowi, ponieważ ojciec twój bardzo go długo nosił; jeśli wzbraniasz się go przyjąć, dowodzi to tylko, że hołdujesz ideom rewolucyjnym, a w takim razie nie moglibyśmy się porozumieć.“
Przyjąłem więc służbę pokojowca tem bardziej, że innego nie miałem wyboru. Ojciec mój bowiem umarł w tym czasie zostawiając mi więcej długów niż majątku. Wychowany w zasadach honorowych, wzdrygałem się na myśl, bym miał uchodzić za bankruta, jedyną więc moją dążnością było, popłacić długi ciążące na pamięci ojca. Nie było to łatwą rzeczą nie mając grosza w kieszeni, a wierzyciele, z którymi starałem się ugodzić, żądali koniecznie jakiejś zaliczki na przyszłe spłaty. Zmuszony takiemi okolicznościami udałem się do mojego pana z zapytaniem, czy by nie zechciał zaufać mojej uczciwości i wypłacić mi na rachunek przyszłych trzech lat służby moje honorarjum. Gdy mu przedstawiłem powody skłaniające mnie do tego kroku, zapewnił mnie, że szanuje moją uczciwość i że przyjdzie jej w pomoc: „Winieneś 30 tysięcy franków, powiedział mi, chętnie więc za ciebie zaręczę, ale tylko w ten sposób, abyś połową twojej gaży spłacając ojcowskie długi mógł drugą połowę dla siebie zachować; nie możesz się ze wszystkiego wyzuwać, nie ścierpiałbym, aby ktokolwiek przy mnie cierpiał nędzę.“

Przy końcu pierwszego roku pan mój zupełnie ze mnie zadowolony, wypłacił w terminie bieżącym wszystkie nasze długi, czem tak mnie zobowiązał, że już bez wstrętu myślałem o moim tytule pokojowca i o zależności całego mojego przyszłego życia.

II.

Wypowiedziałem więc wszystko, cokolwiek mogło się odnosić do wyświecenia mojego położenia w tym domu, chcąc zarazem wytłumaczyć, dla czego bez oporu przyjąłem to służbowe stanowisko nie mając w usposobieniu mem serwilizmu.
W chwili przyjęcia mego obowiązku u pana hrabiego Alberta de Flamarande, miał tenże lat trzydzieści pięć, a ja byłem rokiem starszy od niego. Powierzchowność jego chociaż pełna dystynkcji, traciła wiele skutkiem chorobliwego wyglądania. Wynagradzał mu to jednak przeszło trzymiljonowy majątek i... żona niezrównanej piękności. Panna Rolanda de Rolmont miała zaledwie lat szesnaście i pięć kroć sto tysięcy posagu. Mówiono, że się pobrali z miłości. Hrabia był namiętnie zazdrośny. Winienem szczerze wszystko o nim powiedzieć: Nie znałem człowieka bardziej podejrzliwego. To też komu się udało pozyskać jego zaufanie, mógł się czuć tak szczęśliwym, że z zazdrością czuwał nad zachowaniem sobie wyłącznie tego skarbu.
Gdy hrabia przedstawił mnie swojej małżonce, pierwszy raz miałem sposobność zbadać podejrzliwy jego charakter.
Przyznaję, że nie widziałem w życiu piękniejszej osoby: wysmukła i wdzięcznych kształtów, o dziecięcej rączce i nóżce, regularnych rysach, prześlicznych włosach, miała głos harmonijny i pieszczotliwy, uśmiech anielski, spojrzenie słodkie a śmiałe zarazem.
Objąłem jednym rzutem oka cały ten wdzięk jej postaci, nie zdradzając jednak silnego wrażenia, jakie odniosłem. Wiedziałem, że najlżejsze pomięszanie nie uszłoby jego przenikliwego spojrzenia i że przed upływem godziny mógłbym być za drzwi wyrzuconym. Z wytrawnym spokojem zniosłem tę podwójną próbę, a zabezpieczony nadal od wszelkiej pokusy, odniosłem wtedy pierwsze zwycięztwo nad jego nieufnością.
Ożeniony dopiero przed trzema miesiącami, hrabia poraz pierwszy wybierał się zwidzić z żoną majątek swój „Flamarande“ i przepędzić potem miesiące letnie w sąsiedztwie u przyjaciółki swojej rodziny, pani de Montesparre. W przededniu dopiero ich odjazdu dowiedziałem się, że mam im towarzyszyć. Przypominam sobie, że wtedy nie mogłem się powstrzymać od wypowiedzenia hrabiemu rzeczy która mnie niezwykle gnębiła. Jadałem zwykle przy tak zwanym drugim stole, obok drugiego pokojowca i panien hrabiny, podczas gdy czeladź kuchenna i stajenna miała swój stół osobny. Moi współbiesiadnicy byli dobrze wychowani, nie robiło mi to więc żadnej przykrości, ale niezmiernie się obawiałem, czy w obcym domu, średniej zamożności, jak u pani de Montesparre, zechcą mnie może posadzić przy zwykłym stole. Straciłem dotąd wprawdzie wiele z moich uprzedzeń, ale wtedy jeszcze były one zbyt silne a myśl zasiadania wspólnego z masztalerzem i pomywaczką, napełniała mnie niewypowiedzianym wstrętem. Nie mogłem się przezwyciężyć, aby tego nie powiedzieć hrabiemu i odebrałem następującą odpowiedź:
„Mój Karolu, jestto fałszywa drażliwość; wiele wysoko położonych osób cuchnie daleko gorzej od rynsztoku, a dla czegóż by zapach stajenny, który wreszcie bardzo jest zdrowym, miał drażnić powonienie szlachcica? Staraj się mój kochany zastosować do porządku zaprowadzonego w każdym obcym domu.“
„Zresztą posłuchaj co ci powiem: kiedyś posiędziesz zupełne moje zaufanie a od ciebie zależy zasłużyć sobie na nie. Życie jest jednem pasmem niebezpieczeństw grożących honorowi a często nawet i rozsądkowi człowieka jak ja wrażliwego. Szukam prawdy, a znaleźć ją trudno w mojem towarzystwie gdzie „kłamstwo jest grzecznością a milczenie poświęceniem. Wiesz, gdzie ją znajdziesz? Oto w przedpokoju a nade wszystko w kredensie; tam nas sądzą bezwzględnie, nie oszczędzają słowami a czyny nasze zapisują w pamięci skrupulatnie. Obowiązkiem więc oddanego mi człowieka, będzie wszystko za mnie słyszeć i widzieć, zbierać różne spostrzeżenia sług, gdziekolwiek będziesz razem. O innych pytać ci się nie będę ale muszę wiedzieć co o mnie będą mówić. Staraj się abyś mógł dokładną dać mi odpowiedź, gdy będę jej potrzebował.“
Zdawało mi się w tej chwili, że p. Flamarande zbliżając mnie ku sobie, ma zamiar poniżyć mnie zarazem. Dziś zupełnie jestem o tem przeświadczony, ale wtedy myśl ta jak szybko powstała, tak też znikła bez śladu. Duma i miłość własna zagłuszyły wszelkie rozumowania i powiedziałem sobie, że warto w potrzebie zrobić się szpiegiem dla uzyskania zaufania takiego człowieka jak p. Flamarande. Stłumiłem więc w sobie wszelki opór.
Zacząłem teraz zastanawiać się nad tem, kogo i o co podejrzywał pan hrabia, kiedy mu aż szpiega było potrzeba; gdzie byli ci nieprzyjaciele o których dotąd nic nie wiedziałem? Zapewne więc dręczyła go zazdrość małżeńska: I nie myliłem się w gruncie. Ale o kogóż mógł być zazdrosny? jeżeli o świat cały, dla czego tak skwapliwie wprowadzał panią wszędzie z takim rozgłosem i okazałością? Rozumiałbym, gdyby ukrywał swój skarb przed okiem ludzkiem, ale przeciwnie! rozwijał skarby swojego szczęścia jak gdyby chciał wzbudzić zazdrość u wszystkich, a zapomniał, że ją przez to najprzód sam w sobie roznieci.
Nie znałem człowieka bardziej logicznego i nielogicznego zarazem. Najściślej był logicznym w szczegółach. gdy zastosował metodę dedukcji do szczegółowego faktu — w najwyższym zaś stopniu był nielogicznym w ocenieniu ogółu, gdy chodziło o powiązanie faktów ze sobą. Z tem wszystkiem była to silna inteligencja a wielkie zarazem serce, jak się przekonamy z dalszego toku mojej opowieści.
Pokonawszy raz moje uprzedzenia i wstręty, z przyjemnością wybrałem się w podróż. Znałem tylko okolice najbliższe Paryża i kilka miast handlowych, do których mnie ojciec wysyłał. Umiałem podróżować chociaż nie podróżowałem wiele i nie byłem jednym z tych, którzy wsi nie nawidzą.
„Moja droga, znasz wprawdzie wieś ale nie znasz jeszcze przyrody, obaczysz ją więc wkrótce,“ rzekł pan do pani gdyśmy się do Flamarande zbliżali. Korzystając z tej przemowy i ja też ciekawie i szeroko otworzyłem oczy.

III.

Byliśmy w departamencie Cantal. Jechaliśmy dniem i nocą z Bordeaux, gdzie pan się zatrzymał dla załatwienia jakiegoś interesu. Słońce miało się ku zachodowi, kiedyśmy wjechali w same góry. Oboje państwo unosili się nad pięknością natury, podczas kiedy mnie opanował smutek i jakieś dziwne uczucie, z którego sprawy zdać sobie nie mogłem. Że tu było pięknie, wcale dziś temu nie przeczę, ale na razie te przepaście podemną a góry nademną tak mnie przeraziły, że byłem bliski omdlenia, kiedy nagle przy skręcie drogi zatrzymał się powóz nad samym brzegiem bezdennej przepaści. Ztamtąd przez kilka mil prowadziła kamienista i chwilami prawdziwie niebezpieczna droga, aż do samego Flamarande. Hrabia nie znał jeszcze tego swego majątku, zebrał więc potrzebne wskazówki i przedsięwziął różne ostrożności. Zostawiono pakunki i powozy w jakiejś samotnej gospodzie pod godłem „Fjołka“, i wsiedliśmy do najętego kocza dość wygodnego i lekkiego do podróży po takich wysoczyznach. Ja, z panną Julją, pokojową pani zajęliśmy miejsce na koźle, a pan i pani w głębi powozu nie przestawali zachwycać się piękną okolicą. Hrabia był bardzo oczytany i miał gust wytworny, o hrabinie nie miałem dotąd wyrobionego zdania. Kobiety zazdrosne o jej piękność twierdziły, że jej brak inteligencji, a mężczyźni utrzymywali, że przy tak nadzwyczajnej piękności może się bez niej obejść. Widziałem ją tylko chwilami, a zajęty wyłącznie usługą w pokojach pana, nie słyszałem jej prawie nigdy rozmawiającą. Hrabia zwracał uwagę żony na piękno okolicy, a ja przysłuchiwałem się pilnie, by korzystać z jego wiadomości — gdy nagle pan wydał okrzyk radości, i wymówiwszy nowe dla mnie nazwisko „Salcéde“ kazał stanąć. Wyskoczył z powozu, i rzucił się na szyję pieszemu podróżnikowi, którego na pierwsze wejrzenie byłbym wziął za kolportera. Był to słusznego wzrostu młody człowiek, okryty kurzem i wcale pospolicie ubrany. Stary pilśniowy kapelusz pogięty od deszczu, pudełko zielone przewieszone przez plecy, obuwie wykrzywione i opalone czerwone ręce nie nadawały mu wcale cechy eleganckiego człowieka. Za nim postępował góral z pakunkami na plecach, które wziąłem z razu za towary.
Zagadkowy ten młodzieniec, był to markiz Alfons de Salcéde, przyjaciel z lat dziecinnych pana hr. Flamarande.
Uściskawszy go serdecznie, przedstawił go swojej żonie mówiąc: „Przyjaźń nasza jest dziedziczną, przechodzi z ojców na synów. O nim to właśnie opowiadałem ci tak często, że chociaż młodszy odemnie, jest nad swój wiek dojrzałym, i zamiast błyszczeć na wielkim świecie, woli jako turysta albo uczony przebiegać okolice i góry. Proszę o twoje względy dla niego.“ Hrabina uśmiechnęła się czarująco i zapytała, czy będziemy w Montesparre mile przyjęci, gdyż wybieramy się tam zaraz nazajutrz po zwiedzeniu starej rezydencji w Flamarande.
Pan Salcéde odpowiedział, że sam dopiero właśnie idzie do Montesparre, gdzie spodziewa się jakiś czas odpocząć po swoich pieszych wędrówkach, trwających już trzy miesiące, po okolicach Francji i Włoch. Hrabia wymawiał mu, że nie przyjechał na jego wesele, a spodziewał się, że mu będzie drużbą, i byłby się tu urwał dalszy wątek ich rozmowy, gdyby nie pani hrabina, której zachciało się dla wyprostowania nóg wysiąść z powozu i dalszą podróż odbywać pieszo. Wszyscyśmy więc powysiadali.
„Dla czego się tak spieszysz? zapytał wesoło p. Flamarande idącego szybko p. Salcéde, nie szkodzi gdy dziesięć minut później zajdziemy. Bądź łaskaw podać rękę mojej żonie i opowiedz nam jeśliś był w Flamarande, jak wygląda to stare gniazdo jastrzębi?“
„Chętnie tam państwu będę towarzyszył odrzekł p. Salcéde, ale nie żądaj abym w takim stroju podawał pani ramię. Wskażę państwu drogę z przyjemnością i udzielę żądanych objaśnień.“
Najpoważniejsi ludzie mają swoje widzimisię, to też i p. Flamarande złośliwie nastawał, aby pani hrabina koniecznie przyjęła ramię markiza. „Przekonasz się moja droga, że Salcéde jest niedźwiedziem którego musisz mi pomódz ułaskawić. Tak się zagrzebał w swoich naukach i badaniach, że zachował się świeżym i niewinnym jak kwiatek polny, boi się kobiet i zamiast się tego wypierać, szczyci się tem.“
Żartując w ten sposób, zmusił hrabia pana Salcéde do podania ręki jego żonie, co też z wytwornością prawdziwie salonową uczynił. Podał jej rękę lewą, aby ją i tym sposobem przegrodził od przepaści których zdawała się obawiać. Niezmiernie się troszczył o zły nocleg, który prawdopodobnie czekał hrabinę w starem zamczysku, gdzie tylko kilka pokojów w najgorszym stanie można było zamieszkać.
Nie słyszałem co później mówili, bo hrabia wysłał mnie po pozostawioną w powozie parasolkę pani, a że konie zmęczone stanęły, musiałem dobrze pędzić chcąc być prędko z powrotem. Uszli ogromny kawał drogi i bawili się wybornie. Pani cieszyła się jak dziecko projektowanym noclegiem w towarzystwie sów i puhaczy. Pan obiecywał ją straszyć chcąc wypróbować jej odwagę, a pan Salcéde radził nocować na wieży zamkowej gdzie jest daleko porządniej, a choć nie ma tam mebli, bardzo przyjemnie noc przepędził na czystem i świeżem posłaniu ze słomy. Był bardzo wesół i ożywiony i chwalił niezmiernie gościnność tamtejszego dzierżawcy.
„Więc kiedy ci tak dobrze było nocować na wieży, mówił p. Flamarande, spróbujemy i my tam przenocować. Ciebie nie puszczam, musisz nam robić honory domu i przyjmować nas, kiedyś tam mieszkał przed nami. Przepędzimy dzień jutrzejszy na oglądaniu posiadłości, a pojutrze jedziemy razem na objad do Montesparre.“

IV.

Pan Salcéde dał się nieco prosić, aż wezwana przez męża na pomoc hrabina, z uśmieszkiem dziecięcym wsunęła znów rączkę pod ramię młodego markiza i „prosimy“ szepnęła słodkim swoim głosikiem.
Mężowie jeszcze nie oszukani są nadzwyczaj prostoduszni, a już oszukani, albo ci, którzy dopiero się domyślają że są nimi, wpadają z jednej ostateczności w drugą. Nie miałem zaszczytu być żonatym, widziałem też wszystko jaśniej od mego pana: na drodze wskazanej mi przez niego zacząłem tu robić pierwsze moje trafne spostrzeżenia.
Panu Salcéde zdawało się, że botanika tak pochłonęła wszystkie jego zmysły, że nigdy zakochać się nie potrafi. Wydawał się niewinnym jak dziecko, i był nim rzeczywiście mając lat dwadzieścia jeden. Nad wiek poważny i nadzwyczaj surowych zasad, uważał kobiety jako istoty lekkomyślne, pozbawione wszelkich wyższych dążności i niezdolne do żadnej użytecznej pracy; ale prawo natury wyższem jest nad wszelkie rozumowania. Dość mu było zobaczyć tę śliczną kobietę, by ją namiętnie, do szaleństwa pokochać. Im więcej opanowywało go to uczucie, tem mniej był świadomy swojego stanu. Ale ja dostrzegłem wszystko: śledziłem jego spojrzenia i ruchy wzrokiem chłodnym i nieuprzedzonym. W przeciągu kwandransa młodzieniec ten przebył całą przepaść. Głos, twarz i cała postawa, która przed godziną tchnęła zdrowiem i dumą, zdawała się być złamaną. Szedł nie widząc drogi, szedł bez siły, bez woli prawie, jak człowiek pijany.
Nakoniec po półgodzinnym marszu ujrzeliśmy ogromną wieżę zamku Flamarande, dominującą nad innymi opustoszałymi budynkami. Krajobraz, który pani znajdowała prześlicznym, mnie się strasznym wydawał. Wieża wznosiła się na stromej skale, dwieście lub trzysta metrów wysokiej, a u jej podnóża szumiał przeraźliwie potok najeżony skał odłamami. Na stokach okolicznych gór rozciągały się smutne jodłowe i bukowe lasy, a zachodzące słońce rzucało krwawe swe promienie na kilkanaście nędznych chat przyczepionych do tej nagiej i samotnej skały. Robiło to wrażenie, jakby dekoracji teatralnej, ale czułeś, że to dekoracja, przeznaczona do przedstawienia jakiegoś tragicznego wypadku, lub strasznej niewoli. Dzierżawcy wybiegli na nasze spotkanie, a że niepodobieństwem było zajechać przed bramę zamkową, kilkunastu włościan popychało koła powozu, aż nakoniec dociągnęły nas konie do stóp wieżycy. Pani była w wybornym humorze; wszystko jej się tu podobało. Stary dzierżawca, Michelin, przedstawił nam swojego syna, synowę i całą rodzinę, która gotową była wynieść się z pomieszkania, aby nam całe skrzydło wolne zostawić. Hrabinie nie podobało się jednak tych kilka ciemnych pokojów, umeblowanych wypłowiałymi sprzętami z czasów Ludwika XIV. i wolała nocować na wieży na świeżej słomie. Objad kazała zastawić w wielkiej sali parterowej, a stara pani Michelin z pomocą sługi i synowej wzięły się do dzieła z pospiechem.

Okolica tutejsza obfitowała w zwierzynę, nasze więc zapasy były tu zbyteczne i dzięki panu Salcéde, który dniem poprzód polował tu z synem dzierżawcy, spiżarnia obficie zaopatrzoną była w kuropatwy i zające. Pani Michelin wybornie wszystko przyrządziła, a p. hrabia strzeżonym przezemnie winem podchmielił sobie nieco, pijąc do wszystkich swoich przodków, którzy przed wiekami zamieszkiwali to zamczysko. W końcu zapowiedział na jutro wyborne polowanie, na co p. Salcéde ze względu na panią hrabinę żadną miarą zgodzić się nie chciał, mówiąc, że nie wypada w takich dzikich górach panią samą na cały dzień zostawiać. Hrabina nie chciała pod żadnym warunkiem pozbawić panów tej przyjemności i oświadczyła, że nigdzie jeszcze tak się jej nie podobało jak w Flamarande i że samotność jednodniowa wcale jej nie zrobi przykrości. Zamówiono więc Ambrożego Ivoine, tego co niósł wczoraj pakunki za markizem, na przewodnika i o trzeciej obiecywano sobie wyruszyć.

V.

Na wieży wcześnie spać się położono na świeżej i pachnącej słomie pokrytej przez panią Michelin prześcieradłami śnieżnej białości — poduszki powozowe służyły pod głowę. Pan Salcéde ulokował się w jednej z małych wieżyczek. Nam tj. służbie pozostawiono łóżka w skrzydle zamkowem, a żeśmy nie mieli pańskich fantazyj nocowania z sowami i szczurami, przepędziliśmy zapewne bez porównania przyjemniejszą noc niż nasi państwo.
Byłem ciekawy, jak też się urządzi młody markiz, aby nie pójść na polowanie, gdyż pojmowałem, że chętniejby został przy pani. Nie zadziwiłem się więc wcale, ujrzawszy, że w godzinę po wyjściu na polowanie powraca mocno kulejąc. Gdy spostrzegł, że mu się badawczo przypatruję, podszedł ku mnie i prosił o wódkę z wodą, aby nią sobie wymyć zranioną nogę. Ofiarowałem mu się na chirurga, co z taką przyjął gotowością, jak gdyby mu chodziło o sprawdzenie rany, która rzeczywiście była bardzo przykrą. Mówił mi, że trącił nogą o skałę, ale rozcięta na bucie skóra i prawie rozgnieciony mały palec świadczyły o jakiejś rozmyślnej katastrofie. I nie omyliłem się w chwili gdym mu obwiązywał nogę, wyjmował różne drobiazgi z torby do polowania i mimowoli wyciągnął z niej mały geologiczny toporek.Spojrzałem mu w oczy, i zarumienił się jak człowiek schwytany na gorącym uczynku. Biedny chłopiec — umiał kłamać — ale nie umiał udawać. Nie potrzebowałem już żadnych innych dowodów. Utwierdził mnie dostatecznie w przekonaniu, że umyślnie skaleczył się tym toporkiem. Przedsięwziąłem sobie odtąd dobrze na niego uważać, chociaż nie miałem do tego żadnego upoważnienia od mojego pana. Czuwać nad panią i strzedz tem samem honoru hrabiego, było prawie moim obowiązkiem. Pierwsza miłość naiwnie nieśmiała zdolną jest zmylić najprawdziwsze poszlaki. Kiedy p. Salcéde około dziewiątej powrócił, pani jeszcze spała, a dowiedziawszy się o jego tak wczesnym powrocie, ubrała się i czekała niecierpliwie na wyjaśnienie tej zagadki. Pan markiz nie przychodził. Kazała mi go szukać i dopiero po jakimś czasie znalazłem go siedzącego nad potokiem i moczącego swoją zranioną nogę. Blady jak mara zdawał się cierpieć straszliwie, a gdym mu oświadczył, że pani prosi go do siebie i dawno oczekuje, tłumaczył się, że woda sprawia mu wielką ulgę. Po chwili ubrał się; pomogłem mu powstać i dotknąłem się przypadkiem jego ręki, która zimnym potem okryta świadczyła, jakie przechodził męczarnie.
Spodziewałem się, że zaraz pospieszy do pani. Ale dowiedział się że była przy śniadaniu i uznał za niestosowne zasiąść z nią sam na sam do stołu. Oddalał się więc od pawilonu i chwilę myślałem, że jakkolwiek miał odwagę okaleczyć się dla pani Flamarande, nie zdobędzie się na nią, ażeby się jej w tym stanie przedstawić.
Nie mogła go się widać pani doczekać, bo zbiegła sama do ogrodu i tam go znalazła. Zamkowy ogród, równie jak wszystko, zaniedbany, był to szpaler odwiecznych drzew, gdzie szczątki jakiejś tarasy i kilka schodów z lawy miejscowej stanowiły całe jego upiększenie. Jedyna tylko ławka z takiego samego czerwonego kamienia oparła się zniszczeniu, bo zresztą wszelki ślad kultury zaginął. Na tej też ławce usiadła pani, zmuszając pana Salcéde do zajęcia obok niej miejsca. Krowy i kozy gryzły obok nich trawę i dzikie chwasty, a ja z okna od kuchni, gdzie jadłem śniadanie, przypatrywałem się tej pięknej parze, ale niestety nie widziałem ich spojrzeń i nie słyszałem co mówili. Rozmawiali z sobą jak ludzie, którzy dostatecznie znali umiejętność życia, aby nie zdradzić po sobie co czują.

VI.

To sam na sam trwało bardzo długo i musieli powiedzieć sobie wiele pięknych rzeczy. Pan Salcéde widać nie zdradził swojej namiętności, bo nakoniec pani wstała z ławki, a idąc ku domowi, zwróciła się ku niemu i głośno powiedziała, że nie ma zamiaru przejść się, tylko przyniesie sobie robotę. Słyszałem jak mówiła wyraźnie: „Proszę poczekać na mnie, nie chcę abyś pan wstawał, i spodziewam się zastać pana na tej ławce“ — i pobiegła lekko jak sarneczka.
Dla lepszej obserwacji wśliznąłem się w cienisty sąsiedni szpaler i z zajęciem przysłuchiwałem się dalszej konwersacji. Udało mi się tak umieścić, że mogłem wyraźnie widzieć grę fizjonomji pana Salcéde po odejściu pani hrabiny. Podczas kilku minut oczekiwania oczy miał nieruchomie utkwione w miejsce, gdzie Rolanda zniknęła. Wyglądał jak posąg: ręką przytrzymywał serce, jakby przygłuszyć chciał gwałtowne jego uderzenia. Gdy wróciła, odetchnął głęboko i powstał z ławki; ale usiadł natychmiast jak dziecko posłuszne, skoro usłyszał ją wołającą: „Siadaj pan!“ W jednej chwili już była przy nim i zaczęła spokojnie haftować.
Widziałem i słyszałem ich doskonale. Rozmowa ich była poważna. Pani mówiła, że chętnieby odnowiła stary zamek, gdzieby z przyjemnością przyjeżdżała na lato, bo więcej podobała jej się tutejsza, choć dzika okolica, jak inne majątki hrabiego: jeden w Orleanie nad brzegiem Loary, a drugi w Normandji nad morzem. Nie lubi tych wielkich wód, tylko jeziora, albo małe szemrzące potoki, zresztą sądzi, ze daleko stosowniej zamieszkiwać majątek Flamarande, kiedy się takie same nosi nazwisko.
Markiz nie podzielał jej zdania i sądził, że hrabia nigdy by nie sprzedał dóbr swoich w Normandji gdzie się wychowywał, ani w Orleanie, gdzie pomarli jego rodzice. Mówił, że lepiej od hrabiny, która młodziutko za mąż poszła i jeszcze jest prawie dzieckiem, zna stan majątku jej męża i wie, że trzebaby więcej jak miljon, aby ten stary zamek odbudować do zamieszkania i przekopać drogę, chcąc go zrobić przystępnym. Takiego wydatku hrabia ponieść nie może, a ojciec jego i przodkowie również się przed nim cofnęli. Byli to ludzie wielkiego świata, którzy kraj ten osądzili za dziki, gdzie wszelkie komunikacje utrudnione, a wydatki czekałyby ich niezmierne gdyby chcieli znów zamieszkać od stu lat spustoszałe mury. Pani przyznała mu zupełną słuszność, co mnie niezmiernie cieszyło, bo myśl zamieszkania tej zbójeckiej jaskini wcale mi się nie uśmiechała. Nie wiedziałem, że kiedyś z własnej woli przyjdę tu zakończyć dni moje. Przekonawszy się, że rozmowa ich była prawie dziecinnie niewinną, wróciłem do zamku. Pani dotrzymywała wiernie towarzystwa ranionemu i zapomniała zwiedzić otoczenie zamku, jak to sobie wczoraj obiecywała. Pan hrabia wrócił upadający ze zmęczenia i nic nie upolował, co zresztą w takim kraju dzikim, było dla niego dość trudnem. Przy kolacji wyglądał jak przybity; zdawało mi się jednak, że nic jeszcze nie podejrzywał i zazdrość była w nim dotąd uśpioną. Wieczorem, kiedym mu przygotowywał różne drobiazgi i ubiór na jutro, chciał wiedzieć, czy pan Salcéde rzeczywiście mocno był ranny. Odpowiedziałem mu, że tak jest, bom mu sam nogę obwiązywał; czekałem czy nie zapyta mnie, co o tem myślę, ale widać nie przypuszczał, żeby ktoś mógł umyślnie się w ten sposób kaleczyć, a ja uważałem za stosowne odpowiadać tylko na pytania.
Nazajutrz wyjechaliśmy zaraz z rana. Pan Salcéde nalegał na to, by wybrać krótszą drogę do Montesparre przez góry. Tą drogą mieliśmy tylko pięć mil do przebycia — pocztową zaś dziesięć. Przewodnik jednak uznał, iż droga krótsza jest niebezpieczną — a pani także wolała wybrać dłuższą ale bezpieczną, głównie ze względu na pana Salcéde, któremuby pewno przyszła ochota spinać się po górach, czego nie należało mu dozwolić. „Innemi słowy, boisz się przeprawy przez góry“ rzekł do niej pan Flamarande. „A więc tak, przyznaję; jeżeli droga jest gorszą od tej, która nas przedziela od szosy, w takim razie bałabym się bardzo. Zawsze jednak zastosuję się do twojej woli“.
Pani wiedziała, że ta uległość była dla jej męża rozkazem; natychmiast kazał wrócić na drogę, którąśmy jechali przedwczoraj, a dla mnie było wielką pociechą znajdować się znowu w wielkim wygodnym powozie na równym i szerokim gościńcu do Montesparre.

VII.

Montesparre położone w okolicy Aurillac, w rozkosznej miejscowości, robiło na mnie wcale przyjemne wrażenie; stanęliśmy tam w samą objadową porę. Budowa zamku była zeszłego wieku, ozdobioną świeżo po bokach dwoma dość niezgrabnemi skrzydłami. Właścicielka tej posiadłości dwudziestodwu letnia wdówka bardzo miła i dobra, nie miała upodobań romantycznych. Zresztą nie zanadto zamożna nie marzyła tak, jak pani Rolanda de Flamarande o starożytnych wieżycach i przepaściach. Odziedziczywszy w tej ziemi zyskowne dochody, przepędzała tu zawsze porę letnią i zajmowała się swoimi interesami w sposób bardzo realny, a zarazem oddaną była gorliwie wychowaniu jedynego swego pięcioletniego syna. Przytem przyjmowała wiele osób i nie pogardzała zabawami. Aby dobrze gości pomieścić, rozszerzyła zamek, lecz wcale bez przepychu. Całe urządzenie było skromne a wygodne; ogród bardzo piękny i dobrze utrzymany.
Moi państwo przyjęci otwartemi ramiony, gdyż panie zdawały się serdecznie kochać, zostali ulokowani w pokojach parterowych złożonych z małego salonu, sypialni i obszernego gabinetu. Wszystkie pokoje miały okna na mały ogród, zajmujący przestrzeń między dwoma nowemi skrzydłami. Była to kwatera pięknie kwiatami zasadzona, a rośliny wysokie i gęsto szczepione, nie przepuszczały widoku z przeciwległych okien dwóch pawilonów. Pan Salcéde zamieszkał starą środkową część zamku w kształcie podkowy, a służba miała swoje pokoje na piętrach pawilonów. Ja mieszkałem na trzeciem piętrze tuż nad pokojami moich państwa. Szczegóły te choć nieco może rozwlekłe, konieczne są do dalszego toku opowiadania.
Mój pan podczas całej wycieczki naszej do Flamarande nie czuł się uspokojonym do zajęcia się swoimi interesami, sam więc polował, a mnie polecił abym go wyręczył. Jedno tylko poobjedzie poświęcił na obznajomienie mnie z wartością tych dóbr, w tym celu, abym przeglądnąwszy rachunki dzierżawy orzekł, czy raty wypłacane przez p. Michelin, nie były za niskie stosunkowo do wartości ziemi. Dzierżawca, człowiek bardzo przyzwoity polegał zupełnie na dziedzicznej prawości rodziny Flamarande i nie robił żadnych trudności w wydaniu mi księgi rachunkowej, którą wziąłem z sobą do Montesparre dla przejrzenia.
Zajęcie to zabrało mi bardzo wiele czasu, bo chociaż rachunki p. Michelin były do księgi z ścisłą dokładnością pozaciągane, jednak brak im było wszelkiego prawidła. Musiałem więc najprzód uporządkować je, a potem dokładnie się obznajomić z wartością produktów krajowych. Przepędziłem w Montesparre miesiąc cały zajęty tą pracą, nie wiedząc nawet co się dzieje w zamku. Zamknięty w moim pokoju, pracowałem gorliwie i przyszedłem nakoniec do wniosku, że ziemia wydająca samą prawie trawę, użyteczną wyłącznie do chowu bydła, nie była więcej warta jak trzy tysiące franków rocznie, wypłacalnych rzetelnie przez pana Michelin. Zawiadomiłem hrabiego o rezultacie moich wyrachowań, a ten polegając na nich zupełnie, wyprawił mnie do Flamarande dla odnowienia kontraktu pod tymi samymi warunkami.
Przedsięwziąłem sobie udać się przez góry pieszo do Flamarande, gdyż chciałem się wyleczyć z wstrętu do tych powszechnie podziwianych skał i przepaści. Wziąłem więc na przewodnika Ambrożego Ivoine, który od czasu do czasu przynosił panu Salcéde rozmaite górskie rośliny. Załatwiłem dość prędko interesy dzierżawne, a mając wyborną pamięć lokalną, wróciłem sam bez przewodnika do Montesparre. W tej pierwszej wędrówce dopiero odkryłem w tej okolicy wiele niepostrzeżonego piękna i znalazłem ją bardzo zajmującą i malowniczą.
Przyznaję, że nadto zapuściłem się w te drobne szczegóły, ale chciałbym aby wiedziano dlaczego spostrzeżenia moje co do rozpoczętego przed memi oczyma romansu między panem Salcéde a panią Flamarande doznały znacznej przerwy.
Mając już myśl wolną od rachunków i interesów, i będąc nadal panem swego czasu, rozpocząłem te spostrzeżenia na nowo. Piękny markiz wyleczył się bardzo prędko ze swojej rany, biegał jak sarna, a jeździł konno jak centaur. Pan hrabia nieustannie cierpiący od czasu polowania w Flamarande, zapadał na chroniczną chorobę, która z początku lubo nie ciężka, zakończyła się później jego śmiercią. Wychodził bardzo mało i najczęściej grał w bilard ze starym przyjacielem domu, który zwykle trzy razy na cztery przegrywał; potem czytywał, dyktował mi parę listów i po objedzie odpoczywał. Tymczasem pani Flamarande jeździła konno i powozem w towarzystwie pani de Montesparre i pięciu do sześciu bliższych przyjaciół, między którymi pan Salcéde pierwsze zajmował miejsce. Mówiono o tem w przedpokojach. Domownicy utrzymywali, że pani de Montesparre wyszczególniała markiza swymi względami i życzono sobie powszechnie, by markiz został następcą nieboszczyka barona, którego nikt nie żałował. Może zbyt młodym był piękny Alfons na męża tej powabnej wdówki, ale za to był tak rozsądny, uczony i łagodny! Synka pani Montesparre, którego wszyscy małym aniołkiem zwali, pan Salcéde zdawał się ubóstwiać. Jakże dobrym byłby dla niego ojcem! Wprawdzie majątek pani nie wyrównywał majątkowi konkurenta, ale cóż to szkodzi jeżeli się kochają!? Tak sądzili wszyscy, oprócz waszego najniższego sługi.

VIII.

Pan Flamarande zdawał się podzielać to powszechne mniemanie, albo udawał że go podziela. Jednego wieczoru gdym go rozbierał, a pani została w salonie, gdzie właśnie tańczono, zapytał mnie nagle tonem obojętnym:
„Czy skrzętnie zbierasz Karolu uwagi i gadaniny przedpokojowe? obiecałeś mi to przecie. Co mówią o projektowanem małżeństwie między panią domu, a młodym moim przyjacielem Alfonsem?“ Powtórzyłem mu rozmowy i nadzieje domowników. „A ty, Karolu — dodał — co o tem myślisz?“
„Myślę — odpowiedziałem — że gdyby pan Salcéde miał ten zamiar, pan hrabia wiedziałbyś o nim najpierwszy.“
„Jesteś przemądry, mój kochany,“ rzekł hrabia ironicznym i pogardliwym tonem. — Odejdź, dobranoc.” Zły i zmartwiony szybko wychodziłem, kiedy zawołał znowu: „Poczekaj! Powiedz mi, co o mnie w tym domu mówią. “
„Mówią — odrzekłem z przekąsem — że żona pana hrabiego o wiele jest młodszą i piękniejszą od pani baronowej de Montesparre. Jest to powszechne zdanie służby i panów.
Myśl jego pochwyciła nić moich uwag. „I dodają — dokończył, że tam gdzie błyszczy pani Rolanda, nikt nie zwraca uwagi na panią Bertę. Bardzo rozsądnie, Dziękuję ci, Karolu, do jutra.
Nagły smutek opanował jego rysy. Głos jego stracił już tę piekącą cierpkość, dławił się swoimi własnemi słowy. Uczułem w tej chwili wyrzuty sumienia. Kto wie, może z mojej winy wpiło się pierwsze żądło zazdrości w to serce już usposobione od pochłonięcia tego straszliwego jadu. Nie miałem zaiste tego zamiaru, nie jestem złym człowiekiem i zasypiając robiłem z sobą bolesny rachunek sumienia. Jak miałem się zachowywać wobec włożonego na mnie przez hrabiego obowiązku? Dla czego mnie pytał, skoro czuł się urażonym mojemi odpowiedziami? miałżem być przenikliwszy od niego? Musiał podejrzywać, skoro się dopytywał, a może umyślnie udawał, że odkrycia moje uważa jako oszczerstwo, aby mnie zmusić do wypowiedzenia wszystkiego.
Umyśliłem rozpatrzeć się dokładnie w tej sprawie, aby być dostatecznie uzbrojonym przeciw nowemu atakowi.
Wynachodziłam sobie mnóstwo pozornych zatrudnień, aby być zawsze przy państwie bez zwrócenia ich uwagi, a przyjąłem pozory człowieka głuchego, który nic nie słyszy i nie rozumie.
Ósmego dnia byłem już przekonany, że pani Montesparre była zajętą panem Salcéde i z uczuciami swemi zwierzała się pani Flamarande, która jednem starała się wyleczyć ją uwagami, że Alfons jest zbyt młody i zbyt na sawanta choruje, aby się mógł zakochać. Czy wiedziała że Salcéde oddał jej pierwszeństwo? Byłaby bardzo naiwną, gdyby się tego nie domyślała.
Podchwytywałem często ich tajemne rozmowy. Pewnego dnia mówiła Berta do Rolandy: „Zdaje mi się czasem jakbyś drwiła z mego uczucia. Czyś go sama nigdy nie doświadczała, nie kochałaś nigdy?
— Kochałam mojego męża — odrzekła trochę sucho hrabina.
— Kocha się zawsze swojego męża, jeżeli się jest uczciwą kobietą, odparła baronowa, ale to nie przeszkadza mieć oczy a twoje są najpiękniejsze w świecie. Otwórz je więc, spójrz na Alfonsa i powiedz czy nie jest on godzien mojej miłości.
— Nie przeczę! Uważam go za najuczciwszego i najgodniejszego z ludzi.
— A jaki piękny, rozumny, miły i szlachetny! zawołała baronowa...... Otóż widzisz, droga moja, prawda jest zawsze na ustach tak czystych i zacnych jak twoje; gdybyś była przypuśćmy na mojem miejscu, wolną, zupełnie wolną, czy nie kochałabyś Alfonsa?
Natężyłem całą moją uwagę aby pochwycić odpowiedź, ale ta była tak cichą, że niepodobna było jej usłyszeć.

IX.

Przypadek dał mi sposobność, iż lepiej widzieć mogłem i więcej słyszeć. Jedyny pokojowiec pani Montesparse pełniący służbę przy stole, zachorował, a że nie było nikogo do zastąpienia go, baronowa zwróciła się do mnie z prośbą, czybym nie zechciał przez kilka dni kierować usługą w salonie i przy stole. Jużem miał na ustach odpowiedź, że nie znam się na tego rodzaju obowiązkach, kiedy stojący obok p. Flamarande popatrzył na mnie z góry i rzekł: — Dlaczegożby nie? Proszę cię abyś kierował usługą; pani baronowa potrzebuje tylko zwierzchnika nad swoją służbą.
— Jeżeli p. hrabia żąda tego?
— Nie mam prawa żądać tego od ciebie, ale cię proszę o to.
— Panu hrabiemu nic nie śmiem odmówić.
Objąłem więc mój tymczasowy obowiązek i odtąd czytałem w sercu Salcéde’a jak w mojem własnem. Ani myślał o żenieniu się z baronową, wolałby się raczej utopić! Ale daleko był zręczniejszy aniżelim przypuszczał. Aby odwrócić jakiekolwiek podejrzenie udawał, że więcej niż hrabiną, zajęty jest p. Montesparre, otaczał ją staraniami i serdeczną okazywał jej przyjaźń, a przytem tak był ujmującym dla niej i dla jej syna, że choćby najrozsądniejszą była, łatwo się mogła dać oszukać.
Od pani Flamarande trzymał się w pełnej uszanowania odległości, i ona to właśnie starała go się przyswajać, jak tego mąż po niej wymagał. Muszę przyznać, że robiła to bez żadnej kokieterji; tyle bezinteresowności i czystości uczuć wiało z jej spojrzenia i ruchów, że o najlżejszą zalotność trudno ją było posądzić. Często broniła przed nim spraw miłości, jak gdyby chciała działać w interesie swojej przyjaciółki, a on wpatrzony w nią, nie odpowiadał tylko słuchał i starał się przedłużać tak miłe kazanie.
Słuchając jej, przekonałem się, że równie była rozumną jak piękną. Nie starała mu się podobać, a jednak bliskim był utracenia tej reszty rozumu jakie od pierwszego z hrabiną spotkania jeszcze nie utracił. Biedny chłopiec był upojony i oszalały miłością. Botanika i wszelkie nauki przyrodnicze wywietrzały mu z głowy, nigdy sam jak dawniej nie wychodził, chyba tylko rankiem przed obudzeniem się obu pań, aby pomarzyć w cienistych aleach ogrodu. Nie był to już ten opuszczony i obłocony wędrowiec, któregośmy spotkali na drodze, ale elegancki, pięknie ubrany, wykwintnego znalezienia „kawaler“, jeźli już tak mamy nazywać młodego człowieka przeznaczonego do służenia damom i do zachwycania ich. Swoim wyniosłym wzrostem, pięknością rysów i dużem raz namiętnem, to znów marzącem czarnem okiem, zaćmiewał całą okoliczną szlachtę, a mój pan Flamarande, szczupły, trochę przygarbiony, z przenikliwym ale ostrym i szyderczym wzrokiem, zaniedbany w ubraniu i ociężały w usługach dla płci pięknej nikł przy nim prawie niepostrzeżony.
Dopiero przy teraźniejszem mojem zatrudnieniu poznałem dobrze mojego pana. Nie był on wcale przyjemnym nawet dla osób swego towarzystwa; każdemu jak śledziennik jaki dawał uczuć swój humor zgryźliwy. Rozumny i obdarzony doskonałą pamięcią lubiał namiętnie dysputy, ale też z największą przyjemnością zbijał swoich przeciwników w tak dotkliwy sposób, że stawał się im przez to nieznośnym. Wyrażał się o wszystkiąm w sposób przykry, którym zmuszał do sprzeczki, ogłoszono go więc nieznośnym pedantem i skończonym nudziarzem. Słuchano go chętnie gdy mówił, bo rozmowa jego była pouczającą, ale to przykre usposobienie odpychało wszystkich od niego i psuło każde lepsze wrażenie.
Żona słuchała go bojaźliwie i z wielkiem skupieniem ducha. Nie była z nim ani poufalą ani wesołą; prawie nigdy przy nim się nie odzywała, podczas kiedy w towarzystwie baronowej i markiza ożywiała się, stawała się jakby inną osobą. Często myślałem, że kto koniecznie do życia potrzebuje miłości, powinien się sam wpierw dobrze zbadać, czy potrafi nią kogo natchnąć. Rozumiem Salcéde’a kochającego piękne kobiety, bo posiadał wszelkie do wzajemności warunki. Hrabia zbłądził, powinien był oddać się wyłącznie naukom; małżeństwo z miłości nie było jego zawodem.
Byliśmy już od sześciu tygodni w Montesparre, gdzie mieliśmy przepędzić dwa miesiące. Pan Selcéde zaś obiecywał z początku zabawić tylko ośm dni; zaniechał jednak całkiem myśli jechania do Niemiec, jak to sobie wpierw układał. Noga nie mogła mu już służyć za wymówkę, bo rana oddawna zgoiła się zupełnie. Nie miał już celu życia przed sobą i nie myślał o niczem. Żył tylko miłością, kochał z całym młodzieńczym zapałem, nie będąc pewnym wzajemności; kochał tylko, aby kochać. Pan Flamarande tymczasem stawał się coraz bardziej podejrzliwszym, śledził wszystko z większą niż ja uwagą i raz widziałem ich obydwu rozmawiających z wielkiem ożywieniem. Myślałem że się sprzeczają i że tę sprzeczkę zakończą pojedynkiem; ale na ostatek uściskali się i ztąd wnosiłem, że albo oszukał mego pana, albo że w całem tem podejrzeniu nic nie ma.

X.

Tego samego dnia wieczorem byłem w kącie w przedpokoju. Pani schodziła ze schodów nie widząc mnie, a markiz szedł na górę.
„Zaczynają tańczyć, a pan uciekasz — zagadnęła.
„Muszę,“ odrzekł złamanym głosem.
„ Jakto muszę, dlaczego?“
„Jestem nieco cierpiący.“
„Jeżeli tylko „nieco,“ taniec pana uzdrowi. Liczę na pana; proszę mi przyrzec, że pan powrócisz.“
Skłonił się w milczeniu i przeszli obok siebie. Ona — leciuchna jak ptaszek — w przezroczystą odziana gazę znikła na zakręcie blado oświeconych schodów; on postąpił kilka kroków naprzód, zwrócił się i stanął nieruchomy śledząc ją oczyma, opanowany tak gwałtownem wzruszeniem, że potrzebował oprzeć się o ścianę aby nie upaść. Nareszcie zawlókł się do siebie. Wyszedłem z mojej kryjówki by zejść na dół i czuwać nad roznoszeniem chłodników podczas tańca, gdy nagle stanął przedemną hrabia wychodzący z cienia bocznego korytarza. Cofnąłem się. Hrabia widział wszystko jak trup blady, więcej jeszcze wzruszony od pana Salcéde, szeptał przez zaciśnięte zęby. — „Oszukuje mnie! Podły — nikczemny!“ Tak był tem zajęty, że nie spostrzegł mnie. Po chwili wszedł do salonu gdzie ku wielkiemu zmartwieniu pani Montesparre p. Salcéde nie ukazał się wcale tego wieczora.
Hrabia nie spuszczał oka z żony, która zręczniejsza lub obojętniejsza od Berty tańczyła wesoło i nie okazała najmniejszego niezadowolenia. Czy spostrzegła może ten wzrok przenikliwy męża ścigający ją wszędzie?
Nazajutrz Julja zaraz z rana uwiadomiła mnie, że tego samego dnia wyjeżdżamy a hrabia w kilka minut później rozkazał mi czuwać nad pakowaniem rzeczy.
Pocztowe konie zajechały podczas śniadania. Pan Flamarande starał się wmówić w gospodynią domu, że dostał naglące listy, które go w ważnych sprawach powołują natychmiast do Paryża. Pana Salcéde który był także obecny, cios ten spotkał nieprzygotowanym. Mniemał, że już uspokoił wątpliwości swego przyjaciela. Po co ten nagły wyjazd? mówił do hrabiego, zatrzymując go w framudze okna.
— Jeżeli moją uległością nie zdołałem rozprószyć twoich niesprawiedliwych podejrzeń, to ja powinienem ci się ustąpić. Odjeżdżam w tej chwili.
— Zakazuję ci odjeżdżać — odpowiedział mu sucho, zanadto byś zasmucił panią baronowę. Potrzebowałeś ją zwodzić, musisz teraz i nadal udawać konkurenta.
Pan Salcéde chciał mu odpowiedzieć ale spostrzegł mnie i zamilkł. Kończono śniadanie — powóz zajechał. Pani Montesparre zdawała się zrozpaczoną utratą swojej przyjaciółki; posądzałem ją, że cieszyła się odjazdem niebezpiecznej rywalki. Salcéde trzymał się dość dobrze. Pani Rolanda dzięki chłodnemu usposobieniu a może niezrównanej swojej zręczności, zdawała się być tylko zdziwioną tym dziwnym obrotem rzeczy i niezdolną do stawienia oporu okolicznościom.
W południe powóz nasz już się toczył drogą do Paryża, kiedy na zakręcie drogi prowadzącej do Flamarande koło się łamie i powóz się wywraca. Szczęściem nikt nie został uszkodzony. Należało zdecydować się, co czynić dalej. Najbliższa stacja pocztowa była o cztery mile oddalona, ale na tej nędznej stacji trudnoby było naprawić powóz tak, aby bezpiecznie można jechać dalej. Pan hrabia zaproponował nocleg w Flamarande, a hrabina z największą uległością zapewniała go, że doskonale tam zajdzie piechotą, kiedy nadjechał jakiś ekwipaż, z którego usłyszeliśmy głośne nawoływania.
Była to rodzina de Leville jadąca na objad do Montesparre, która widząc nasze zakłopotanie osądziła, że szaleństwem jest nie wrócić się napowrót do tego dobroczynnego schronienia, gdzie środki naprawienia naszego powozu były zapewnione. Poczciwi ci sąsiedzi tak gorąco nastawali na hrabiego, że musiał ustąpić nie chcąc się okazać śmiesznym i nieludzkim dla młodziutkiej swojej żony, skazanej na dwumilową pieszą podróż i nocleg na słomie w Flamarande. Wtłoczono się więc do powozu państwa Leville, a nasz ciągnął się powoli daleko za nami. W sześć godzin po wyjeździe powróciliśmy do Montesparre.

XI.

Zastaliśmy baronowę zupełnie samą. Goście rozjechali się na polowanie i mieli dopiero na noc powrócić. Pospieszyła umieścić hrabinę w mieszkaniu dopiero co przez nią opuszczonem. Kiedy otwierałem kuferek hrabiego, w małym salonie, słyszałem jak mówił do baronowej:
— Jakto! wszyscy panią dziś opuścili, nawet Salcéde?
— Nawet Salcéde, powtórzyła. Chciał koniecznie dotrzymać mi towarzystwa, ale od kilku dni cierpi na silny ból głowy, zmusiłam go więc aby szedł z innymi. Cóż pan chcesz? Przyzwyczajony zawsze do świeżego powietrza, dusi się w naszych salonach.
Zasiedli więc do objadu z państwem Leville i wcześnie rozeszli się wszyscy do siebie, nie czekając na myśliwych, którzy przez jednego ze swego grona zaproszeni byli na objad. Przypuszczano, że wrócą dopiero nazajutrz. Dobrze się stało, że tylko do dziesiątej czekać kazali na siebie, gdyż o jedenastej nikogo jeszcze nie było i pozamykano bramy. Pani Flamarande, zmęczona drogą udała się natychmiast na spoczynek, a pan wzburzony został w salonie z panią baronową. Czekałem w przedpokoju czy nie każe mi pójść spać, kiedy nagle usłyszałem dzwonienie do kraty. Po niejakiem wahaniu wyszedłem do bramy, gdyż nie byłem pewny czy nie było to tylko złudzenie. — Bądź pan spokojny, nie spałem, rzekł mi ogrodnik pełniący służbę odźwiernego; to pan Salcéde powrócił, inni wrócą dopiero jutro, można się spokojnie położyć.
Zdziwiło mnie, żem go nie spotkał, bo mieszkał w tem skrzydle, gdzie był salon i pokoje baronowej. Myślałem, że poszedł przez ogródek i że go usłyszę w salonie, ale go i tam nie było. W kwadrans później p. hrabia pożegnał się z baronową i powiedział mi, że mogę odejść, bo mnie już nie potrzebuje.
— Czy nikt nie wrócił? spytała mię baronowa.
Odpowiedziałem jej, że pan Salcéde wrócił sam.
— A gdzież się podział, żeśmy go nie widzieli.
— Poszedł zapewne się przebrać, rzekł hrabia z ironją, możesz go pani jeszcze zobaczyć, nie jest tak późno.
Poszedłem za panem, który przeszedł ogródkiem do swoich pokojów na dole. Nie zdziwił się ujrzawszy okno w małym salonie na wpół otwarte i wszedł po cichu... Po chwili usłyszałem stłumiony okrzyk i szamotanie się. Rzuciłem się ku drzwiom. Hrabia chwyciwszy za gardło p. Salcéde, którego zastał w swoim salonie, wlókł go za sobą. Nie miał broni przy sobie, ale wściekłość podwajała jego siły, i byłby udusił nieszczęśliwego młodzieńca, gdyby Salcéde nie był o wiele silniejszym. Z łatwością wydostał się z jego szponów i rzekł do hrabiego dość spokojnym głosem: — Bez hałasu! chodźmy do ogrodu — tam się rozprawimy!
Przeszli prędko koło mnie i wtedy spostrzegłem w ściśniętej dłoni p. Salcéde bukiet z świeżych kwiatów. Nie wypuścił go wśród walki, ale starannie ukrywał na piersiach przed bacznem okiem hrabiego.
— Przynieś dwie pierwsze lepsze strzelby od polowania krzyknął do mnie hrabia — spiesz się! strzelamy na oślep, biegnij!
— Nie znajdzie ich, odpowiedział pan Salcéde chłodno; niech twoją przyniesie. Jeżeli winnym mnie uznasz, możesz z niej zrobić użytek!
Odeszli. Pierwszą moją myślą było, zobaczyć co się dzieje z hrabiną. Czy była wspólniczką zbyt oczywistego przestępstwa p. Salcéde? A może chciał ją tylko pożegnać na wieki. Czyż go oczekiwała? Wsunąłem się do małego salonu, ale nie słyszałem najmniejszego szmeru. Postąpiłem na próg sypialni. Było ciemno zupełnie, pani bowiem nie używała nocnej lampki. Nie śmiałem wejść, zatrzymałem oddech i rozpatrywałem się w ciemności. Usłyszałem nareszcie jej lekki i równy oddech, spała słodko i spokojnie jak dziecię. Nie mogłem posunąć dalej mojej ciekawości, spostrzegłem tylko na wpół otwarte okno przytrzymane haczykami; zasypiała tak zwykle bojąc się gorąca.

XII.

Ukończywszy spiesznie ten przegląd, z którego wcale nie byłem mądry, nie spieszyłem się wcale z odszukaniem żądanej strzelby i pobiegłem na powrót w głąb ogrodu do dwóch przeciwników. Mówili żywo, półgłosem ale szorstko i urywkowo tak, jak się mówi w chwili stanowiącej o życiu lub śmierci. Pan Salcéde broniąc niewinności swoich zamiarów, poddawał się ostrej indagacji.
— Od ciebie dopiero — mówił — dowiaduję się o obecności pani hrabiny w jej pokoju; wchodząc i wychodząc ztamtąd byłem przekonany, że tam nie ma nikogo. Nie widziałem jej i nie przeczuwałem, że tam była. Widziałem was odjeżdżających, mógłżem przewidzieć, żeście wrócili?
— Przypadkiem dowiedziałeś się o naszym powrocie i jego przyczynie.
— Od nikogo nic się nie dowiedziałem.
— Dowiedziałeś się za powrotem od odźwiernego.
— Nie mówiłem z nim jednego słowa.
— Czemuż powróciłeś sam z polowania, kiedy twoi towarzysze zostali tam jeszcze?
— Tylko ja jeden byłem trzeźwy między nimi, a hałas ich był mi nieznośnym.
— Jesteś niezręczny; powinieneś był udać pijanego i powiedzieć mi, że zdawało ci się, iż wchodzisz do siebie.
— Nie mam powodu udawać. Myślałem że wchodzę do mieszkania niezajętego przez nikogo.
— A więc, powiedz dlaczego przyszła ci ta szczególna fantazja?
— Fantazja nie da się wytłumaczyć.
— Wystarczy; nie życzę sobie wcale, aby moja żona była przedmiotem twoich fantazyj. Pójdziemy do lasku za łąką. Ciągnąć będziemy losy — kto wyciągnie, zabije drugiego. Jeden z nas musi zostać.
— Nie, Albercie, po tysiąc kroć nie! Naznaczmy sobie spotkanie w Paryżu, gdzie o świcie wyjadę i czekać będę twoich rozkazów.
— A! sądzisz że zyskasz na czasie, że mnie ułagodzisz? Nie; chcę natychmiast twojej lub mojej śmierci! Gdzież Karol?
Ukazałem się w tej chwili i oświadczyłem, że strzelba pana Salcéde jest nie do użycia. — Kłamiesz! — Krzyknął hrabia, — idę sam po nią! — Z niezwykłą rzeźkością poskoczył, gdy nagle wydał krzyk boleśny, chwycił się ręką za bok prawy i upadł na ziemię. Cierpienie wątroby, któremu tak często ulegał, wzmogło się niezwykłem rozdrażnieniem i nie dozwoliło mu dokonać zaraz aktu zemsty. Pan Salcéde w milczeniu wziął go na ręce, zaniósł do pałacu, i tam na progu salonu oddał go moim staraniom; poczem odszedł, nie wyrzekłszy do mnie ani słowa.
Pani zdawała się przebudzać z snu głębokiego, a zobaczywszy męża zemdlonego, przestraszona pomogła mi zanieść go na łóżko i pobiegła po baronowę, która nie wiedząc o niczem, zawsze jeszcze oczekiwała pana Salcéde w wielkim salonie. Obie panie otoczyły hrabiego swoimi staraniami. Po chwili przyszedł do siebie, ale o zaszłym wypadku nie uczynił ani wzmianki.
Nazajutrz raniutko p. Salcéde wyjechał i zostawił bilecik do pani Montesparre, donoszący jej, że jedzie do ojca, który nagle zachorował. Hrabia bardzo cierpiący wstał dopiero wieczorem i dowiadywał się nieustannie, czy powóz już naprawiony, gdyż zaraz nazajutrz chciał wyjeżdżać.
We trzy dni po opisanym wypadku stanęliśmy w Paryżu.
Nazajutrz po przybyciu naszem do Paryża wyszedł hrabia bardzo wcześnie z domu, a wrócił koło południa blady i zmieniony. Domyśliłem się, że bić się musiał i wpatrzyłem się w niego z niepokojem. — Nic mi nie jest, rzekł do mnie po cichu a usta drgały mu jak w gorączce. Jestem pomszczony. — Później kazał mi dowiedzieć się, co się dzieje z panem Salcéde. Przyniosłem bardzo złe nowiny: — Markiz bardzo chory, — mówiłem — dnia może nie przeżyje, a ojciec jego umarł na atak sercowy ujrzawszy go w takim stanie...
Po otrzymaniu tej wiadomości pan Flamarande raz jeszcze gwałtownego dostał ataku, a przyszedłszy nieco do siebie, kazał mi zamknąć drzwi i mówił:
— Karolu, oszukano mnie niegodnie, ale się też może zbyt srogo pomściłem. Jednem pchnięciem szpady, zabiłem człowieka, który był moim najlepszym przyjacielem, i starca, który najlepszym był przyjacielem mojego ojca. Spodziewam się, że i ja też wkrótce pójdę za nimi, bo już mi życie jest wstrętnem. Zrobiłem testament, i zapewniłem ci przyszłość. Czyż mogę liczyć na to, że wiecznie milczeć będziesz? Ty jeden tylko znasz powód tego pojedynku. Żona, gdy się o nim dowie, zechce wiedzieć o wszystkiem. Gdyby pytała, nic jej nie wyjaśniaj — powiedz — że nie wiesz o niczem.
— Powiedziałbym tylko prawdę, panie hrabio, bo rzeczywiście nic nie wiem, a bardzo być może, że i pani hrabina więcej nie wie odemnie.
— Jakto? przypuszczasz, że nie wiedziała o obecności Salcéde’a w jej pokoju?
— Uważam to jako rzecz bardzo możliwą.
— Pocóż wchodził do jej pokoju, skoro wiedział, że wyjechała?
— Może chciał odetchnąć tylko tem samem powietrzem, może spodziewał się znaleźć zapomnianą jaką drobnostkę, choćby bukiet tylko...
— Bukiet? Być może! Kiedym mu pierś szpadą przeszył nieszczęśliwy udawał tylko, że się broni nie bronił się wcale! Znaleziono przy nim zwiędły bukiet... Więc ten bukiet, to zadatek ich miłości, to dar przy pożegnaniu! Sądziłem, że to mania botanika, kiedy umierając, chciał mieć te kwiaty przy sobie. Wskazał na nie omdlewającą ręką... kazałem mu je oddać, pogrzebią go z nimi. A! więc szczęśliwszy odemnie i w grobie jeszcze urągać mi może. Choć przez jeden dzień krótkiego swego życia był szczęśliwym, bo był kochanym... a ja! — jabym mógł żyć wiek cały i nikt mnie kochać nie będzie...

XIII.

Starałem się rozprószyć smutne jego myśli, chociaż podzielałem je w zupełności. Nie Karolu — mówił mi ze smutkiem — mylisz się. Nie było kobiety, któraby mnie kochała, a nawet żadna kochać mnie nie mogła. Przywiązanie pani Flamarande było także tylko szacunkiem. Nie jej w tem wina, i nie mam do niej żalu. Wiem już w czem tkwi przyczyna złego; aby być przez kobiety kochanym, trzeba je namiętnie kochać a do takiej miłości ja nie jestem zdolny. Nie rozumiem tego szaleństwa i entuzjazmu tego, w którym kobieta wydaje się być wyższą jakąś istotą. Podobała mi się niezwykła piękność Rolandy, a jej zdrowie zdrowych mi obiecywało potomków. Zanadto mnie wydelikacono w dzieciństwie, więc zawsze wątły byłem i słaby. Chciałem wychowywać moje dzieci pod wpływem lepszych warunków hygienicznych... Moje dzieci! Dzięki Bogu nie będę ich mieć i nie chcę, bo straciłem już wiarę i zaufanie. A to jest największe nieszczęście!
Myślałem, że się rozpłacze, ale taki człowiek płakać nie umie. W przystępie największej nawet boleści nie ujrzałeś łzy w jego oku — ręce tylko ściskał konwulsyjnie. Żal mi go było serdecznie. Dotąd wiązało mnie do niego tylko uczucie wdzięczności, nie znosiłem jego ubliżającej grzeczności i uszczypliwego tonu, i zanadto wydał mi się szorstkim i pogardliwym, by mógł silniejszą obudzić sympatję. Ale dziś, gdy ten nieprzystępny i zamknięty w sobie magnat z takiem wylaniem odkrywał przedemną wszystkie swoje słabostki, uczułem żywą dla niego sympatję.
W takich straszliwych wzruszeniach najniebezpieczniej jest zamknąć się w sobie. Hrabia widocznie czuł potrzebę wylania się przed kimkolwiek, a ja byłem jedynym oprócz pana Salcéde, który wiedziałem o przyczynie pojedynku. Przeznaczeniem podwładnych jest, iż mimowoli wtajemniczać się muszą w domowe dzieje rodzin pańskich i nieraz gdy są potrzebni, uważają to jako dowód zaufania. Nie łudziłem się pod tym względem a jednak głęboko byłem wzruszony widząc hrabiego, którego nauczyłem się uważać jako istotę odemnie nieskończenie wyższą, wyczekującego rady i pomocy odemnie. W tej chwili byłbym dał życie za niego a nienawidziłem jego żonę. Pielęgnowała go starannie przypuszczając w nim tylko fizyczne cierpienie a nie domyślała się nawet tych mąk jakie toczyły jego duszę.
Na drugi dzień z rana poszedłem znowu do hotelu Salcéde, pomimo że hrabia zakazał mi wszelkich z tym domem stosunków. Robiono przygotowania do pogrzebu ojca, syn zaś był ciągle bez przytomności i w niebezpieczeństwie życia. Miałem sobie za obowiązek uwiadomić o tem listownie panią de Montesparre.
Pani Flamarande dowiedziała się od gości, którzy jej w ciągu dnia składali wizyty, że stary Salcéde umarł a syn był umierający. W mojej obecności powiedziano jej to; zarzucała wszystkich pytaniami i była mniej dotkniętą niż przypuszczałem. Nikt jednak nie zaspokoił jej ciekawości. Wszystko pokrywała tak głęboka tajemnica, że chociaż wiedziano o pojedynku ale nie domyślano się dotąd kto był przeciwnikiem Salcéda. Natychmiast poszedłem do hrabiego, by mu zdać sprawę z tego com widział.
— Więc zapewniasz mnie — rzekł — że hrabina wydała się więcej zdziwioną niż zasmuconą tą wiadomością? Czyż nie domyśla się prawdy?
— Albo postępowanie pani jest bez zarzutu, odpowiedziałem, albo znakomicie się maskuje.
— Wszystkie kobiety w wysokim stopniu posiadają tę sztukę, na świat ją z sobą przynoszą. Są to istotę niższe od nas we wszystkiem co dobre, ale w złem górują nad nami. Biedny Salcéde! bał się ich i miał słuszność, pierwsze to doświadczenie drogo go kosztuje, a ja głupiec broniłem jeszcze kobiet wobec niego. Niech mnie djabli porwą, gotowem myśleć, że byłem w niej zakochany!
Przestraszył mnie sardoniczny śmiech jego. — Pan hrabia poisz się nienawiścią, rzekłem śmiało; należy się wystrzegać tego uczucia, bo za niem kryje się miłość a co gorsza silna namiętność.
Nerwowy śmiech jego przeszedł w uśmiech chłodny! A! gdyby to prawdą było, miałbym czem zapełnić nudę mojego życia! i mówiąc to, wyciągnął rękę, jakby chciał pochwycić moją, którą jednak nie znacznie z uszanowaniem usunąłem. Lecz przeznaczeniem mojem jest żyć bez żadnego poważnego zajęcia, nie mieć w życiu innego celu, prócz podtrzymywania nadwątlonego zdrowia! Smutna to ucieczka dla człowieka, który sił swych i rozumu chciał użyć do czegoś wyższego. Nie, Karolu — czuję, że jakakolwiek namiętność, byłaby dla mnie ratunkiem, ale i tej pociechy nie mam. Zanadto starałem się zachować zawsze chłodny i trzeźwy sposób widzenia rzeczy, popadłem więc w zupełną apatję. Stałem się mizantropem, i nic mi się już nie wydaje godnem miłości ani nienawiści..
— A jednak panie hrabio, z upodobaniem zakosztowałeś zemsty.
— Dzika to i szkaradna rozkosz, i już się jej nie dam owładnąć. Myślałem, że zemsta mnie zadowolili, ale przeciwnie pogrążyła mnie tylko w głębszym smutku i pogorszyła stan mego zdrowia. A byłbym może wszystko przebaczył, gdyby się tam o cześć moją nie rozchodziło!

XIV.

W tej chwili weszła do nas pani, chcąc się dowiedzieć o zdrowie męża. Zapytała mnie po cichu, czy hrabia wie o stanie, w jakim się pan Salcéde znajduje. Obawiałem się wyjaśnień między nimi, które mogły tragiczny wziąć obrót, prosiłem więc hrabiny żeby z nim o tem nie mówiła póty, póki się cierpienia jego nie uśmierzą.
Obyło się zatem bez pytań i przez kilka dni następnych nie okazywała pani ani szczególniejszego zmartwienia, ani niepokoju. Posyłała tylko kilka razy swego służącego z zapytaniem o zdrowie ranionego. Razu jednego rzekł do niej hrabia lodowatym tonem: — Czy wiesz moja droga, że młody Salcéde utracił ojca, i że sam jest ciężko i niebezpiecznie ranny? — Wiem, odpowiedziała z anielskim spokojem, nie chciałam tylko z tobą o tem mówić, aby cię nie zmartwić, ale kiedy sam zacząłeś, muszę cię pocieszyć, że ostatnie wiadomości o stanie zdrowia twego przyjaciela są zadowalniające. Nie tracą nadziei uratowania go.
Hrabia zbladł i odrzekł sucho: Winszuję ci!
Zadziwienie Rolandy przy tych słowach było tak szczere, że rzuciłem błagalny wzrok na hrabiego, aby się z tego zręcznie wycofał. Uspokoiła się jednak szybko i rzekła:.
— Jeżeli prawda, że pan Salcéde był rannym w pojedynku, dziwi mnie, dla czego nie wziął cię za świadka i że się dziś dopiero o wszystkiem dowiedziałeś.
Hrabia utkwił w niej wzrok badawczy i odpowiedział powoli:
— To ja raniłem Salcéda, za jego nieprzyzwoite zachowanie się. Kompromitował osobę, którą powinien był szanować.
— A któż jest tą osobą? spytała, wytrzymując spokojnie jego przenikliwe spojrzenie.
— Pani de Montesparre.
— Jakto, tybyś się pojedynkował za baronowę, ty?
— Lubię ją, przyznaję. Jest trochę szalona, ale żyje z tobą w przyjaźni i oprócz mnie nie miała innego obrońcy. Nie chciałem w Montesparre robić skandalu, więc naznaczyłem miejsce spotkania w Paryżu. Wiesz już wszystko, jeśli chcesz możesz zaspokoić ciekawość twoich znajomych.
— Nigdy, zawołała hrabina, ani słyszeć ani mówić o tem nie chcę. Jakżebym mogła drugim to wyjaśnić, skoro sama nic nie rozumię? Szczególna rzecz, żeby Salcéde kompromitował Bertę! niepodobna, czyż nie miał zamiaru ożenić się z nią? Wszak to uczciwy człowiek, najlepszy twój przyjaciel?
— Nie jest już moim przyjacielem, uważam go za zdrajcę i oznajmiam ci, że nie obaczymy go więcej. Spodziewam się, że ci to obojętne?
— To tylko w tej chwili nie jest mi obojętnem, żeś się bez mojej wiedzy na takie niebezpieczeństwo narażał. A zresztą rozpacz pani de Montesparre....
— Ona dotąd nie wie o niczem. Dowie się równocześnie i o niebezpieczeństwie i ocaleniu swego kochanka. Czy może chcesz jej to pierwsza zwiastować?
— Wcale nie, chyba że sobie tego życzysz; nie wiedziałabym, jak się wziąć do rzeczy. Ich stosunek wydawał mi się zawsze tak czystym a charakter pana Salcéde tak prawym! Widzisz mój drogi, mam żal do ciebie. Przedstawiłeś mi go jako uczciwego człowieka, a on teraz zasługuje chyba na moją pogardę, skoro dał ci powód do takiego ukarania go.
— Nie mówmy o nim więcej, odparł pan Flamarande z wyniosłą godnością, jego imię nie powstanie więcej na naszych ustach, a jeśli chcesz mi zrobić przyjemność, nie mów mi nigdy i o pani de Montesparre. Nie jest twoją rówieśniczką, za wiele ma doświadczenia, i życzę sobie, aby się wasza wielka przyjaźń zerwała; za młodą dla niej jesteś na powiernicę.
— Chętnie się w tem zgodzę z twoją wolą, odpowiedziała hrabina.
Kiedy odeszła, skinął na mnie hrabia i weszliśmy do gabinetu.
— Słyszałeś Karolu? — Wahałem się z odpowiedzią. — Żądam, byś bacznie śledził wszystko. Czy wiesz, dla czego skłamałem przed panią?
— Zapewne aby ją doświadczyć. Czy pan hrabia spodziewa się, że hrabina nigdy prawdy wiedzieć nie będzie?
— Chcę aby się jej nie dowiedziała póty, póki dostatecznie nie zbadam jej charakteru. Czyż można kiedy odgadnąć kobietę? Zdaje się być uosobioną słodyczą, a któż wie? w swojem łonie piekielną kryje przewrotność.
— Ależ panie hrabio! w szesnastu latach, z rodziny tak surowych obyczajów... to niepodobna.
— Obaczymy, będę uważał. Przeszłości nie znam, więc przyszłość wyjaśni tajemnicę.
Było to w połowie września. O tej porze nikt jeszcze nie wraca na zimę do Paryża, postanowiono więc udać się do dóbr hrabiego w Normandji, a z przygotowań wnosiłem, że się tam wybieramy na długo. Pan Salcéde — mówiono nam — miał się coraz lepiej, ale jeszcze nie wychodził.

XV.

Rozgościliśmy się na dobre w Ménouville, kiedy w kilka dni doręczono mi list pod adresem pani. Datowany był z Paryża; poznałem rękę pani de Montesparre i natychmiast zaniosłem go do hrabiego. Kazał mi go sobie głośno przeczytać, a potem schować; treść jego była następująca:
— „Kochana przyjaciółko! Na drugi dzień po twoim odjeździe przybyłam do Paryża; potrzebowałam widzieć cię i mówić z tobą, a niedobry twój mąż w tak strasznej chwili porwał cię daleko odemnie. Co za okropny dramat! Nie wiem jak mogłam cios ten wytrzymać! Ale nadzieja uratowania Alfonsa dodaje mi siły. Z boską pomocą uratuję go, ale co za rozpacz widzieć go na łóżku bez znaku życia, jak posąg na grobie! Czy nie wiesz, z kim i o co się pojedynkował? Jest to dobrze ukrytą tajemnicą. Tylko pewni i bardzo zaufani przyjaciele byli świadkami — więc twój mąż musiał być między nimi. Wiesz pewnie wszystko, i czemuż mi nie napisałaś? Gubię się w domysłach, ale muszę dojść prawdy! Żałuj mnie i dodaj mi odwagi. Potrzebuję jej wiele. Kochaj zawsze Twoją biedną Bertę.“
— Nie oddawaj tego listu, rzekł do mnie hrabia, nie oddawaj żadnego, póki nie przejdzie przez moje ręce. Nie chcę, aby hrabina utrzymywała jakiekolwiek stosunki z tą szaloną baronową, która tak dalece naraża swoje dobre imię, nie myśląc nawet o tem! Ta zażyłość była jej nieszczęściem; nic zgubniejszego dla młodej kobiety, jak zwierzania się młodej wdowy szukającej męża. Wszystko złe tu miało swój początek, a ja jej tak ślepo ufałem! Słuchając tylko o miłości i o godnym uwielbienia Alfonsie, hrabina upajała się tem wśszystkiem, a miłość własna dokonała reszty. Odbić narzeczonego najlepszej swojej przyjaciółce, to dla nich rozkosz najwyższa.
— Dziwi mnie tylko, odpowiedziałem hrabiemu, że gardząc kobietami nie wyjąwszy nawet swojej żony, zachowujesz się pan hrabia wobec niej tak jakbyś jej o nic nie podejrzywał.
Pan Flamarande chętnie odpowiadał na moje pytania i słuchał mnie tak jakbym był jemu równy. Nie mając przyjaciół, rad był, że choć przed swoim sługą może okazać swą wyższość. Ten przynajmniej z nim nie dysputował, słuchał tylko aby się czegoś nauczyć. Wiedz o tem mój Karolu, rzekł do mnie, że człowiek tego rodzaju co ja nie maltretuje swojej żony tak jak źle wychowany mieszczuch, czy ona winna jest czy nie; jego w tem wina, że nic nie przewidział, że ją źle pilnował. Nie mam żadnego uprzedzenia do mojej żony i nie gniewam się na nią. On to jest prawdziwym winowajcą, on, którego ukarałem i ukarzę jeszcze gdyby zmartwychwstał. Nikczemny! Nie przebaczę mu nigdy, że mnie oszukiwał; wiedz mój kochany, że w wilją tego zdarzenia mówiłem z nim jakbym był starszym jego bratem: — Strzeż się, rzekłem mu, nie kochasz baronowej, okłamujesz ją.
— Nie okłamuję jej, nigdy jej nie mówiłem o miłości.
— A przecież jesteś zakochany, wszyscy to widzą; więc chyba kochasz inną.
— Nie jestem zakochany.
— Salcéde, kłamiesz, dzieckiem jesteś a jam cię miał za dojrzałego człowieka. Mylisz się, jeżeli spodziewasz się mnie oszukać; zbyt jasno patrzę na świat i ludzi.
— Obrażasz mnie, odpowiedział mi. Zanadto cię kocham abym mógł lekceważyć twój honor. Jeźliby kto inny odważył się wątpić o mojej prawości, żądałbym od niego zadośćuczynienia.
Mówił z zapałem, i tak wymownie wspominał o dobroci mojego ojca dla niego kiedy był jeszcze dzieckiem, o opiece jaką go otoczyłem kiedy był już młodzieńcem, że zwiódł mnie, zwyciężył. Był jednak nakoniec tyle nierozsądnym że wyraźnie powiedział, iż więcej ma szacunku dla mojej żony jak ja, skoro mogą mnie niepokoić składane jej hołdy i wzbudzać we mnie podejrzenia. Wtedy dopiero zapomniał się i uniósł. Mówił mi o niej z takim zachwytem jakby była świętą. Wtedy poznałem, jak ją kocha namiętnie. Nie dałem mu poznać, że go pojąłem, udałem że liczę na jego nieskazitelny honor, on sam może jeszcze wierzył w siebie. Płakał, uściskaliśmy się, ale nie traciłem go z oczu. Prosiłem go, aby nie tańczył z hrabiną, posłuchał mię, ale żal jego był aż nadto widoczny. Musiała mu robić wyrzuty, a wtedy wybuchnął. Wszystko to tak szybko po sobie następywało, że nie mogłem przewidzieć tego spotkania... Pod memi oczyma!... Co za bezczelność! Nie nigdy nie przebaczę! A żona... usunę ją od świata, będę ją trzymał surowo, to będzie jej karą. Nie będzie miała nawet tej pociechy by mnie widziała zazdrosnym, żadnych walk ani burz nie zobaczy we mnie, byłoby to dla niej tryumfem i pociechą a ja chcę żeby się zanudzała, żeby jej piękność na nic się jej nie przydała, żeby była pozbawioną tych drobnych utarczek domowych w których kobiety tak się lubują, nakoniec żeby siła oporu i ukrywania swoich myśli wyczerpywała się w niej bez pożytku. Otóż tego chcę i zobaczysz Karolu, że umię karać tak, by nie widziano karzącej dłoni.

XVI.

Pan Flamarande umiał dotrzymać sobie słowa. Pogniewał się z całem sąsiedztwem z powodu polityki, bo naraz zaczął ogłaszać szalone zasady, jakie tylko mu przyszły do głowy, albo udawał że je wyznaje. Kapryśne swoje usposobienie rozwinął do ostateczności w ostrych i obosiecznych dysputach. Odsunięto się zupełnie od niego; zakazał żonie robić wizyty i zapraszać do siebie pod pozorem, że potrzebuje spokoju, a ona z niewzruszoną słodyczą zrzekła się wszelkich stosunków ze światem. Widziałem w tem poddaniu się dowód jej niewinności — hrabia jednak wytłumaczył to sobie przeciwnie. — Ona czuje — mówił — że zasłużyła na większą karę i łagodność jej, która ciebie rozbraja, mnie dostarcza niezbitego dowodu.
Pani Montesparre znowu niedługo pisała:
„Nie odpisałaś mi Rolando! Rozumiem i wiem teraz dlaczego? Nie możesz się odważyć mówić mi o tym nieszczęśliwym! Wiesz, czego ja nie wiedziałam, ale co już wiem nakoniec — to mąż twój uważał go za swego śmiertelnego wroga; dziki zazdrośnik! Ach! jak ja nienawidzę tego twego kochanego męża!... Ale jaka jest twoja rola w tem wszystkiem, daremnie się gubię w domysłach. Nie jesteś kokietką, może kochasz naprawdę Salcéde’a, może podchlebiało ci to, żeś widziała u nóg twoich człowieka tak doskonałego, nieskończenie wyższego od męża, którego ci narzucono. Cokolwiekbądź, dzieckiem jeszcze jesteś i przebaczam ci. Pomimo mej boleści i upokorzenia, czuję się o wiele wyższą od ciebie, bo nie opuszczam mego niewiernego. Nie dziw się, jeżeli zaniecham wszelkich z wami stosunków. Nosisz imię, które mi odtąd jest wstrętne, i czy byłabyś ograniczoną czy przewrotną, nigdy nie miałabym do ciebie zaufania.“
Chciałem ten list zapieczętować i odesłać pani, aby można później pochwycić odpowiedź.
— Nie, powiedział hrabia, jeżeliby była jaka odpowiedź, byłaby tylko kłamliwem zaprzeczeniem. Ustaną wreszcie serdeczne wynurzenia między temi dwiema kobietami. Odłóż ten list na bok i nie mów o nim więcej.
Wkrótce potem pani była nieco cierpiąca. Lekarz odwiedzający hrabiego co kilka dni oświadczył, że hrabina zostanie matką. Dowiedziawszy się o tem, pani nie posiadała się z radości i przybiegła pochwalić się przed panem. Hrabia udawał zadowolonego. Gdyśmy sami zostali, rzekł do mnie:
— Mamy rozwiązanie zagadki, Karolu, to nie jest moje dziecię!
— Czy pan hrabia mógłby na to przysiądz?
— Nie, nie przysięga się na takie rzeczy. Ale teraz, właśnie teraz, po owem zajściu... A jest się tu nad czem zastanowić!...
Rozmyślał więc długo, a pani tymczasem oddawała się tak czystej radości, że chwilami przekonany byłem o jej niewinności, a chwilami podziwiałem jej nadzwyczajną przebiegłość.
— Karolu, rzekł do mnie hrabia pewnego wieczoru, jużem się zastanowił. Objaśnij mnie co do pewnej kwestji prawnej. Ojciec twój bardzo biegłym był w podobnych sprawach, powinieneś i ty znać się na tem. Czy jest jaki sposób prawny wymówienia się od wątpliwego ojcostwa? Powinnoby być wiele takich środków.
— Nie ma ani jednego, panie hrabio, chyba za pomocą zbrodni, ale że myśl ta chyba nigdy nie powstała w umyśle pana hrabiego.
— Bądź spokojnym, nie jestem bohaterem dramatu. Nie znoszę tragicznych sytuacyj i nie znam nic głupszego nad zbrodnię; ale sprzeciwienie się niegodziwemu paragrafowi nie uważam za zbrodnię. Cóż mnie może zobowiązywać do przekazania imienia mego i majątku dziecku, co do którego nie mam pewności, że jestem jego ojcem.
— W razie wątpliwości jednak, panie hrabio...
— Wątpliwość gorszą jest od pewności! Gdybym miał tę pewność, sprzedałbym mój majątek, legowałbym jakąś sumę hrabinie i wyniósłbym się z kraju na zawsze. A mając jakąkolwiek wątpliwość, muszę mieć dla niej pewne względy, gdyż w przeciwnym razie okrzyczanoby mnie warjatem. Wątpliwość w tych rzeczach, to niestety stan prawie normalny, w którym każdy godzi się z swojem przeznaczeniem.
— A pan hrabia nie zechcesz się z niem zgodzić?
— Nigdy! Ja mam pojęcia ściśle sprawiedliwe; tak mnie wychowano. Nie poddam się poniżającemu prawu, któremu inni haniebnie ulegają. Obacz, czy nie ma środka, aby ukryć urodzenie dziecka i nie wciągnąć go pod mojem imieniem na liście cywilnej.
— Nie, panie hrabio, mówiłem już, że nie ma żadnego sposobu jeżeli się chce uniknąć rozgłosu. — I przedłożyłem mu wszystkie paragrafy prawne w całej ich osnowie.
— Wiedziałem to wszystko potroszę, odrzekł hrabia, a od kilku dni pilnie kodeks przeglądam. Więc muszę pozostać przy pierwszej mojej myśli, muszę wpisać dziecko na moje imię, a potem niech przepada natychmiast.
Hrabia mówił to z taką obojętną stanowczością, że zimny pot wystąpił mi na czoło i mimowolnie powtórzyłem za nim „niech przepada natychmiast“.
— Zgadzasz się więc ze mną, podchwycił p. Flamarande, chodzi o to, aby się samemu nie narażać, nie naruszyć litery prawa i prawa ludzkości. Pomyślę jeszcze nad tem ale pomyśl i ty.

XVII.

Trzeci list pani de Montesparre brzmiał jak następuje: „Rolando, przebacz mi, byłam niesprawiedliwą, nierozsądną; obwiniałam cię, żałuję tego szczerze i proszę o przebaczenie. Wyspowiadałam łagodnie mego biednego chorego i wiem już całą prawdę, ona jest dla mnie bolesną ale ciebie uniewinnia. Byłaś namiętnie kochaną a nie domyśliłaś się tego. Nie powinnabym ci może mówić o tem, ale lubię jasno rzecz stawiać, a kiedym cię obraziła mojemi podejrzeniami, słuszną jest rzeczą, bym błąd mój naprawiła błagając o przebaczenie. Salcéde nie wie że piszę do ciebie, spodziewa się że nigdy nie dowiesz się o jego miłości; wolałby raczej umrzeć aniżeli dać ci to poznać. Nie ma żalu ani do mnie, ani do ciebie, ani nawet do pana Flamarande. Powiada że sam sobie winien. Okazywał mi serdeczną przyjaźń, której mi nigdy nie odbierze, a ciebie szanuje, poważa i.... uwielbia, czyż to jego wina? Po twoim odjeździe odemnie, chciał wejść do twego pokoju, nim zaczną go porządkować, albo nim zajmie go kto inny.
Ale przedstawiam go jeszcze więcej winnym niż jest rzeczywiście; bez żadnego zamiaru przechodził koło twego salonu, chciał tylko obaczyć twoje okna; były otwarte i spostrzegł przy świetle księżyca bukiet, któryś przed odjazdem miała w rękach, leżący na stole w małym salonie. Potrącił drzwi szklanne, wziął bukiet i nie przestąpił nawet progu twego pokoju, myślał że tam nie ma nikogo. Wychodził, gdy w tem twój mąż nadszedł i pomimo wszelkich przedstawień, naznaczył mu spotkanie w Paryżu. Salcéde bił się jak szalony który szuka śmierci. Nie znalazł jej — Bóg tego nie chciał. Pokazywał mi twój bukiet krwią jego zroszony.
O! jakżeś ty szczęśliwa, że posiadasz miłość takiego jak on człowieka! Ale jemu się zdaje że nim pogardzasz, i gdybym była egoistką, cieszyłoby mnie to, bo miałabym nadzieję uleczenia go fizycznie i moralnie.
Cokolwiekbądź, jestem przyjaciółką was obojga. Wezmę go do siebie jak tylko będzie mógł już jechać.
Przyszlij choć słówko dla niego, choć jedno słowo litości i przebaczenia. On tego nie żąda, nie marzy nawet o tem, ale strasznie się dręczy twojem położeniem. Boi się, aby cię mąż o lekkomyślność nie posądzał i żeby cię nie uczynił nieszczęśliwą. I ja się tego obawiam — pociesz mnie, błaga cię o to twoja

Berta“.

List ten w moich oczach usprawiedliwiał panią Flamarande zupełnie, ale hrabia był uparty.
Tym razem Salcéde miał rozum, rzekł do mnie. Przyznał się przed baronową do platonicznej miłości i pogodził się z nią zupełnie, zostawiając jej nadzieję, iż kochać ją będzie z wdzięczności. Berta nie jest dumną; przebaczy wszystko, byle się z nią ożenił.
Chce wmówić w Rolandę, że poświęca się dla niej, ale baronowa mniej jest do tego zdolną niż każda inna kobieta. Podrzyj ten list; odpowiedź nie byłaby szczerszą od zapytania. Nie chcę więcej tych kobiecych zwierzeń, — jest to podstęp, którym jednak oszukać się nie dam.
Po dwóch miesiącach otrzymaliśmy czwarty list datowany z Montesparre:
„Sprowadziłam go do siebie, gdzie znów był w niebezpieczeństwie życia. Teraz ma się trochę lepiej, ale nie jestem jeszcze o niego spokojna. Wspomnienie ojca i obawa, czy nie zakłócił twego domowego spokoju, przygnębia go, a ty okrutna Rolando nic mi nie odpowiadasz? Czy gniewasz się na mnie, czy nienawidzisz tego nieszczęśliwego, który umiera za ciebie; a może jemu przypisujesz złe obchodzenie się hrabiego z tobą! Jeśli tak jest rzeczywiście, może to on przejmuje moje listy. Wszak one cię usprawiedliwiają, a szczerości pierwszego wrażenia nie może hrabia zapoznać! Jeśli możesz napisz słowo tylko — jedno słowo „przebaczam“. On nie spodziewa się tego szczęścia, ale gdybym mogła pokazać mu to jedno słowo, pewna jestem, żebym go wróciła do życia. Nie miej fałszywego wstydu kochana Rolando, zapewne nigdy się już nie obaczycie i on zapomni o tobie, ale pomóż mi go uzdrowić. Odpowiesz za niego przed Rogiem!
I ten list zamknęliśmy w osobnej szkatułce. Pan Flamarande utrzymywał, że baronowa swoją szaloną miłością i usposobieniem romantycznem dąży koniecznie do zguby hrabiny. Teraz mnie już nie przekonał; pozwalał mi sprzeczać się z sobą i mówić co tylko chciałem na korzyść oskarżonej; ale na wszystkie moje przedstawienia miał jedną tylko uporczywą odpowiedź: — Niech tylko nie obaczy nigdy więcej Salcéde’a ani żadnego człowieka, któryby ją mógł zająć, a przedewszystkiem niech to dziecko przepada — a wtedy spodziewam się, że będę jej mógł przebaczyć.

XVIII.

Podczas kiedy hrabia snuł tak złowrogie projekta, jego biedna żona czuła się najszczęśliwszą kobietą w świecie. Julja chętnie ze mną rozmawiała, wiedziałem więc zawsze co z sobą mówiły. — Pani ma dziwne usposobienia — mówiła Julja — piękną jest jak model rozwiniętej kobiety, a w rzeczywistości jest dzieckiem. Nie rozumie życia i nie czuje się wcale nieszczęśliwą w położeniu, któreby inną do rozpaczy doprowadzało; zdolna jest kochać nawet swego męża, który może być sobie zasłużonym człowiekiem. ale dla niej jest opryskliwy, nieznośny. Pan nie wchodzisz do pokojów pani, nie słyszysz więc, jak do niej przemawia sucho i wyniośle, jak zawsze jej przygania i podchwytuje każde jej słowo jak złośliwy stary nauczyciel, który wprawdzie nie nabiera z góry małej pensjonarki, ale szydzi z niej bezustannie, aby odebrać jej odwagę i poniżyć jej miłość własną. Gdyby do mnie tak mówił, wiedziałby z kim ma do czynienia, ale to biedne trusiątko nic mu nie odpowiada, drży tylko i zamyka oczy. Zdaje się jej że za głupia dla niego, więc zasługuje na takie obchodzenie się i że powinna uważać jako wielkie szczęście, że ją raczył zaślubić. Nie pozwala nic na niego powiedzieć i powiada, że jest zupełnie szczęśliwą. Gdyby ją zamknął w piwnicy o chlebie i wodzie, jeszczeby nie powiedziała, że jest niesprawiedliwym.
Pytałem się później Julji czy jej pani nie wspomina z żalem o pobycie w Montesparre i czy jej się nie nudzi w tym odludnym zamku: — Z początku, odpowiedziała — nudziła się. ale sobie samej przypisywała winę, że nie umie tak się zająć jak jej mąż, który zamyka się i czyta u siebie. Próbowała czytywać historyczne książki ale nie podobały się jej i bezustanku ziewała. Ale teraz zmieniła się zupełnie. Wybiega naprzód myślą do miłości swego dziecka jak kobieta która żadnej innej nie zaznała; we śnie i na jawie myśli tylko o swojem dziecięciu, wyobraża sobie jego postać, modli się, płacze i śmieje się, naprzemian. Kocha w swoim mężu ojca tej dzieciny. Powiada, że dobrze uczynił, iż przywiózł ją do tej samotni, gdzie będzie mogła wyłącznie zająć się swojem dzieckiem; szyje zawzięcie pieluszki i haftuje czepeczki. Chce się sama kształcić aby mogła kierować pierwszem wychowaniem swego dziecka; czyta więc, robi różne wypisy, rysuje i gra na fortepjanie; słowem czuje się najszczęśliwszą istotą na świecie! Wielka to łaska Boga dla niej, że ją stworzył tak mało wymagającą.
— Prawdę powiedziawszy, przerwałem jej, przypisujesz jej panna jak wszystkie kobiety za mało i rozsądku i trzeźwego sądu?
— Czyż pan jesteś innego zdania? odpowiedziała Julja.
Hrabia umyślnie ją sobie wybrał aby mógł sam w domu przewodzić — to leży w jego usposobieniu.
Pani była już blizką rozwiązania, kiedy hrabiemu zachciało się jechać na zimę do Sévines, blizko Orleanu, nad brzegiem Loary. Nie tłumaczył się nikomu z tej fantazji a pani nie pytała nawet o przyczynę tylko przygotowywała się do drogi.
Sévines chociaż położone w okolicy wesołej, samo w sobie było smutną miejscowością; ta duża rzeka rozlewająca się po równej płaszczyźnie i spłukująca szerokie piasczyste brzegi, nie warta była widoku tamtych urwistych nadmorskich skał. Obszerny park był wcale piękny, ale tylko dla amatorów wielkich zacieni; drzewa ogołocone z liści a zawsze obsiadłe krakającemi kawkami, przedstawiały śmiertelnie nudny widok. Od śmierci swego ojca hrabia jeszcze nie był w Sévines. Zaraz po przybyciu pierwsze swe kroki skierował na parafjalny cmentarz by zwiedzić grób ojca, co niezmiernie zdziwiło służbę. Stary furman, najstarszy ze sług domowych, gdy zobaczył hrabiego klęczącego na stopniu pomnika rzekł: — Jeżeli pan hrabia przemawia teraz łagodnemi słowy do swego ojca, są to zapewne pierwsze, jakie stary od niego usłyszał; być może że się kochali ale obadwa mieli to samo upodobanie w sprzeczkach i zawsze się z sobą kłócili.

XIX.

W kilka dni później rzekł do mnie hrabia: — Musisz Karolu wyszukać mamki dla miłego potomka, którego mi przeznaczają. Zrób tylko dobry wybór; życzę sobie, żeby dziecku na niczem nie zbywało, ale mamka musi być nietutejsza i nikomu tutaj nieznana. Zapłać ją bardzo drogo, ale zapowiedz jej, że musi mię ślepo słuchać bez żadnych z jej strony zastrzeżeń. — Wahałem się; projekty mego pana przejmowały mnie zgrozą. Powiedziałem mu, że zanim co uczynię, muszę wiedzieć o co chodzi.
— Dobrze, odpowiedział: rzecz jest prosta. Potrzebuję żeby mamka była albo wdową albo wolnego stanu, żeby nie miała żadnej rodziny albo przynajmniej bliskich krewnych. Jak tylko się dziecko ochrzci i zapisze w księgi, odsyłam je z nią daleko. Musi żyć tam gdzie sam jej naznaczę pobyt, pod ścisłem incognito. Mamka zmieni nazwisko, a dziecko ma uważać za swoje, otoczy je wszelkiem staraniem i będzie czekać moich rozkazów. Powiedz jej, że może godziwym sposobem dorobić się majątku bez niczyjej szkody i bez narażenia się na żadne niebezpieczeństwo.
— Ona temu nie uwierzy, panie hrabio; niebezpieczeństwo tkwi w posługiwaniu się ajentem i spólnikiem w wykradzeniu małoletniego.
— Niebezpieczeństwo byłoby tylko dla mnie i dla ciebie: ale tak rzecz urządzimy, że niczego nie będziemy się potrzebowali obawiać.
— Pan hrabia życzy sobie, aby dziecko wychowywało się w korzystnych warunkach i żeby mu na niczem nie zbywało?
— Życzę sobie tego koniecznie. Nie mam żadnego uprzedzenia do stworzenia, które nie ma pojęcia o złem i dobrem.
— Jeśli dobrze zrozumiałem, to pan hrabia chce, aby dziecko wzrastało w niewiadomości, czyjem jest, i żeby mu nikt tego nie powiedział.
— Pojąłeś mnie dobrze.
— To bardzo trudne do przeprowadzenia.
— Wszystko się da zrobić pieniędzmi. Wynajdż kobietę uczciwą a nieszczęśliwą. Wywieziesz ją daleko, bardzo daleko po za Francję nawet; póki tylko dziecko znieść, będzie mogło podróż, póty niech ona trwa. Umieścisz je w miejscu odludnem, a mamka będzie je tak wychowywać, jakby było jej własnem, ani lepiej ani gorzej. Wynagrodzę ją sowicie, jeśli przez trzy lata będzie dobrze dziecko pielęgnować. Później ty się niem zajmiesz, ale nie trzeba jej tego mówić. Jak przyjdzie w umówionym dniu, niech wie tylko tyle, że ma mnie słuchać, mnie samego i nikogo więcej; twoja rzecz wybrać taką, aby była gotową zrobić wszystko, co jej każę, t. j. gotową była na wszystko, jeśli chce uczciwie zarobić wiele pieniędzy.
— A cóż na to powie pani hrabina?
— To mi obojętne. Dziecko musi uchodzić za umarłe i dla niej także. Umrze w mamkach, to rzecz cała.
— A! wtedy i pani umrze z rozpaczy! zawołałem.
— Cóż znowu!
— Ona już teraz kocha je macierzyńską miłością, panie hrabio!
— Nie chcę jej śmierci. Rozerwę ją. Będą łzy, rozumie się, jestem na to przygotowany, ale postanowienie moje jest niewzruszone. Przysiągłem sobie to na grobie mojego ojca, bośmy się zgadzali na jednym tylko punkcie, na punkcie honoru i czci familijnej. Raczej zbrodnia niż wstyd! Ale nie potrzeba tu zbrodni. Wiek nasz ma dosyć środków do zadawania kar czysto moralnych.
— Porwać matce dziecko! a jeżli nie jest winną? Jeźli bez wiedzy wzięto ten nieszczęsny bukiet a ona nie domyślała się nawet, że ktoś mógł być w jej pokoju — jeźli to dziecko jest twojem, panie hrabio?
— Nie mogę być tego pewny, tem gorzej dla niej. Rozumna kobieta umie się ustrzedz od wzbudzenia w mężczyźnie namiętności, i od zakłócenia spokoju swego męża. Ale zanadto zapuszczamy się w rozumowania. Przyjechałem tu, aby osiąść w prawdziwej świątyni moich wspomnień. Tu zamknąłem oczy mojej matce, kobiecie bez zarzutu i słabostek. Uświęci ona moje zamiary, a ojciec mi dopomoże. Odmawiasz twojej pomocy, Karolu?
— Będę posłuszny panie hrabio, ale pod warunkiem: Pan hrabia podpiszesz zeznanie, które przygotowałem po dojrzałej rozwadze. Jest ono konieczne dla uniewinnienia nas obydwóch w przypadku gdyby rzecz się odkryła.
Oto treść dokumentu: Ja hrabia Albert de Flamarande, zeznaję, że Ludwik-Gaston de Flamarande, mój syn, posłany jest za moją wolą na południe w celu wychowania się w takich warunkach higienicznych, aby go uchronić od dziedzicznej choroby, na którą umarł mój ojciec i na którą ja cierpiałem całe życie. Wydalając go chwilowo, robię to poświęcenie w przekonaniu, że spełniam mój obowiązek względem syna.
Hrabia długo się wahał z podpisaniem tego zeznania, gdyż utrzymywał, że byłoby to hipokryzją i podłością. Zdawało mu się, że nie potrafi skłamać, ale powiedziałem mu, że kto żyjące dziecko uważa rozmyślnie za nieżywe, ten umie kłamać doskonale.
— Wcale nie, odrzekł. Chciałem korzystać z okoliczności, któraby mnie od kłamstwa zwolniła, tymczasem teraz musiałbym wymyśleć coś straszniejszego.
— A więc trzeba wymódz na hrabinie, by zezwoliła na rozłączenie się z dzieckiem. Trzeba jej wytłumaczyć, że zdrowie jego wymaga tego dla przyczyn zawartych w zeznaniu.
Mniej okrutnem będzie, jeźli w chwili, kiedy będzie wstanie znieść ten cios okropny, powiesz jej panie hrabio, że to dziecko, które zaledwo raz widziała, zdala od niej umarło.
— Nie, nie! zawołał hrabia. Niech je gorzko opłakuje, ta kara jest jeszcze zanadto łagodną!
Potem popatrzył złowrogo na ołowiane fale rzeki, w których się odbijało szare niebo i rzekł po cichu: — Deszcz będzie jeszcze długo padał a Loara bezustannie przybywa, widocznie niebo mi sprzyja. Daj mi to zeznanie, skoro już trzeba ukryć przyczynę zemsty, chcąc zapewnić sobie skutek.

XX.

Podpisał, a ja obiecałem go słuchać. Skłoniła mnie do tego głównie ta okoliczność, że miałem pod ręką kobietę, której zupełnie ufać mogłem. Była to służąca znajoma mi jeszcze z Paryża, która była bez miejsca i w nędzy z małem dzieckiem. Pojechałem aby się z nią umówić i zapewnić sobie jej milczenie co mi nie było trudnem, zwłaszcza że była to rozsądna i delikatna osoba, przy tem bardzo dobra matka. Przystała na moje propozycje ale pod dwoma warunkami: najprzód, że osiedli się z dzieckiem w swej rodzinnej okolicy gdzie ma jedyną tylko siostrę, która ją bardzo kocha i która wezwała ją do siebie gdy się jej listownie do swego błędu przyznała; a potem, że niemowlę powierzone jej pieczy przedstawi jej jako swoje własne, a tymczasem prawdziwe swoje dziecko zostawi na mamkach w okolicy Paryża. Obowiązała się pielęgnować dziecię przez trzy lata, poczem odebrać chciała swoje własne, gdyż jedynym jej celem było wyjść z nędzy i zapewnić swemu dziecku przyszłość. Żądałem z mojej strony żeby siostra jej wcale do tajemnicy nie była przypuszczona. Dałem jej znaczny zadatek, a kiedy czas oznaczony się zbliżał, umieściłem ją w Orleanie, gdyż hrabia nie życzył sobie mieć jej w domu przed chwilą stanowczą.
Podczas tych naszych smutnych przygotowań, pani obszywała koronkami kołyskę różowym jedwabiem ozdobioną. Nie wychodziła ze swego pokoju i hrabia prawie jej wcale nie widywał. Byłem niezmiernie zadowolony żem i ja nigdy jej nie spotykał, bo widok radości, którą miałem w smutek zamienić, sprawiałby mi boleść niezmierną. Unikałem nawet z Julją wszelkiej o niej rozmowy.
Piętnastego maja 1841 roku nadeszła oczekiwana i stanowcza chwila i pojechałem kurjerem po lekarza i mamkę do Orleanu. Jedną tylko milę miałem przebyć, ale zdawała mi się śmiertelnie długą. Loara, wzdłuż której jechałem, wzbierała olbrzymio i groziła przecięciem mi drogi, gdybym się spóźnił z powrotem. Deszcz padał kilka dni bez przestanku, niebo było czarnemi chmurami osnute a wiatr dął przenikliwy. Woźnica wiózł mnie galopem. Lekarz w jednej chwili był w pogotowiu. Pobiegłem po mamkę, która w chwili rozłączania się ze swojem dzieckiem tak płakała, że musiałem ją trochę zgromić żeby przyszła do siebie. O brzasku obaczyłem nakoniec w mgle szarej wysokie wierzchołki drzew parku, wznoszące się nad tarasą, o której stopy odbijały się żółte bałwany rzeki. Zimno było przejmujące; serce ściskało mi się w piersi. Ten furman popędzający z wściekłością wystraszone konie, ta płacząca przy mnie kobieta, nareszcie ten straszny zamek, gdzie tyle innych łez gorzkich miało wkrótce popłynąć... wszystko to tak było przerażające że drżałem jak zbrodzień.
Dziecko przyszło na świat szczęśliwie a pani miała mieć anielską cierpliwość. Kiedy hrabiemu pokazano syna, ani się go tknął ani popatrzał na niego; zdawał się być o tyle spokojnym o ile ja byłem wzruszony.
— Wszystko dobrze idzie, rzekł wziąwszy mnie na stronę. Liczyłem wprawdzie na wylew tego roku, ale ten przechodzi moje oczekiwania. Wody przez łąkę dochodzą już do parku; przed południem mamka z dzieckiem przejdzie się tamtędy i trzeba żeby ją tam widziano, ale żeby jej nie spostrzeżono gdy będzie powracać. Czy rozumiesz mnie?
— Gdzież ją ukryję?
— W moim własnym pokoju, gdzie ją przez galerję wprowadzisz. Chodzi głównie o to, aby cię nie widziano. Jak tylko się zciemni, wsiądziesz z mamką i dzieckiem do powozu i popędzisz na południe, nie zatrzymując się nigdzie. Muszę wszystko urządzić jak najmniej traicznie. Zawołaj lekarza.
Zawołałem doktora, a gdy ten wychwalał odwagę i dobry humor pani, rzekł do niego hrabia: — Doktorze, nie daj się uwieść dobrym humorem hrabiny, jest ona bardzo nerwowa i egzaltowana. Staraj się ją nakłonić, żeby kilka godzin spoczęła, nim jej oddacie dziecko. — Lekarz nie miał nic przeciw tej ostrożności, ale pani spać nie chciała. Prosił ją, by się dała skłonić do spoczynku, ale upierała się przy tem, by wpierw widzieć swego syna. Skarżyła się łagodnie że nie pozwalają jej samej karmić i że jeszcze dotąd mamki nie widziała. Hrabia sam wmięszał się w to i przemówił do niej sucho i rozkazująco, uległa biedaczka, zamknęła się z Julją w pokoju i zasnęła znużona.

XXI.

Wylew wzmagał się coraz więcej; doktor nie mógł powrócić do domu. Nadbrzeżni wieśniacy uciekali przerażeni, uprowadzając ze sobą bydło i ruchomości. Domowi, chociaż przyzwyczajeni do podobnych widoków i chociaż na zamku nie mieli się czego obawiać, chodzili błędni i smutni, szczególniej kobiety zawodziły nad zniszczeniem, jakie łatwo można było przewidzieć. Około pierwszej godziny z południa hrabia poszedł obaczyć łąkę, znikającą szybko pod falami, niosącemi brudną pianę i piasek, rozkazałem wtedy wyprowadzić mamkę z dzieckiem. Deszcz nie padał, nawet blade promienie słońca wydobywały się przez chmury, kiedy hrabia rozkazał, aby mamka przeszła się z dzieckiem po stronie łąki i rzuciła za sobą szal, albo jakikolwiek przedmiot, należący do dziecka, poczem miałem ją uprowadzić i ukryć, a następnie narobić hałasu i przedsięwziąć ostrożności żeby to nie doszło do wiadomości hrabiny. Pośród zamieszek spowodowanych wypadkiem, mieliśmy niepostrzeżeni wyjechać, tak jak gdybym sam tylko pojechał robić za nimi poszukiwania. Wszystko na minutę było przewidziane przez hrabiego, ale opanowała mnie trwoga i odmówiłem wszelkiego współudziału.
— Panie hrabio, zawołałem, widzę aż nadto dobrze, że hrabia rozmyślnie zapominasz o rzeczy najważniejszej. Pomimo pańskich obietnic, chcesz wyminąć prawo. Dziecko musi być przedstawione w prefekturze, hrabia musisz je uznać za swoje, koniecznie, nieodwołalnie; inaczej możemy uledz poszukiwaniom sądowym, grzywnom, a nawet uwięzieniu.
— Wiem o tem, odpowiedział. Narażam się na to, a ty byś miał się cofnąć?
— Tak jest, panie hrabio, cofam się! Nic nie prawego, to moje hasło! Znając prawo na palcach, nie mógłbym się wymówić niewiadomością.
Pan hrabia obiecywał mi ogromną sumę pieniędzy, lecz widząc że to mnie nie przekonuje, ale obraża raczej, ustąpił wreszcie.
— A więc hrabina obaczy swoje dziecko! W jej własnym interesie chciałbym oszczędzić jej sposobności większego przywiązania się do niego, ale ponieważ ty się boisz....
— Boję się ją zabić, zawołałem, to cała rzecz, jeżeli mam powiedzieć prawdę.
Przez chwilę nic nie mówił, a potem szczególniejszym tonem odezwał się do mnie: — Niech mi dziecko przyniosą! Usłuchałem tego dziwnego rozkazu, nie śmiejąc ani domyślać się jego powodu.
Mamka przyniosła dziecię.
Zostawcie mi go, rzekł do nas i odejdźcie.
Mamka przelękła się — instynktownie przycisnęła dziecię do siebie.
— Czy nie słyszałaś? zapytał zimno hrabia. Połóż go na mojem łóżku i nie powracaj aż zadzwonię.
Wyszliśmy; ale ja zostałem podedrzwiami z okiem i uchem przyciśniętem do dziurki od klucza. Bałem się także o biedne maleństwo, i byłem przygotowany bronić go. Tak byłem pomięszany, że nie mogłem zebrać myśli...

Naraz ujrzałem scenę tak dziwaczną, żem zwątpił o zdrowym rozsądku mojego pana.

XXII.

Dziecię spało na łóżku. Hrabia stanął między łóżkiem a ścianą, i wziąwszy do rąk mały złoty kamieniami wysadzany krucyfiks po swojej matce, położył go na niemowlęciu i rzekł:
— Oto straszliwa próba! Dziecię zaklinam cię w imię Boga, wyjaw prawdę! Otwórz oczy w chwili, gdy wymówię imię twego prawdziwego ojca! — I w postawie jakby kapłańskiej silnym głosem zawołał po trzykroć: Flamarande! Flamarande! Flamarande! Dzieciak ani się nie ruszył. — A więc nie jesteś moim synem! rzekł hrabia, jakby niemowlę zrozumieć go mogło: Może teraz przyznasz się do twego własnego ojca — i zawołał: Salcéde! Salcéde!
Salcéde! Przypadek zrządził, że maleństwo otworzyło oczy. Hrabia gwałtownie zadzwonił.
Przywołałem o trzy kroki za mną stojącą mamkę, i kazałem jej wejść. Hrabia oddał jej dziecko mówiąc spokojnie: — Bądź w pogotowiu do drogi.
Gdy i ja wejść za nią chciałem, zatrzymał mię i rzekł: — Każ zaprzęgać, pojedziemy do merostwa, niech się spełni olbrzymie kłamstwo. Jutro rano chrzest a wieczorem wyjazd.
Merostwo o dwa kilometry oddalonem było od zamku. Hrabia rozkazał mamce, by siadła z dzieckiem do powozu, a do mnie trzymającego mu drzwiczki obrócił się mówiąc: — Siądę obok ciebie na koźle. — Kazał potem furmanowi oddać sobie lejce. — Będę sam powozić, a ty wsiądź do karety; dziś będę twoim woźnicą.
— Panie hrabio, prosił Józef, koń dziś znarowiony, nie chodził ośm dni w zaprzęgu, a droga teraz bardzo zła.
— Właśnie dla tego, odparł hrabia wskakując lekko na kozioł. Zapominasz mój chłopcze, że to ja nauczyłem cię twego rzemiosła.
Józef, czy z uszanowania czy bojąc się jakiego wypadku, siadł za powozem. Koń nie chciał ruszyć z miejsca i stawał dęba, a hrabia batożył go z wściekłością, nareszcie popędziliśmy cwałem. Byłem w obawie, czy pan Flamarande nie oszalał i czy nie ma zamiaru wywrócić nas wszystkich w Loarę.
Szczęściem wioska Sévines ciągnęła się wzdłuż prawego brzegu rzeki, mieliśmy tylko przebyć mały dopływ także wezbrany. Przejechaliśmy go w bród bez wypadku, ale nie bez strachu. Sam tylko hrabia zachował zimną krew do końca.
Byłem obecny przy zeznaniu jako świadek; dziecko otrzymało imiona Ludwik Gaston de Flamarande, a gdyśmy z powrotem wsiadali na kozioł, hrabia mię spytał, czy powoziłem już kiedy?
— Czasem kabryoletem, odrzekłem.
— A więc możesz i dziś powozić, weź lejce.
Byłem posłuszny, ale gdyśmy się zbliżali do tego potoku, chciałem mu je oddać.
— Nie trzeba, po co, rzekł do mnie, jedź ciągle, i zaczął podcinać konia, który prawie przeskoczył tę wodę na metr głęboką. Wtedy odebrał mi hrabia lejce i powiedział: — Dość dobrze rozumiesz się na tej sztuce; weźmiesz jutro ten powóz i tego konia, znasz go przecie, to Zamor. On może wszystko przetrwać, pojedziesz nim całą noc bez wypoczynku, póki nie padnie. Wtedy nie troszcz się o niego i weź konie pocztowe. Nie wstrzymuj się aż u celu twojej podróży.
— A gdyby dziecko w drodze zachorowało?
— Nie zatrzymuj się wcale!
— A gdyby umarło?
— Takie dzieci nigdy nie umierają, odpowiedział. Ale czy potrafisz się przebrać tak, by cię nie poznano: przyprawić sobie faworyty i włożyć perukę? Oto masz klucze, pójdź dziś wieczorem na strych, pod numerem siódmym znajdziesz wszystkie przybory potrzebne do przebrania się. Przed mojem ożenieniem grano tu raz teatr i kazałem tam wszystkie graty poprzenosić. Jesteś zręczny i pojętny, nauczyłeś się z taką łatwością powozić, potrafisz więc równie szybko przeistoczyć twoją powierzchowność; czego się nie umie, powinno się zaimprowizować.
Nazajutrz rano ochrzczono dziecię z wody w pokoju matki, a w południe zawołał mnie hrabia do siebie.
— Jesteś bardzo pomięszany, rzekł do mnie, widzę że nic mi tu nie pomożesz. Weź powóz i jedź do mego folwarku Montcarreau, tam odbierzesz pieniądze należące mi się za dzierżawę, i nie wracając już, zaczekasz do nocy. Potem pojedziesz do lasku Verson, i tam zaraz z kraju, w miejscu, gdzieśmy to kiedyś rozmawiali o interesach Montcarreau, zaczekasz póki nie nadjadę.
Gdy Józef oddawał mi zaprzężonego Zamora i spostrzegł że przypatrywałem się z zajęciem, w jaki sposób wkładał uprząż na niego, powiedział do mnie:
— Zdaje mi się, że radość posiadania spadkobiercy pomięszała zmysły pana hrabiego. Jak można puszczać pana w drogę z Zamorem! To rzecz nie lada; czy pomyślałeś pan nad tem, panie Karolu?
— Pomyślę o tem w drodze, odparłem. Nie zwykłem wdawać się w rozmyślania przed wypełnieniem rozkazu.
Blisko było do Montcarreau i drogi w tej stronie nie były popsute. Dzierżawca wypłacił mi całą należytość, a chcąc się doczekać wieczora, skorzystałem z jego uprzejmych zaprosin na objad. Byłem niewypowiedzianie wzburzony, ale całą silą woli panowałem nad sobą. Nareszcie zrobiła się noc ciemna i deszcz zaczął padać. Udałem się do lasku Verson, gdzie całą godzinę czekałem starając się głaskaniem uspokoić Zamora, aby nie połamał wszystkiego. Biedne zwierzę nie pojmowało, dlaczego pomimo małej odległości nie wracamy na noc do zamku: — Nie wiesz biedny mój Zamorze, pomyślałem sobie ze smutkiem, że już tam nigdy więcej nie powrócisz.

XXIII.

Nareszcie o dziesiątej godzinie usłyszałem w ciemności słabe kwilenie dziecięcia. Hrabia odważnie prowadził mamkę leśnemi manowcami. Wsadził ją do powozu, w milczeniu wskoczył na kozioł i w dziesięciu minutach przeleciał prawie całą milę. Wtedy dopiero rzekł do mnie:
— Tak powinieneś jechać, znam mego Zamora, tym krokiem pójdzie do trzeciej lub do czwartej z rana, i o tym czasie będziecie już blisko Vierzon. Tam się zatrzymasz, aby przeczytać te oto szczegółowe moje instrukcje; uważaj abyś ich nie zgubił.
Oddał mi do rąk pismo, zeskoczył na ziemię i znikł. Zamor był pysznem zwierzęciem, hrabia utrzymywał, że kupił go za bezcen zapłaciwszy dziesięć tysięcy franków za niego. Straszny stawał się wtedy tylko, gdy się zniecierpliwił, ale gdy mu się nie sprzeciwiano, biegł szybko, regularnie i miarowo, niczego się nie straszył, przed niczem się nie cofnął. Znałem go już dobrze, nie obawiałem się wcale, i prawie nie potrzebowałem trzymać lejce. Biegł bez wytchnienia, kierując się wybornie w ciemnościach, gdyż z przezorności nie pozapalałem latarni. Mamka w głębi powozu zachowywała się spokojnie a dziecię zdawało się być uśpione. Nie czułem najmniejszej potrzeby snu, byłem w gorączce. Jechałem jak we śnie i tylko chłodny wiatr owiewający twarz moją krzepił nieco moje siły. Jedna tylko myśl uporczywa zajmowała cały mój umysł, wypowiadałem ją więc słowami po cichu jak gdybym potrzebował usłyszeć czyjś głos powtarzający ją bezustannie: — Gdybyś był nie podjął się wykonania tego rozkazu, twój pan, który musi być albo człowiekiem okrutnym albo warjatem, byłby nieochybnie zabił to biedne dziecię. Wprawdzie porywasz go matce, ale robisz to dla jego ocalenia; jedź więc, ulegasz tylko konieczności! — I powtarzałem sobie wciąż jak w obłędzie: Ulegasz konieczności!
Zostawiliśmy już za sobą wioskę Loge, która była ostatnią stacją pocztową przed Vierzon, kiedy Zamor zatrzymał się nagle i zrobił takie poruszenie jakby się chciał położyć. Zeskoczyłem z kozła, a gdym mu nozdrza moją chustką od nosa obcierał, natychmiast cała krwią przesiąkła.
Dzwonnica w Vierzon widniała z daleka, spojrzałem na zegarek, wyprzedziliśmy całą jedną godziną czas wyznaczony przez hrabiego. Mogłem więc pozwolić odetchnąć szlachetnemu zwierzęciu i skorzystałem z tej zwłoki aby rzucić okiem na pismo pozostawione mi przez mego pana. Pan Flamarande opatrzył mnie na drogę małym przyrządem, gdybym potrzebował zrobić sobie światło. Pierwsza instrukcja brzmiała w następujący sposób:
„1o W małem oddaleniu od Vierzon zatrzymasz się na pięć minut aby się przebrać, gdyż mógłbyś być poznanym w mieście przez kogo z naszych znajomych. Gdybyś potrzebował zostawić u kogo Zamora, przybierzesz nazwisko Jakóba Le Seuil, zapłacisz za niego z góry i powiesz, że w przeciągu dwóch tygodni przyjdziesz odebrać swojego konia. Drugi ustęp instrukcji odczytasz wtedy, kiedy konie pocztowe będą zaprzężone a ty wsiądziesz do powozu. Mamka niech wcale nie wysiada i staraj się, żeby was nikt w Vierzon lub gdziekolwiek indziej nie spostrzegł“.
Poleciłem mamce żeby się w powozie zamknęła a sam pociągnąłem Zamora za cugle chcąc spróbować czy pójdzie dalej. Nie chciał ruszyć z miejsca. Przeczekałem jeszcze kilka minut, po upływie których uderzył kopytem o ziemię jak gdyby mi znak dawał, że może już puścić się w drogę, usiadłem więc znowu na koźle: Zamor ruszył dalej swoim szalonym kłusem tylko chwilami potrząsał głową i przy brzasku świtającego dnia zobaczyłem ślady krwi na bielejącej drodze. Dojechaliśmy jednak do stacji a gdy konia odprzęgano upadł, aby już więcej nie powstać. „Pański koń zdechł“ zawołano. Nie mogę wypowiedzieć przykrego wrażenia jakie wywarł na mnie ten przewidziany wypadek i jakiego bolesnego doświadczałem uczucia, kiedy słyszałem obok siebie glosy pożałowania: — Co za śliczne zwierzę, jakież to nieszczęście!
W dziesięć minut potem siedziałem już w powozie, bo nie miałem już potrzeby podszywać się pod cudze nazwisko; skręciliśmy drogą do Bourges. Spoglądnąłem na dziecię, spało spokojnie. Mamka mówiła do mnie, ale nie odpowiadałem jej, nie wiedziałem nawet o co mnie pyta. Czułem się martwym, złamanym i prosiłem jej aby mi pozwoliła przedrzymać się trochę. Jakoż wkrótce zasnąłem.
Na następnej stacji przeglądałem dalsze instrukcje i zakupiłem dla nas żywności. Było w powozie trochę, bielizny dla dziecka ale mimo to miałem polecenie, bym dostarczył wszystkiego co tylko potrzeba dla mamki i dziecka, żeby zaś nie ściągnąć niczyjej uwagi miałem robić tylko drobne sprawunki i to nie w jednem miejscu. Mogłem mamce pozwolić iść pieszo od czasu do czasu, gdyby tego wymagała, byle tylko nie pokazywała się przy ludziach. Droga na sza przez Bourges, Moulins, Roanne, Lyon, e t c. To wytyczono w mojej instrukcji z największą dokładnością. Nie była to praca szalonego — wszystko jest na sekundę obliczone, nawet zapytania, jakie mamy nas spotkać, były przewidziane i mieliśmy na nie przepisane odpowiedzi.

XXIV.

Czując się nieco pokrzepionym ze znużenia, mogłem już z matką rozmawiać. Spostrzegłem, że biedna kobieta była w tem samem co ja usposobienie i musiałem bronić się przeciw jej zarzutom. Przedewszystkiem zaniepokoiło ją moje przebranie i nie mogła się do mnie przekonać, póki nie zdjąłem peruki i blond faworytów. „To mi wszystko jedno, powtarzała ciągle, wciągnąłeś mnie pan do nieczystej sprawy. Powiedziałeś mi pan, że bez niczyjej krzywdy mogę zarobić znaczną sumę i dałam się oszukać! Porywamy to biedne dziecię, a jestem przekonaną, że matka jego nic o tem nie wie, i nie zezwoliłaby na to. Ona taka dobra ta pani, to anioł łagodności, a mąż jej wygląda jak szatan co kpi sobie z Boga i ludzi. Jego spojrzenie strachem przejmuje. Nie śmiałam mu się sprzeciwić, kiedy mi wczoraj na łąkę iść rozkazał, a gdym go spytała dla czego koniecznie tam iść kiedy łąka cała stoi pod wodą? — Dla czego? odpowiedział mi — nie pytaj nigdy o przyczynę jeźli nie chcesz, abym zerwał naszą umowę. Zrobiłam co kazał. Poszłam ścieżką prowadzącą przez łąkę; tak tam było ślizko, że mało nie upadłam. Doszłam aż do tej chatki z łabędziami, a potem wróciłam krytą ulicą jak mi pan hrabia rozkazał. Tam czekał już na mnie i zaprowadził mnie do swego pokoju, gdzie zapalono świece, bo okna były szczelnie pozasłaniane. — Ukrywam cię, rzekł do mnie — nie rusz mi się ztąd krokiem. Możesz położyć się na tej sofie, jeźli potrzebujesz spoczynku, albo jeźli chcesz połóż tam dziecko. W tej szafie znajdziesz posiłek. — Wyszedł, a po chwili słyszałam wielkie krzątanie po domu, wychodzono i wchodzono bez ustanku tak jakby za mną szukano. Wieczorem przyszedł hrabia powiedzieć mi, żebym przebrała dziecko w przygotowaną już inną bieliznę, która była o wiele grubsza i nie znaczona. Wziął potem tę, którą z dziecka zdjęłam i spalił ją na kominku gdzie rozniecony był wielki ogień. Polecił mi następnie, abym była w pogotowiu do drogi, gdy po mnie przyjdzie. O wpół do dziesiątej powrócił kręconemi schodami w wieży, sprowadził mnie trzymając pod ramię, bo trzęsłam się cała ze strachu i traciłam przytomność, i zaprowadził wreszcie do lasku, gdzie nas pan oczekiwałeś. Co to wszystko znaczy, proszę mi powiedzieć.
— Przysięgłaś o nic mnie nie pytać — odpowiedziałem jej.
— Muszę wszystko wiedzieć, bo w przeciwnym razie jak tylko przyjadę na miejsce, zeznam wszystko w merostwie. Nie chcę mieć cudzych grzechów na sumieniu.
Pomimo całej mojej wymowy nie zdołałem jej przekonać, póki nie przeczytała zeznania, które wymogłem na panu Flamarande. Musiałem pokazać jej ten dokument chcąc ją uspokoić. Podczas drogi czuwała troskliwie nad dzieckiem, w czem pomagałem jej jak tylko mogłem, niepokojąc się w głębi duszy, żeby ta podróż, która trwała cztery doby, nie szkodziła zdrowiu dziecięcia. Szczęściem dziecię było tak spokojne, jak gdyby przyszło na świat w najlepszych warunkach. Odbywaliśmy więc naszą podróż daleko swobodniej i bezpieczniej, aniżeli sobie wyobrażałem. Mamkę dręczyła tylko myśl o biednej matce, której dziecię wydarto, ze wszystkiego zresztą była zadowoloną i oddała się z całą czułością macierzyńską swemu wychowankowi. Z niezmierną radością powitała szare oliwki i kamieniste wzgórza swojego kraju. Wychwalała przedemną piękność swojej wioski, która w jej mniemaniu była najpiękniejszą w świecie miejscowością.
Kraj był rzeczywiście prześliczny, ale nie widziałem w życiu straszniejszej jaskini jak ta wioska. Leżała ona w górach o trzy mile od Nicy u stóp olbrzymich Alp. Zimno tam było niesłychane. Chaty porozrzucane były po skale mającej kształt głowy cukru, zkąd rozlegał się cudowny widok; ale że to była starożytna i warowna siedziba zakonu templarjuszów otoczona wyszczerbionemi murami i staremi wieżycami, przeto wszedłszy już w sam środek mieściny, nie widziałeś nic jak tylko masę starych domów tulących się do skały, o wklęsłych, ciemnych i ciasnych uliczkach. Ani jednego punktu, zkądby było można spostrzedz morze albo góry. Powiedziałbyś, że wpośród przepysznej okolicy i pod lazurowem niebem starożytni założyciele tej cytadeli postanowili sobie nic nigdy nie widzieć oprócz swego ponurego mieszkania, byle ich tylko z zewnątrz nie widziano. Rynek w samym środku mieściny był otoczony w okół niskiemi i podmurowanemi arkadami formującemi galerje, nad któremi urządzone mieszkania pozbawione nawet były światła słonecznego. Moja towarzyszka która tam mieszkała, starała się mię przekonać, że one miały wielkie podobieństwo z galerjami Palais Royal w Paryżu.
Pomyślałem z przerażeniem, jakiegoby uczucia doznawała pani Flamarande widząc syna swego wrzuconego do tego strasznego więzienia z wyperfumowanego i wygodnego mieszkania; ale gdy zobaczyłem chudych, czarnych, ale zwinnych i mocnych chłopców, bawiących się hałaśliwie na popękanym bruku, których krzyki rozlegały się donośnie pod temi nędznemi sklepieniami, powiedziałem sobie: — Żyją jak mogą a zdrowie ich krzepkie i silne. Zdrowsi są oni i mocniejsi od pana Flamarande, chociaż go od dziecka w puchy owijano.

XXV.

Przedstawiłem się siostrze mamki jako pastor protestancki jeżdżący własnym powozem pocztowym, a że jestem z powołania człowiekiem ewangelicznym, więc spotkawszy matkę z bardzo zmęczonem dzieckiem na stacji pocztowej, wziąłem ją z litości do mego powozu. Biedna kobieta nie miała słów na wyrażenie uwielbienia i wdzięczności za opiekę nad siostrą. Cóż dopiero, gdy przeszedłszy całą wioskę wynająłem maleńki dość schludny i na świeższem powietrzu stojący domek, gdzie obie siostry miały się zaraz nazajutrz sprowadzić. Nie kosztowało mnie to wiele! Pozwoliłem sobie tego wydatku na mój własny rachunek, bo pan Flamarande nie przewidział w swoich instrukcjach, że wygoda biednego małego wygnańca będzie mię do tego stopnia obchodzić. Zdawało mi się, że zajmując się Gastonem okupuję poniekąd moją współwinę, jak gdybym się spodziewał, że odzyska kiedyś matkę i będzie nosił nazwisko Flamarande.
Nazajutrz rano urządziwszy wszystko jak należy i dopilnowawszy wszystkiego, opłaciłem dość okrągłą sumką milczenie mamki, wsiadłem do powozu i stosownie do ostatnich paragrafów moich instrukcji udałem się do Włoch, gdzie miałem nająć i urządzić willę w okolicach Perouzy nad jeziorem Trazimenu. Tam, miałem oczekiwać przybycia moich państwa. Takie było zakończenie śmiałego i dziwacznego zamiaru, jaki powziął hrabia Flamarande, aby zagrzebać żywcem syna swojej żony i kazać go uważać za utopionego w czasie powodzi w Sévines.
Sądziłem, że ten zamiar nie da się urzeczywistnić, taki więc skutek przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Lata upłynęły nim tajemnica wyszła na jaw.
Po trzech tygodniach mego zamieszkania nad jeziorem Perouzy, otrzymałem list od hrabiego uwiadamiający ranie, iż przybędzie w końcu tygodnia. List kończył się temi słowy: „Czuwaj nad wszystkiem stosownie do ostatnich paragrafów moich instrukcji.“
Domyśliłem się, że się to ściągało do dziecka, odczytałem więc uważnie część odnoszącą się do mego wyjazdu z Sévines. Miałem udawać, iż nie wiem nic o zniknięciu dziecka, o którem ogłoszono, iż pochłonęły go fale dnia 16. maja o drugiej godzinie z południa, podczas kiedy ja wyjechałem z Sévines o dwunastej. Hrabia niby kazał mi się spieszyć, gdyż był trochę niespokojny o znaczne pieniądze które miał podjąć w Marsylji. Przedtem byłem w Montcarreau dla odebrania należącej się raty a ponieważ dzierżawca prosił mnie o zwłokę, musiałem poczekać do wieczora i po sprzedaniu w drodze do Marsylji konia, którego się chciał hrabia pozbyć, pojechałem dalej końmi pocztowemi. Potem w Marsylji miałem otrzymać list od hrabiego, w którym kazał mi po odebraniu pieniędzy pojechać do Perouzy. W liście tym nie było żadnej wzmianki o wypadku w Sévines, miałem więc okazać zdziwienie i przestrach przed panną Julją, z którą jedynie tylko mogłem o tem mówić, gdyż ona tylko jedna miała z państwem do Perouzy przyjechać. Nieprawdopodobnem było, żeby hrabinie przyszła fantazja zadawać mi jakie pytania w tym przedmiocie; objaśniono mnie więc dokładnie i mogłem śmiało czekać ich przybycia.
Śmiało! bez wątpienia, jużem się przyzwyczaił do narzuconej mi obojętnej roli; ale ścisnęło mi się serce na widok wysiadającej z powozu tej niedawno tak szczęśliwej i pięknej kobiety. Był to tylko jej cień. Jeżeli nie przebyła jakiej ciężkiej choroby, dowiedziawszy się o swojem nieszczęściu, to widocznie niknęła zwolna, trawiona głębokim i nieuleczonym smutkiem. Zdawało mi się, że przyjechała tu umrzeć. Pan Flamarande stał mi się nienawistnym.
W pierwszej chwili przyszła mi myśl wyjawić wszystko; ale zanadto byłem skompromitowany i za daleko zaszedłem, aby cofnąć się tak prędko. Czekajmy, powiedziałem sobie. Jeśli mężnie wytrwa, mniej boleśnym będzie dla niej dzisiejszy stan rzeczy, aniżeli gdyby się dziś już dowiedziała, że syn jej wygnany i oddany w obce ręce. Nie zgodziłaby się z pewnością na pozostawienie go tam, a uparty i nieugięty w swem postanowieniu hrabia mógłby Bóg wie co jeszcze wymyśleć, ażeby dziecka nigdy nie odnaleziono. Zniosłem więc tę przykrą próbę, kiedy pani widząc mnie wychodzącego na jej przyjęcie, rzekła:
— Wiesz Karolu, co ja przeszłam? — Nie czekała mojej odpowiedzi, bo dobrze udane zdziwienie, malujące się na mojej twarzy, powiedziało jej więcej niż słowa. Jak tylko zobaczyłem się z Julią i zaczęła odpowiadać na moje pytania, dowiedziałem się najdrobniejszych szczegółów, które z gorączkową niecierpliwością chciałem usłyszeć.

XXVI.

— Zdaje mi się, mówiła, że pani tego nie przeżyje; ona się na śmierć zadręczy. Gotowam się sama rozchorować patrząc na nią płaczącą po całych dniach i nocach.
— Ah, tak Karolu, łzy jej nie osychają, oblewają poduszkę na której zasypia, padają na każdą łyżkę strawy, na każdy kęs chleba! Kiedy pan do niej mówi i krzepi jej odwagę, nic nie odpowiada, nawet ócz nie otrze, a łzy wyżłobiły już bruzdy na jej policzkach. Nie przypuszczałam, żeby kobieta mogła tak opłakiwać stratę dwudniowego dziecka, które zaledwie widziała. Co to znaczy macierzyństwo! Niech Bóg mnie na zawsze od tego zachowa!
— Amen, Juljo; ale nie mówisz mi, jak się to nieszczęście stało.
— Któż to może wiedzieć? Ta głupia mamka, którąś sprowadził...
— Gdzież to ja. Nie znałem jej nawet, pan rozkazał mi tylko pojechać po nią do Orleanu; dawno już była przez niego zgodzona.
— Być może. Nikomu nie mówiła co za jedna i zkąd się wzięła; to nawet niepokoiło panią i wszyscy dziwili się dziwactwu pana hrabiego, który nic tak nie robi, jak inni. To tylko pewna, że chodziła na łąkę do łabędziej chatki, jakby to mogło zajmować dziecinę, która ócz jeszcze nie otwierała! Bez wątpienia mamka nie widziała jeszcze nigdy łabędzi i uległa tylko głupiej ciekawości; widziano ją tam, ale już ztamtąd nie wróciła. Spostrzeżono ślady jej nóg na piasku, wołano, szukano jej wszędzie, nareszcie ogrodnik przyniósł jej chustkę i czepek dziecięcia, który woda wyrzuciła na piasek w alei. Rozbiegli się szukać wszędzie; przez ośm dni i nocy ani na chwilę nie zaprzestawano poszukiwań. Pan hrabia nie wracał prawie do domu, chodził z Józefem, a najczęściej sam pieszo lub konno. Twarz jego wyrażała spokój, a ust nie otwierał tylko do dawania rozkazów. Nie spodziewał się nic, chciał tylko odnaleźć ciała, ale i tego musiał się wyrzec. Kiedy kto się odważył zbliżyć do niego z pożałowaniem lub zapytaniem, odpowiadał tonem szorstkim: — Proszę nic do mnie nie mówić. — Pani znowu nękała nas bezustannemi pytaniami i prosiła nas rozdzierającym głosem, abyśmy jej dziecko oddali. Pan zapewne nie miał serca udawać przed nią, ale doktor powiedział, że ma gorączkę, więc obecność dziecka drażniłaby ją więcej. To jednak nie wystarczyło na długo, powiedziano jej więc znowu, że wilgoć sprawiona wylewem rzeki szkodziła małemu, a że było chore, musiano je przenieść dla zmiany powietrza. Przez kilka dni następnych mogło się to utrzymać, ale jak tylko pani wstała, natychmiast chciała iść do dziecka. Wtedy dopiero doktor obowiązał się powiedzieć jej, że umarło na zapalenie płuc. Ukryto przed nią tragiczny koniec mamki, która z dziecięciem utonęła. Czuwaliśmy nad nią gorliwie, aby jej tego kto nie powiedział, i dotąd nic jeszcze o tem nie wie. Jak tylko lekarz zadecydował, że może już jechać, pan hrabia zaraz nas uwiadomił, że jedziemy do Włoch, aby rozerwać i uleczyć panią. Ale to się na nic nie przyda, panią nie nie zajmuje, ona nic nie widzi, myśli tylko o swoim smutku; nie skarży się wcale, nic nie mówi, poddaje się wszystkiemu co tylko przepisano dla jej zdrowia, nie mówi nikomu: Po co mi życie? ale sobie powtarza to bezustannie i łatwo przewidzieć, że wkrótce umrze.
Pomimo przepowiedni Julji i moich własnych niepokojów, pani przychodziła po trochę do siebie i smutek jej nawet zdawał się powoli rozpraszać.
Julja wytłumaczyła mi przyczynę tej zmiany. Pani po upływie trzech miesięcy cieszyła się nadzieją powtórnego macierzyństwa. Hrabia zdawał się być z tego niezmiernie zadowolony. Od pamiętnego zdarzenia w Sévines humor jego był zadziwiająco jednostajny.
Włochy służyły mu, czuł się prawie zupełnie zdrowym. Polował często nad brzegami jeziora, z żoną widywał się tylko przy stole, ale obchodził się z nią daleko łagodniej jak wprzódy. Willa, którą zamieszkiwaliśmy, nie była wcale piękną, ale nie mogłem znaleźć lepszej, za to położenie miała prześliczne, powietrze wyborne i nic tam nie przypominało smutnego pobytu w Sévines.
Pewnego dnia, gdy hrabia był w dobrym humorze, ośmieliłem się prosić go, aby mi pozwolił pojechać do Marsylji, gdzie miałem coś do załatwienia.
— Bardzo dobrze, odpowiedział mi, uwalniam cię na cały miesiąc. Będziesz miał dość czasu, aby się dowiedzieć zarazem o zdrowiu tamtego, napiszesz do matki z zapytaniem, czy jej na czem nie zbywa. Nikt nie jest przypuszczony do naszej tajemnicy, trzeba więc, aby czuła swój własny interes w dotrzymaniu jej.
Nie zwierzyłem się wcale hrabiemu, że miałem zamiar udać się osobiście do Nicei i obaczyć na własne oczy co się dzieje z biednem dziecięciem. Śniło mi się ono co nocy, czułem konieczną potrzebę widzenia go, bo byłem jak człowiek mający zbrodnię na sumieniu.

XXVII.

Pojechałem więc do twierdzy templarjuszów, zawsze w roli dobroczynnego pastora i znalazłem dziecię w wybornem zdrowiu, a obie kobiety zadowolone i szczęśliwe.
Powróciłem do Perouzy uszczęśliwiony, bo zdawało mi się, że odzyskałem już prawo spoglądania śmiało w oczy mojej pani.
Zastałem tu niejakie zmiany w dawniejszym trybie życia. Pan hrabia otaczał swoją żonę wielkiemi względami, i nawet w obawie, aby się w swojej samotni trazimeńskiej nie nudziła, umyślił przenieść się dla niej na zimę do Neapolu. Nie mogłem się powstrzymać, aby mu nie wyrazić radości z powodu że wyrzekł się już swojego mściwego systemu. — Tak jest, odpowiedział mi, skróciłem czas próby. Łzy jej dostateczną były karą i pokutą; dosyć mi już tego, nie był to wcale zajmujący widok. Będę miał wreszcie potomka — co do którego żadnej nie mam wątpliwości. Zależy mi na tem żeby nie chorowała i nie była smutną, winien jej jestem pewne ustępstwa i trochę rozrywki.
Przepędziliśmy zimę w Neapolu, zwiedziwszy Rzym i Florencję. Pani cały czas była zupełnie zdrową.
W maju 1842 r., właśnie w rok po urodzeniu się pierwszego Flamaranda, ujrzał drugi światło dzienne, równie zdrów i piękny jak tamten. Pani życzyła sobie powrócić nad jezioro Perouzy, bo polubiła to miejsce i ten klimat. Całą gorącą miłość którą żywiła dla tamtego, przelała na ten nowy swój skarb; nie opuszczała go ani na chwilę i nim tylko żyła.
Teraz hrabia był już zupełnie spokojny i powiedział sobie, że osiągnął swój cel. Pani żyła w dobrowolnem odosobnieniu, a zachowała się tak przykładnie, że przeszłość wymazała się z pamięci hrabiego jak sen przykry, a domowe jego pożycie zdawało się być jednem z najszczęśliwszych, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Ponieważ klimat włoski sprzyjał jego zdrowiu, postanowił przepędzić tam lat kilka. Wolałby był zamieszkać we Florencji, ale że pani przemawiała za pobytem w Perouzie, wynajął więc stary zamek w pobliżu tego cudownego miejsca, gdzie tyle okazałych wznosi się pomników. Prowadzili tam dom otwarty i hrabia nie okazywał już najmniejszej zazdrości. Pory letnie spędzali nad brzegami tego pięknego bladoróżowego jeziora, gdzie drugi ich syn, Roger, pod szczęśliwszą gwiazdą ujrzał światło dzienne od biednego Gastona w Sévines.
Szczęście to trwało trzy lata. Nikt nie domyślał się nawet ile łez i smutku kryło się po za tem szczęściem. Co roku odwiedzałem Gastona: rósł i rozwijał się szybko i prowadził wesołe życie z swoimi rówieśnikami. Zdawał się być szczęśliwym, a matka uwielbiała go, bo był piękny i łagodnego usposobienia. Byłem z tej strony zupełnie zadowolony, bo sądziłem, że hrabia odepchnie raz na zawsze wszelkie podejrzenia i odda swej żonie syna pierworodnego, widząc ją tak cnotliwą i rozsądną.
Ośmieliłem się raz podsunąć mu tę myśl. — Nigdy! zawołał. Jak mogła taka myśl powstać w twojej głowie teraz, kiedy mam prawdziwego syna, pięknego chłopca, krew mojej krwi i kość mojej kości, który ma prawo przed Bogiem i ludźmi nosić moje imię i przekazać go swoim potomkom. Jakto! miałbym mu dawać za starszego brata, i głowę rodziny jakąś chodzącą zagadkę, istotę wątpliwego pochodzenia, przedmiot wstydu i boleści! Nie, nigdy! Chcę aby to dziecko żyło w niewiadomości swoich praw legalnych, czyli raczej praw niesprawiedliwych, które mu jednak kodeks zapewnia. Nie wiedząc o ich istnieniu, nie będzie się nigdy na nie powoływał.
— Nigdy, jest to wielkie słowo panie hrabio! Czas, przynosi z sobą tyle nieprzewidzianych rzeczy!
— To słowo, powiadam ci, jest tak pewne, jak tylko może być pewną rzecz ludzka. Chodzi tylko o to, aby dzieła dokonać. Troje nas posiada tę tajemnicę. Z nas trojga mamka jest już teraz osobą zbyteczną. Dziecko ma już trzy lata, nadszedł więc czas rozłączenia go z rodziną, której go prowizorycznie narzuciłem. Pojedziesz po niego i zawieziesz go w inną stronę, gdzie wszystko tak urządzisz, aby przybył zupełnie nieznany i wychowany jak wieśniak albo robotnik, słowem, tak jak dziecko z ludu. Skoro się nim zajmujesz, pamiętaj aby go wychowano moralnie i żeby posiadał środki urządzenia się kiedyś w skromnym stanie, do jakiego go przeznaczam. Dostarczę potrzebnych do tego pieniędzy, ale niech nigdy więcej o nim nie słyszę.
— Kiedy tak, odpowiedziałem, to niech pan hrabia raczy mi udzielić potrzebnych informacyj, tak jak pierwszym razem; zastosuję się do nich.
— Nie, Karolu, odpowiedział mi swoim absolutnym tonem. Żadnych więcej informacyj! za wszystko ty sam odpowiadasz. Jesteś zręczniejszy, przezorniejszy i praktyczniejszy odemnie. Znasz już moje zamiary, moją niewzruszoną wolę. Ja mam najzupełniejszą wiarę w twoją skrupulatność. Zrobisz dla tego dziecka co tylko można zrobić dobrego, ale w granicach przezemnie ściśle zakreślonych, t. j. niech ten Salcéde będzie z ludu, przez lud wychowany i między ludem osiedlony. Oszczędź mu nędzy, poniżenia, ale nigdy pracy! Nie psuj go, bo zostanie bandytą, gdyż postanowiłem sobie nie dać mu nic nadto, co uważam za konieczne. Jedź, mój przyjacielu, uwolnij mnie na zawsze od niego i licz na moją wdzięczność tyle, ile ci tylko na to twoje sumienie pozwoli.
— Nie, panie hrabio, oh! nic nie przyjmę za tę utrapioną sprawę! Jesteś pan bezsilnym wobec kary, na jaką zasługuję, gdyby mnie wykryto.
— Mylisz się; mogę cię upoważnić do przedłożenia zeznania, które kazałeś mi podpisać i które obu nas usprawiedliwia. Upoważniam cię naprzód do tego w razie jakiego wypadku; ale żadne nieszczęście nam nie grozi, mam tego pewność największą, wszystko dobrze się uda.
— Pan hrabia nie możesz mieć tej pewności...
— Mam ją.

XXVIII.

Czy robił jeszcze jakie próby i używał znowu tajemniczych zaklęć, jakim uległ Gaston nazajutrz po swojem urodzeniu? Hrabia o niczem nie wątpił, bo był zabobonny. Ja zaś, który nigdy nie wierzyłem w swoją gwiazdę, wyjechałem bardzo niespokojny do Nicei, gdzie spodziewałem się zastać na jarmarku mamkę Gastona. W istocie znalazłem ją w tłumie i kazałem jej nazajutrz wyjechać do Paryża, sam zaś udałem się tam natychmiast, zaopatrzony przez nią w różne wskazówki i pełnomocnictwo do odebrania jej syna z Saint Germain. W oznaczonem miejscu i czasie stawiła się z Gastonem, oddała mi go, i odebrała z rąk moich swoje dziecię. Według umowy wypłaciłem jej dwadzieścia tysięcy franków, aby mogła osiąść w okolicach Paryża. Wziąłem Gastona za rączkę i uwiozłem go czemprędzej we fiakrze, obawiając się, aby poczciwa kobieta w przystępie tak różnorodnych uczuć jak radość z odzyskania swego dziecka, a smutek przy rozstaniu z dzieckiem przybranem, które tak polubiła, nie wygadała się z czem przed Gastonem. Starałem się wszelkiemi sposobami rozerwać Gastona, zabawić go i dać mu przez dwa dni wypocząć w zaimprowizowanem naprędce mieszkaniu na jednem z przedmieść Paryża, poczem dyliżansem udałem się z nim tajemnie do Flamarande.
Miałem nieograniczone pełnomocnictwo, mogłem więc plan mój doprowadzić do skutku. Przywiązałem się do tego dziecka, i zależało mi na tem, aby było szczęśliwe; za nic w świecie nie byłbym je powierzył prostym najemnikom. Nigdzie nie spotkałem godniejszej i uczciwszej rodziny od Michelin’ów. Wreszcie nie znałem miejscowości właściwszej do zagrzebania tajemnicy, jak nieprzystępną wioskę Flamarande. Pani de Montesparre od czasu wyjazdu pana Salcéde boleśnie zawiedziona w swoich projektach, znienawidziła Montesparre. Nie przyjeżdżała tam wcale i nosiła się z zamiarem sprzedania tej majętności. Pan Salcéde gdyby wrócił z swojej wędrówki, nie miałby słusznej przyczyny zwiedzenia tych okolic, a gdyby nawet powrócił i gdyby znowu pani de Montesparre ofiarowała mu swój zamek na mieszkanie, to po ostrożnościach jakie miałem zamiar przedsięwziąć, dochodzenie tajemnicy byłoby zupełnie bezskutecznem. Ostatecznie zaś zniewoliła do obrania tego właśnie miejsca nadzieja, że z czasem hrabia uzna swój błąd i zechce naprawić złe, jakie niesprawiedliwością swoją wyrządził. Chciałem żeby Gaston w tej stanowczej chwili znalazł się tuż pod ręką, i żeby hrabia mógł stosownie do treści znajdującego się w mojem ręku zeznania powiedzieć swej żonie bez wyjawienia istotnej przyczyny:
— Chciałem go wychować jako wieśniaka, aby mu zapewnić wytrwałe zdrowie, a przewidując opór z twej strony wykradłem ci go; nie wydaliłem go jednak z rodzicielskiego domu, jest w moim majątku, w mojej własności, u mnie, wychowany przez oddanych mi i zaufanych ludzi, pod moją nieustanną opieką.
Konieczną by było rzeczą, żeby w danym razie hrabia mógł w ten sposób wyjaśnić rzecz i żonie i światu całemu.
Takie wyjaśnienie swojego postępku uczynione przez niego samego, zadziwiłoby bez wątpienia wszystkich, ale zadziwiłoby mniej niż wszelkie inne. Znano go jako dziwaka, a byli tacy, którzy go nawet mieli za zupełnego warjata. W każdym zaś razie wobec takiego tłumaczenia się, nie mogliby go pociągać do sądowej odpowiedzialności. Nadużył wprawdzie władzy rodzicielskiej, ale nadużył jej tylko z korzyścią swojego syna. Ja zaś byłem posłuszny głowie rodziny, i mogłem udowodnić starania i względy, jakiemi otaczałem powierzone mi dziecię. Nie można było Gastona zaliczyć ani do rzędu opuszczonych ani też zatajonych dzieci, bo nie zatajono urodzenia jego przed władzą. Akty urodzenia jego były w porządku, akty zejścia jego i mamki nie istniały nigdzie, bo przypuszczano tylko, że mogła się z nim utopić.
Uważałem więc myśl umieszczenia go w Flamarande za wyborny wynalazek i udałem się tam z postanowieniem powierzenia dziecka jako mego syna dzierżawcy pana hrabiego.

XXIX.

Rzeczy wzięły inny obrót przezemnie nieprzewidziany. W pospiechu zaopatrzyłem się tylko w strój pastora protestanckiego, który w rzeczywistości nie był przebraniem lecz przyzwoitem i poważnem ubraniem, i miał tę wielką korzyść, że mógł mi służyć zawsze i wszędzie. Prawdziwe przebranie zależało od zmiany mojej fizjonomji, której zręcznie umiałem nadać zupełnie odmienny wyraz. Mogłem się więc bez obawy przedstawić w Flamarande jako służący i zaufany hrabiego. Zostawiłem dziecko w ubraniu wieśniaczem które nosiło w Nicei. Miało wtenczas trzy lata i trzy miesiące.
Gaston był na swój wiek bardzo duży i z łatwością mógł uchodzić za czteroletniego. Nie umiał jednego słowa po francusku i mówił tylko południowem narzeczem górali. Nie było więc niebezpieczeństwa, aby mógł naprowadzić flamarandzkich wieśniaków mówiących zupełnie innem narzeczem na jakiekolwiek domysły o swojem pochodzeniu. Dosyć czasu upłynęłoby, zanim by się mógł porozumieć z nimi do tego stopnia, aby im powiedział jak się nazywa, zwłaszcza że zmieniłem mu nawet imię. Nazwałem go Esperencem, i nie znał innego imienia. Nie mogłem się doczekać chwili przybycia do Flamarande.
Z moim małym nie miałem najmniejszego kłopotu, nie widziałem jeszcze spokojniejszego i łagodniejszego dziecka. Był zdrów jak ryba, nic go nie męczyło ani przestraszało; tylko jego milczący smutek bardzo mnie bolał. Musiał się bardzo nudzić, zwłaszcza, że ani ja jego ani on mnie nie rozumiał. Odgadywałem, co było wyłączną jego myślą. Co chwila zapytywał mnie o mamę t. j. o swoją mamkę. Odpowiadałem mu na migi, że jedziemy do niej. Ucieszył się; widziałem jednak w jego dużych pięknych oczach wyraz takiego smutku i przerażenia, że serce mi pękało z boleści. Nie udaję czulszego niż jestem, ale karę moralną dziecku zadaną uważam jako czyn przeciwny naturze.
Nająłem na dwa dni kabrjolet w Aurillac, gdzie wysiedliśmy z dyliżansu przybywającego z Clermontu. Ułożyłem sobie, że przyjedziemy wieczorem do Flamaraude zkąd na drugi dzień rano chciałem wyjechać. Nie ukrywałem wcale Gastona siedzącego obok mnie. Miał uchodzić za mojego syna.
Nie mogłem wynaleźć dobrego konia. Ten, którym jechaliśmy zmęczył się już bardzo kiedy nas dowiózł do oberży pod „Fijołkiem“ stojącej na zakręcie drogi do Flamarande. Nie mówiłem konduktorowi dokąd właściwie jedziemy. Zapowiedziałem tylko 6 do 8 mil drogi dziennie. Zwyczaj liczenia na kilometry nie był jeszcze po wsiach upowszechniony a mila wiejska stanowiła przestrzeń nieoznaczoną o którą wolno się było targować. To też gdy kazałem memu woźnicy jechać górami, zaczął się sprzeczać ze mną, że zrobił już z dziesięć mil i oświadczył, że koń zmęczony nie pójdzie tego dnia dalej. Powiedział mi, że pod „Fijolkiem“ mogę się przespać wygodnie, chociaż schronienie to nie wygląda bardzo obiecująco. Nie zgodziłem się na to, ale przyznałem, że koń zmęczony i że trzeba mu pozwolić wytchnąć, kazałem mu wypić szklankę wina w oberży, chociaż przez jego niedołęztwo traciłem w połowie drogi przynajmniej dwie godziny.
Miejsce to było smutne, prawdziwa pustynia krzaków na tak jałowej ziemi, że jak daleko wzrok sięgał nie można było dostrzedz ani roli, ani trzody na paszy ani chaty. Droga była tylko wydeptaną ścieżką mało uczęszczaną; przez całe dwie godziny widzieliśmy tylko jednego przechodzącego mulnika.
Noc zapadała, gdy mój konduktor zapytał o kres mojej podróży. Chciałem mu właśnie odpowiedzieć, kiedy zobaczyłem wchodzącego muluika, któregośmy wyprzedzili, a na którego przedtem nie zwróciłem uwagi.
— A! Otóż Ivoine! zawołał nasz gospodarz. — Jak się macie, mój stary, usiądźcie sobie. Gdzie to dziś idziecie?
Imię to wzbudziło moje wspomnienia. Był to ten sam góral, którego spotkaliśmy niosącego rzeczy pana Salcéde w dnia pierwszego naszego spotkania na drodze do Flamarande. Wrócił się tedy z nami i nazajutrz służył panu Flamarande za przewodnika na polowaniu. Przychodził potem nieraz do Montesparre i przynosił panu Salcéde rośliny górskie, oczekując jego rozkazów do dalszych wycieczek, których jednak Salcéde zajęty tylko swą miłością, zupełnie zaniechał.

Znałem więc wybornie poczciwego Ambrożego Ivoine; sprawował on w górach wszechstronnego rzemieślnika. Zdawało mi się, że spoglądał na mnie z pewnem zajęciem, co mnie zaniepokoiło; po niejakim czasie spostrzegłem, że zmyliła go zupełnie moja zmieniona twarz, przybrany głos i ruchy. Odpowiedział gospodarzom, że idzie na jarmark do Salers sprzedać trzy muły i zażądał noclegu. Przyniesiono mu wieczerzę. Od czasu do czasu spoglądał na mnie, ale jak tylko patrzyłem na niego, zręcznie odwracał głowę i oczy.

XXX.

Chociaż mnie nie poznawał, obecność jego mięszała mnie i dla tego spieszyłem się z odjazdem. Widząc że mój konduktor uparł się i pomimo obietnicy podwyższenia zapłaty nie chciał wyjechać, aby jak się tłumaczył przedemną, nie narazić sobie gospodarzy „pod Fijołkiem“, którzy liczyli na to, że u nich zanocujemy — chciałem postawić na swojem i wyprowadziwszy go na dwór zapłaciłem mu za dzień jazdy i powiedziałem, że już go nie potrzebuję. Kazał sobie zapłacić także i dzień następny, uważając go za stracony, co też uczyniłem i nie powiedziawszy słowa gdzie idę, odszedłem. Zostawiłem go w mniemaniu, że chcę przenocować w Lascelle, wiosce bliższej i przystępniejszej od Flamarande. Dziecię szło samo dość długo, ale gdy się noc zrobiła, zaczęło drzemać po drodze. Wziąłem go na ręce. Był bardzo ciężki, ale byłem jeszcze młody i silny, nie szedłem bardzo prędko, więc mnie ta droga nie zmęczyła zbytecznie, tem bardziej, że noc była jasna i świeża.
Z radością ujrzałem wieżę rysującą się mdło na czarnych otaczających ją górach. Zatrzymałem się trochę dla nabrania tchu. Mogła być dziesiąta. Miałem jeszcze iść dziesięć minut pod górę, a była to najprzykrzejsza droga. Spieszyłem się, wiedziałem bowiem, że dzierżawcy kładą się spać wcześnie, jak zawsze wieśniacy, którzy muszą wstawać przed wschodem słońca. Byłem bez tchu, gdym się dostał nareszcie do bramy; była zamknięta na kłódkę, pukałem daremnie. Zbudzić wieśniaków z pierwszego snu jest rzeczą prawie niepodobną.
Byłbym mógł łatwo przeleźć przez bramę, gdybym był sam, ale nie chciałem kompromitować Gastona w tej awanturze, a zresztą psy warczące z cicha mogłyby mnie nieprzyjaźnie przyjąć, widząc mnie przybywającego w tak niewłaściwy sposób.
Biedny mały obudził się i usiadł na ziemi, czekając z wrodzoną mu cierpliwością, żeby Opatrzność opatrzyła go jakiem łóżeczkiem. Żal mi go było serdecznie, jego usposobienie ułatwiało mi nawet postępowanie w wypadkach takich, kiedy na los szczęścia prawie zdawałem jego przyszłość, za co mu byłem wdzięczny i pokochałem go tak, jakby do mnie należał.
Wpośród dręczącego mnie niepokoju, kiedy po kwadransie daremnego pukania nikt mi nie otworzył, przyszła mi myśl obejść budynki i próbować dostać się do środka innym jakim wchodem. Wziąłem więc dziecię na ręce i szedłem wzdłuż murów, póki nie natrafiłem na niską nieprzymkniętą furtkę. Trąciłem ją i znalazłem się w starożytnej galerji podziemnej, z której były drzwi do stajen. Wszedłem do stajni krowiej, a zobaczywszy w głębi próżny żłób a obok wiązkę suchego siana, zrobiłem prędko posłanie dla Gastona, zawinąłem go w mój paletot i chustkę fularową, a potem uspokojony co do niego postanowiłem dostać się bliżej uszu pana dzierżawcy, to jest chciałem pukać do mieszkania zajętego przez niego samego.
Ale trzeba było wpierw pokonać dwa ogromne psy górskie, a te mnie tak źle przyjęły, że musiałem co prędzej wrócić się na dawne stanowisko, zamykając im drzwi stajni przed nosem. Znużenie opanowało mnie; rzuciłem się na świeżą wiązkę słomy i przespałem dwie godziny, pomimo obawy, aby mnie nie spostrzeżono i nie wzięto w pierwszej chwili za złoczyńcę, który nocą zakradł się do domu. Nie dniało jeszcze; daremnie siliłem się zasnąć na nowo. Nie mogłem zachować spokoju umysłu, chociaż sumienie nic mi nie wyrzucało. We śnie zdany byłem na łaskę imaginacji, która skazywała mnie na szalone i przykre sny. Czułem się więcej rozstrojony jak zmęczony, i trapiłem się myślami o rolę, której się podjąłem, i o zadaniu, z którego miałem się wywiązać.
Wahałem się jeszcze co do jednego ważnego punktu. Czy miałem się przedstawić jako zaufany pana Flamarande i znany tu powszechnie, czy przebrany do niepoznania, zjawić się jako obcy zupełnie? I jedno i drugie miało swe strony niebezpieczne. Nagle przyszła mi do głowy myśl nieszczęśliwa, która zdawała mi się z razu najszczęśliwszym pomysłem zapewne dlatego, że zastała mnie nieprzygotowanym do oparcia się jej. Przypadek sprowadził mnie tu pod nieprzewidzianemu okolicznościami, dlaczegóż nie miałbym z tego korzystać? Nikt nie wiedział o moim pobycie w tem miejscu; mogłem bez żadnego niebezpieczeństwa dla Gastona zostawić go w tym żłobku, a Micheliny, którzy do dnia obchodzą swoje stajnie, zastaliby go tu śpiącego. Była jeszcze noc, a ponieważ wszedłem tu nie widząc żywej duszy i nie widziany przez nikogo, mogłem również wyjść ztąd niepostrzeżenie, udać się znaną drogą do Montesparre i wszelki ślad zatrzeć za sobą. Zostałoby tylko dziecko, które nie znało mego nazwiska i które nie było jeszcze w stanie udzielić jakichkolwiek wskazówek o mnie lub o sobie samym.

XXXI.

Obawiałem się przecież, czy Michelin’y zechcą sami zająć się nim natychmiast z prawdziwego miłosierdzia i czy nie uczynią kroków do odstąpienia go komukolwiek. Pisać wydało mi się rzeczą niebezpieczną; zresztą była noc i nie miałem czem pisać. Przyczepiłem więc tylko bilet tysiącfrankowy do kapelusza Gastona, z postanowieniem uregulowania później środków jego utrzymania. Potem zbliżyłem się do niego, i delikatnie, aby go nie obudzić, ucałowałem serdecznie.
W trzy godziny później byłem już w Montesparre, i dyliżansem udałem się do pobliskiego miasteczka. Tam odpocząłem nieco, i dzięki idącemu właśnie drugiemu dyliżansowi, pojechałem do Paryża, zkąd napisałem list do Michelin’a, że jadę do niego z rozkazu pana hrabiego, aby przeglądnąć rachunki doroczne i zobaczyć, czy nie potrzebuje jakich reparacyj. Równocześnie zmienionem pismem wygotowałem list drugi, który rzuciłem do innej skrzynki pocztowej i który zawierał co następuje: „Dziecię znalezione przez was w żłobie, nie jest zrodzone w nędzy. Wychowujcie je razem z waszemi i nie starajcie się dowiadywać o jego rodzicach; będą oni czuwać nad niem, i jeżeli będziecie rozsądnie postępować i nie będziecie się powodować płonną ciekawością, otrzymacie co roku, aż do jego pełnoletności, taką samą kwotę, jaką znaleźliście przy nim. Połowa tej sumy będzie wam udzieloną za podjęte koło niego starania, a druga połowa będzie przeznaczona na koszta jego utrzymania i pierwszej edukacji. Żąda się przedewszystkiem, aby edukacja jego nie różniła się w niczem od tej, jakie dzieci wasze pobierać będą.“
Po wysłaniu tych dwóch listów, przygotowałem się powtórnie do drogi do Flamarande. Wolałbym był nie wracać tam tak prędko, ale urządziwszy się raz już tak jakbym nie miał nic wspólnego z ich stajnią i żłobem, byłem znowu niespokojny o mego drogiego malca i chciałem wiedzieć jak go przyjęli, i czy mieli o niego staranie.
Zastałem rodzinę Michelin’ów uszczęśliwioną. Synowa przed dwoma tygodniami powiła dziecię, i wracała właśnie z kościoła. Musiałem się powstrzymywać, aby jakiem niewczesnem zapytaniem nie obudzić ich podejrzeń, a jak tylko zobaczyłem małego Gastona w takiem samem niedzielnem ubraniu jak inne dzieci, z wstążkami i dzikimi pierwiosnkami u kapelusza, zagadnąłem ich zaraz, czy to ich krewny. — To nasze dziecię, odpowiedział mi młody Michelin, dobry Bóg zesłał nam go cudem. Ale to cała historja której nie powtórzyłbym przed kimkolwiek, lecz panu zwierzę się z nią tak jak bym to zrobił przed samym hrabią, gdyby odemnie prawdy zażądał. Powinien wiedzieć o tem, bo gdyby nas miał ganić za wychowywanie tego chłopca usiłowalibyśmy koniecznie wynaleźć jego rodziców.
— Cóżby to miało szkodzić hrabiemu, że wychowujecie jedno dziecko mniej lub więcej? Jesteście panami w swoim domu, pan się nie mięsza do cudzych interesów. Kto wie czy kiedy tu przyjedzie. Jeźli sobie życzycie abym mu o pobycie tego dziecka u was nie mówił, nie wspomnę i słówkiem o tem a nawet i mnie tego mówić nie potrzebujecie.
— Czyje to dziecko nie mogę tego panu powiedzieć panie Karolu, bo sam nie wiem, ale rzecz tak się ma: Pragnęliśmy syna, bo chociaż zadowoleni jesteśmy z córek, ale bylibyśmy więcej jeszcze zadowoleni z syna dla zachowania naszego rodu i imienia... Tak gorąco życzyliśmy sobie tego, że moja żona co dzień wieczór modliła się o to i powiesiła nad swojem łóżkiem obrazek dziecięcia Jezus w żłobku i była pewną że będzie wysłuchaną.
Właśnie dziś dwa tygodnie temu, nie mogąc się doczekać przyjścia na świat mojego dziecięcia, poszedłem do stajni raniutko wypuścić bydło w pole i zgadnij pan com znalazł? oto małego mniej więcej czteroletniego chłopca pięknego jak brylant, mocnego jak lew, położonego w żłobku jak małe jagnię i śpiącego smacznie jakby był u siebie. Zdziwiłem się, spojrzałem na niego, mówię do niego, on się budzi, uśmiecha się do mnie i całuje mnie serdecznie. Słowo honoru, powiedziałem sobie, takiego mi trzeba żebym się uczuł zupełnie szczęśliwym! Tylko na nieszczęście musi tu być gdzieś jego ojciec lub matka. Zapewne jacyś strudzeni przechodnie, którzy niedaleko w mojem sianie spoczywają, a widząc drzwi od stajni odchylone, wygodnie tu położyli dziecko. Szukam, wołam, kręcę się, powracam i nie znachodzę nikogo. Wracam do dziecka, mówię do niego ale mi nie odpowiada. Myślałem że może głuchonieme. Przypatruję mu się uważniej i zobaczyłem u jego kapelusza przypięty bilet tysiącfrankowy. Ho, ho to nie biedak! Komu do diabła chciałoby się opuszczać takie piękne dziecię? Biorę go na ręce i niosę do domu. Przybyłem właśnie w chwili, kiedy Zuzanna powiła mi córkę.
— Wszystko dobrze idzie, powiedziałem jej, przynoszę ci dla niej męża. Prosiłaś Boga o syna; włożył ci więc małego Jezuska do żłoba. Jeżeli go nam zechcą odebrać, musimy oddać pieniądze przy nim znalezione. Jeżeli nam go zostawią, na honor! Bóg go nam dał, niech się dzieje Jego wola.

XXXII.

Udałem wielkie zdziwienie i zadawałem im mnóstwo pytań, bo byłem ciekaw jak mi na nie Michelin odpowie.
— Gdybym był świadom czegokolwiek, odrzekł, powiedziałbym panu pod sekretem, bo pan umiesz rozsądnie poradzić i zastępujesz naszego pana; ale nie mam się z czem zwierzać, bo niczego domyśleć się ani pojąć nie mogę. Nie widziano tu od dwóch miesięcy cienia obcego człowieka. Miałem z początku zamiar rozglądnąć się gdzie po świecie i wypytywać się, czy nie widział kto jakiego przechodnia z dzieckiem czteroletniem na drodze koło „Fijołka lub koło Montesparre“; ale przyznam się panu, że nie bardzo życzyłem sobie dochodzić tego.
Gdybym był znalazł rodziców musiałbym go oddać a mam interes i przyjemność w wychowywaniu go. Dobrze się stało, że nie byłem nadto ciekawy bo oto przed czterema dniami otrzymałem list, który dam panu przeczytać.
Tu podał mi Michelin mój własny list, a ja chcąc poznać dokładnie jego zamiary zapytałem go, czy obiecaną sumę uważa za dostateczną, aby się podjąć wychowania takiego kaleki.
— Chłopiec wcale nie jest głuchoniemym, odpowiedział mi. Mówi językiem niezrozumiałym dla nas, ale zaczyna bełkotać słowa, których go uczymy, i z pewnością nauczy się prędko bo ma wielkie pojęcie. Jest tylko jeszcze bardzo smutny, i płacze przywołując od czasu do czasu swoją mamę. Ma więc matkę i widzimy po pieniądzach i obietnicach, że nie opuściła go wcale. Mamy w tem własny interes aby się czuł zadowolonym i abyśmy go trzymali jak najdłużej, bo w naszej okolicy gdzie się tak mało na życie wydaje, przyobiecana płaca jest dla nas i dla niego majątkiem...
— A czy dotrzymają wam słowa? Nie obawiacie się by ten bilet tysiącfrankowy nie był jedynem waszem wynagrodzeniem?
— Niech będzie jak się Bogu podoba, panie Karolu. Jeźli nie nadeszlą więcej pieniędzy, będziemy się starać koniecznie wynaleść rodziców albo opiekunów, bo to nasz obowiązek; ale jeźli nam się nie uda wyszukać kogo, to cóż, jesteśmy z ojca na syna ludźmi bez zarzutu. Wychowamy dziecko jak nasze własne, a gdy dojdzie do lat, wyposażymy go jak będziemy mogli najlepiej.
Nie była to przechwałka Michelina — był on człowiekiem zacnym i mającym wiele dobrego serca. Nie był on wieśniakiem takim jak drudzy; ojciec jego dał mu jakie takie wychowanie. Pisał, czytał i rachował dość dobrze, miał nieco pojęcia o geografii i historji, a moralność jego była mi dobrze znaną. Lubił pieniądze ale tylko nabyte uczciwym sposobem. Byłem pewny, że sumiennie weźmie się do rzeczy. Żonę miał uczciwą i łagodną, nie mogłem więc nic lepszego życzyć sobie dla Gastona.
Pytałem go jak się nazywa ten mały. — Nie umiał nam tego powiedzieć, odpowiedział Michelin, bo nie rozumie naszych pytań. Daliśmy mu imię jakie nam przyszło na razie do głowy.
— Jakież to imię?
— Esperancjusz, i być może że tak się nazywa w istocie, bo zrozumiał nas natychmiast. Starałem się ukryć moje zdziwienie. Miałożby to podwójne ochrzczenie dziecka tem samem imieniem być czystym przypadkiem tylko? Nie obawiałem się być przez dziecko poznanym, bo widziało mnie tylko w przebraniu. Mówiłem więc do niego, ale spojrzenia jego badawcze mieszały mnie chwilami; potem usiadł mi na kolanach i bawił się spokojnie brylokami mego zegarka, jak to zwykł był czynić w podróży z Paryża do Flamarande. Dla szpiega policyjnego byłoby to wskazówką wielkiej doniosłości, ale otaczający mnie wieśniacy nie dziwili się temu wcale. Bawiłem się z dziećmi swobodnie, a małe Michelin’y obstąpili mnie na około i zegarkowi mojemu w dniu tym groziło wielkie niebezpieczeństwo.

Młody Michelin okazywał mi wiele przyjaźni. Prosił mnie, abym zastąpił starego krewnego, który nie dawno umarł i trzymał do chrztu małą jego córeczkę. Ochrzczono ją więc nazajutrz, miałem za kumę najstarszą z jej sióstr, poważną sześcioletnią osóbkę. Chcąc mnie uczcić, dano mojej chrzestnej córeczce imię Karoliny.

XXXIII.

Przy objadzie poprzedzającym ceremonję, mieliśmy niespodziewanego współbiesiadnika, który mnie dosyć strachu nabawił. Był to Ambroży Ivoine. Przyszedł kupować wybiórki bydła na spekulację, jak to było jego zwyczajem. Chociaż przebiegły handlarz, miał jednak wiele względnej uczciwości, lubiono go na folwarku i przyjmowano po przyjacielsku.
Musiałem wytrzymywać jego przenikliwe spojrzenia, chociaż mogły one być tylko skutkiem osłabionego wzroku i tak się nawet tłumaczył; wiedziałem przecie, że polował jeszcze i czytywał najdrobniejszy druk kalendarzów. Rozmawiałem z nim bez przymusu i spytałem go między innemi, czy nie wie co się dzieje z dawnym jego znajomym panem Salcéde.
— Nie wiem, słowo daję, odpowiedział; mówiono zeszłego roku w Montesparre, że umarł za granicą; czy prawda, trudno wiedzieć.
— Musicie żałować za nim. Płacił wam dobrze i często was potrzebował.
Ivoine zdawał się nie słyszeć, zapewne myślał o swoim handlu i o cenach bydła, które miał od Michelina kupić — bo po chwili rozpoczął z nim żywą w tym przedmiocie rozmowę. Przyglądałem mu się uważnie, i zobaczywszy, że zajmują go tylko jego interesa a na małego Esperance’a którego mógł łatwo poznać, nawet nie spojrzał, nabrałem pewności siebie i cieszyło mnie, że mam do czynienia z ludźmi mało ciekawymi nie posiadającymi ani trochę zmysłu spostrzegawczego.
Drobny przypadek przerwał nieskończoną między nimi dyskusję o jednookiej krowie, która była przedmiotem sporu. Jedna z małych dziewczątek przyniosła nieżywą kurę zgniecioną odłamanym z wierzchołka wieży kamieniem. Zuzannie Michelin żal było kury, a zwróciwszy się ku mnie, skarżyła się, że wieża zagraża nawet bezpieczeństwu życia drobnych jej dzieci. — Kamienie sypią się ztamtąd, a trudno ustrzedz dzieci, by tamtędy nie biegały.
Michelin poparł argumenta żony, i prosił, abym zawiadomił o tem hrabiego. Wieża sama jest bardzo mocna i przetrwa jeszcze lata, ale szczyt jej rozpada się i póki będzie blankowany, nie usunie się niebezpieczeństwa. Nie wieleby kosztowało rozebrać go całkowicie i zastąpić kamienie dachówką lub strzechą.
— Zapewne, że nie wiele, wtrącił Ivoine, za dwanaście setek franków podjąłbym się tej roboty. Po jakiej takiej naprawie możnaby zwozić zboże do tego ogromnego budynku, który nie służy dziś do niczego — chyba do zabijania waszych kur. No, panie Karolu, pan masz pełnomocnictwo rozrządzania w posiadłościach hrabiego, dobij pan ze mną targu, niech ja mam przed innymi pierwszeństwo.
— Jesteście więc także mularzem, majstrze Ambroży?
— Nawet cieślą panie Karolu; umiem wszystka i do wszystkiego się biorę aby się wyżywić.
— Nie mogę wziąć na własną odpowiedzialność takiego wydatku, musiałbym mieć zezwolenie hrabiego.
— Mnie się zdaje, rzekł Michelin, że ani pan hrabia, ani pani nie zgodziliby się na zdeblankowanie szczytu.
— Coby im to szkodziło, mruknął Ivoine.
— W istocie, rzekł stary Michelin, syn mój ma słuszność, panowie tegocześni nie żyją tak jak dawniejsi, ale przywiązują się bardzo do swoich starych zamków, a wieże bez blanki nie mają już dla nich wartości.
— A więc nie róbmy dachu, powiedział Ambroży i nie deblankujmy wieży; ale naprawmy ją tak, aby uniknąć nadal wszelkiego niebezpieczeństwa. Obowiązuję się za pięćset franków wzmocnić to, co jest, ale nie dodam tego, czego brakuje. Mam krewnego mularza, który to zrobi jak najtaniej.
Kiedy Ivoine chciał dobić targu, brał się do rzeczy gorliwie i nie ustąpił łatwo. Chciał koniecznie mieć moje ostatnie słowo, a ja obstawałem przy tem, że spytam pierwej hrabiego.
— Dajcież pokój panu Karolowi, wmieszał się między nas Michelin. Jak możecie myśleć, że hrabia poniesie jakiekolwiek wydatki dla rudery, którą ledwie raz widział i więcej może widzieć nie będzie.
— Jeżeli tak! zawołał rozgniewany Ambroży, jeźli hrabiemu jest obojętnem, czy was zasypią gruzy tego starego zamczyska czy nie, to dla was nie powinno to być obojętnem. Słuchajcie ojcze Michelin, jesteście głową rodziny, nie możecie więc zezwolić na okaleczenie waszych wnuków. Pozwólcie mi mieszkać na wieży do końca mego krótkiego życia, a naprawię ją za darmo, a was to ani grosza kosztować nie będzie.
— A! to dziwaczny pomysł, odrzekł staruszek. Alboż wybyście zagrzali gdzie kąta?
— Już mi się sprzykrzyło włóczyć po drogach i sypiać często pod gołem niebem. Jestem stary, bez rodziny a żebrać nie pójdę. Pozwólcie mi mieszkać przy was. Wypłacę się wam za to utrzymywaniem wieży w dobrym stanie, a co do żywności, to dostarczę wam tyle dziczyzny, że będziecie jej sami mieli po uszy.
— Gdybym był tu panem, odparł stary Michelin, nie wahałbym się chwilki, nie zawadzalibyście nam tutaj; ale nie wiem czy przysłużą mi prawo wynajmywać jakąkolwiek część zamku.
— Pan Karol jest tu na to, abyście się go spytali, odrzekł majster Ambroży.
— Macie zupełne do tego prawo, powiedziałem staremu Michelin’owi, możecie odnająć nieużyteczny wam budynek, szczególnie tak poczciwemu człowiekowi jak pan Ambroży.

XXXIV.

Dziękuję wam, panie Karolu, rzekł handlarz bydła, rzucając na mnie właściwem sobie na poły przyjacielskiem, na poły szyderczem spojrzeniem, które zawsze inaczej można sobie było tłumaczyć. Tym razem zdawało mi się, jakoby wzrok jego i ton jego głosu wyrażał: „odwdzięczę ci się“.
W tej chwili Esperence, potrącony przez jedno z dzieci hałasujących koło nas, upadł twarzą na kolana Ambrożego.
— He, he, rzekł stary do niego sadzając go na kolana, jak się masz mały podróżniku? Znam cię już, widziałem cię niedawno pod „Fijołkiem“.
— Znacie tego chłopca? spytałem go. Wiecie jak widzę więcej jak wszyscy. Nikt nie umiał mi powiedzieć, zkąd się wziął i co za jeden.
— Ja to powiem panu, rzekł Ivoine cichym głosem, ale tylko do ucha, bo Michelin’y nie lubią, aby o tem mówić, i może pan być pewny, że nie będą się wcale o niego dowiadywać.
— Czy to jaka familijna tajemnica?
— Wcale nie. Nie wiedzą sami, zkąd się wziął ten mały; ale założę się, że dobrze za niego są płatni, bo pilnują go starannie i nie pozwalają mu nawet biegać po górach. Boją się, aby im go nie odkradziono i żeby drudzy nie mieli z niego korzyści.
Słuchałem tego wszystkiego z miną obojętną, ale serce biło mi gwałtownie.
— A wy go znacie? spytałem go, napełniając mu winem szklankę.
Wychylił ją duszkiem, jakby był pewnym siebie, że nie powie więcej jak chce, i nie odpowiedziawszy na moje pytanie, podniósł głowę Gastona do góry i przypatrywał mu się uważnie: potem uściskał go i ucałował, a mała twarzyczka chłopaka zniknęła prawie w gęstej i białej brodzie Ambrożego zjeżonej jak kudły na grzbiecie rozsrożonego dzika. — Grzeczny jest, nieprawdaż! rzekł obracając się do mnie, znowu z tym samym wyrazem złośliwej dobroduszności.
— Bardzo grzeczny, odpowiedziałem, i znacie go?
— Znam go tyle co pan.
— Ja? ależ ja go wcale nie znam.
— Więc spojrzyj pan na niego, a poznasz go. Zresztą te małe rączki i nóżki, to nie nasza rasa, to rasa południowa, południowe to słońce zróżowiło mu twarz i szyję. Nasze słońce pali nas wprawdzie, ale nie złoci skóry, tylko ją smali. Potem patrz pan na oczy tego malca! To nie chłopskie oczy, nic ich nie zadziwia, mają wyraz nad wiek myślące. To dziecię jakiegoś zamożnego pana, któregom w pierwszej chwili wziął za pana, panie Karolu.
— Za mnie, Ambroży?
— Tak, za pana. A pytaj mnie pan dla czego, nie umiałbym odpowiedzieć. Nie był podobniejszy do pana ode mnie, ale koniec końców zobaczywszy go przyszedłeś mi pan na myśl, pomimo że ani wiekiem ani powierzchownością nie przypominał pana.
— Jakże wyglądał ten zamożny jegomość?
— Ej, nie powiedziałbym panu tego. Jestem przyjacielem Michelin’ów, ich więc tajemnica jest moją.
— Wiecie może także zkąd przyjechał?
— Wiem tylko że z Aurillac; ale gdybym chciał, wiedziałbym więcej.
— W istocie? zręczny z was człowiek.
— Nie zręczniejszy od pana; ale toczę się po drogach jak kamyk niesiony wichrem, i staram się dociec przyczyny wypadków które mnie zajmują.
— Podróżowaliście wiele, skoro znacie słońce południa?
— Byłem żołnierzem, staczałem bitwy w Afryce. Wróciwszy do kraju, zajmowałem się to tu to tam trzydziestu sześciu rzemiosłami.
— Znacie może żargon czy język którym mówi to dziecko? Spróbujcie, może go zrozumiecie.
— Próbowałem już, ale nic go nie rozumię; a gdybym nawet rozumiał, nie powiedziałbym tego nikomu.
— Dla czego, Ambroży?
— Bo nie jestem gadułą. Ale noc się zbliża a Michelin czeka, aby mi swoją ślepą krowę pokazać. Do widzenia, sługa pański, panie Karolu.
Podniósł się z siedzenia i wyszedł z Esperanc’em na rękach, zostawiając mnie w ciężkiem zamyśleniu. Czy byłby ten człowiek zdolny wykryć mozolnie utajoną naszą tajemnicę i czy nie wypadałoby okupić jego milczenia.
Jednak za wiele stawiałbym na kartę w grze z takim wieśniakiem, który może więcej był żartobliwym aniżeli złośliwym.

XXXV.

Odjechałem nie zobaczywszy go więcej i pojechałem do Paryża, gdzie hrabia na zimę miał zjechać z familją, i polecił mi odnowienie swojego hotelu. Zależało mu na tem wiele, aby wróciwszy z Włoch ciepłe zastał pomieszkanie, musiałem więc zmienić cały system ogrzewania. Wszystko to trwało dłużej aniżelim się spodziewał, i dopiero przy końcu grudnia mogłem napisać do hrabiego, że wszystko gotowe.
Chcąc zarazem wywdzięczyć się Michelin’om za ich gościnność, i dowiedzieć się, co się dzieje z moim małym, nakupiłem różnych drobnostek dla dzieci i wysłałem do Flamarande. Przeznaczywszy najpiękniejszy podarunek mojej kumie, nie zapomniałem i o dziecięciu ze żłobka i czekałem z niecierpliwością na rewers, kiedy otrzymałem list dobrze i ortograficznie napisany z podpisem Ambrożego Ivoine.
W chwili odebrania mojej posełki, Ambroży był na folwarku i podjął się zaraz odwrotną pocztą podziękować mi w imieniu całej rodziny. Wszyscy byli tam bardzo zmartwieni nagłą śmiercią starego Michelin’a, który był powszechnie szanowany i żałowany. Dzieci były zdrowe, moja chrzestna córka szczęśliwie się chowała, a kuma kwitła jak róża, mały zaś Esperancjusz był wesół i zaczynał szczebiotać po francusku.
„To jest zachwycające dziecko“ pisał Ivoine, „i wszyscy go uwielbiają. Zdaje się, że zapomniał już o swoich rodzicach, bo nie jest już smutnym i nie płacze.“
Wysłałem natychmiast Ambrożemu za te wszystkie wiadomości piękną srebrem okutą fajkę i odpisałem mu prosząc, aby mi często donosił o mojej pochrzestnicy, o całej rodzinie, nie wyłączając także małego cudzoziemca. Mimowolnie traktowałem Ambrożego jako mego przyjaciela. Przeczuwałem w nim albo pomocnika albo przeciwnika i nie zastanawiając się nad tem, czego właściwie miałbym się od niego obawiać, myślałem o nim przelotnie ale często. Pan hrabia przyjechał 10-go stycznia z panią i małym Rogerem, którego nie widziałem od sześciu miesięcy a który cudownie się rozwijał, chociaż zdawało mi się, że nie był tak pięknym jak Gaston. Tych dwoje dzieci nie miało do siebie najmniejszego podobieństwa. Roger był blondynem, miał regularne rysy i łagodny wyraz matki. Gaston był brunetem i zbliżał się podobieństwem typu tak do pana Flamarande jak i do markiza Salcéde. Rysów nie miał tak regularnych jak Roger, ale takich oczu i spojrzenia jak Gastona nie widziałem nigdy.
Pan hrabia wyleczył się a interesa wymagały powrotu jego do Francji. Ponieważ pani żałowała za włoskiem niebem, obiecał zatrzymać tam dla niej jakąś posiadłość, gdzieby mogła wyjeżdżać kiedy tylko zechce.
Nie miała wstrętu do Paryża, ale bała się żeby zmiana klimatu nie wywarła złego wpływu na zdrowie jej syna. Zmiana ta jednak nie szkodziła mu wcale. Mimo to hrabina wymogła na mężu pozwolenie cichego urządzenia domu i przyjmowania wieczorem tylko najbliższych znajomych; szczęśliwą i wesołą była tylko przy swoim synie, zresztą nic jej nie obchodziło. Nie było w jej zachowaniu się cienia kokieterji, strojne jej suknie i świetne klejnoty występywały jak najrzadziej. Przyjmowała gorliwie w czwartek po południu i tego też dnia zaufani proszeni byli na objad. Co niedzielę salony były otwarte. Resztę czasu poświęcała pani przechadzkom z Rogerem albo bawiła się z nim w swoich pokojach. Gdy spał, czytywała dzieła traktujące o wychowaniu dzieci. Hrabia robił wizyty, jeździł konno albo zamykał się ze mną w swoim gabinecie, gdzie mu czytałem dzienniki lub książki.
Tak więc, pomimo wielkiego majątku, państwo Flamarande prowadzili życie spokojne i poważne. Nadto byłem obznajomiony ze stanem majątku hrabiego, aby nie wiedzieć, że przed ożenieniem się nadszargał cokolwiek ze swego kapitału, i że dopiero sprzedawszy jeden z majątków, będzie mógł dochody swe i wydatki doprowadzić do pewnej równowagi. Chodziło tylko o to, który z nich sprzedać, i wtedy spostrzegłem ze smutkiem, że hrabia upierał się przy tem, by zatrzymać Sévines, samo przez się smutne, a w pani budzące przykre tylko wspomnienia. Kiedym go bardzo namawiał, żeby sprzedał Sévines, a nie narażał się na wielkie straty, dowodził mi, że nie ma nadzwyczajnych wydatków. — Pani Flamarande, powiedział, ma jedną wielką zaletę: nie jest światową kobietą i nie kocha się w klejnotach i szmatkach. Nie znam kobiety, któraby na jej stanowisku mniej wydawała. Gdy się z nią żeniłem, mówiono mi, że mnie zrujnuje, ale mylono się bardzo.
Uchwyciłem skwapliwie tę sposobność i zacząłem rozwodzić się nad przymiotami pani, ale że zanadto żywo wziąłem się do rzeczy, uderzyło to hrabiego.
— Niech cię Bóg strzeże, Karolu, zawołał śmiejąc się złowrogo, przewraca ci się w głowie! Ja cię miałem dotąd za spokojnego i chłodnego człowieka.
W istocie byłem wzburzony i puściłem wodze mojemu wzruszeniu.
— Nie, panie hrabio, zawołałem, nie jestem już spokojnym, zabiłeś pan mój spokój, odebrałeś mi hrabio sen na zawsze! Możesz pan spoglądać na mnie swoim straszliwym wzrokiem, możesz pan czytać nawet w głębi mojej duszy, ale oprócz gorzkich zgryzot i wyrzutów, nic hrabia tam więcej nie znajdziesz. A ja pochlebiałem sobie, że nigdy żadnego wykroczenia nie będę miał na mojem sumieniu!
— Dlaczego nie powiesz zbrodni? — spytał hrabia z ironią.
— Nie powiem „zbrodni“ — odrzekłem gwałtownie — nazwę to właściwszem imieniem, powiem: „podłości!“ Tak jest, kazałeś mi hrabio popełnić podłość! Jestem panu tak oddany, że gdybyś był mi kazał udusić pana Salcéde, nie byłbym się wahał ani chwili. Mógłbym później żałować tego, ale nie rumieniłbym się tak, jak dziś się rumienię, bo wypowiedziałem wojnę kobiecie i dziecku, istotom bezsilnym, bez środka obrony. Kobieta chora i dziecię, liczące 24 godzin życia; na honor, piękny to łup! Tak jest, wstydzę się tego i nigdy nie odzyskam szacunku dla siebie samego!
Hrabia pobladł przy pierwszych moich słowach. Widziałem że wielką miał ochotę wyrzucić mnie za okno; ale niebezpiecznie zadzierać się z swoim jedynym powiernikiem. Zapanował nad sobą i rzekł do mnie. łagodnie:
— Zanadto się unosisz, mój poczciwy Karolu. Nie źle jest mieć skrupulatne sumienie, ale niebezpiecznie w ten sposób rozumować.
Próbował przekonać mnie różnemi sofizmami, że mój czyn był tylko słuszną karą za naganne postępowanie pani, czem zmusił mnie do powiedzenia, że uważam tę karę za niesprawiedliwą, a żonę jego jako najczystszą i najniewinniejszą ofiarę.
— Co to znaczy piękność! odpowiedział z szyderstwem. Więc najotwartszy umysł i najuczciwszy charakter musi także zatracić poczucie sprawiedliwości, gdy chodzi o ukaranie pięknej kobiety! Nie robię ci za to wyrzutów, Karolu; ja także uległem, a może i dziś jeszcze ulegam, kiedy przebaczam.
— Nie, zawołałem, pan nie przebaczasz! Pański gniew uśpiony tylko. Odbierasz jej pan syna i ośmielasz się powiedzieć: Przebaczyłem!
— Jej syna? ależ ona go zapomniała — a żyje tylko w drugim swym synie. Nie powiedziałeś mi gdzie Gaston. Co się z nim dzieje?
— Hrabia zakazałeś mi nawet wspominać o nim. Cóż może panu hrabiemu zależeć na tej wiadomości?
— Wolę nic nie wiedzieć, nie mów mi więc o nim. — Po małej chwilce zastanowiwszy się, rzekł: — Jednak powiedz mi, chcę wiedzieć.
— Jest u pana hrabiego.
— Jakto u mnie, tu?
— Jest w Flamarande.
— Co za myśl. Odkryją go tam. Pod jakimże jest nazwiskiem? żadnym.
— Tu opowiedziałem mu z pewną dumą dość niedorzeczną, jak udało mi się za pomocą przyjaznych okoliczności, narzucić Gastona opiece Michelin’ów bez obudzenia najmniejszego podejrzenia.
Pochwalił moją zręczność, powiedział mi wiele grzeczności i pozwolił wyjść. Z rozmowy tej wyniosłem pewną nadzieję, bo musiał przynajmniej przyznać, że pomysł mój był dobry na wypadek gdyby potrzebował się tłumaczyć ze swego postępku, albo gdyby miał kiedy oddać dziecko matce. Samo przypuszczenie to było już pewnem ustępstwem. Daremnie jednak przy każdej sposobności prosiłem go o to, niczem bowiem wzruszyć się nie dał, a ja musiałem wyrzec się nadziei złamania jego uporu. Zapadłem w skutek tego w ciężki smutek a zdrowie moje wiele na tem ucierpiało. Nie mogłem znieść widoku hrabiny; kiedy wchodziła jednemi drzwiami, ja wychodziłem drugiemi. Nie śmiałem spojrzeć jej w oczy ani popieścić małego Rogera. Widok tego szczęśliwego dziecka w porównaniu z moim biednym Gastonem, który pasł krowy i biegał boso po skałach, sprawiał mi boleść niezmierną. Kiedy pani w sklepie pozwalała mu wybierać sobie zabawki i powracała z nim do domu w karecie napełnionej temi kosztownemi fraszkami, któremi dziecko pobawiło się chwilę i rozbijało je później na drobne kawałki, myślałem o Gastonie bawiącym się szyszkami leśnemi i nadbrzeżnymi kamykami strumyka. Nie czyniło go to wprawdzie nieszczęśliwszym; ale biedne dziecko pozbawionem było może na zawsze tkliwych pieszczot, matczynych, jej nieustannego czuwania i troskliwości tego pełnego zachwytu spojrzenia nie odrywającego się na chwilę od kołyski i uśmiechu słodkiego witającego przy przebudzeniu. Ta myśl łzy mi prawie wyciskała i zamknięty w moim pokoju przysięgałem sobie, że nie opuszczę nigdy biednego, przez ojca tak skrzywdzonego dziecka.
Na wiosnę hrabia zapowiedział stanowczo sprzedaż Sévines. Sądziłem, że hrabina będzie z tego zadowoloną, tem bardziej, że chciał ją wysłać pod moją eskortą do Perouzy, a sam miał się zająć sprzedażą tego majątku. Pani jednak okazywała wielką chęć towarzyszenia mu i nie miała wstrętu do Sévines.
— Zgadzam się chętnie na to, odpowiedział jej hrabia; a do mnie rzekł gdyśmy byli sami.
— Nie spodziewałem się takiego zaparcia się z jej strony, ile że wiem, jaką boleśną zachowała pamięć tego miejsca. Jest ona uosobioną słodyczą, usposobienie jej pozbawione wszelkiej energji, i jeżeli uczuwa gwałtownie smutek, nie wstrząsa on jej do głębi.
— Panu hrabiemu udało się wprawdzie ukryć przed panią iż dziecko miało niby utonąć, ale czyż się hrabia nie obawia, żeby jej teraz na miejscu wypadku tego nie powiedziano.
— Jeśli ma się dowiedzieć, odpowiedział, lepiej niech się dowie w Sevines, niż gdzieindziej.
Pierwszem staraniem pani, jak tylko przybyła do Sévines, było dostać się do familijnych grobów, aby zobaczyć trumnę swego pierworodnego syna. Nie wiedziałem czy hrabia przewidział potrzebę ustawienia tej trumny i mocno się zmięszałem, gdy mnie pani zagadnęła o klucze. Pobiegłem do pana, który powstał z krzesła i udał się do hrabiny. Julja powtórzyła mi ich rozmowę.
— Musisz przyobiecać mi, rzekł dość łagodnie do swojej żony, że wyrzeczesz się raz na zawsze widoku tego grobu. Zdrowie twoje potrzebne jest twemu synowi, powinnaś więc unikać tych wzruszeń, które je niedawno tak były podkopały.
Pani powiedziała że będzie umiała być odważną; zaklinała go i błagała usilnie. Hrabia długo zachował cierpliwość, ale nareszcie uczuł, że gniew go zaczyna unosić, wstał więc i rzekł:
— Chciałem ci oszczędzić nowej boleści; ale ponieważ sama tego pragniesz, rana twoja musi się znowu otworzyć; ja się tylko tego nie podejmuję. Spytaj się Julji dlaczego syn twój nie jest złożony w grobach familijnych, upoważniam ją do powiedzenia ci, ponieważ zmuszasz mnie do tego.

XXXVI.

Julja, która sam na sam z panią w pokoju została, obrzuconą była nawałem pytań; z całą więc delikatnością, na jaką się zdobyć mogła, powiedziała pani, że dziecko z mamką zniknęło bez śladu.
Jakto? zniknęło! wykradziono mi syna? Dlaczego, jak, przez kogo? — a rzuciwszy się w objęcia Julji: — Powiedz, moja droga, zawołała, syn mój zniknął i nie wiedzą co się z nim stało? Może jest gdzie jeszcze?
Julja przyznała mi się, że tak była wzruszoną pieszczotami swojej pani, że nie odbierała jej nadziei której sama nie miała. — Jest tylko rzeczą pewną, powiedziała, że dziecko nie było wcale chore i że znikło nazajutrz po swem urodzeniu. Szukano wszędzie, ale napróżno.
W tej chwili nadszedł pan hrabia, ciekawy, jak Julja wywiązała się ze swego smutnego zadania. Zamiast spodziewanych łez, zastał panią poniekąd uradowaną. Szalała prawie, chciała biedz, szukać nie wiedząc sama gdzie, obwiniała wszystkich że źle szukali, i była pewną, że znajdzie syna.
Hrabia zniecierpliwiony, nabrał Julję z góry że po głupiemu wzięła się do rzeczy, i podjął się sam wyjaśnić hrabinie całą prawdę.
— Mamka utonęła z dzieckiem, powiedział, i nie znaleziono po nich tylko szal i czepeczek dziecinny.
Pani osłupiała i zbladła jak marmur. W jednej chwili wyobraziła sobie tragiczną śmierć swojego dziecięcia, i wyciągnęła ręce, jakby się chciała rzucić na jego ratunek; ale upadła twarzą do posadzki i zemdlała.
Jak tylko przyszła do siebie dostała dreszczu i gorączki. Zawołano lekarza, który gdy mu opowiedziano co się stało, nakazał, aby nie odbierano matce jej urojonych nadziei. Pani przez dwa tygodnie była ciężko chora, a zobaczywszy ją nie wierzyłem w polepszenie jej zdrowia. Nie była osłabioną tak, jakby się tego należało obawiać; przeciwnie, krzątała się z gorączkową żywością, była czynną, odważną, i samodzielną, czego nikt w niej wpierw nie spostrzegł; mówiła o swoim synu, wypytywała się wszystkich, chciała wiedzieć najdrobniejsze szczegóły tego nieszczęścia. Prawdopodobnie nie wierzyła w śmierć swego syna, nie zwierzała się przed nikim z swoich nadziei, aby jej nie odbierano tych złudzeń.
Ta okoliczność dopiero nauczyła mię, że najmozolniejsza kombinacja nie zastąpi rzeczywistego faktu. Pani wypytywała się każdego, kogo tylko spotkała, robotników, rybaków nadbrzeżnych, wieśniaków. Dzień w dzień chodziła albo jeździła wzdłuż tej nielitościwej Loary, wzywając ją napróżno, aby jej dziecię oddała. Wchodziła do wszystkich domów i do chat najnędzniejszych chciwa najdrobniejszych wskazówek. Mało ludzi utonęło w czasie tej powodzi, ale jak zwykle wiedziano liczbę utopionych kobiet i dzieci. Oczywiście jednak nie umiano dać najmniejszej wskazówki co do tych, których hrabina szukała.
Hrabina pytała, czy zdarza się kiedy, żeby rzeka pochłonąwszy naprzykład kobietę z dzieckiem na ręku, po opadnięciu wody nie wyrzuciła na brzeg choćby jednego trupa. Chłopi odpowiedzieli jej, że to jest prawie niepodobnem, Loara bowiem ma płytkie piaszczyste koryto, bez otchłani i wirów, a brzegi niskie. Te odpowiedzi zachęcały hrabinę do dalszych badań, wypytywała domownika i doktora przyjeżdżającego co dzień. Chciała wiedzieć, czy robiono wszelkie możliwe poszukiwania wzdłuż rzeki aż do morza, bo była gotową sama się tem zająć i gdyby pan się był temu nie sprzeciwił, byłaby w tej chwili wyjechała.
Tymczasem okoliczna ludność, wbrew oczekiwaniu hrabiego podzielała nadzieję hrabiny, że dziecko jej żyje i głośno dawali się z tem słyszeć, że nic nie dowodzi śmierci, raczej podobniejszem było tu wykradzenie dziecka. Lud lubi rzeczy nadzwyczajne. Mówiono o mamkach złodziejkach wykradających dzieci dla spekulacji. Mówiono również o cyganach, wznawiano nawet stare legendy, według których topielce podczas powodzi wychodzą z rzeki, wykradają dzieci z kołysek i przenoszą je potem do obcych. Wyobraźnia pani Flamarande podsycana takiemi baśniami i jej własnemi nadziejami, przy których stanowczo się upierała, nie znała więcej hamulca. Staruszka pewna utrzymywała, że widziała chodzącą spokojnie po wzburzonych falach rzeki, wysoką postać białą, tulącą w ramionach małe dziecię. Z razu myślała że to cud, ale przypatrzywszy się lepiej poznała w niej mamkę. Inni opowiadali różne sny, a pani tak dalece uległa wpływowi tych baśni, że pojechała do Orleanu poradzić się jasnowidzącej.
Jasnowidząca powiedziała pani, że widzi dziecko umarłe przed trzema dniami, leżące w przegniłej trawie jakiegoś jeziora, którego nazwać nie umie. Magnetyzer spytał jasnowidzącej, czy widzi dziecko umarłe przed trzema dniami, czy może się pomyliła chcąc powiedzieć przed trzema laty, ale odpowiedziała, że nic już więcej nie widzi. — Trzebaby jej włożyć do rąk jakiś przedmiot, który należał do dziecka, rzekł magnetyzer, czepeczek może albo kosmyk włosów. — Hrabina podała magnetyzerowi mały czepeczek znaleziony w parku, jedyną relikwię, którą kazała sobie oddać i nigdy się z nią nie rozłączała. W tej chwili jasnowidząca zdawała się odzyskiwać swą władzę. „Widzę! zawołała. Dziecko nie utonęło. Wykradł go człowiek przyzwoicie ubrany. A! widzę powóz i człowieka wiozącego dziecko; jadą szybko — bardzo szybko; koń padł... dziecko porwali dalej, coraz dalej... gubię ich ślad — nic już nie widzę... nie mogę zdążyć za nimi... duszę się... zostawcie mnie w spokoju albo mnie zbudźcie.“
Nie można było z niej nic więcej wydobyć; ale i to wystarczało hrabinie, która wróciła do domu szalona z radości. Zapisała sobie wszystko starannie, nawet wypadek z koniem, i po kilka razy zapytywała Julję czy owej pamiętnej nocy nie zginął koń jaki ze stajni. Julja nie przypominała sobie nic podobnego, ale dodała, że ja muszę coś o tem wiedzieć.
— Karolu, zagadnęła mnie hrabina, ile koni było w stajni w przededniu mojego nieszczęścia i ile zostało po tym dniu fatalnym?
Odpowiedziałem, że nie wiem, bo nie byłem wtedy w domu.
— Zawołaj mi więc Józefa, on powinien wiedzieć.
— Ale zaczekaj — zawołała po chwili, wszak był w naszej stajni koń bardzo piękny, najpiękniejszy z wszystkich, nazywał się Zamor; przypominam go sobie, bo bałam się go bardzo. Zdaje mi się, że gdzieś wtedy przepadł. Co się z nim stało?
Czułem, że nogi drżą podemną; nie mogłem słowa powiedzieć. Wreszcie Julja wdała się w rzecz:
— Mówże, panie Karolu, przecież pan wyjeżdżałeś ostatni raz Zamorem. Józef dosyć się nagryzł że Zamor już nie powrócił.
— Karolu, zawołała nagle hrabina, ty wiesz wszystko, dla czego nie chcesz mi powiedzieć? Ten koń zginął na drodze, uwożąc moje dziecko! Bledniesz? A! Karolu, ty wszystko wiesz! — I rzucając się ku mnie, uchwyciła obie moje ręce.
— Karolu, jesteś uczciwym człowiekiem i masz dobre serce. Umiałam cię ocenić, nie jesteś sługą naszym ale raczej przyjacielem; powiedz! — i upadła przedemną na kolana — widzisz mnie u nóg twoich, tak jakbym była u nóg lekarza, gdyby mógł powiedzieć mi prawdę. Ty ją powiesz, jesteś dobrym, rozumiesz co to jest boleść matki, ulituj się nademną.... Karolu, opowiedz mi, dobry Karolu, przyjacielu!...
I czułem jej łzy gorące spływające po moich rękach. Byłem zwyciężony. Już miałem wszystko wyznać, kiedy nagle wszedł hrabia, a widząc żonę swoją u stóp moich, uniósł się takim gniewem jak może nigdy jeszcze.
— Co to ma znaczyć? krzyknął dusząc się od gniewu; co robisz na klęczkach przed tym lokajem?
— To nie lokaj, odrzekła pani podnosząc się, to nasz zaufany sługa. — I opowiedziała szybko całe zajście w nadziei, że usłyszy od hrabiego co się stało z Zamorem.
Aby sztuczna budowa ułożonej przez hrabiego komedji mogła się utrzymać, powinien był umieć kłamać, ale pomimo całej zręczności w ukrywaniu prawdy duma jego nie pozwoliła mu nagiąć się do pospolitego kłamstwa.
Widząc, że nie ma teraz wyjścia, uważał za rzecz stosowniejszą wybuchnąć gniewem niż wprost dać odpowiedź. Powiedział więc żonie, że jest szaloną i że zamiast znosić swoje nieszczęście z godnością, biega po drogach, wypytuje się chłopów, i radzi się szarlatanów. Wyszydził jej wiarę w jasnowidzenie, zarzucał jej, że zaniedbuje żyjącego syna dla jakiejś mary i rozkazał aby na jutro była gotową do podróży do Włoch. Nie mógł pozwolić na to żeby przed ludnością Sévines składała smutne dowody swego szaleństwa.
— Mój Boże! wyjęknęła przerażona hrabina, i ty gniewasz się za to, że staram się wyszukać naszego syna!
Twojego syna, odpowiedział hrabia, szukano wszędzie z największą gorliwością i już go nie znajdą; poddaj się woli bożej.
A czując, że choćby jedno jeszcze słowo hrabiny wywoła w nim nowy wybuch gniewu; wyszedł z pokoju pociągając mnie za sobą. Zdawało mi się, że słowa „twojego syna“ wypowiedział hrabia z zanadto znaczącym naciskiem. Czy i panią uderzyło to tak jak mnie? A przebiegła Julja czyż nie mogła się ztąd czego domyśleć? — Zdradziłeś się panie hrabio, rzekłem wszedłszy z nim do gabinetu.
— Cóż ztąd? odpowiedział w najwyższym gniewie rzucając o ziemię pyszny kałamarz z sewrskiej porcelany tak, że się w kawały rozprysnął; czyż nie czas już, żeby zrozumiała, że nie jestem głupcem i żeby sobie raz już dała spokój temu ciągłemu prześladowaniu mnie? Albo jest zbyt naiwna albo nadto zuchwała! Niech wie, że jestem jej sędzią i niech czuje, że jest pod moją władzą!
— Pomyśl tylko panie hrabio, że jak tylko spostrzeże pańską podejrzliwość nie będzie więcej wątpić o tem, że dziecko jej żyje, a wtedy znajdzie go pewno.
— Potrafię temu przeszkodzić, jutro pojedzie do Perouzy.
— Ależ hrabina jeszcze chora...
— Zdrowa czy chora, żywa czy umarła, wyjedzie jutro i to sama. Rogera zostawię przy sobie. Nie chcę żeby był świadkiem jej ciągłych dziwactw!
— Panie hrabio, powiedziałeś, że dość już jesteś pomszczony, czyż chcesz pan rozpoczynać na nowo? Idź pan do hrabiny i wysłuchaj ją. Usprawiedliwi się, jestem tego pewny.
— Karolu, zaczynasz mnie zdradzać! stajesz zupełnie po jej stronie! Musimy się rozłączyć, twoje posłannictwo już skończone, przyszłość zapewniona, bądź zdrów!
Powinienem był przyjąć odprawę, ale zbyt mi to było trudnem. Kochałem tę rodzinę — prócz niej nie miałem już nikogo na świecie. Czułem się już starym ich sługą, nie chciałem innych panów nad sobą. Zrzekłem się więc majątku, wolności i powiedziałem mu, ze nie odejdę. Obiecałem słuchać hrabiego i nie dać się więcej wzruszyć.

Pomimo tego miałem sobie za obowiązek przestrzedz hrabinę o grożącem jej niebezpieczeństwie. Poszedłem więc do niej i powiedziałem jej, że hrabia zaniepokojony stanem jej umysłu, a nie chcąc żeby Roger na tem ucierpiał, zamyśla go zostawić przy sobie. W imię więc mojej czci i poświęcenia dla jej rodziny, błagałem aby zaniechała poszukiwań za Gastonem, jeżeli nie chce być skazaną na rozłączenie się z Rogerem.

XXXVII.

Zadrżała na te słowa, jak topola schwycona burzą; potem wymówiła z wielkim wysiłkiem:
— Dziękuję ci, Karolu. Widzę twoje dobre serce dla mnie, jestem ci wdzięczna za nie. Poddam się wszystkiemu z miłości dla Rogera. Powiedz to panu hrabiemu, i proś go niech mnie nie zabija.
— Lepiej byś pani hrabina zebrała siły, odpowiedziałem, i sama rozmówiła się z panem.
— Pójdę, odrzekła z silnem postanowieniem.
— Niech pani jednak zaraz idzie; nie trzeba zostawić mu czasu do postanowienia czegoś, bo gdy raz postanowi, żadne już prośby nie pomogą.
— Idę! Dziękuję ci raz jeszcze; ufam ci.
I biedna kobieta powlokła się do swego sędziego. Spodziewałem się zupełnego wyjaśnienia między nimi; gdyby nawet przyszło do najgwałtowniejszego starcia, nie miałoby to przykrzejszych następstw nad to ciągłe tajenie się jednego przed drugiem. Ale pani czy męża nie zrozumiała wcale, czy też nadto go zrozumiała, skończyła na samem przyrzeczeniu, że nic nie uczyni, coby się sprzeciwiało jego woli.
— Tylko na podstawie tej obietnicy, odpowiedział hrabia, pozwolę ci zabrać z sobą Rogera. Bądź pewna, że zależy mi tylko na twojem zdrowiu i szczęściu, i że postępując wbrew mojej woli, sama sobie najwięcej złego wyrządzasz.
Biedaczka przyrzekła być mu posłuszną i przygotowywała się do wyjazdu. Hrabia kazał mi jej towarzyszyć, ale prosiłem go, żeby mnie od tego uwolnił. Nie byłem pewny, czy pani wstrzyma się od zadawania mi pytań, a czułem, że w danym razie uległbym jej prośbom. Hrabia odgadł to może i zostawił mnie przy sobie. Przeznaczono Józefa do podróży z panią.
Sprzedaż Sévines odbyła się szybko. O ile pierwej hrabia wahał się z tem, o tyle teraz starał się jak najprędzej pozbyć tego majątku, chcąc uniknąć wszelkich dopytywań i wniosków, których był przedmiotem. Rozpaczliwe poszukiwania, któremi pani działała potężnie na wyobraźnię ludu, spowodowały większy jeszcze rozruch po jej odjeździe i dały początek różnym domysłom po okolicznych dworach. Ci co nie lubili hrabiego, a tych nieszczęściem było bardzo wiele, okrzyczeli go dziwakiem, i mówili, że chociaż pan Flamarande utrzymuje, że żona jego jest szaloną, bezwątpienia, o wiele jest jeszcze rozumniejszą od hrabiego. Twierdzili, że p. Flamarande zdolnym był do wykradzenia własnego syna swej żonie w celu robienia na nim prób wychowania podług jakiegoś systemu wymyślonego przez niego samego. Nakoniec śmierć Gastona uważana z początku za niespodziewane nieszczęście, stawała się teraz wątpliwą. Julja chętnie opowiadała wszystko co tylko wiedziała przed ludźmi niepowołanymi. Mówiła, że bała się zawsze hrabiego, rozwodziła się nad tajemniczem zniknięciem Zamora. Hrabia znudzony dochodzącemi go plotkami, przyspieszył sprzedaż majątku. Najprzód wywiózł ciała swoich rodziców, które wahał się złożyć w Normandji i nagle postanowił wywieźć je do Flamarande. — Chociażbym sprzedał kiedy Ménouville, rzekł do mnie, nie sprzedałbym nigdy tej nędznej skały Flamarande, mającej tylko dla mnie pewną wartość. Jedź tam, Karolu, każ odnowić kapliczkę stojącą u stóp wieżycy. Nadeszlę za tobą trumny i pomniki. Wynajdź mi pewnego człowieka, powóz kryty i mocne konie. Z przyjemnością podjąłem się tego nowego posłannictwa, ile że zapewniłem sobie przeto dwa albo trzy miesiące wolności. Potrzebowałem jej bardzo; czułem się blizkim jakiejś choroby. Pobyt w Sévines obrzydł mi. Hrabia miał tam jeszcze zostać do ostatecznego ukończenia targu, później wybierał się do żony i syna i mieli razem przepędzić lato nad jeziorem Trazimenu. W jesieni mieliśmy się wszyscy zjechać w Paryżu[1].

XXVIII[2].

Udałem się do Flamarande stęskniony za małym moim Esperantem i chciwy odpoczynku po doznanych wzruszeniach. Najstraszniejszem dla mnie wspomnieniem była ta chwila pytań i próśb pani Flamarande. Obraz tej matki, której rozpaczy stałem się przyczyną, a która zamiast przeklinać mię, ściskała moje ręce i nazywała mnie swoim przyjacielem, stawał nieustannie przedemną. Napróżno unikałem prawie przez przeciąg czterech lat wszelkiego z nią spotkania, napróżno urządziłem moje zajęcia w ten sposób, żeby nigdy nie spostrzegła mojej obecności: przyszła nareszcie nieodwołalnie chwila, w której przeznaczonem mi było stać się czemś dla niej i odegrać jakąś rolę w jej życiu. W pierwszych czterech latach, myśl o pierwszem jej pytaniu do mnie zwróconem, sprawiała mi niepokój i trwogę, a teraz wspomnienie tej sceny stawało się dla mnie męczarnią.
Opanowywały mnie straszne niepokoje. Może była ciężko chorą, może nawet oszalała na prawdę, może potrzebny byłem Rogerowi pozostawionemu na łasce innych sług. Dla czego pozbawiłem ich nikczemnie moich usług z prawdziwie przyjacielskiem poświęceniem pełnionych? Byłem najgorzej usposobionym wtedy właśnie, kiedy mogłem używać w całej pełni nadanej mi wolności. Widok Esperance’a ożywił mnie. Wyrósł bardzo, a tak był pięknym, że zwracał powszechną na siebie uwagę. Chciałem niespodzianie podejść moich ludzi by się przekonać, czy mu było u nich dobrze i czy dbali o niego. Znalazłem go czysto ubranym i zdrowym, wyrażającym się doskonale w narzeczu tutejszych mieszkańców a nawet w języku czysto francuskim; zapomniał o swoich Alpach i mamce, nie znał innej rodziny nad Michelin’ów, innego kraju nad skaliste Flamarande, a okoliczni mieszkańcy uważali go jak małego niedźwiedzia znalezionego w żłobie a przyswojonego jak jagnię. Było więc zagrzebanem na wieki to dziecię nieufności i gniewu! Nigdy już ten, którego prawo uznawało jako ojca, nie zechce spojrzeć na swoje dziecię i przyjąć je w dom rodzicielski. Matka, nie pocałuje nigdy tych pięknych czarnych oczu, a brat jego nigdy się bawić z nim nie będzie. A to wszystko mnie oni mają zawdzięczyć, oto dowód mojego dla nich przywiązania i mojej zręczności. Gdyby ci, na których zaufanie nie zasłużyłem i którzy powinni mi byli złorzeczyć, mogli zajrzeć w głąb mojej duszy i zobaczyć co się w niej dzieje, nie odmówiliby mi pewnie jeszcze i teraz swojego zaufania i przyjaźni. Ale złe uczynki karzą się same w sobie; nie byłoby dostatecznej kary, gdyby można naprawić złe wyrządzone.
Byłem w Flamarande już od dwóch tygodni, kiedy pewnego dnia zbudził mnie Michelin z uwiadomieniem, że nadjechała furmanka z jakiemiś skrzyniami pod moim adresem. Były to trumny kruszcowe zawierające szczątki starego hrabiego Flamarande i jego godnej małżonki. Na tym samym wozie złożone były kamienie pod nagrobki z czarnego i białego marmuru, które miałem umieścić w odnowionej już kaplicy.
Wstałem spiesznie. Wnoszono już trumny, kiedy przybyłem do samej kaplicy. Mnóstwo ludzi z wioski chcąc okazać usłużność Michelin’owi, pomagało w wypakowywaniu tych czcigodnych resztek. Mocny, kuty wóz tamował wejście do kaplicy, a cztery wielkie konie rżały potrząsając chomątami przesiąknietemi potem. Domowe dzieci, ciekawe wszelkiej nowości, przeszkadzały swojem krzątaniem się robotnikom, a ciągłemi wypytywaniami doprowadzały ich tylko do zniecierpliwienia.
— Zleziesz ztamtąd, krzyczeli na jedno, ustąp się, wołali na drugie.
Espérence nie podzielał ich gorączkowej ciekawości. Wszystko traktował z pewną poważną powolnością i mówiono o nim, że nie ruszyłby palca nie poradziwszy się wpierw głowy. Siedział spokojnie w kaplicy na pace zawierającej kości jego dziada i zadumał się głęboko.
— O czem myślisz? — odezwałem się doń, uderzony spokojnym i badawczym wyrazem jego twarzy, wyprzedzającym o wiele zwykłe myśli dzieci tego wieku. Myślał że gniewam się na niego za to, że usiadł na tej słomie, powstał więc zaraz mówiąc: — Nie zrobię tu nic złego.
Wyciągnąłem dłoń aby go wziąć za rękę, bo wiedziałem że nie lubi być całowanym. Nie pieścił nigdy nikogo oprócz mojej małej chrzestnej córki, którą chętnie całował siedzącą na kolanach matki.
Kiedy wypakowano wszystko, przystąpił do mnie furman, który przystawił ten wóz, a na którego nawet dotąd nie spoglądnąłem i przemówił do mnie. Dźwięk jego głosu przejął mnie dreszczem. — A cóż, panie Karolu, jesteś ze mnie zadowolony? Nie złamałem czego na drodze?
— Ambroży Ivoine! wykrzyknąłem, podnosząc głowę, jakto, to wy?
— Tak jest, ja się podjąłem przewozu tego pakunku w Sévines u pana hrabiego. Nie poznał mnie, ale z przyjemnością zobaczyłem, że się ma dość dobrze.
— Ale zkądże u diabła wziąłeś się w Sévines?
— Byłem w Orleanie, gdzie najmowałem się do różnych przewozów. Wybrano mnie do towarzyszenia temu ciężarowi, bo właśnie wracałem w te strony; zaraz panu przedłożą rachunek.
— To dobrze; ale nie mówicie mi dla czego tak daleko chodziliście za robotą, kiedy postanowiliście niczem się już nie zajmować i osiąść w Flamarande.
— Byłem tam u mego brata, który dawno już chciał widzieć się ze mną. Teraz powróciłem i umieszczam się tutaj na pewne. Nie jestem już ani furmanem, ani myśliwym, ani handlarzem; zostałem budowniczym: obiecałem naprawić szczyt wieży, więc dotrzymani słowa.
— Naprawisz go, mój Ambroży ale nie za darmo. Mówiłem już z panem hrabią; dał mi na to pełnomocnictwo. Jak tylko kaplica zupełnie będzie odnowioną, każę wyblankować cały szczyt i wy się tem zajmiecie.
— Jako najemnik! Nie, dziękuję, ja się tem nie trudnię. Ja lubię kierować robotą drugich i na to się zgodzę, ale kiedy pan tem się zajmujesz, ja już tu nie potrzebny.
— Ale ja się na to nie zgadzam; będziesz sobie kierował ludźmi, Ambroży, i pomówimy jeszcze o tem przy śniadaniu.
Wziąłem go pod ramię a zaprowadziwszy do pawilonu gdzie z całą rodziną śniadałem, zapytałem go co się dzieje w Sévines.
— Nic więcej nie wiem od pana, odpowiedział, puściłem się w drogę z moim pakunkiem zaraz drugiego dnia po pańskim odjeździe.
— Prawda, musiałeś być dwa tygodnie w drodze. A w okolicy, w Orleanie, nie słychać nic nowego?
— Zawsze te same gadaniny.
— O czem?
— O! pan wiesz lepiej odemnie, o dziecku wykradzionem, utopionem czy zgubionem; każdy wtrąca tam swoje trzy grosze.
— Dziecko z Sévines?
— Dziecko pani hrabiny i pana hrabiego; to już stara historja, znowu obecnie poruszona. Pan wiesz najlepiej co się wtedy stało, bo byłeś pan przy tem.
— Nie! nie byłem w domu w dniu tego wielkiego nieszczęścia!
— Wielkiego nieszczęścia! więc pan uważasz dziecko za utopione?
— A wy Ambroży?....
— I mnie się tak zdaje. Czyż żyjemy w czasach gdzieby mamka z małem dzieckiem mogła gdzieś zniknąć bez śladu? Przed rewolucją, dawnemi czasy, nie mówię. Pan znasz zapewne legendę przywiązaną do Flamarande?
— Czy jest jaka legenda?
— Nawet piękna. Opowiem ją panu jeźli sobie tego życzysz.
— Powiedźcie, mój drogi, proszę was o to.
— Było to za czasów króla Ludwika.
— Którego króla Ludwika? Było ich wielu.
— Historja tego nie mówi; ale słyszałem od proboszcza w Saint-Julien, że miało się to dziać za czasów Ludwika dwunastego. Pani z Flamarande wydała na świat chłopca, pięknego jak słońce; tymczasem jej mężowi uroiło się, że on jest synem pana z Mandaille i chcąc się o tem przekonać, położył krucyfiks na piersiach uśpionego dziecięcia mówiąc doń: „Jeżeli wymówię imię twego ojca, w imię Boga, otwórz oczy“ i zawołał po trzykroć „Flamarande, Flamarande, Flamarande,“ malec ani się nie ruszył; ale kiedy zawołał, Mandaille, Mandaille, Mandaille!... Ale co panu jest panie Karolu? Czyś pan chory, wyglądasz pan blado jak chusta!
— Cierpię bardzo często na kurcze żołądkowe. Nie zwracajcie na to uwagi Ambroży, i opowiadajcie dalej. Wasza legenda bawi mnie bardzo.
— Więc kiedy pan Flamarande zobaczył, że pan Bóg który tylu mężów opuszcza na placu boju, dla niego taki cud uczynił, wziął małego Gastona...
— Nazywał się Gastonem?
— Tak, Gastonem, (zdaje się, że imię to było wówczas w modzie); — i kazał go zabić swoim pachołkom; ale ulitowali się nad biednym małym i zostawili go w lesie z charcicą pani, która poszła za nimi, i od tego czasu nazwali ten las, lasem Gastona.
Charcica nie powróciła więcej; porzuciła swoje szczeniątka a karmiła dziecię i pewnego pięknego dnia ujrzano wielkiego i mocnego człowieka idącego z lasu do zamku, ale tak dziko wyglądającego, że wszyscy uciekali od niego. Nie umiał mówić, nie mógł więc nic powiedzieć o sobie. Nikt się tego nie domyśliwał. Chciano go wypędzić. Tylko pani z Flamarande ulitowała się nad nim i rozkazała przyodziać go i nakarmić. Prosiła męża żeby mu pozwolił paść zamkowe krowy, a kapelanowi poleciła nauczyć go religji. Później gdy został nadzorcą krowiarń fłamarandzkich, świadczył ludziom wiele dobrego i umarł jak święty, nie wiedząc nic o swojem dziedzictwie i pochodzeniu.
— Czy to już wszystko? Zkądże się dowiedziano, że dziecię to wychowano w lesie było Mandaillem.
— On nie był Mandaillem. Kiedy go wkładano do trumny, znaleziono na jego szyi szkaplerzyk zawieszony ręką matki w dniu jego urodzenia.
Płakała i rozpaczała biedna pani, że nie poznała swego syna za życia i przysięgła mężowi, że niesprawiedliwie ją posądzał, bo nie kochała nigdy pana Mandaille. Wtedy hrabia Flamarande powtórzył tę samą próbę na zmarłym, jakiej poddał małego nowonarodzonego. Położył na jego piersiach krucyfiks i zawołał po trzykroć Mandaille bez żadnego skutku, ale gdy zawołał Flamarande, Flamarande, Flamarande, za pierwszym razem otworzył oczy, za drugim spojrzał z wyrzutem na swego ojca, a za trzecim uśmiechnął się doń przebaczająco, potem zamknął oczy i więcej ich nie otworzył. Wtedy dopiero pan Flamarande zapłakał, kazał odprawić mnóstwo mszy za jego duszę i kazał pochować zwłoki swego syna w kaplicy zamkowej, gdzie znajdziesz pan w kącie kamień z wyrytą szpadą na znak szlachectwa i kij pasterski na pamiątkę jego pasterskiego stanu.
— Widziałem wprawdzie ten kamień, ale Michelin nie umiał mi wytłumaczyć, co ma oznaczać to godło pasterza.
— A! bo Michelin należy już do młodych uczeńszych, którzy w takie baśnie nie wierzą; ale ojciec jego znał ją doskonale i opowiadał ją raz przy mnie teraźniejszemu panu Flamarande, właśnie wieczorem w przededniu polowania.
— Czy tak? czy przysłuchiwała się temu i pani hrabina?
— Nie, jej nie było, ale pan Salcéde był przy tem.
— I jakże im się podobało to opowiadanie?
— Bardzo.
— A wy w nie wierzycie, Ambroży.
— Nie uważam tego za rzecz niepodobną. Mogła jaka biedna kobieta wychować dziecię ukradkiem z bojaźni przed hrabią Flamarande. W owe czasy wierzono w cuda i żadna legenda nie obejdzie się bez nich. Ja wprawdzie nigdy cudów nie widziałem, ale ani potwierdzić, ani zaprzeczyć im nie mogę, jestem za głupi na to. Czy już lepiej panu, panie Karolu? Czy pan nie głodny?
Zasiadano właśnie do stołu, ale siliłem się napróżno do jedzenia, nadto byłem wzruszony. Legenda Ambrożego wyjaśniła mi wiele rzeczy. Bez wątpienia musiała ona zająć mocno hrabiego i owładnąć jego wyobraźnię. Czyż to imię Gastona, dane odtrąconemu synowi, nie wskazywało potrzeby rozpoczęcia podobnej próby na nowo? Czy czekał on także dopiero na śmierć jego, chcąc się pokusić o dowód?
A może ta legenda była tylko wymysłem Ambrożego, aby mnie wypróbować? Przybywał z okolic Sévines, gdzie pozbierawszy mnóstwo krążących plotek, mógł je sobie dowolnie powiązać i zastosować te posądzania do niewytłumaczonego sposobu zniknięcia Gastona.
Jako handlarz bydła i koni, musiał się żywo zainteresować baśniami Orleanczyków o Zamorze, którzy wyobrażali go sobie jako fantastyczne zwierzę, podobne do rumaka, dosiadanego przez czterech synów Aymona. Opowiadano sobie, że zaniósł jedną nocą hrabiego i mamkę z dzieckiem z Orleanu do Paryża. gdzie hrabia zostawił go w domu podrzutków.
Co się różnych rzeczy nie nagadano?! Chciałem sprawdzić, czy Ivoine posiadał rzeczywiście tyle zdolności do ułożenia na prędce podobnej bajeczki i przespacerowałem się do Saint-Julien, gdzie z proboszczem oglądałem osobliwości jego kościoła i rozmyślnie naprowadzałem rozmowę na opowiedzianą mi przez Ambrożego legendę. Zgadzała się ona zupełnie z opowieścią proboszcza; wracałem więc z lżejszem sercem, gdy nowa niespodzianka czekała mnie w pobliżu mego schronienia.

XXXIX.

Mężczyzna słusznego wzrostu szedł wprost naprzeciw mnie. Byłto wieśniak niosący jakiś kosz, którego ubranie nie miało w sobie nic uderzającego; ale w miarę jak się do mnie przybliżał, chód jego elegancki zwrócił całą moją uwagę, a imię p. Salcéde wyryło się ognistemi zgłoskami w moim umyśle. Zciemniało się, nie mogłem więc rozróżnić rysów jego twarzy. Podwoiłem kroku w zamiarze przypatrzenia mu się bliżej, chcąc go zmusić moim ukłonem do zdjęcia kapelusza, który ogromnemi kresami zakrywał mu całą twarz, gdy wtem przy zakręcie skały straciłem go w jednej chwili z oczu i już nikogo więcej nie zobaczyłem na ścieżce. Zniknął jak mara, bo z jednej strony cypel zjeżonej skały nie odkrywał żadnej szczeliny, gdzieby się mógł wśliznąć; z drugiej zaś ta sama prostopadła skała była pogrążona w bezdennej przepaści, w której szumiał bystry potok. Przystanąłem zdumiony, przepatrzyłem wszystkie kąty i na koniec zniknięcie tego człowieka w tem miejscu, zostało nadal dla mnie zagadką. Pytałem się sam siebie, czy nie byłem na chwilę igraszką jakiego przywidzenia. Hrabiego Flamarande zacząłem już uważać jako szaleńca i przypuszczałem ze strachem, że stan jego moralny mógł być dla otaczających go bliżej zaraźliwym.
Puściłem się po chwili dalej, drogą ku zamczysku i spotkałem się z Ambrożym idącym tą samą ścieżką i niosącym na barkach małego Esperance’a.
— Nie idziemy prędko, czekamy na pana, rzekł do mnie. Jaką to zwierzynę tropiłeś pan tam na dole, żeś się pan tak wszędzie rozglądał i szukał czegoś.
— Chciałem znaleźć drogę, odpowiedziałem, którą mógłby przejść jakiś człowiek idący naprzeciw mnie, a którego i wy musieliście spotkać.
— Szymon, młynarz z Saint-Julien? Nikogo innego nie spotkaliśmy.
— Gdzież mógł się podziać z miejsca, gdzie go straciłem z oczu?
— Czyż chciałeś pan mówić z nim?
— Nie, przypuszczałem że wpadł do przepaści, zkąd szum potoku zagłuszył jego krzyki.
— Jeżeliby kiedy Szymon z Saint-Julien upadł, odpowiedział ze śmiechem Ambroży, to chyba wtedy, gdyby mu kto obie nogi potrącił.
— Więc zniknięcie jego nie zaniepokoiło was?
— Mnie? uchowaj Boże! ja o niego nigdy nie będę zaniepokojonym — a zwracając się do dziecka zapytał: Cóż malcze — czy chcesz już iść piechotą? Uściskaj mnie więc, a postawię cię na nogi.
Esperance nie dał się prosić i uściskał go, a była to łaska którą mnie z własnej woli nigdy nie obdarzał. Powiedziałem to Ambrożemu. — A przecież — odparł starzec — dopiero co bez prośby uściskał Szymona. Zdaje się, że nie wszystkie fizjognomje mu się podobają, a pańska widocznie nie przypada mu do gustu.
Czy w istocie istniał jaki Szymon z Saint-Julien? Czy nie było to imię zaimprowizowane naprędce przez Ambrożego, mającego zawsze odpowiedź na zawołanie?
Przy kolacji, sprowadziłem umyślnie rozmowę na wzrost tutejszych mieszkańców i utrzymywałem, że tutaj powszechnie nie przewyższa on zwykłej średniej miary. — Mimo to, dodałem podnosząc głos, widziałem dziś w okolicy bardzo słusznego mężczyznę. Jak on się nazywa — panie Ambroży?
— Szymon młynarz, odpowiedział szybko i podniesionym głosem.
Widzieliście dziś Szymona? zapytał Michelin. To prawdziwie piękny i dobrze zbudowany mężczyzna. Ciekawym, dla czego nie wstąpił dziś do nas, by nam powiedzieć dzień dobry.
— Spieszył się z powrotem do domu — odpowiedział Ambroży; chodził aż pod Mandaille po należącą mu się zapłatę.
Rozmowa ta uspokoiła mnie chwilowo — ale następnych dni dręczyłem się znowu dla bardziej jeszcze błahych pobudek. Zdawało mi się koniecznie, że Ambroży Ivoine igra ze mną jak kot z myszą. Miał dziwny sposób postępowania, który wzbudzał we mnie podejrzenie. Umieścił się na wieży, gdzie kazał przenieść kilka starych mebli, umiejętnie i żwawo kierował robotą najemników; ale często znikał tak, że nikt nie umiał powiedzieć, kiedy i gdzie zniknął. Prawdę powiedziawszy, nikogo to tyle nie obchodziło co mnie, a gdym mu zadawał w tej mierze pytania, odpowiedział mi śmiejąc się:
— Oho, chciałbyś pan o umie więcej wiedzieć niż ja sam. Jestem jak ptak przelatujący z miejsca na miejsce. Żyję — aby żyć. Pytaj się pan jaskółki, ile kamieni na wieży przeskoczyła, nim wzbiła się w górę. Tak samo jak ja, zdać sobie z tego sprawy nie może, a mimo to ma swoje zamiary, tak jak ja mam moje. Ona myśli nad prędkiem uchwyceniem muszki, a ja nad tem, aby jej tylko nie połknąć.

XL.

Tak więc wszystkie odpowiedzi żartobliwe tego filuta stosowałem do siebie, a nie mogąc dociec prawdy, czułem się nieszczęśliwym. Nie raz już byłem bliskim powiedzenia mu: Nie grajmy w ciuciubabkę, wolimy porozumieć się, w jakiby sposób oddać dziecko matce. Zanieś jej tę rozkoszną nowinę. Ta tajemnica cięży mi; oddaj mi tę przysługę i uwolnij mię od tego ciężaru. — Fałszywy wstyd powstrzymywał mnie. Pochlebiało mojej próżności, że pokierowałem tą całą sprawą tak dobrze, zwłaszcza że na wstępie uważałem ją sam prawie za niewykonalną. A dziś przyznać temu wieśniakowi że był zręczniejszym odemnie? Na to nie mogłem się zdobyć. Tak więc upadałem z jednej strony pod brzemieniem wyrzutów własnego sumienia, a z drugiej obawiałem się widoku tryumfu Ambrożego. Te cierpienia moralne trawiły mnie, z dniem każdym zapadałem na zdrowiu, dostałem gorączki i cztery dni leżałem nieprzytomny. Michelin’y pielęgnowali mnie troskliwie, a Ivoine za pomocą jakiegoś napoju z ziół górskich, wyleczył mnie zupełnie.
Świtało właśnie, kiedy odzyskałem przytomność. Spojrzałem naokoło z zadziwieniem, po straszliwem pasowaniu się z widmami, zdumiony powrotem do jakiegoś błogiego spokoju. Ambroży stał przy mojem łóżku. Spytałem go, co się ze mną działo? odpowiedział że rzucałem się i krzyczałem w gorączce, ale że on zna się na tem i służył mi za lekarza. Z ufnością zażywałem dalej jego zioła; wkrótce czułem się zdrów zupełnie, tak, że po kilku dniach byłem wolny od dawnych dolegliwości i cierpień.
— Mój dzielny Ambroży, mówiłem do niego pewnego poranku, zajadając śniadanie z takim apetytem, jakiego już od sześciu miesięcy nie miałem — nie wiem czy winienem wam życie. ale że zdrowie, to pewna. Wiem żeście mnie pielęgnowali jak brata, staliście nademną dniem i nocą i nie opuściliście mnie na chwilę. Nie umiem wyrazić wam mojej wdzięczności — powiedzcie, co mogę dla was uczynić?
— Nie żądam nic od pana, odrzekł mi z wyrazem szczerości w oczach, chyba tego, żebyś się pan już czuł zupełnie zdrowym. Nie jestem nieszczęśliwym bo nie mam żadnych zachcianek. Mam przecież jedną, a tą jest zamieszkanie tego folwarku do końca życia. Pan wiesz, że zrosłem się już prawie z rodziną Michelin’ów. Uzbierałem kilka groszy, a że nie mam własnej rodziny, oprócz brata, który także jest bezdzietny, postanowiłem zostawić mój grosik któremu z dzieci Michelin’ów, pańskiej chrzestnej córce, albo pańskiej kumie, wreszcie małemu Esperance’owi gdyby się jego rodzina do niego nie przyznała. Mówiłem już o tem z Michelin’em i jego żoną, nie mają nic przeciw temu, chętnie mnie do siebie przygarną. Teraz zależy wszystko wyłącznie od pana, bo jeźli mówiliśmy kiedy o tem żartem, pomówmy dziś na serjo. Czułem już zeszłej zimy powracający reumatyzm, a nie chciałbym zginąć w rowie. W pogodę dobrze jeszcze potrafię biegać, ale jak śniegi zapadną chciałbym jak stary zając mieć dobre schronienie? I cóż pan na to?
Ani mogłem ani chciałem mu odmówić, cieszyło mnie, że staremu mogłem się na coś przydać — jednakowoż to bezustanne jego naleganie aby zamieszkać przy Esperance, dawało mi znowu wiele do myślenia. Napróżno próbowałem wydobyć z niego jakie wyznanie. Musiałem przyznać, że jeźli owładnął moją tajemnicą, był w zachowaniu jej o wiele zręczniejszy ode mnie. Dla czegożby zresztą nie miał być zręczniejszym? Nie odgrywałże on tu pięknej i szlachetnej roli, gdy ja wbrew mojemu sumieniu i moim uczuciom, w komedji rolę zdrajcy chyba odgrywałem!
Przepędziłem w Flamarande jeszcze sześć tygodni. Czułem się tu pomimo zgryzot spokojniejszym niż kiedykolwiek. Michelin’y byli istotnie poczciwymi ludźmi, ich dzieci kochały mnie, a Ambroży rozrywał mnie swojem ruchliwem i wesołem usposobieniem. Po pewnym czasie powziąłem zamiar wyswobodzenia się z pod narzuconego jarzma. Przedsięwziąłem napisać do pani hrabiny z uwiadomieniem o życiu i o dobrem zdrowiu starszego jej syna. Zaczynałem kilka razy list do niej pisać, ale zawsze skończyłem na tem, że list zaczęty spaliłem.
Zresztą jak tu się pisemnie wytłumaczyć? Jakiem czołem takiej szlachetnej kobiecie powiedzieć, o co ją oskarżają! Jak przeszkodzić tak namiętnie kochającej matce, aby nie uczyniła kroku nierozważnego, coby zgubne dla niej wywołało następstwa? — Hrabia wynalazł najsroższą karę w razie oporu, zagroził jej odebraniem Rogera, a wiedziałem, że umiał dotrzymywać słowa. Postanowiłem więc osobiście przygotować hrabinę do tego odkrycia; ani listom, ani komu innemu nie mogłem tego powierzyć. Za powrotem z Włoch dopiero miałem jej to wszystko powiedzieć. Uchwyciłem się silnie tego postanowienia, w nadziei okupienia sobie nareszcie zupełnego spokoju sumienia, i czerpałem w niem odwagę do zajęcia się Gastonem z całą troskliwością.
Nieszczęściem Gaston nie lubił mnie i był nieczułym na wszelkie oznaki mojej przychylności. Nie okazywał mi wprawdzie wyraźnej niechęci, ale ile razy ośmieliłem się pocałować go w czoło, natychmiast ocierał je sobie rękawem.
Usposobienie Gastona było wręcz przeciwne usposobieniu Rogera, który okazywał dziś już charakter otwarty i niczego zataić nie umiał. Rozpieszczony, gorączkowy i pełen fantazji, Roger nie miał chwilki spokoju. Psuł co tylko wpadło mu w ręce, a mało go to obchodziło, czy w zabawie zrobił komu przykrość czy nie; ale natychmiast żałował tego: pieścił, całował, przepraszał, przemawiając czule a zabawnie. Prośbom jego niepodobna było się oprzeć, jego gniew przerażał, a pustota jego była urocza. Sam bez ustanku w ruchu — poruszał wszystkich swoją żywością.
Gaston spokojny, był więcej zamknięty w sobie i wyrobiła się w nim pewna podejrzliwość. Łagodności niewzruszonej, żadnej nie miał fantazji i bawił się sam tak dobrze jak i z drugiemi dziećmi. Wszystko go zajmowało, przypatrywał się całemi godzinami skrzętnym pracom mrówek lub pszczół. Kładł się na łące i przypatrywał się kiełkującym trawkom, albo przemawiał do koników polnych. Nie lubił wielkich zwierząt, ale nie bał się ich, a powiedziawszy prawdę, nie bał się niczego. Ustępował we wszystkiem dziewczątkom domowym; ale najlepiej lubił najmłodszą i nie pozwolił jej nigdy robić przykrości. Hałaśliwych zabaw unikał. Cichy i zamknięty w sobie, nie żądał niczego, a gdyby mu zapomniano dać jeść, wolał raczej pójść na górskie korzonki albo poziomki leśne, aniżeli upominać się o jadło.
Nie dziwiono się różnicy, jaka zachodziła między nim a drugiemi dziećmi. Od razu widziano go zawsze smutnym, bo nie rozumiał nikogo i nikt jego nie rozumiał, pojmowano więc, ile go pracy kosztowało nauczenie się obcego języka i przywyknięcie do obcych ludzi. Upewniano mnie, że rozweseli się zupełnie, jak tylko przeszłość zatrze się w jego pamięci i jak zacznie wyrażać się dokładnie. Ale te słuszne uwagi nie przekonywały mnie. Widziałem w nim zawsze istotę wyrwaną gwałtownie z pomiędzy swoich, i skazaną na byt nie odpowiadający jego odziedziczonemu usposobieniu i skłonnościom, na byt zgoła odmienny a gorszy od tego, do jakiego samo urodzenie go przeznaczało. To też spuszczałem oczy, ilekroć spojrzał na mnie, a gdy unikał moich pieszczot, mówiłem sobie:
— Dobrze ci tak, masz, na coś zasłużył.
Miałem urlop tylko na miesiąc, pozwoliłem sobie jednak przedłużyć go na dwa miesiące, bez zapytania o to mego pana. Bałem się jego obecności i pragnąłem go zniechęcić do siebie, aby z nim zerwać na zawsze. Zaręczył za długi mojego ojca, wierzyciele więc przycichli.
Byłem jeszcze młody i mogłem wstąpić do urzędu i z wolna dług cały spłacić — ale hrabia wiedział że byłem skrupulatny i że nie zapomnę nigdy mego zobowiązania.

XLI.

Odjechałem do Paryża z końcem września, wypędzony z Cantal zimnem, które stawało się już przejmującem. Chciałem wziąć ze sobą Ambrożego, do którego przywiązałem się pomimo a może w skutek moich podejrzeń. Przedstawiałem mu, że mogę zapewnić mu utrzymanie i że nie rozumię jego schronienia się w górach na zimę, kiedy obawiał się chorób i reumatyzmu.
— Nie znasz pan naszego kraju, odpowiedział: tu tylko na wysoczyznach wiatr jest nieprzyjemny; ale jak śniegi spadną, nie cierpimy już wcale zimna. Śnieg zamyka nas i chroni jakby namiotem. Czasem pokrywa na metr nasze dachy; wtedy grzebiemy drożynki aby przejść z jednego budynku do drugiego, a w niektórych wsiach żyją wtedy tak wesoło, jak świerszcze skrzeczące w bochenku chleba. Tu w Flamarande nigdy tak głęboko nie jesteśmy zagrzebani, bo na tej ostrej skale łatwiej da się śnieg co dzień odkopać. Stajnie zostawiają zwykle zasypane, a nawet kładą tam na noc dzieci — gdzie im cieplej i zdrowiej.
— To i Esperance ma sypiać na śniegu tej zimy?
— Pod śniegiem, a to rzecz zmienia; zresztą dla czego ten malec miałby być czemś lepszem od innych dzieci i bać się zimna?
— Nie wiem, ale może do tego nie przyzwyczajony. Mówicie, że należy do południowej rasy.... Jeźli chował się w gorącym klimacie....
Ambroży przypatrywał mi się uważnie. Czułem, że się zdradzam, i zacząłem spiesznie mówić o czem innem.
Wracałam przez Clermont do Paryża. Spodziewałem sic wyrzutów hrabiego z powodu opóźnienia ale hrabia nie zdawał się spostrzegać mojej opieszałości, i nie zapytał mnie nawet jak używałem wolnego czasu. Zainteresował się tylko umieszczeniem trumien z popiołami przodków w odnowionej kaplicy i zapłacił rachunek wydatków, nie zapytawszy nawet dla czego kazałem naprawić wieżycę. Próbowałem napomknąć o Gastonie, ale dał mi znak ręką abym przestał i już mi się nie udało powrócić do tego przedmiotu.
Pani hrabina zjechała pierwszych dni listopada. Przeżyła ten czas jak na pustyni, bo sprzedaż Sévines zajęła wiele czasu; a hrabia utrzymywał, że w skutek tego nie mógł pojechać do niej do Włoch ani sprowadzić jej do Paryża. Nie był już zazdrosny tak jakby nawet nie był zaznał nigdy tego uczucia. Był też teraz w najlepszem usposobieniu. Długi miał popłacone, zdrowie mu służyło, powolną miał żonę i ślicznego syna; a było to wszystko czego pragnął. Roger był jeszcze więcej popsuty, gwałtowniejszy i powabniejszy niż kiedykolwiek. Pani wyglądała doskonale, a może nawet i wypiękniała. Obawiałem się, że ją zobaczę wychudłą i smutną jak przed odjazdem. Zastałem ją jednak wbrew oczekiwaniu wesołą i zadowoloną. Przeważyła się szala; zapomniała Gastona, Roger wystarczał jej i wypełnił zupełnie próżnię jej serca.
W takim stanie rzeczy zapytywałem sam siebie, czy godziło się tem niebezpiecznem odkryciem mącić spokój który już zupełnie odzyskała? Podniosły się więc znowu dawne wątpliwości. Memu odważnemu postanowieniu pocieszenia tej zbolałej matki winien byłem powrót do moralnego i fizycznego zdrowia. Teraz — widząc ją zupełnie spokojną, czułem, że odkrywać tajemnicy nie mogę, że muszę nadal pozostać zbrodniarzem wobec niej, a winnym w mem własnem sumieniu. Nieśmiałość moja w jej obecności zwiększyła się jeszcze. W pięknych moich marzeniach w Flamarande, pochlebiałem sobie, że szczerem wyznaniem a naprawieniem złego, zdobędę jej prawie przyjacielską przychylność, którą mi w chwili boleści okazywała. Oddałbym był życie a urągałbym wściekłości i pogardzie mojego pana, byle widzieć jej radość i wdzięczność, ale cóż, ona nie przypominała sobie nawet Gastona. Była piękną i spokojną. Patrzała na mnie spokojnie, mówiła łagodnie, grzecznie i zimno. Oczy jej nie spoczywały już na moich jakby pytać chciały: gdzie moje dziecko? Zapomniała o wszystkiem i byłem już znowu tylko pokojowcem hrabiego. Nie miała nawet dla mnie żadnego rozkazu.
Pewnego dnia, zastała mnie w przedpokoju, gdzie niepowściągliwemu Rogerowi służyłem za konia; trzymał mnie za szyję i całował ale równocześnie piętami obszturkiwał mi boki. Z żywością porwała go na ręce, jakby się obawiała, żebym mu co złego nie zrobił. — A! pani, rzekłem do niej podnosząc się, ja tak lubię dzieci!
— Ja wiem, odpowiedziała, że pan masz dobre serce; ale nie trzeba psuć Rogera. Nadużywa tej dobroci i zrobi się później złośliwym.
Uważałem tę chwilę za najstosowniejszą do mojej spowiedzi i chciałem ją prosić, żeby mi użyczyła chwilkę rozmowy na osobności; ale nim zebrałem myśli, zniknęła, unosząc z sobą syna, ja zaś nie miałem odwagi pójść za nią.
W kilka dni potem oddał mi listonosz list pod jej adresem, na którym poznałem pismo pani de Montesparre. Miałem zamiar nie służyć więcej za szpiega i chciałem oddać list Julji, kiedy nadszedł hrabia i szybko wziął mi z rąk list mówiąc: — Pójdź za mną. — Kiedy znalazłem się w jego gabinecie, rzekł do mnie: — Przeczytaj!
Wahałem się, drżałem cały i już miałem wybuchnąć. Hrabia nie myślał nawet uważać tego. Złamał pieczątkę i włożył mi list do ręki:
— Czytaj-że!

„Montesparre 2. stycznia 1846.

„Droga moja Rolando! Chciałabym pomówić z tobą; będę w Paryżu za kilka dni. Zajmę to samo mieszkanie co zawsze i będę czekać na ciebie. Męża twego widzieć nie chcę. Nie będę ci nic mówić o Salcédzie, nie wiem nawet gdzie jest. Idzie tu tylko o mnie. Mam prosić cię o jedną przysługę, a cokolwiek zaszło między nami, znam cię nadto dobrze aby być pewną, że mi jej nie odmówisz.

Berta.“

— Doskonale! rzekł hrabia, odbierając mi list. Pani Berta już pocieszona, ubiega się o inny związek małżeński. — Pani Flamarande nie ma nic lepszego do roboty, jak słuchać nowych zwierzeń, a może i pośredniczyć. Daj mi skrzyneczkę na listy.
Utrzymywałem, że to podchwytywanie listów jest niedorzecznością. Gdy pani Montesparre, przyjedzie do Paryża, niepodobną jest rzeczą, żeby się nie spotkała gdzie z panią hrabiną, wtedy porozumią się, a podchwycenie tych listów obudzi tylko podejrzenie pani Flamarande.
— Bardzo jesteś nierozsądny, odpowiedział hrabia, jeśli myślisz, że pani Flamarande nie odgadła dawno tego wszystkiego, co jej powiedziano w listach. Wyspowiadała się swojem milczeniem, przyjęła karę w pokorze, spełniła swój obowiązek i naprawiła swój błąd. Chcę, żeby ją nadal zostawiono w pokoju; bywa bardzo mało, nie zmartwi ją to wcale, jeżeli zupełnie bywać przestanie. Będzie tylko u siebie przyjmować, a pani de Montesparre nie odważy się prześladować ją aż tutaj. Wszystko złoży się dobrze; ale czemuś mi nie mówił, że pani baronowa jest w Montesparre?
— Nie było jej podczas mojej tam bytności.
— Mówiono że chorowała ciężko, że jeździła na południe, w podróży okrywa się tajemniczością. Zapewne nowa jakaś namiętność nią owładnęła; zanadto ma jej wiele, jak na przyjaciółkę kobiety, która nie powinna mieć żadnej namiętności. Wydaj rozkaz, żeby tej nie przyjęto, gdyby się przedstawiła.
Nie wydałem żadnego rozkazu i ośm dni przeszło bez wzmianki o baronowej. Umyślnie dowiadywałem się w jej hotelu: przyjechała; ale upłynęło znowu ośm dni i ani pokazywała się w hotelu hrabiego, ani też nie przysłała listu. Hrabia był pewny, że nie chce się już widzieć z hrabiną, czy to czując się obrażoną jej milczeniem, czy też że zapomniała już swojej zachcianki. To podług niego było najprawdopodobniejsze. Kobiety, mówił, są mniej szkodliwe aniżeli sądzą; ich lekkomyślność sama odwraca je częstokroć od złych zamiarów, któremi nam zagrażają.
Nie byłem tak spokojny. Kto wie czy pani Montesparre nie miała w swem ręku klucza do tej tajemnicy. Jeżeli Ambroży poznał mnie „pod Fiołkiem“, mógł się wiele domyśleć, a jeżeli potem poszedł do Sévines, mógł domysłów swych udzielić pani Montesparre. Jeżeli człowiekiem, który znikł jak zaczarowany za mojem zbliżeniem się, a którego Ambroży nazywał Szymonem młynarzem, był — jak się domyślałem — przebrany Salcéde, a baronowa bawiła też w tym samym czasie w Montesparre, mogli we troje dochodzić prawdy, i co najmniej przeczuć ją. W liście do hrabiny mogła Berta przezornie żądać tylko przysługi dla siebie, aby odwrócić podejrzenie jej męża, a przy widzeniu wszystko jej powiedzieć. Trzeba więc było spieszyć mi się i uprzedzić ją, bo w przeciwnym razie musiałbym dźwigać ciężar wstydu będąc wystawiony na jej pogardę.
Nie sypiałem znowu po nocach i czułem się bardzo chorym. — Trzeba już raz skończyć, mówiłem sobie, jutro powiem — i nic nie mówiłem, obawiając się tego gromu, który miał spaść niespodzianie w to tak ciche i spokojne serce.
A zresztą, jak i kiedy mówić w tym domu, gdzie każdy kąt był doglądany osobiście przez pana? Może mi już nie ufał, a nie okazując tego, mógł mnie nadto dobrze szpiegować, żeby nie wiedzieć, że ja nie szpieguję wcale. Raz już w Sévines schwycił mnie w chwili, gdy miałem zdradzić tajemnicę, gdy widział żonę u nóg moich. Myślałem że łatwiej mi będzie widzieć się z panią po za domem, zręczniej mi było mówić z nią u drzwiczek powozu; ale znowu Roger z swoją boną grubą i bardzo ciekawą Normandką, tamował mi przystęp do powozu.
Uwziąłem się więc śledzić panią po całym Paryżu i drogo zapłaciłem kabrjolet, aby zdążyć za jej ekwipażem. Nie robiła jednak wcale albo bardzo mało wizyt, i to po największej części w hotelach. Nie było więc sposobu spotkać ją na schodach i mówić z nią w kurytarzu. Nie jeździła do szwaczek i modniarek, bo te obsługiwały ją w domu. Na publicznych spacerach, prowadziła zawsze Rogera za rękę, zresztą nie mogła by się zatrzymywać a tem mniej ukrywać dla pomówienia z służącym. Pewnego dnia gdy Roger był zakatarzony, i pani sama wyjechała z domu, śledziłem ją jeszcze pilniej niż kiedy, i ze zdziwieniem zobaczyłem ją na drodze do Bulońskiego lasku. Było ciemno i dżdżysto, pora wcale nie była do przechadzki stosowną.
Wtedy jeszcze lasek ten nie był tem, czem jest dzisiaj. Nie było tam ani sadzawek, ani skał, ani wodotrysków, były tylko drzewa, krzaki i piasczyste drogi, melancholijne półcieniste aleje, zupełnie opustoszałe. Wiedząc, że pani lubi takie wertepy, spodziewałem się że wysiądzie, i że nareszcie będę mógł z nią pomówić bez przeszkody. Nieszczęściem, mogłem tylko jechać z dala za jej powozem, bo miałem złego konia, więc straciłem ją z oczu jak tylko minęła bramę Maillot, od której ja byłem jeszcze daleko.
Jakkolwiek tego dnia mało jeździło ekwipażów, jednak ślady kół krzyżowały się na piasku tak, że musiałem jechać na oślep. Ten przeklęty piasek utrudniał jeszcze ruch konia. Zapłaciłem więc woźnicę i wyskoczywszy z powozu zapuściłem się w głąb lasku, ufając więcej memu szczęściu niż rozsądkowi i przenikliwości.

XLII.

Straciłem tak dwie godziny czasu. Drobny deszcz padał i zciemniło się prędzej jak zwykle. Zbłądziłem znalazłszy się w prawdziwej pustyni, gdzie nie spodziewałem się spotkać nikogo i zacząłem się rozglądać za bramą Maillot, kiedy naraz usłyszałem z po za klombu młodych sosen głos, na którego dźwięk zadrżałem: „A! jakże cię kocham!... Bywaj zdrów!... Raz jeszcze — kocham pana!“ Był to głos hrabiny. Dwoje osób wyszło z gęstwiny, kobieta owinięta i i zasłoniona woalem, znikła; za nią zwolna szedł mężczyzna bardzo słuszny, eleganckiego ułożenia, na którym zawieść się nie mogłem; nie mógł to być kto inny tylko pan markiz Salcéde.
Bez namysłu rzuciłem się w ślad za nim. Mimo to zdala dopiero od tego miejsca spostrzegł, że go ścigam, wtedy wziąwszy mnie zapewne za złodzieja, nabił kieszonkowy pistolet. Rozjątrzony, byłbym chętnie naraził życie. Szedłem za nim dalej, a kiedy kroki moje za swymi usłyszał, zniecierpliwił się i przystanął.
Chciałem użyć złodziejskiego fortelu i zapytać go o godzinę, aby usłyszeć głos jego groźnie do mnie zwrócony albo przypatrzyć mu się z bliska. Nie był to człowiek bojaźliwy; odpowiedziałby mi bezwątpienia i nie strzelałby z pewnością nie będąc zaczepionym. Znałem jego krew zimną; ale wtedy poznałby mnie, wiedziałby, że śledzę jego schadzki z hrabiną, i omyliłby moją czujność. Chciałem koniecznie wiedzieć gdzie mieszka; zwolniłem kroku żeby go uspokoić. Byliśmy w sosnowej alei; ciemność zwiększała się i ujrzałem latarnie czekającego powozu. Wskoczył w milczeniu na siedzenie ale udało mi się zobaczyć przy słabem oświetleniu lamp, wprawdzie nie rysy twarzy ale siwą brodę i włosy śnieżnej białości. Omyliłem że się? Więc to nie był młody i piękny Salcéde? Któż wreszcie mógł być tym starcem, z którym schodziła się hrabina Flamarande w głębi lasku, posępnego lutowego wieczoru, i do którego mówiła z uniesieniem: A! jakże ja kocham pana!
Powóz pędził w stronę bramy Maillot jak błyskawica. Szedłem pieszo, znużony, złamany. Nie znalazłem powozu i musiałem wlec się aż do Łuku Tryumfalnego. Tu już omal nie omdlałem; zapomniałem nawet o śniadaniu tego dnia. Wszedłem do małej restauracji przy Polach Elizejskich chcąc więcej odpocząć jak jeść, a wsunąwszy się w kącik gorzko rozmyślałem.
Byłże ten człowiek Salcédem? Dlaczegóż nie? Można włożyć białą perukę i przylepić siwą brodę. Jeźli pierwsze wrażenie nie omyliło mnie ani na ścieżce Flamarande ani w lasku Boulogne. Salcéde był we Francji. Ukrywał się przebrany, gdyż nikt z jego znajomych nic o nim nie wiedział, a tem mniej o jego powrocie. Za pomocą Ambrożego, mógł dociec tajemnicy ciążącej na Esperancie; wówczas musiał przybyć do Paryża a obawiając się pisać do hrabiny, musiał za pośrednictwem pani de Montesparre, prosić ją o wyznaczenie schadzki. Nie doglądałem już odbioru żadnej korespondencji; a od ośmiu dni miała hrabina czas porozumieć się z baronową.
Spełniło się więc! Pani Flamarande wiedziała o wszystkiem, nie miałem już jej nic do powiedzenia! Nienawidziła mnie zapewne i pogardzała mną głęboko! Mąż stał się jej wstrętnym a wdzięczność dla Salcéda, który jej dziecię powracał zamieniła się w silną namiętność. Więcej jeszcze, namiętność ta mogła się zrodzić podczas ostatniego jej pobytu w Perruzie. Tam mogła otrzymywać listy uwiadamiające ją o wszystkiem, a któż wie? Może widziała się tam z Salcédem! Nie byłaby wróciła z Włoch tak spokojną, gdyby jakaś wielka radość nie napełniała jej serca. Kto wie czy nie widziała się w Flamarande z synem swym i Salcédem wtedy właśnie kiedy ja tam byłem? Ivoine jest tyle zręcznym co ja, a pan Salcéde może zręczniejszy od nas obu. Jeźli wszystko spełnione, cóż pozostaje do zrobienia?
Pierwszą moją myślą było wyspowiadać się przed panią, tak jak gdybym nie przypuszczał, że wie o wszystkiem. Zamiast słów pełnych dobroci i przychylności na jakie byłbym sobie zasłużył, obarczyłaby mnie może na razie wyrzutami; ale nie zapoznałaby mojego oddania się jej synowi, do którego przywiązałem się kosztem zdradzenia tajemnicy hrabiego. Zamiast być nieprzyjacielem i katem matki tak boleśnie doświadczanej, stawałem się jej podporą, rodzajem niemego obrońcy wobec jej męża, pełnym poświęcenia pośrednikiem między nią a jej dziecięciem. Tak powinienem był postąpić — ale niewytłumaczone uczucie gniewu i niechęci wstrzymało mnie.
Nie był żem głupcem, gdym wierzył w cnotę kobiety, która umie tak zręcznie ukrywać i zadawalniać swoje uczucia? Zkąd mi się wzięła ta myśl romantyczna, że ona była tylko ofiarą godną szacunku i litości? co mi zaćmiło oczy gdym oskarżał mego pana o szaleństwo i niesprawiedliwość? Po poniesionej karze i groźbie przymusowego rozłączenia z Rogerem, byłażby tyle bezczelną by się widywać z Salcédem i oszukiwać męża? Tak, pan Flamarande miał słuszność, byłem tylko narzędziem sprawiedliwej kary! Czegóż miałbym żałować i za co prosić przebaczenia? Nie, zaiste! Byłem w jej ręku igraszką, omal nie uległem sile jej uroku, i poszedłem w usługi kłamstwa i występku. Ale nie, wszystko skończone: Pogardzam nią i nienawidzę jej.

XLIII.

Po dwugodzinnej wewnętrznej walce i niewypowiedzianych cierpieniach poszedłem szukać Salcéda. Udałem się do jego hotelu, na przedmieście Saint-Honoré. Wiedziałem, że wynajęty był jakiemuś niemieckiemu bankierowi, ale sądziłem, że markiz zostawił sobie kilka pokojów. Dowiadywałem się napróżno. Nie zachował dla siebie ani jednego pokoju i od trzech lat nic o nim nie wiedziano. Poszedłem dopytywać się bardzo ostrożnie w domu pani de Montesparre. Znałem się doskonale z jej pokojową Zuzanną i wiedziałem, że jest gadatliwą; niestety, nie była powiernicą swej pani, nie była obeznaną z bieżącemi sprawami, i od trzech lat nie widziała pana Salcéda ani w Paryżu ani na wsi. Opuścił Francję z niezupełnie wygojoną raną, a pani baronowa bardzo była zmartwioną, że go tak długo u siebie zatrzymała. Dochodzenia moje byłyby więc tego dnia nie doprowadziły do niczego gdyby nie nagła myśl zapytania się Zuzanny, czy pan Salcéde bardzo się zmienił po swojej chorobie.
— Zmienił się niestety, odpowiedziała, jego czarne piękne włosy zbielały jak śnieg!
— Więc wygląda jak starzec?
— Nie, zawsze jest piękny i młody, i kto wie czy z swoją śnieżną głową nie jest jeszcze piękniejszy i oryginalniejszy jak wprzódy; ale jeśli nie umarł, co najprawdopodobniejsze, mógł sobie tak jak wielu innych ufarbować włosy.
Pewny już swego, wróciłem do hotelu Flamarande. Była jedenasta; hrabia ukazujący się rzadko w swoim klubie, jeszcze tego dnia ztamtąd nie wrócił. Pani w swoim pokoju zajęta była ułożeniem do snu Rogera i zakazała wchodzić do siebie.
Prosiłem Julji, żeby mi wyrobiła u pani chwilkę rozmowy i po chwili zaprowadzono mnie do małego salonu. Co mnie skłaniało do tej rozmowy z hrabiną? Była to jakaś nieokreślona, ale nieprzeparta potrzeba, bo w skołatanym tylu walkami umyśle, nie miałem jasno sformułowanych zamiarów. Zaledwie mogłem upozorować moje żądanie; miałem je zastosować do sposobu, w jaki myślała mnie przyjąć.
Ubrana w bieli, z rozsianemi blado-różowemi kokardami z morowej wstążki po koronkowym penioarze. wyglądała tak uroczo, że patrząc na nią, zaparłem oddech w sobie. Spodziewałem się zostać ją w ciepłym kaszmirze, bo wiedziałem, że łatwo ziębła, ta lekka tualeta nie odpowiadała domowemu ubraniu w zimowej porze. Myślałem, że ze spaceru wróciwszy, będzie jeszcze przemokłą i zziębniętą. Czy rozmarzony umysł uczynił ją nieczułą na przykre powietrze?
Czytała, a raczej udawała że czyta, bo słysząc otwierające się drzwi, rzuciła książkę zamkniętą na stół. Ukrywała wybornie swoje wzruszenie. Niepodobna było przypuszczać w niej jakichkolwiek uniesień, patrząc na ten spokojny uśmiech, z którym przyjęła mnie mówiąc:
— Czego sobie życzysz, panie Karolu?
— Czy mogę się spodziewać, odrzekłem, że oprócz pani hrabiny nikt więcej mnie nie usłyszy?
— Oczywiście, jeśliś pan drzwi zamknął za sobą.
— Zamknąłem je.
— Bardzo dobrze, mów, mój przyjacielu.
Miała w twarzy wyraz takiej dobroci i zaufania, że postanowiłem przemówić najprzód do jej uczucia, chcąc się przekonać, czy mnie nienawidzi.
— Od niejakiego czasu, rzekłem do niej, uważam, że pani hrabina żywi jakąś niechęć do mnie.
— Niechęć? Bynajmniej.
— Jeśli jestem pani wstrętnym, natychmiast opuszczę moją służbę.
— Nie miałbyś pan słuszności. Hrabia bardzo jest do pana przywiązany i słusznie. Przykroby mi było, gdyby mój mąż pozbawiony był jego starań. Nie znalazłby prędko człowieka tak inteligentnego i przychylnego.
— Więc tylko dlatego że jestem przywiązany do mojego pana cierpi mnie pani hrabina w swoim domu?
— Cierpi? Ależ przeciwnie Karolu, mam dla pana wiele życzliwości.
— To być nie może! zawołałem! Pani hrabina nie myśli tego co mówi!
— Nie rozumiem, odpowiedziała, patrząc na mnie jakby myślała, żem postradał zmysły — zkąd przyszła panu ta myśl?
— Z wielu spostrzeżeń, poczynionych przeszłej wiosny w Sévines.
— W Sévines, odpowiedziała bardzo żywo, tam byłam szaloną! Nie mówmy o Sévines, wiesz przecie że traciłam głowę. Czy może powiedziałam panu co obraźliwego? Byłoby mi bardzo przykro.
— Przeciwnie, pani hrabina była dla mnie bardzo dobrą.
— A więc cóż?
— Zdaje mi się, że od tego czasu mówiono pani hrabinie że ją zdradzam.
— Dlaczegoby mi to mówiono? Czy jesteś pan zdolnym złego uczynku, albo występnych uczuć. Nie sądzę.
— Czy nie mówiono pani hrabinie, że pomagałem w wykradzeniu?...
Szedłem wprost do celu, czułem się porwany nieprzepartą siłą; miałem się wyspowiadać ale nie z pokorą winowajcy; chciałem wyznać moje przewinienia, aby dać jej uczuć, że znam i jej winę. Nie pozwoliła mi mówić. Powstała gwałtownie głosem wzruszonym ale bez gniewu rzekła: Nie mów mi o tem, Karolu! proszę cię o to, a nawet nakazuję ci. Sévines, to miejsce dla mnie fatalne, straciłam tam moje dziecię i byłam bliską utraty rozumu. Żałowałeś mnie, wiem o tem, uważałeś hrabiego nadto surowym, ale ja się nie skarżę. Oddał mi przysługę nie pozwalając karmić się złudzeniami i nie ukrywając przedemną strasznego zgonu mojego biednego dziecka. Teraz poddaję się z uległością mojemu losowi, tak, jak mi mąż polecił, znoszę z godnością moje nieszczęście. Nie przypominaj mi więc tych scen bolesnych, jeżeli dobrze mi życzysz. Zostań u nas i wierz mi, że przyczynisz się do pocieszenia mnie kochając i pilnując Rogera co już nawet dawno czyniłeś. Ach! wiem już, czem ci się zdaje żeś mi się naraził! Wyrzucałam ci ostatnim razem, że go psujesz; odtąd nic ci już nie powiem. Błagam cię, abyś nie psuł bardzo Rogera, ale kochaj go i nie opuszczaj nas, otóż teraz, mówię ci szczerze co myślę. Dobranoc ci mój przyjacielu, nie dręcz się więcej i wiedz, że umiem cię cenić.
Nie pozwoliła mi słówkiem odpowiedzieć — bo natychmiast przeszła do drugiego pokoju gdzie spał Roger.
Pożegnany temi pełnemi dobroci słowy, wyszedłem od niej więcej jeszcze przygnębiony i niezadowolony z niej i siebie. Wiedziała o wszystkiem a nie raczyła mi nawet robić wyrzutów. Nie byłem niczem dla niej, jak tylko siłą niewidomą na usługach jej męża. Jeżeli złorzeczyła katowi, nie chciała aby o tem wiedziano i mnie narzędziu swych mąk nie miała za złe, że się używać pozwalam; odtąd spokojna i zadowolona, przebaczyła, ale tylko ze szczytu swojej zimnej życzliwości i systematycznej dobroci. Ach! jakżeby się ta scena zmieniła, gdybym był mógł jej powiedzieć, że jest winowajczynią! Możebym ją znowu ujrzał u nóg moich.
Ale ta chwila nadejdzie! Będę ją śledził póty, póki jej nie schwytam na schadzce z Salcédem. Wtedy dam jej uczuć, że jestem czemś więcej jak szpiegiem jej męża, bo on nic wiedzieć nie będzie, a tylko ja sam ją potępię. Zatrwożę ją dla własnej satysfakcji. Niech upokorzy się wtedy, niech błaga mnię o łaskę. Przebaczę, niech wie, że jestem czemś więcej jak dobrym człowiekiem, jak godnym poważania służącym. Nazajutrz natychmiast, poszedłem do byłej mamki Gastona aby się dowiedzieć, czy nie wyszukano jej od czasu osiedlenia się jej w okolicy Paryża i czy nie badał jej kto obcy. Mieszkała w Villebon, pięć mil od Paryża. Miała tam własną realność i wysyłała na targ swoje jarzyny i owoce. Posyłałem jej rentę regularnie, bo oprócz kapitału udzielonego jej na zagospodarowanie się, pan hrabia wyznaczył jeszcze osobną pensję tytułem pożyczki, jeśli nikomu się nie da poznać.
Byłem o nią zupełnie spokojny, złożyła mi dowody swojej przezorności i nareszcie leżało to w jej własnym interesie. Zdziwiłem się niezmiernie, dowiedziawszy się, że sprzedała swój dom i ogród. Opuściła wieś i nie wiedziano gdzie się przeniosła. Jednakowoż po żmudnem poszukiwaniu i wypytywaniu się doszedłem wreszcie, że mieszkała w Paryżu przy ulicy Neuve-des-Mathurins Nr 19. Pobiegłem tam tego samego wieczora, dziwiąc się dlaczego nie zawiadomiła mnie gdzie i kiedy się przeniosła.
Zaprowadzono mnie do ładnego małego mieszkanka świeżo i czysto umeblowanego, gdzie ją zastałem w jedwabnej sukni, ładnie uczesaną, w zgrabnych bucikach, jak prawdziwą Paryżankę. Nie była to ta sama wieśniaczka, ale mała kapitalistka, żyjąca rozsądnie i zajmująca się tylko wychowaniem swego syna. Z pierwszego rzutu oka na nią i na jej otoczenie, zrozumiałem, że sprzedała naszą tajemnicę. Wyrzucałem jej to sprzeniewierstwo.
— Nie zrobiłam nic złego, odpowiedziała. Odkryto mnie nie wiedziałam jak. Żyłam sobie spokojnie w Villebou i nie pokazywałam się nigdy w Paryżu.
Napadnięto mnie z prośbą i groźbą, i obrzucono pytaniami. Obiecano mi dwa razy tyle ile dostawałem od hrabiego, i dodano jeszcze obietnicę zapewnienia na przyszłość losu mojego syna. Odmówiłam; ale zobaczywszy bilety bankowe i takiego pana do rzeczy....
— Słusznego z białemi włosami?
— Właśnie; ale nie znam ani jego imienia, ani nie wiem gdzie mieszka. Opowiadał mi o zmartwieniu tej biednej matki, przed którą dotąd ukrywają syna. Nie mogłam się oprzeć. Wiem, że zatrzymasz mi pan moją pensję, masz pan zupełne do tego prawo. Obejdę się bez niej, mam lepszą, bo kapitał umieszczony jest na imię mojego syna.
Rozsądną rzeczą było nie nakładać kary pieniężnej za zdradę tej kobiety. Opuściła nas wprawdzie, ale nas nie oskarżyła. Oddaliłem się, upewniwszy ją wprzódy, że pan Flamarande ma zawsze zamiar odebrać później swojego syna i że pani Flamarande zgadza się chętnie na to opóźnienie.
Hrabiemu nic nie powiedziałem, co zresztą łatwą było rzeczą. Nigdy nie mówił o Gastonie i nie pytał się nigdy o niego. Wreszcie ułożyłem już sobie sposób dalszego postępowania: nie zdradzić hrabiny, nie służyć więcej nigdy za narzędzie zemsty hrabiemu, nie przeszkadzać szczęśliwej matce w odzyskaniu syna; ale dręczyć i poniżyć kobietę, rzucającą się występnie w objęcia kochanka.

Śledziłem ją krok w krok i doszedłem do takiej doskonałości w rzemiośle szpiega, że nie powstydziłby się, jej żaden zbir policyjny. Brzydziłem się tej roli i męczyła mnie ona, ale jakaś wewnętrzna gorączka podtrzymywała moje siły i pobudzała do wytrwałości. Daremny trud i praca! Pani nigdy już sama nie jeździła do lasku Boulogne i zaniechała wszelkich schadzek. Wszystkie wycieczki odbywała w biały dzień. Nie odwiedzała pani de Montesparre i zdaje się, że zerwała z nią stanowczo. Żaden z jej listów przechodzących przez moje ręce nie był adresowany ani do baronowej, ani do Salcéda, ani do żadnej podejrzanej mi osoby. Nie udało mi się odszukać markiza w Paryżu, był niewidzialny; gdybym go był nie widział na własne oczy, gdybym się nie był dowiedział że ma siwe włosy, gdyby nieznająca go Nicejka nie była mi się z swego uczynku wyspowiadała, myślałbym — że wszystko było tylko złudzeniem.

XLIV.

W pierwszych dniach po podpatrzonej przezemnie schadzce i po wyjaśnieniu, o wywołanie którego pokusiłem się, pani hrabina przy każdem spotkaniu okazywała mi wiele życzliwości i wypytywała się troskliwie o moje zdrowie, podupadające w istocie z dnia na dzień. Spodziewałem się, że zaniepokoję ją trochę surowym wyrazem twarzy, ale jak tylko spostrzegła, że przyjmuję niechętnie jej grzeczność uprzedzającą, przybrała znowu zwykłą minę obojętnej wyższości i nienaruszonego spokoju.
Upłynęły tak trzy lata. Śledziłem hrabinę nieustannie — ona nie raczyła nawet zauważać tego i postępowaniem swojem krzyżowała wszelkie moje plany. Prawda, że tylko w czasie zimowego pobytu w Paryżu potrzebowała uzbrajać się do tej walki; lato przepędzała w dobrach swoich Menouville w Normandii, a tam swobodną była — i nikt jej nie strzegł, hrabia bowiem nie lubił tego miejsca i często wyjeżdżał do Paryża, gdzie mu zawsze towarzyszyłem. Po tylu gwałtownych scenach obojętność hrabiego była mi niewytłumaczoną. Zazdrości swej pozbył się zupełnie, i żył w najlepszej zgodzie z żoną. Dowiedziałem się wreszcie przyczyny zobojętnienia tego i spokoju. Co innego poczęło go zajmować. Był to człowiek — któremu jakakolwiek namiętność była prawie konieczną potrzebą życia — czyby tą namiętnością miłość była, czy nienawiść, zazdrość lub gniew. Nawiązał był i jakiś czas utrzymywał stosunek z kobietą zbyt rozgłośnej sławy, jedną z królowych półświatka. W dwuznacznym tym stosunku znalazł zadowolenie. A kosztował on go wiele: garściami wyrzucał pieniądze, byle tylko uczynić zadość wszelkim tej kobiety zachciankom. Byłby się zrujnował do szczętu — ale na szczęście odsadzono go od niej, i zadowolnił się później osobą mniej chciwą, ptakiem niższego lotu. Zagospodarował się u niej t j. najął na jej imię osobne mieszkanie gdzie zbyt jej było dobrze — aby miała dawać powód do małych, przemijających a drażniących zazdrości. Hrabina wiedziała o tym stosunku ale przyjmowała to spokojnie, a ta jej obojętność przekonywała mnie, że kochała innego. Lecz jak owładnąć tą straszną tajemnicą? Jak dowieść tego, o czem byłem najsilniej przekonanym? Śledzenie tajemnicy tej stało się we mnie namiętnością. Daremnie szukałem jej źródła — daremnie pytałem sam siebie dla czego sam się dobrowolnie na ciągłe skazuję utrapienia i męki, wyznam, że obawiałem się czy na dnie duszy nie znajdę uczucia z którego nie chciałem zdawać sobie sprawy. Czy obawa ta była uzasadnioną? Dalszy tok opowiadania to okaże, a dowiedzie też, że chciałem tylko działać w interesie prawdy i moralności i nie zapoznałem obowiązków wiernego sługi. Nie jeździłem więcej do Flamarande, a że zobojętniałem dla Gastona zupełnie, wiedząc iż zdala opiekuje się nim matka a pan Salcéde czuwa nad nim z bliska, nie pisywałem już do Michelin’ów i nie zasięgałem żadnych wiadomości od Ambrożego Ivoine. Ale od czasu smutnego zajścia w Sévines, czułem potrzebę ukochania jakiegoś dziecięcia, pomimo wstrętu mego do małżeństwa. Przywiązałem się więc całą duszą do tego, którego odtąd uważać począłem za jedynaka. Roger stał się mojem bożyszczem, teraźniejszym i przyszłym panem, moją dumą i pociechą. Rozpieszczone to dziecko było zachwycające. Muszę oddać matce wszelką słuszność, że go kochała gorąco, żyła tylko przy nim i dla niego. Ale czy ulegnie obowiązkowi poświęcenia mu syna starszego? Czy nie podniesie później głowę, a oskarżywszy swego męża o wyrządzoną jej zniewagę, czy nie zawezwie w potrzebie pomocy prawa i przedstawi Gastona jako współspadkobiercę majątku ojca? Poświęciłaby wtedy Rogera, pozbawiłaby go korzyści jedynego syna i skazała na utratę tytułu i połowy majątku. Syn pana Salcéde zostałby prawem starszeństwa hrabią Flamarande, a może nawet zagniewanym mścicielem życia przepędzonego na wygnaniu i w poniżeniu! Byłby może nieprzyjacielem i prześladowcą Rogera.
Ta to obawa podtrzymywała niechęć moją ku hrabinie Flamarande. Obawiałem się obudzenia w niej tego macierzyńskiego uczucia, przytłumionego silną wolą obecnie, a podtrzymywaną nadzieją świetnego zadośćuczynienia. Dlatego to chciałem mieć w ręku dowody, świadczące przeciw niej, aby w stosownej chwili jej powiedzieć:
— Poddaj się wyrokowi twojego męża, albo niech cię sądzi opinja publiczna!
Po jakimś czasie począłem się powoli uspokajać. Dowody nie przybywały. Musiałem hrabinie przyznać, że posiada więcej odemnie umiejętności w prowadzeniu intrygi i w ukrywaniu tajemnicy.

XLV.

Zniechęcony i zobojętniały zaprzestałem prawie moich dochodzeń, kiedy hrabia wyjechał sam w jakimś interesie do Anglii. Zdaje się, że chciał tam umieścić ową kobietę, bo moja obecność nie była mu na rękę. Nie ukrywałem przed nim jak pogardzałem podobnemi stosunkami i kobietami tego rodzaju.
Zostawił mnie więc w Paryżu przy pani, która była cierpiącą na katar piersiowy i czekała z upragnieniem wiosny, aby wyjechać na świeże powietrze do Normandji. Ale zamiast polepszenia, z dniem każdym więcej zapadała na zdrowiu i prawie nie opuszczała pokoju. Julia opuściła służbę bo chciała wyjść zamąż a hrabina ją wyposażyła. Zastąpiła ją niejaka Miss Hurst, Angielka, stara panna, mówiąca biegle kilkoma językami z korzyścią dla Rogera. Helena Hurst była to osoba cicha i sztywna, mówiła po francusku z trudnością i z wstrętem, a prawdę powiedziawszy nie lubiła rozmawiać i nieufała mi. Teraz trudno już mi było się dowiedzieć, co Pani robi i czy rzeczywiście była chora.
Razu pewnego powiedziała mi Helena, że pani leży chora w łóżku, trwało to dość długo aż nareszcie zniecierpliwiony taką bezustanną klauzurą odważyłem się spytać Heleny, dla czego nie zawoła lekarza. — Pani nie chce, odpowiedziała; przestrzega jego przepisów, chroni się od wpływu zimnego powietrza i wstrzymuje się od mówienia. — Tu odwróciła się plecami do mnie, wzięła czajnik z herbatą i weszła do pokojów pani, zamykając wszystkie drzwi za sobą.
Nie miałem żadnego pozoru pójść za nią, nigdy zresztą nie wchodziłem do pokojów hrabiny, nie nastręczyła się nawet żadna sposobność zobaczenia jej bo nie chodziłem już na przechadzkę z Rogerem. Miał już ośm lat i hrabia przyjął do niego nauczyciela chociaż go wcale nie potrzebował, bo wychowany przez matkę umiał dosyć jak na swój wiek. Tym nauczycielem był jakiś ksiądz cudzoziemiec, podobno Hiszpan sądząc po wymowie. Punktualny, cichy, spokojny nie fanatyk, z domownikami prawie nigdy nie rozmawiał. Wybrany przez samego hrabiego, nie sprzeciwiał się porządkowi zaprowadzonemu w edukacji Rogera.
Chłopak był zawsze przy matce. Uczył się w osobnym saloniku, i ksiądz wychodził z nim po lekcji na przechadzkę, jeżeli hrabina sama wyjść nie mogła. Jadał z matką — ksiądz mieszkał i jadał osobno. Od szóstej godziny wieczorem stawał się już niewidzialnym. Mieszkał tuż przy nas, ale wiedziałem, że do domu wraca dopiero około dziesiątej w nocy.
Niespokojny nie widząc pani już od czterech dni, postanowiłem pytać się o matkę Rogera, galopującego na drewnianym koniu w kurytarzu. Zdziwiło go moje zapytanie: — Mama dobrze się ma, leży w łóżku, odpowiedział.
— Czy je cokolwiek?
— Naturalnie. Jakże by żyła nie jedząc?
— Czy jesz zawsze z mamą śniadanie?
— Nie, od jakiegoś czasu, mama je w łóżku, a ja z Heleną w salonie.
— Ale co dzień widujesz mamę?
Roger spojrzał na mnie zawstydzony i zdziwiony, tak jak bym go łajał, że zapomniał o matce. — Pobiegnę ją ucałować, zawołał i wybiegł.
Nie zatrzymywałem go. Sprawdzać przez to dziecię nieobecność matki, albo zdradzać ją, było mi wstrętnem. Widziałem go jeszcze tego dnia kilka razy ale nie pytałem go się o nic. Wyrzucałem sobie żem już i tak powiedział za wiele. Cieszyło mnie, że widziałem go wesołym i szczebiotliwym jak zwykle. Przeszło tak jeszcze dwa dni. Kucharz sporządzał skromny obiadek dla chorej. Lokaj zanosił go do przedpokoju pani a ztamtąd Helena zabierała od niego osobiście talerze i próżne stawiała na tem samem miejscu. Wizyty zakazano przyjmować. Wszystkim kazano mówić, że pani wyszła albo wyjechała na wieś. Lekarz przyszedł i wrócił się, myśląc, że już zdrowa.
Nazajutrz Roger z zadąsaną minką przyszedł do mnie na kurytarz, zapytałem go co mu jest?
— Powiedz mi, zawołał, zarzucając mi rączki na szyję, czy osoba chora zawsze jest zagniewana? — Nie zrozumiałem go.
— Mama nie chce już ani patrzeć na mnie, ani mnie uściskać, dodał.
— Nie uściskałżeś mamy wczoraj?
— Ani wczoraj, ani dziś, ani tamtych dni. Leży na łóżku w swojej białej długiej sukni, odwrócona do ściany, a gdym do niej mówił, ani się ruszyła. Przestraszyłem się i zacząłem krzyczeć; Helena wzięła mnie za rękę i rzekła:
— Jeśli będziesz krzyczeć to ci mama umrze — i dała mi pajaca. Ale tego rana nie chciała mnie puścić do mamy, zacząłem znowu krzyczeć i płakać pode drzwiami żeby mnie mama usłyszała, ale i tym razem ani się ruszyła, ani zapytała o mnie. — Może mama gniewa się za to że hałasuję a może umarła i Helena mi tego nie chce powiedzieć.
Obawy dziecka i mnie się udzieliły, a nie wiedziałem co mu mam odpowiedzieć. Roger zaczął szlochać i powtarzać: — Mamy, ja chcę mamy!
Zaprowadziłem go do Heleny, ta wzięła go na ręce, ucałowała i powiedziała. — Dobrze, dobrze, zaraz obaczysz mamę. — I zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Zapytywałem Pawła służącego pani. — Jestem niespokojny, rzekłem do niego; jeźli pani naprawdę chora, powinienbym napisać do pana.
— Tyle wiem co i pan, odpowiedział, nie wchodzę nigdy do pokoju pani. Helena sama ją obsługuje. Napisz pan do pana hrabiego jeśli chcesz; ja bym sobie tego nie pozwolił. Helena jest spokojna i nie okazuje ani obawy ani smutku, bawi małego w salonie, hałasują tam oboje, czego by sobie nie pozwolili gdyby pani była bardzo chora.
Nie śmiałem okazywać mego powątpiewania, ale pewny byłem, że pani od ośmiu dni w domu nie ma i że Helena dla uspokojenia Rogera kładła na łóżko lalkę.
Jej nieobecność była dla mnie dowodem silnie przeciw niej świadczącym. Mogłem napisać do hrabiego i wygnać powiernicę, ale nie chciałem pani prześladować. Zachowywałem się spokojnie i uważnie wyczekiwałem chwili jej przybycia, a trudniej powrócić niż wyjść niepostrzeżenie.
Tego samego wieczora o dziewiątej w nocy, kręcąc się to po podwórzu, to koło loży odźwiernego, gdzie udawałem że z psem się bawię, spostrzegłem zasłoniętą, licho ubraną i jakby przez wiek pochyloną kobietę, przechodzącą milczkiem koło loży szwajcara i idącą szybko po schodach prawego pawilonu prowadzących do pokojów pani. Rzuciłem się w ślad za nią. Biegła prędko pomimo wieku i pochylenia i w chwili kiedy miałem już ją dopędzić, drzwi od kredensu zamknęły się za nią.

XLVI.

Zgniewałem się na szwajcara, że bez zapytania przepuszcza nieznajomych ludzi. — Znam ją bardzo dobrze odpowiedział; to ciotka panny Hurst, Przychodzi do niej bardzo często. To bardzo poczciwa stara Angielka.
— Cóż myśleć o tem wszystkiem? Co robić w takim składzie rzeczy, aby nie wywołać skandalu. Byłem pewny swego; ale gdzież dowody? Nazajutrz rano Roger widział i ucałował matkę, był wesół i szczęśliwy. Zawołano doktora. Helena mówiła, że pani czuje się o wiele zdrowszą i chce się zapytać czy wolno jej wstać i wyjść na powietrze. Lekarz znalazł ją zdrową, polecił przechadzkę powozem i radził wyjechać na wieś.
Zaprzyjaźniłem się bardzo z buldogiem szwajcara i pod tym pozorem pilnowałem podwórze i bramę hotelu. O pierwszej z południa wyszła hrabina z Rogerem, księdzem i Heleną. Była świeża i piękna jak pączek róży — bez śladów choroby. Powinna by być zmęczona jeźli była w Flamarande, ale zapewne radość widzenia się z Gastonem, nie pozwalała jej poddawać się znużeniu.
Czy byłem szalony — czy odgadłem prawdę: Jeźli była w Flamarande, pomyślałem sobie, to tam na miejscu trzeba dojść wszystkiego. Gdyby jeździła sama, wybaczyłbym jej — ale jeżeli była tam z Salcédem, wierny pozostanę mojemu zadaniu. Postaram się o dowód i zachowam go na wypadek, gdyby Rogerowi zagrażał podział majątku.
Byłem panem mojego czasu, bo odkąd hrabia zaczął się zajmować lekkiemi kobietami (którym na żaden sposób nie chciałem się wysługiwać), byłem w domu przedmiotem zbytkownym. W chwili wyjazdu hrabiny do Normandji ja wyjechałem do Auvergne. Chcąc się dowiedzieć czy baronowa była u siebie, przejeżdżałem przez Montesparre. Jeżeli była w domu, możnaby przypuszczać że ułatwiła widzenie się matki z synem. Ale baronowę właśnie oczekiwano. Nikogo jeszcze u niej nie było.
Wieczory i ranki były jeszcze chłodne; ale we dnie słońce przyjemnie ogrzewało ziemię, a błękitne niebo poprzerzynane gdzieniegdzie mgłą leciuchną wyglądało wesoło i rozkosznie. Stopione po rozległych dolinach śniegi odsłoniły prześliczną zieleń, a strumyki uwolnione od uciskającego je lodu, szemrały skacząc po kamieniach. Potoki, wezbrane szybkim stajeniem lodów formowały wspaniałe wodospady. Nie widziałem jeszcze równie pięknego krajobrazu w pierwszych dniach spóźnionej wiosny. Z przyjemnością szedłem piechotą po niebezpiecznej przestrzeni między Montesparre i Flamarande. Około trzeciej z południa byłem już niedaleko zamczyska, kiedy zobaczyłem na lewo wydeptaną ścieżkę, której przedtem nie widziałem, pomimo że w tej stronie często polowałem. Miałem wyborną pamięć lokalną, i byłem pewny, że ścieżki tej nie było podczas ostatniego mojego pobytu w Flamarande, a że w moich poszukiwaniach korzystałem z każdej najdrobniejszej okoliczności, skręciłem przeto na tę ścieżkę, która się pięła po naturalnych stopniach skalistych i kończyła się ścianą bez wyjścia.
Chciałem już wrócić tą samą drogą, kiedy zobaczyłem skałę nadciętą motyką, po której łatwo było dostać się do wierzchołka. Wspinałem się ze wzgórza na wzgórze, aż nareszcie ujrzałem półkole uformowane z lawy, do którego nigdy nie dochodziłem, pomimo że można je było widzieć z otaczających wysoczyn. Była to pustynia w pośród gór; zdziwiony niepospolicie odkryłem w niewielkiej odemnie odległości maleńki budynek, którego tu przed trzema laty nie było. Był to wiejski domeczek, wyższy i ozdobniej wybudowany od tutejszych chat. Budynek mieszkalny w pośród niezamieszkałej miejscowości, wydał mi się przedmiotem godnym szczególniejszej uwagi. Zbliżyłem się, a nie widząc żywej duszy, spojrzałem na ogrodzenie. Krzaki, górskie drzewa, sosny, jodły, buki, jarzębina, bez, kasztany, razem pomięszane, rosły tak, jakby właściciel kupiwszy ten lasek, nie miał jeszcze czasu urządzić sobie ogród. Nareszcie ujrzałem przedzierający się z tej gęstwiny błękit, na tle którego rozpościerał się rodzaj małego, nierównego stepu, pokrytego dzikiemi roślinami, bez śladu jakiejkolwiek uprawy. Doszedłem do domostwa, a chcąc znaleźć drzwi, musiałem je obejść naokoło. Wejście nie było od strony ścieżki, a chcąc się zbliżyć do niego, trzeba było przejść strumyk po odłamkach skalnych, poukładanych w kształcie mostu. Nic piękniejszego i więcej malowniczego, jak ten domek wiejski. Czworograniasty budynek był wcale nieozdobny, ale ta cała osada zachwycała mnie; nauczyłem się już podziwiać naturę. Gazony zasiane kwiatami chyliły się z jednej strony ku brzegowi strumyka, a z drugiej wznosiły się stopniowo aż do pierwszych skalistych górskich pokładów. Gąszcze drzew były tak pięknie ułożone i oświecone blaskiem słonecznym, że sprawiały wrażenie umiejętnie zasadzonego angielskiego ogrodu, naśladującego twórczą i wdzięczną naturę. Rozległego widoku tu jednak nie było. Góra tworzyła ścianę, a to półkole przez nią zamknięte, można było objąć jednym rzutem oka. Lasy odznaczały granicę między łąką a nagą skałą i opasywały nieregularnie tę przestrzeń. Strumyki i źródła potoku Jordanki przeskakiwały wyżyny w nieznacznych spadkach i łączyły się w pobliżu domku, aby tu znowu podzielić się na dwa ramiona i potworzyć rozliczne wodospady, łączące się nawzajem w dzikiej, ale łagodnej harmonji. Co zrazu wziąłem za ogrodzenie, stanowiło nieuprawioną wysepkę.
Po za wyłomami wulkanicznymi, okalającymi tę przestrzeń, sterczały szczyty wyższych gór, szczyt Mary Griou i Chavaroche. Z tej strony niepodobieństwem było wydrapać się; ale z południa, przez szczeliny leśnych pagórków, gdzie Jordanka wyżłobiła świeże, zielenią zasiane brzegi, widniała skała Flamarande, na odległości jednego kilometra. Jeśliby z tej strony była jaka przystępna ścieżka, mógłbym się w dziesięciu minutach dostać do starego zamczyska.

XLVII.

Słońce było jeszcze dość wysoko abym się miał wyrzec obejrzenia tego miłego i szczególnego schronienia, chociaż ścieżki któremi się tu dostałem trudne były do przebycia i nie łatwo je w ciemnościach rozeznać. Byłem wytrwałym w pieszych pochodach i zgrabnie piąć się umiałem po skałach ale nie posiadałem bystrego wzroku górali przenikającego ciemności. Miałem ochotę zblizka przypatrzeć się temu odludnemu mieszkaniu; niezwykle mnie ono intrygowało. Tamże to chroniła się hrabina Flamarande chcąc widzieć się tajemnie ze swoim synem? Ambroży Ivoine był bezwątpienia jej powiernikiem i stróżem tego domu, który zdawał się być zamieszkałym. Jednakowoż nie spostrzegłem tu dotąd ani człowieka, ani psa, ani żadnego innego żyjącego stworzenia. Okna dolne zaopatrzone mocnemi okiennicami drewnianemi były szczelnie pozamykane. To dolne piętro, jeźli je tak mamy nazywać, było wysokości okien parterowych w pomieszkaniach drugorzędnych paryzkich. Cały spód tej małej budowy był mocno podmurowany aby mógł stawić opór wylewom strumyka i chronił pokoje od wilgoci. Przyglądnąwszy się temu podmurowaniu przyszedłem do przekonania, że to budowa starożytna współczesna zamkowi Flamarande, odnowiona tylko i mieszkalnie urządzona; może część jaka oddalonego zamczyska, którego zapomniane i w zieleni ukryte szczątki, uniknęły mego spostrzegawczego wzroku. Utwierdziłem się w tem mniemaniu zbliżywszy się do grubych staroświeckich drzwi, sięgających architektury XII wieku. Była to taka sama brama jaką widziałem w podziemnej galerji zamkowej.
Za dotknięciem ręki otworzyła się przedemną bez żadnego skrzypu i hałasu. Ujrzałem wysłane rogożą wąskie ciosowe schody. Wyżej szły już schody drewniane, wysłane starym ale kosztownym, wełnianym kobiercem. Pochodził on zapewne z zamku Flamarande, gdyż widziałem podobne obicie nad łóżkami w pokojach zajętych przez dzierżawców. Wyszedłem po schodach cichutko i znalazłem się naprzeciw wpół otwartych drzwi. Ujrzałem pusty pokój skromnie ale gustownie umeblowany. Na każdem piętrze byt tylko jeden pokój. Ten, w którym się znalazłem, mógł służyć za salon i jadalnię zarazem. Przyglądałem mu się uważnie, ta część budynku była całkiem nowa. Jedyne jakby przypadkiem otwarte okno, oświetlało ten przybytek obity szarem płótnem i oblamowany na około niebieskiemi frenzlami i narzucony takiemiż żołędziami. Dobry lawowy kominek pełen chrustu i szyszek, czekał tylko rychło obejmą go płomienie. Meble podobne do obicia, żadne malowidło lub obraz nie zdradzał smaku ani wspomnień właściciela, tylko lawowy czworogran przykryty był białą świeżą wełniastą skórą baranią, i na tem kończyło się całe umeblowanie.
Z okna widać było całe to małe ogrodzenie. Zauważałem jeszcze, że cały ogród tworzyła ziemia jałowa poprzerzynana maleńkimi strumykami i pokryta gdzie niegdzie bujną trawą. Kilka ścieżek wąziutkich, kamienie poukładane wysoko aby po wodzie przejść suchą nogą, kilka zagranicznych krzewów, zasadzonych tu jakby dla próby; żadnych jarzyn, żadnej paszy dla bydła, ani jednej kury; nic coby wskazywało potrzebę zysku albo troskę o byt materialny. I ścielono sobie tylko w tej pustyni ciche i ciepłe gniazdeczko.
Przypomniałem sobie, że ta część przypierająca do posiadłości Mandaille, od rewolucji nie należała już do Flamarande. Była to własność gminy, sprzedana prawdopodobnie częściowo przed moim tu przybyciem. Hrabina mogła bezpiecznie w przebraniu przyjeżdżać tu i wyjeżdżać ztąd niespostrzeżona. Wszak ja sam dokazałem trudniejszej rzeczy sprowadziwszy bez niczyjej wiedzy Gastona do samego starego zamczyska.
Oddawałem się właśnie tym spostrzeżeniom, kiedy naraz usłyszałem podemną zgrzyt klucza w zamku. Ktoś zamykał jedyne drzwi pomieszkania. Czy wchodzono czy wychodzono z domu? Odważyłem się wyjrzeć oknem. Ambroży Ivoine kładł klucz do kieszeni tak, jakby zabierał się iść na przechadzkę.
Schowałem czemprędzej głowę w obawie, aby mnie nie zobaczył podniosłszy oczy do góry, a po stukaniu jego sabotów po skale uważałem że się oddalał. Bez wychylenia się mogłem na niego teraz patrzeć wygodnie. Szedł w kierunku Flamarande, ominąwszy na lewo ścieżkę, którą się tu dostałem. Tędy więc był przystęp łatwiejszy.
Czy Ivoine mieszkał tu, czy przychodził tylko przewietrzać pokoje? Kiedym tu wszedł niepostrzeżony przez niego, powinienem wyjść ztąd nie spotkawszy się z nim.
Na jak długo zamknięto mnie? wróciż on dziś jeszcze czy za kilka dni dopiero? Moje położenie mogło się stać bardzo niepokojącem. Na nic by się nie przydało krzyczeć i wołać ratunku na tej pustyni, gdzie nawoływanie pastuchów ani szczekanie psów nie dochodziło do mnie z gór, trzodę widziałem tylko jak ruchome punkciki rozsiane po trawnikach.
Nie trudno jednak po gładkim murze dostać się z piętra na dół, mając sznur albo dość długi koc. W potrzebie mogłem użyć storów od okien. Zresztą, Ambroży przyjdzie pewnie przed wieczorem zamknąć otwarte okno. Uspokoiłem się i myślałem tylko jak skorzystać z czasu, żeby w tym domku odgrzebać ukrytą tajemnicę hrabiny Flamarande, nie tyle co do jej schadzek z synem, bo tego byłem już pewny, ale co do jej stosunku z Salcédem. Spodziewałem się znaleźć tu ten tak dla mnie ważny dowód jej niewierności. Ukrywał on się tu albo nigdzie, ten dowód stanowiący dla mnie zakład przyszłego szczęścia Rogera. Trzeba go więc znaleźć i przeszukać na wskroś ten zakątek.
Nie wiedziałem jeszcze, że tak właśnie nazywało się to mieszkanie, należące niegdyś do starego zamczyska.
Wyszedłem na górne piętro, gdzie był jeszcze jeden pokój nad schodami pokrytemi zwykłą rogóżką. Drzwi nie były na klucz zamknięte. Był to rodzaj najskromniejszego gabinetu: duży stół z białego drzewa, dębowe biurko, fotel skórzany i wysokie krzesło stało na boku. Wzdłuż muru pułki obciążone książkami i zielnikami; to pachło Salcédem. Była tam cała górska roślinność. Stały także pudła z owadami i różne próbki mineralogiczne. Prawdziwy gabinet naturalisty. Te umiejętności były całkiem obce pani Rolandzie.
Byłem więc u pana markiza Salcéde.
Wyszedłem jeszcze wyżej ale zobaczyłem tylko pełno minerałów na strychu, łodygi dzikich roślin zasuszone z dojrzałemi ziarnkami, skrzynki, walizy, broń i obuwie do polowania. Żadnego adresu na walizach, żadnego znajomego mi pudła, najmniejszego znaku zdradzającego obecność kobiety.
Zszedłem do gabinetu. Nigdzie nie widziałem łóżka, znalazłem je wreszcie za ruchomą ramą bibljoteki tworzącą rodzaj alkowy w framudze ściany. To dość wykwintne łoże zdradzało resztę nawyczek człowieka wielkiego świata. Ambroży na niem nie sypiał.
W salonie wynalazłem również alkowę za podobną ramą, z łożem jeszcze wyszukańszem, z poduszką i materacami z ciężkiego białego jedwabiu, prześcieradło i poduszka obszyte koronkami, a kołdra puchem podwatowana. To było łóżko elegantki; ale ani wstążki, ani szmatki, ani jednej zapomnianej szpilki. Wróciłem do pokoju Salcéda i całą uwagę zwróciłem na duży biały stół: przed fotelem leżała otwarta książka; przed wysokiem krzesełkiem kajecik do połowy zapisany dziecinnym charakterem doskonałego zakroju i ortografji prawie bez zarzutu; na okładce imię „Esperance.“ Było to dyktando. Gruba książka zawierała naukę o geologji.
Żadnej więc wątpliwości! Pan Salcéde zrobił się nauczycielem Gastona. Gaston przychodził tu codzień na lekcje; od czternastu dni jednak nie był tutaj, o czem świadczyła data ostatniego dyktanda i wyschnięty atrament w kałamarzu. Przypuszczałem, że albo dziecka nie ma w zamczysku, albo że było chore. W pierwszym wypadku odwieziono je może do matki, a w drugim matka przyjeżdżała go odwiedzać.
Przystąpiłem do najważniejszego przedmiotu, a tym było biurko pana Salcéde, postawione w głębokiej framudze okna. Nie było zamku w tym tegoczesnym meblu, otwierał się za pomocą sekretu; ale dla pokojowca, obdarzonego zupełnem zaufaniem swego pana, nie było żadnego pod słońcem sekretu. W jednej chwili znalazłem kombinację i otworzyłem biurko bez hałasu i trudu. Serce omal mi nie wyskoczyło. Tak miałem nabitą głowę zapewnieniem wszelkich praw Rogerowi, że nie robiłem sobie żadnych w tej chwili skrupułów. Bałem się tylko, aby mnie nie podpatrzono przed wynalezieniem dowodu rzeczywistej prawdy. Słońce dotykało już szczytu wyszczerbionych gór; rzucało jeszcze jaskrawe światło, ale noc szybko nadejdzie w tej kotlinie i bez wątpienia wkrótce powrócą... Nie miałem chwilki do stracenia.

XLVIII.

Pierwszą rzeczą, która mi wpadła w rękę był list tego samego poranku datowany do pani Montesparre w Paryżu; włożony w kopertę ale jeszcze nie stemplowany ani zapieczętowany.

Zakątek 18. maja 1850.
„Powiedz jej godna podziwu i wspaniałomyślna przyjaciółko, że nie ma i nie było recydywy. On odzyskał już świeże kolory i zaczyna przechadzać się po starym ogrodzie zamczyska. Szedłby dalej gdyby mu pozwolono. Po upływie dni kilku będzie mógł na nowo rozpocząć swoje lekcje w zakątku. Gdybym spostrzegł jakiekolwiek po nim znużenie chodziłbym do niego na wieżę. Ambroży nie opuszcza go i jest mu całą duszą oddany; ale sen tego zacnego człowieka jest mniej lekki od mojego i ja przepędzam teraz noce koło jego łóżka. Przyszedłem dziś tylko na chwilę do siebie aby odpowiedzieć na Twój drogi list. Natychmiast potem wracam na wieżycę a jutro już spać będę u siebie, bo starania moje są mu już zupełnie niepotrzebne i czuję się sam trochę znużony. Możesz więc znowu pisać do mnie do zakątka. Mamy teraz wybornego wiejskiego posłańca który zna doskonale drogę do naszego mieszkanka i nie żali się wcale o ten jeden więcej kurs na dzień.“

„Nic Ci nie powiem o mojem moralnem położeniu. Ją widzieć przez całe trzy dni i myśleć o dalekiej chwili kiedy ją znów obaczę... Nie chcę myśleć o tem! Przysiągłem nie opuszczać jej syna a choćbym był jej tego nie przyrzekł, zostanę. Zycie moje nie należy już do mnie, jej całe poświęcę na zawsze. Ty to wiesz, pochwalasz mi to i pomagasz mi. Ach droga Berto, jakież Ty masz serce, jakąż Ty jesteś przyjaciółką! Bez Ciebie umarłbym był idiotą lub szalonym, a teraz po długiem konaniu przyszedłem do życia. Tobie winien jestem użyteczne drugie moje życie i silne postanowienie możliwego powetowania mimowolnego błędu! Ciesz się więc Twojem dziełem! Nie wiem czy jestem szczęśliwym ale nie jestem już słabym i rozpaczającym. Zresztą nie jest to nieszczęściem żyć z jakiemś cierpieniem. Brak cierpień nie stanowi szczęścia, ono tkwi jedynie w wielkości lub piękności idei, dla której je znosimy. Nie jestem nikczemnikiem, a jeźli tyle wycierpiałem, to dla tego tylko, żem był z siebie niezadowolony. Od czasu kiedy staram się o zadość uczynienie, czuję powracającą dumę i tego rodzaju radość, którą daje osiągnięcie godnego siebie celu.
„Ona Ci powie, z jakiem uczuciem szczęścia uściskała wyratowanego syna. Ale Ci nie opowie, z jaką odwagą sama jedna o tej jeszcze ostrej u nas porze, przebywała nasze głębokie śniegi i przepaście aby pospieszyć do swego chorego dziecięcia. Nie mogłem nic wymyśleć, aby ułatwić jej tę podróż; nie chciałem nawet na godzinę odstąpić chorego. Ambroży też nie wiedział chwili jej przybycia. Czekał na nią całą noc koło Montesparre, nie pokazując się we wsi gdzie go wszyscy znają. Ukryty z małym swoim wózkiem w wyłomie, czatował na nią i zabrał biedną podróżnicę. Nieszczęśliwy muł, jedyny jakiego mógł potajemnie dostać, ledwie nie zginął z zimna i głodu. Nie mógł iść, a ona, ona krokiem szybkim i pewnym szła ścieżkami po nad przepaście. Ambroży bardzo był niespokojny straciwszy ją z oczu, gdy dojechał nareszcie, była już przy łożu swego dziecięcia. Biedna kobieta! Nie mogła się powstrzymać aby go nie okryć pocałunkami i łzami nazywając go swoim synem, a on uśmiechnął się do niej i okraszony bladym rumieńcem wyszeptał ledwo dosłyszanym głosem: Moja matka, moja własna matka!“
„Szczęściem byliśmy sami na wieży. Bezpieczne miała schronienie przez kilka dni i nocy w urządzonej przezemnie wieżyczce, gdzie chroniła się jak tylko Michelin’y przychodzili odwiedzać małego. Poczciwi ludziska niczego się nie domyślali a ona mogła równie niepostrzeżona odjechać jak przyjechała w nocy. Tym razem Ambroży dobrze się sprawił, bo odwiózł ją do Saint-Sernin, zkąd odjechała porannym dyliżansem. Musiała być przybita i znużona! Jednej chwilki nie spała przez trzy dni i trzy noce, chociaż w wieżyczce przygotowane miała materace. Spodziewałem się, że uśnie przynajmniej podczas wizyty doktora i Michelin’ów. Ale nie, zastawałem ją stojącą, zasłuchaną i zapatrzoną przez dziurkę od klucza. Zaledwie dotknęła się jadła przyniesionego dla mnie. Nie czuła ani pragnienia, ani głodu, ani zmęczenia, ani potrzeby snu. Nie zbladła nawet ze znużenia; widziała swego syna, był uratowany! — Cóż by mi brakowało, mówiła do mnie, kiedy Bóg dał mi tyle radości i szczęścia?
„Napróżno błagałem ją żeby zechciała jedną noc przed odjazdem wypocząć w zakątku; nie chciała się na to zgodzić. — Wszystkie chwile mojego życia, odpowiedziała, należą jedynie do niego i do tamtego drugiego; nie ma dla mnie spoczynku tylko przy jednym z nich.
„Pomimo wszelkich ostrożności, odkąd wyjechała zaczynają już coś podejrzywać w Flamarande. Dziecię miało raz jeszcze lekką gorączkę i zapytywało o swoją matkę, swoją śliczną piękną mamę, która przychodziła poprzednio do jego łóżka. Mała Michelin była wtedy przy nim i rzekła do niego: — Twoja mama? Śniło ci się. Ty przecież nie masz mamy. — Przeciwnie, odpowiedział, mam swoją własną mamę. — A jak ona wygląda, czy tak jak wszystkie inne kobiety. — Nie, to wielka pani, bo przyseła ci wiele pieniędzy i podarunków. — Ona nie jest wielką damą, ubrana jest tak jak ty.
„Byłem obecny przy tej rozmowie. Powiedziałem małej, że Esperancowi śniło się tylko i że tu nie było nikogo. Uwierzyła mi, ale mały temu nie wierzy.Udało mi się otrzymać jego przyrzeczenie, że wiarę swoją zachowa w milczeniu dla siebie. Chociaż dotrzymuje słowa z wrodzoną sobie stałością charakteru, Mieheliny, mają jakieś niejasne pojęcie o dziwnych i tajemniczych odwiedzinach. Starsza córka Michelin’ów utrzymuje, że przez szparę odchylonych drzwi widziała jakąś piękną wysoką wieśniaczkę niosącą w filiżance rumianek dla chorego, która rozpłynęła się w powietrzu jak tylko drzwi otworzono. Rodzice twierdzą, że to było widzenie. Dzieci wolą przypuszczać, że to „Biała dama“ z starej legendy, ukazująca się w wieży Flamarande. Przychodzi ona opiekować się Esperancem a to jest oznaką dobrego powodzenia dla całego domu.
„Droga przyjaciółko! Jutro dopiero posłaniec weźmie list mój na pocztę, bo dziś już za późno. Jeżeli zostanie trochę miejsca, dodam małe post-scriptum. Idę, jak zwykle na objad do Michelinów i dziś w zamczysku jeszcze będę nocować. Całą duszą oddany ci przyjaciel

Alfons.“

Pierwszy ten list i ten pierwszy zdobyty przezemnie dowód uspokoił mnie zupełnie co do czasu, uzyskanego do przeglądnienia wszystkich papierów pana Salcéde. Jutro dopiero miał powrócić. Cały wieczór i całą noc mogłem spokojnie na poszukiwaniach przepędzić. List uwiadamiał mię dokładnie o wszystkiem. Po przetrząśnieniu całego domu, przekonałem się, że nie ma tu miejsca dla Ambrożego. Mieszkał przy dziecku w wieżycy, gdzie je Salcéde umieścił, jako miejscu suchszem niż mieszkanie dzierżawców. Ivoine przychodził tylko w dzień do zakątka po potrzebne dla Salcéde’a rzeczy. Nie spostrzegł w salonie otwartego okna i nie ma potrzeby dziś już tutaj powracać. Ognia w domu nie było, ale zaopatrzony byłem w siarniki i świece stojące na kominku. Jeść mi się chciało po tym uciążliwym marszu i daremnie przeszukałem wszystkie pułki w szafie. Kuchni w tym domku nie było — więc pan Salcéde nie stołował się tutaj, ale musiał mieć gdzieś jakie takie prowianty, choćby na przypadek spodziewanej wizyty hrabiny. Nie przyjęła zaprosin, powinno więc stać gdzieś nietknięte.
Znalazłem w istocie bochenek czerstwego chleba w salonie, nieodkryty pasztet w formie i nienaruszone konfitury w słoiku, ale wobec takiej masy niespodziewanych dowodów byłem tak rozgorączkowany, że odechciało mi się jeść, pić i spać; oddychałem zaledwie z niecierpliwości, aby tylko coprędzej zasiąść do przeszukania całego biurka. Zapaliłem dwie świece i wziąłem się systematycznie do roboty. Uroczysta cisza panowała nad tą samotnią. Tylko od czasu do czasu daleki łoskot głuchego upadku zwiastował zesuwanie się lawin śnieżnych ze szczytów wyniosłych gór.

XLIX.

W trzech godzinach przeczytałem wszystko — nawet listy pani Flamarande, schowane w osobnej na sztuczniejszy zamek zamkniętej szufladce. Przerachowałem wszystkie znajdujące się tu pieniądze pana Salcéde, dwadzieścia pięć tysięcy franków w biletach bankowych na przekaz zagraniczny i pięć tysięcy w francuskiej i zagranicznej monecie brzęczącej. Pozostawienie tych pieniędzy na takiem pustkowiu świadczyło albo o moralności tutejszej ludności, albo o niedbalstwie właściciela. Jednakowoż Salcéde powinien był więcej dbać o tę kiesę, była ona zapewne zachowana na jakiś nieprzewidziany wypadek, w razie może nagłej potrzeby wyjazdu z dzieckiem albo z hrabiną za granicę. Pieniądze te nie były przeznaczone na zapłacenie tej posiadłości i na wybudowanie tego domku; wszystkie bowiem odnoszące się do tego rachunki znalazłem zapłacone, również jak i kontrakt sprzedaży z gminą w zupełnym porządku. Część lasu na pochyłości Puy Griou należała także do zakupna. Data nabycia ziemi była z roku 1847; budowę skończono w 1848. Już więc około dwóch lat mieszkał tu p. Salcéde pod skromnem nazwiskiem pana Alfonsa, jak wskazywały adresowane do niego listy, poste restante w Saint-Cirgues de Jordanne. A ja nic o tem nie wiedziałem, i hrabiemu także to przez myśl nie przeszło! Wszyscy oprócz pań Flamarande i Montesparre, myśleli że Salcéde osiedlił się w Ameryce. Wszelkie listy dochodziły go za pośrednictwem wiernej Berty. Przez nią, wiedział o wszystkiem co go tylko zajmować mogło. Prócz mieszkańców Flamarande nikt o niem nic nie wiedział — nawet i w Montesparre nie przeczuwano tak bliskiego jego sąsiedztwa. Prawda, że w zamku nikogo o niego nie pytałem, a panna Zuzanna od której w Paryżu miałem nadzieję czegoś się dowiedzieć, mogła wybornie kpić sobie ze mnie.
Po przeczytaniu licznych i wzruszających listów pani Berty, wyjaśniło mi się wszystko. Był to jak najdokładniejszy opis wydarzeń, które przeczuwałem, a i takich także o których żadnego nie miałem wyobrażenia. Nie mogłem przepisać wszystkich tych listów, ale zrobiłem z nich krótki tylko wyciąg.
Pani de Montesparre kochała pana Salcéde, a w nadziei że on jest jej wzajemny, była tyle nierozsądną że pozwoliła mu czytać w swem sercu, ale Salcéde, kochał jedną tylko kobietę w życiu; i kochał ją stale. Podług niego, kobieta ta, pani de Flamarande, nigdy do niego nie należała. Nie miałem wprawdzie przed oczyma żadnego jawnego zaprzeczenia z jego strony; więc dowodziło to tylko wielkiej jego oględności. Pani de Mentesparre zaś była dość uszczypliwą i niedowierzającą, gdy pisała o niewinności Rolandy.
Oto jeden jej list:

Paryż 13. kwietnia 1845.
„Porzuć pan Amerykę, powracaj! Ona potrzebuje pana albo będzie cię wkrótce potrzebować. Nie jest tak szczęśliwą i pocieszoną jak to panu mówiłam, i jak myślą ci co ją otaczają. Miała niedawno drugiego syna, którego kocha nad wyraz i którego też hrabia jedynie za swego własnego uważa; a pierwszy o którym myślała, że zginął naturalną śmiercią, tamten ale trzeba panu raz już wszystko powiedzieć. Jesteś pan zupełnie wyleczony, możesz więc przenieść ten nowy cios; pierwszego jej dziecięcia wyparł się pan Flamarande i prawdopodobnie zabił go albo kazał zabić, albo może kazał go gdzie porzucić. Rolanda jest od ośmiu dni w Sévines i tam dowiedziała się od swego męża, że dziecię z mamką utopiło się. Żadnego nie ma na to dowodu, i nie wierzy temu, szaleje i rozgorączkowuje się. Mąż surowo się z nią obchodzi i zagroził jej rozłączeniem z Rogerem. Musiała wyrzec się swoich poszukiwań i wrócić do Włoch; ale odjeżdżając napisała do mnie tajemnie z prośbą, aby ją wyręczyć i wytrwale szukać dalej pierwszego jej syna. Chcę uczynić zadość jej namiętnym prośbom, ale nie wiem jak się wziąć do tego. Musisz pan podjąć się tego zadania. Jesteś bogatym, wolnym, lubisz podróżować, a ja za leniwa jestem do tego. Trzeba wynaleźć to dziecię albo postarać się o pewny dowód jego śmierci, w którą co do mnie, nie wierzę. A mam ważne do tego powody: Kuzyn stary Frépon, który letnią porą mieszka zawsze niedaleko Bourges, powiedział mi, że 16. maja 1841 roku na stacji pocztowej w Bourges widział jakiegoś podróżnika, który naglił pocztyljona do szybkiego zaprzęgania koni, a potem wskoczył prędko do powozu. Z powozu dochodziło go słabe kwilenie dziecka. Doskonale przypomina sobie Frépon dzień tego zdarzenia, bo też tego samego dnia się urodziła jego wnuczka, i oczekiwał właśnie na stacji swego zięcia który miał przybyć z Paryża. Każdemu powozowi przyglądał się z niepokojem, a powóz o którym mowa wydał mu się podejrzanym. Zapewniał mnie, że w podróżnym poznał Karola, pokojowca całą duszą oddanego panu Flamarande, tego samego co w Montesparre wszystkich szpiegował. Mój stary Frépon tak jest tego pewny i tak go to uderzyło wtedy, kiedy jeszcze nikt hrabiego nie podejrzywał, że przypuszczam w tym wypadku tylko wykradzenie. Trzeba więc tu przyjechać i czuwać nad tym Karolem, który zawsze jest u hrabiego i często podróżuje z jego rozkazu. Przyjeżdżaj pan do Paryża pod najściślejszem incognito, nie zajeżdżaj do swojego hotelu i nie pokazuj się u mnie, bo dom mój jest strzeżony. Czekam w Paryżu wiadomości, kiedy przyjedziesz. Przyjdę porozumieć się z panem podług wskazanego adresu. Leć siłą pary, oczekuję więc pana najpóźniej przy końcu przyszłego miesiąca. Wzywam pana! czy rozumiesz mnie, niewdzięczniku? — Ale nie dla przyjemności widzenia cię — samolubna to nadzieja, którejbyś nigdy nie urzeczywistnił; wzywam cię na pomoc, ażebyśmy wspólnemi siłami zgoili złamane serce biednej matki, której boleść wzrusza mnie do głębi. Nie zdaje mi się ona tak niewinną, jak to pan utrzymujesz i jakeś mi to zaprzysiągł... Nie gniewaj się, niedobry! Któżby wątpił o pańskim honorze? Ale nie jest-że w pewnych razach dla mężczyzny honorową rzeczą, kłamać, aby uratować cześć niewieścią? Biedna Rolanda! Mogłaż ona oprzeć się panu? Kiedyś wyznasz pan całą prawdę przedemną, gdy się przekonasz, że nie jestem już rywalką i że chcę dlatego tylko dokładnie o wszystkiem wiedzieć, aby oszczędzić Rolandzie wszelkich straszliwych następstw tego błędu. Przybywaj, oczekuje cię siostra twoja
Berta.“

Z następnych listów pokazało się, że Salcéde natychmiast wyjechał z Ameryki, że baronowa widziała się z nim w Paryżu, że szukali oboje za Nicejką, że Salcéde znalazł ją w Villebon. i nietylko wymógł na niej wyznanie, ale uzyskał nawet pisemne dowody. Kosztowało to wiele markiza, ale nie żałował pieniędzy. Byłby bez namysłu oddał cały swój majątek. Potem chodziło o wyśledzenie, co zrobiłem z Gastonem, wziąwszy go od mamki. Śledzono każdy mój krok i wiedziano, kiedy wyjechałem do Flamarande, aby przygotować miejsce na przyjęcie trumien, wysłanych po sprzedaży Sévines. Salcéde pojechał za mną i przebrany za chłopa, porozumiał się łatwo z dawnym swoim znajomym Ambrożym Ivoine, który poznawszy mnie wybornie „pod Fjołkiem,“ pokazał mu bez trudu Gastona i pozwolił mu uściskać go prawie w mojej przytomności. Od tej chwili uwiadomiono panią Flamarande o wszystkiem. Tutaj umieszczę jednę z karteczek Rolandy do Berty, odnoszących się do tych czasów i odesłanych Sacédowi, który umieścił ją osobno razem z innymi listami od jednej do drugiej.
„Moja droga Berto, mój aniele stróżu, i on, mój wybawca, moja opatrzności, pocieszyciele moi, bądźcie błogosławieni!.
„Wynaleźliście go! On nie umarł i nie jest wygnany z rodzicielskiego domu. Jest zdrów, piękny szczęśliwy i ponieważ jest tam. Oddadzą mi go; ojciec jego odda mi sprawiedliwość. Nie spodziewam się żadnych od niego tłumaczeń, ale moje postępowanie przekona go, jak mnie niesłusznie posądzał. Zresztą bądź co bądź, prawa mego starszego syna nie mogą być zapoznane i przyjdzie dzień... Ale ja będę go wpierw widzieć, ja muszę go uściskać, moje ukochane dziecię! Pojadę do was tajemnie, tak, że nikt o tem wiedzieć nie będzie. Muszę i tego widzieć, co mi go odnalazł; chcę mu podziękować i rozgrzeszyć go... Niech nie myśli o niczem, tylko o szczęściu, które jemu zawdzięczam. Prędko, prędko, odpiszcie że mnie oczekujecie, a ja się zamknę, udając chorobę. Powierzam Rogera ludziom pewnym, biorę parowy statek i jadę do was. Odpowiedzcie prędko Rolandzie, która was ubóstwia!“
Coż miało to „wy“ oznaczać? To daje wiele do myślenia. Pani Flamarande która wtedy była we Włoszech, zrobiła tylko połowę drogi. Po moim wyjeździe z Flamarande, zawieziono jej syna do Marsylji, ale Salcéde’a tam nie było, bał się zobaczyć ją bo kochał ją więcej jeszcze jak kiedykolwiek. Hrabinie powiedziano, że taka schadzka mogłaby w razie wykrycia tej podróży przykre mieć dla niej następstwa. Tylko baronowa i Ambroży przyjeżdżali z Gastonem. Michelina też przypuszczono do połowy tajemnicy ażeby zezwolił na podróż dziecka. Myślał, że Salcéde był jego krewnym i znał jego matkę. Tak był sowicie wynagrodzony za przyjęcie go do swego domu i za swoje starania, że nie bał się niczego i zaufał zupełnie Salcédowi.
Natrafiłem też na ślad owej schadzki w Lasku Bulońskim. Salcéde tajemnie przybył do Paryża a hrabina chciała koniecznie widzieć się z nim i podziękować mu osobiście.
Widocznie opierał się długo chęci widzenia jej. Bał się o jej reputację i przystał dopiero na tę schadzkę pod warunkiem, że baronowa będzie obecną; ale baronowa nie przyszła. Napisała do niego nazajutrz bardzo dwuznaczny list:
„Nie, nie miałam odwagi widzieć pana u jej nóg oto wszystko! Nic mi się nie stało. Umyślnie nie dotrzymałam wam słowa. Nie myślałam, że przykra wam będzie moja nieobecność. Przebaczcie mi! Wciągnęliście mnie do czynów bohaterskich, które częstokroć przechodzą moje siły. Ale oprę się, bądźcie spokojni, pozwólcie mi tylko płakać i nie troszczcie się o mnie. Byliście szczęśliwymi, jesteście nimi... To jest zarazem moją rozpaczą i pociechą.
W całej korespondencji szukałem daremnie innej wzmianki do tej schadzki. Musiałem się tem zadowolnić co było, a i to miało dla mnie doniosłość niepospolitą.
Listy z r. 1858 i 59 nie wykrywały więcej żadnej schadzki między Salcédem, panią Flamarande a Gastonem, ale zdradzały uczucie jakie wzbudzić się musiało w sercu Rolandy do pana Salcéde, jakieś uniesienie, ukryte pod nazwą wdzięczności macierzyńskiej, które jednak zmyliło zupełnie przypuszczenia pani Berty; hrabina pisała do niej: „Nie szukaj kochana Berto w stosunku naszym tego uczucia, które Ty miłością nazywasz, a jeźli on kochał mnie niegdyś, miłość jego zgubą była dla mnie i chociaż przebaczenie moje zmazało tę winę, sumienie jednak nie rozgrzesza go. Szczęściem mylisz się, bo go nie rozumiesz; nie pojmujesz tego uniesienia przyjaźni, które nie żąda nic tylko najczystszego wspomnienia. Mówi że wszedł tylko do mego pokoju (sądząc żem wyjechała) aby odetchnąć zapachem kwiatów! Nie chcę wierzyć i nie wierzę, żeby chciał na chwilę bodaj myślą uchybić żonie swego przyjaciela; pożądać jej było by to zbrodnią tak w jego jak i w moich oczach. Wiem, że mało jest ludzi zdolnych ukochać kogoś duchem, który wyłącza wszelką myśl występnego posiadania; ale czyż nie znasz tego czystego, sumiennego i prawego człowieka? to całe życie pracowite, skupione w sobie, to życie anielskie tak ubóstwiane przez Ciebie, o którem mówiłaś: To wyjątek, między idealnymi wyjątkami, on jest jedyną istotą na świecie, którą czcić można bezwarunkowo. A więc czyż to życie nie jest przeznaczone do pocieszenia Cię?“ W innym liście hrabina mówiła do swojej przyjaciółki: „Najlepszym dowodem, że uczucie moje dla niego nie jest tego rodzaju, jeźli Ci powiem, że dzień w którym on zacznie żyć tylko dla Ciebie, dzień w którym zostaniesz jego żoną, uszczęśliwi mnie zupełnie, bo od tego dnia dopiero będę dumną z niego i z siebie.“

L[3].

Wszystko to było bardzo piękne, ale realniejsza albo jaśniej patrząca pani de Montesparre pisała do pana Salcéde: „Posyłam panu wszystkie jej listy do mnie pisane, boś mi pan wydarł tę obietnicę a ja nie chcę pana zasmucać; ale nie wiem czy dobrze, że ten pachnący olejek rozlewam po zawsze żarzącym się ogniu. Wolałabym żeby pisała do mnie w inny sposób, żeby starała się mnie przekonać, że nie kocha tak, jak jest kochaną; ale uniesienie matki, która tyle panu zawdzięcza, porywa ją do takiej skali uczuć czysto kobiecych że drżę cała. Ona chce nas pożenić! Niech się do tego nie mięsza, jej pierwsza próba w Montesparre źle się powiodła. Teraz, nie pożądam już tego małżeństwa, o którem tyle niegdyś marzyłam, byłoby ono nieszczęściem dla nas trojga! Skoro tylko miałabym prawo być zazdrosną, używałabym go w całej pełni a może bym go nadużyła nawet. Przekładam naszą bezinteresowną przyjaźń i moje poświęcenie.” Pani de Montesparre nie zawsze była tak zrezygnowaną. Były także bileciki krótkie i namiętne jak n p. tej treści: „Wiedz, że jednemu jej słowu nie wierzę, ani nawet Tobie. Dla czego mnie okłamywać? To zniewaga, to sroga niewdzięczność.“
Inny bilet brzmiał:
„Cóż znowu? Gaston jest pańskim synem, jestem teraz tego pewna!
Inny znowu: „Jeźli dziecko jest synem pana, Flamarande, dla czego go pan nie nienawidzisz? Ja, nienawidzę go czasami, tego przybranego syna, który pochłania całą twoją duszę i nareszcie wymaże mnie całkiem z twojej pamięci!“
Baronowa usiłowała niedopuścić Salcéde’a do osiedlenia się w zakątku. W roku 1848, straciła swego jedynego syna „anioła z Montesparre” i przywiązała się goręcej jeszcze do markiza. Chciała żeby markiz osiedlił się z Gastonem w Montesparre, z czego wnoszono, że ma zamiar uznać go za swego syna. Nagrodą za poświęcenie jakie chciała zrobić z swojej reputacji miało być małżeństwo z Salcédem. Markiz nie przyjął tego zaparcia się z jej strony. Z tego powstały sprzeczki, kończące się pojednaniem. Baronowa rzadko i tajnie tylko widywała się z markizem, co przyprowadzało ją do rozpaczy. Nie chodził do niej ani wieczorem ani we dnie; nie spotykali się jak tylko podczas krótkich i tajemniczych przepraw do Paryża. Upodobał sobie niezmiernie pobyt w zakątku, znachodził wielką przyjemność w wychowywaniu Gastona, jednem słowem nie żałował ani świata ani ludzi.
Naszukałem się daremnie za listem pani Rolandy pisanym wprost do Salcéde’a. Albo nigdy nie pisała do niego albo nosił ten skarb przy sobie. Koniec końców z wszystkich tych poufnych zwierzeń nie wyciągnąłem żadnego wniosku który by się odnosił wprost do popełnionego wykroczenia, nie miałem żadnego dowodu, na mocy którego mógłbym zabezpieczyć prawa Rogera do całego ojczystego majątku. Przeciwnie, pani Flamarande bądź z otwartości bądź z wytrawnej przebiegłości, wszystko co napisała do swojej przyjaciółki, mogła wezwać na świadectwo swojej niewinności. Nie widziałem więc żadnej korzyści w przywłaszczeniu sobie tej korespondencji, a niebezpieczeństwo z jakiem połączona była ta kradzież było za wielkie, aby równoważyło rękojmią oddania prawdziwej przysługi Rogerowi, jednakowoż były to jedyne dowody jakie mogłem spodziewać się, że dostanę w ręce, a chcąc szukać innych, trzeba było chyba liczyć na jakiś szczególny wypadek.
Zapadłem w głębokie rozmyślania. Naraz, widząc się sam w tem cichem mieszkaniu którego spokój naruszyła moja ciekawość, zawładnęło mną uczucie wstydu i wstrętu dla samego siebie. Były tu pieniądze, nawet grube pieniądze, które że tak powiem powierzono uczciwości publicznej a ja, gorzej od kieszonkowego złodzieja przywłaszczam sobie bezkarnie cudze tajemnice serca i sumienia. Poukładałem starannie papiery, zamknąłem biurko z wszystkiemi jego tajemnicami a potem przystąpiłem do okna. Świtało zaledwie ale wieśniacy musieli już być na nogach, pospieszyłem więc pogasić świece. Jakim sposobem umknąć ztąd i zatrzeć za sobą wszelki ślad mojego tu pobytu. Nie miałem względem Esperanca żadnych więcej obowiązków do spełnienia, a wszystko czego mogłem dowiedzieć się w Flamarande, wiedziałem już dokładnie. Wyszedłem więc na strych i wziąłem ztamtąd gruby sznur zapewne od podciągania belków.
Z okna salonu doskonale byłoby mi spuścić się na dół i już miałem sznur uwiązać, kiedy nowa myśl powstała w mojej głowie. Ta starożytna budowa tworzyła przed wieki część zamku, zkąd musiał być tajemny podziemny kurytarz, służący za schronienie obrońcom zamczyska. Wszystkie prawie obronne siedziby tego rodzaju miały podobne przejścia, albo wychodzące na odległe pola, albo łączące twierdzę z inną warownią. Zresztą byłem pewny, że człowiekiem, który w roku 1815 niepojętym dla mnie sposobem znikł pod skalą był przebrany Salcéde, zkąd wyprowadziłem wniosek, że musiało tu dotąd istnieć przejście podziemne. Kurytarz ten musiał mieć swój początek w tym domu, bo przeglądając przed chwilą kontrakt sprzedaży, natrafiłem w nim na niezrozumiały dla mnie wyraz, tyczący się jakiegoś wejścia, którego wyłączny użytek i posiadanie Salcéde sobie zastrzegł. Trzeba więc było znaleźć tę tajemniczą drogę i skorzystać z niej w mojej ucieczce.
Z łatwością znalazłem pod jedną z owczych skór, pokładzionych w salonie na wzór dywanu ukryte drzwi poziome, otwierające się lekko bez zamku i sprężyn. Prowadziły one na dziesięć albo dwanaście drewnianych stopni w dół, z poręczą po jednej stronie. Ujrzałem się w sklepionej piwnicy, opatrzonej jedną tylko beczką wina i małym zapasem opałowego drzewa, za który mogłem się ukryć, gdyby kto nadszedł z nienacka. Obszedłem w około piwnicę i znalazłem w starożytnem obniżonem sklepieniu nowe niezamknięte drzwi dębowe, z zamkiem bez klucza. Zapuściłem się w ten otwierający się przedemną kurytarz, narażając, się na spotkanie z panem Salcéde, wracającym z ostatniego swego noclegu w zamczysku. Galerja z początku obmurowana, dalej wykutą była w skale. Wygodnie mogła pomieścić dwoje osób obok siebie idących, ale nie było w niej ani kącika, ani szczeliny, za którą możnaby się ukryć w razie spotkania. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, przypatrując się uważnie tej galerji, dzięki świecy, w którą się zaopatrzyłem. Wkrótce dostałem się do prawdziwej jaskini, szerokiej i nieregularnej, nietkniętej nawet ręką ludzką. Była ona bez wątpienia dziełem wybuchu wulkanicznego. Inne ciasne i niedostępne galerje przytykały do tej głównej, gdzie na wilgotnej ziemi zobaczyłem świeże ślady grubego obuwia Ambrożego. Po dziesięciu minutach zaświecił przedemną jakiś jasny punkcik. Zgasiłem pospiesznie świecę i spoglądałem w stronę tego stałego światełka. Nie było to ruchome światło, tylko biały dzień; jaskinia kończyła się przy rwącym potoku, którego szmer dokładnie rozpoznawałem. Pobiegłem ku niemu, lecz żadnego tu wyjścia nie było, tylko woda staczała się w otchłań. Zbłądziłem więc w galerji; pani Flamarande nie mogła tędy przechodzić. Przyglądałem się przez chwilę z zachwytem prześlicznemu wodospadowi i bujnej roślinności, rozsianej po urwistej ścianie skały. Stałem w głębi przepaści, zkąd niepodobieństwem było wyjść po stronie rzeki, nad którą się znajdowałem. Na przeciwnem wzgórzu snuła się ścieżka, na której ukazał mi się na chwilę pan Salcéde, aby potem zniknąć niespodzianie.
Nie było więc sposobu przejść po nad kaskadę, trzeba było znowu tracić wiele czasu na bezowocnych poszukiwaniach. Robiło się coraz jaśniej, a różowy odbłysk, którym jaśniały otaczające przedmioty, zwiastował bliski wschód słońca. Wróciłem po omacku napowrót do ciemnicy, gdyż spodziewałem się schwycić powracającego Salcéda i zobaczyć, którędy przechodzi; wtem natrafiłem na jakąś przeszkodę i kroku dalej postąpić nie mogłem; chcę zaświecić świecę, szukam jej przy sobie i widzę z przerażeniem, żem ją zgubił w drodze. Dzięki chemicznym zapałkom, które zawsze nosiłem przy sobie, mogłem się na chwilę zorjentować, wyjść z tego labiryntu i odszukać przystępniejszą drogę. Jednakowoż nie byłem pewny, czy idę ku domowi, czy wracam do łożyska potoku. Zapałki zwilgotniały i pozbawiły mnie tego trochę światła, jakiem jeszcze posługiwać się chwilami mogłem. Od dwudziestu czterech godzin nie jadłem i nie spałem, jak odurzony wlokłem się w ciemnościach. Umysł mój tracił stopniowo siłę, a wyobraźnia zamroczona jednostajną ciemnością pieczary, zaczynała mnie dręczyć nielitościwie.
Szedłem trzymając się bocznej ściany galerji, bez potrącenia jakiejkolwiek przeszkody, ale odległość ta, tak mała z początku, wydała mi się ogromną z powrotem. Naraz uczułem obok siebie próżnię; postąpiłem jeszcze kilka kroków, szukając w około rękami, ale nie znalazłem oparcia. Zabłądziłem w tym labiryncie bez wyjścia. Za pierwszym krokiem naprzód czekała mnie może przepaść bezdenna. Bojaźń dławiła mnie; chciałem krzyczeć, ale wstyd mi było; obezwładniało mnie przeczucie strasznej śmierci, jakiej uledz mogłem w tej jaskini. „Chciałeś stać się panem przeznaczenia drugich — szeptało mi sumienie — byłeś sługą, nie cofnąłeś się przed niczem, aby tylko zawładnąć losem wyżej od ciebie położonych osób, za to teraz bezsilny zginiesz nędznie w tej pieczarze, nie żałowany przez nikogo, ho taka należy ci się nagroda.“

LI.

Zwolna opuszczały mnie siły i omdlewałem. Nie wiem jak długo pozostawałem w tym stanie, a kiedy się ocknąłem, usiłowałem bądź co bądź wydostać się z tego okropnego położenia. Przeczołgawszy się zaledwie o dwa metry przestrzeni, uderzyłem się o schody. Obmacałem je, oburącz chwyciłem za poręcz i przekonałem się, że to schody od piwnicy „Zakątka.“ Wchodząc, zostawiłem drzwi od kurytarza otwarte, a z powrotem przebyłem je bezwiednie. Lekko podważyłem przymknięte nad moją głową drzwi od salonu — i z jakąż radością witałem światło dzienne!
Przymknąłem je skwapliwie i przytrzymałem oddech. Rozmawiano na górze, a silny głos Ambrożego odbijał się o sklepienie mojej klatki. Salcéda poznałem natychmiast po głosie. Powrócili górą, gdy ja błądziłem w podziemiu, albo może przechodzili obok mnie poboczną i prawdziwą drogą.
Chodzili po salonie i słyszałem wyraźnie jak Ivoine się dziwił, że okno zastali otwarte. — Zapomniałem sam zamknąć, odpowiedział mu Salcéde. — Zamknięto okno, a potem Ambroży znowu się odezwał:
— Teraz powinienbyś pan spać jak kamień, panie Alfonsie, jesteś pan dobrze zmęczony.
— W istocie, prześpię się godzinkę, a potem siądę do pracy.
— Oto kosz z jadłem, jeślibyś pan był głodnym.
— Zostaw go tam, dziękuję. Pamiętaj żeby dziecko tu nie szło, zadaleko jeszcze dla niego. O trzeciej będę u niego. Idź przez „podziemię“, będziesz prędzej na miejscu.
Ambroży miał więc za chwilę zastać mnie tutaj; chciałem zrazu zbiedz na dół i schować się w piwnicy, ale lęk mnie zbierał wracać znowu do tej ciemnicy. Zresztą było już za późno, wcisnąłem się więc pod wschody i Ambroży bez światła przeszedł nade mną i zapuścił się w głąb tej pieczary, wolny od obawy. Wstyd mi teraz było mego tchórzostwa, nie mogłem jednak pójść za jego śladem: Zamknął za sobą drzwi dębowe na klucz; Salcéde miał zapewne drugi.
Cisza zaległa salon. Salcéde poszedł spać albo pracować do swego pokoju. Znowu więc tylko droga oknem stała dla mnie otworem. Wyciągnąłem sznur z chrustu, gdzie go wpierw schowałem i natrafiłem na pełną butelkę z winem. Wypiłem duszkiem to zwietrzałe i niedobre wino, które jednak pokrzepiło nadwątlone moje siły.
Byłem ciekawy co też Ambroży zostawił w koszu dla Salcéda. Pustelnik „Zakątka“ był niezmiernie wstrzemięźliwy, żył jak prosty chłop. Wahałem się czy uciec zaraz, czy może raz jeszcze próbować szczęścia w wykryciu prawdy. Nigdy już nie znajdę lepszej sposobności i drugi raz nie odważyłbym się na coś podobnego. Nie wiem co za fatalność nasuwała mi uporczywą myśl, aby zobaczyć się i mówić koniecznie z Salcédem choćby miał nawet najgorzej obejść się ze mną; choćby mnie zabił na miejscu.
Trochę tego złego wina po długim poście rozdrażniło mnie. Nikczemne środki jakimi się posługiwałem, wydały mi się bohaterstwem wobec pokonanych trudności i powiedziałem sobie, że dojdę do szczytu moich marzeń jeżeli dosięgnę lwa w jego własnej kryjówce i powiem mu: Oto jestem; jako przyjaciel, jeżeli mi powiesz całą prawdę, której za jakąkolwiek cenę muszę być panem, jako wróg, jeżeli ją zataisz przedemną. Byłem podstępny względem ciebie, ale niczego się nie boję, zamiast ratować się łatwą ucieczką, przychodzę oddać się sam w twoje ręce, narażając się na straszną zemstę.
Uniesiony szaloną tą myślą, wszedłem bez zapukania do pokoju Salcéde’a.
Pan Salcéde leżał na łóżku w swojej alkowie. Zdawało mu się że to Ambroży i zapytał:
— Czy zapomniałeś czego? — Przestraszyłem się i zadrżałem od stóp do głów. Odmruknąłem coś niezrozumiałego naśladując zachrypnięty głos Ambrożego ale Salcéde nie spostrzegł się wcale, zbierało mu się na sen obrócił się do ściany i szepnął: — Szukaj sobie mój przyjacielu! Po chwili regularny i silny oddech zapowiedział głęboki sen. Zbliżyłem się aby spojrzeć na niego, ciekawy czy ten człowiek mógł jeszcze natchnąć kogo miłością.
Na pierwszy rzut oka widziałem przed sobą pospolitego górala, nieróżniącego się wcale od Ambrożego albo Michelina. Spał w ubraniu z bronzowego wyszarzałego welwetu, grube trzewiki okurzone stały na ziemi obok łóżka, ale cieniutka bielizna świadczyła o nawyczkach światowego człowieka; rysy te same delikatne, ta sama wyniosła i giętka postać. Brodę miał siwą, krótko podstrzyżoną, kędzierzawiącą się tak jak i włosy białe jak mleko. Z daleka można go było wziąć za pięćdziesięcioletniego człowieka przedwcześnie osiwiałego, ale z bliska czarne brwi i rzęsy, gładka skroń, szyja biała bez najmniejszego fałdu, usta świeże dowodziły niezaprzeczonej młodości i w ogóle pan Salcéde w tym pospolitym stroju w trzydziestym roku swojego życia wydał mi się piękniejszym jak niegdyś. Pani Montesparre mogła być nim więcej niż kiedykolwiek zajętą. — Pani Flamarande także!
Na szyi wisiał na sznurku rodzaj szkaplerza oprawionego w czarny safian. Musiał to być ten sławny bukiet spoczywający na ranie odniesionej w pojedynku; a może była tam także jaka karteczka!... bądź co bądź należało zobaczyć. Pomyślałem o Rogerze, w imię którego na tyle naraziłem się niebezpieczeństw, wszystko było mi już teraz jedno; mieć przed oczyma pewny jaki może dowód i nie skorzystać z niego było by rzeczą nie do darowania.
Zręcznie, uważnie, i w milczeniu jak kot czyhający na swoją zdobycz próbowałem czy się nie przebudzi. Dwadzieścia a może i sto razy trzymałem w rękach ten skarb i tyleż razy puszczałem go stosownie do sennych poruszeń Salcéda, kiedy instynktem wiedziony starał się zapanować nad znużonem swojem ciałem. Nareszcie, nie wiem już jakim cudem dzięki cierpliwości czy zręczności udało mi się zsunąć kulkę z guziczka zamykającego woreczek, wsunąć palce między te suche listki i wyciągnąć z pomiędzy nich zwiniętą trąbkę papieru.
W tej chwili Salcéde machinalnie położył rękę na swoim skarbie, czuł go pod palcami i nie otworzył ócz, a ja byłem już przy oknie i czytałem te cztery słowa: „Czuwaj nad naszem dzieckiem“ a pod spodem podpis „Rolanda.“ Było to pismo hrabiny; zbliżyłem się do stołu, poszukałem ćwiartki papieru tej samej wielkości, odbiłem na niej wiernie te cztery słowa, zmiąłem ją w dłoni, aby zatrzeć ślady świeżego pisma i włożyłem ostrożnie do torebki. Autograf schowałem do mego pularesu, wróciłem do salonu i tym razem byłem już gotów do drogi.
Ale nie udało mi się uwiązać szybko sznura gdy usłyszałem kroki tuż nade mną. Salcéde się obudził, i mógł mnie spostrzedz pod oknem. Chciałem przeczekać póki nie wyjdzie i zsunąłem się do piwnicy. Czekałem rozgorączkowany i niespokojny całą może godzinę, aż znużony usnąłem tak głęboko jak Salcéde przed chwilą; łatwiej by mu było teraz niż mnie zabrać drogocenny swój skarb, gdyby tylko mógł się domyśleć jakiemu podpadł losowi; ale on siedział i pracował spokojnie w swoim pokoju. Wsunąłem się w ciemny kącik gdzie czułem się bezpiecznym, dopóki by mnie nie szukano umyślnie. Usłyszałem go wkrótce schodzącego po schodkach i otwierającego podziemne drzwi dębowe ale ich nie zamknął na klucz za sobą. Poszedł tak jak Ambroży bez światła.
Przeczekałem jeszcze kwadrans, potem poszedłem po świecę: dosyć już ich wypaliłem ale wiedziałem także, że gdzie ręka kobieca nie kieruje gospodarstwem domowem tam nie liczą nigdy ile czego było, a ile jest jeszcze. Opatrzony w świeże siarniki puściłem się odważniej tajemnym kurytarzem, spostrzegłem zaraz z początku linje na ścianie pokreślone kredą, a trzymając się uważnie tych znaków wyszedłem naturalną rozpadliną ukrytą w krzakach po drugiej stronie parowu, o dwa kroki od ścieżki, na której w r. 1845 znikł bez śladu ów niby-młynarz Simon. Były tam także drzwi z zamkiem wewnątrz tunelu ale i te Saléde zostawił otwarte.
Musiał być trzeci tunel prowadzący wprost do zamku, ale nie miałem już czasu zastanawiać się nad tem, nie chciałem aby mnie widziano w Flamarande, a tak bytem blisko zamczyska, że musiałem ukryć się w gęstwinie drzew i wypatrywać stosownej chwili, aby mnie na drodze nie spostrzeżono. Głód mnie umarzał. Jak dziecko szukałem w maju poziomek, kiedy wszystko było dopiero w kwiecie.
Zbliżyły się głosy dziecięce. Schowałem się w najgęstszą krzewinę. Dzieci przechodziły tuż koło mnie szukając czegoś, a jedno z nich wykrzyknęło: Chleb zjedzony — byli tu. — Tak jest, rzekło drugie, a cóż Esperancie jesteś zadowolony?
Na słowo „chleb“ uczułem większy jeszcze głód, ale usłyszawszy imię Esperanca, zapomniałem o mojej męczarni. Podniosłem głowę i zaglądnąłem z gęstwiny. Poznałem go natychmiast, pobladł po chorobie, ale rysy mu się nie zmieniły. Do kogoż był podobny? Z rysów przypominał pana Flamarande, ale wyraz miał Salcéda. Mało co lepiej był od drugich ubrany.
Z całego ich szczebiotu, który był mieszaniną języka francuskiego i pospolitego żargonu, zrozumiałem tylko często powtarzane imię pana Alfonsa i wyraz podziemie. Żadne nie nazywało go innem nazwiskiem, nawet Esperance, którego głos rozróżniłem natychmiast, gdyż on jeden tylko mówił czystym językiem. Kurytarz ten podziemny nie był więc dla niego tajemnicą; ale odkrycie to musiało być niedawno zrobionem, a ponieważ podziemie należało do Salcéde’a, nikt nie mógł zrobić z niego użytku publicznego. Dzieci musiały tam z początku zaglądać, ale nie znalazłszy nic ciekawego a bojąc się „białej damy“, która ukazała się niedawno na wieży, zaprzestały swoich wycieczek.
Często więc zostawiał pan Saléde drzwi od kurytarza otwarte bez obawy narażenia swego dobra na zrabowanie. Nie było złodziei w Flamarande. Ja jeden tu tylko byłem złodziejem!
Z upragnieniem oczekiwałem odejścia dzieci, bo chciałem zjeść chleb zostawiony przez nich w samotrzasku na wiewiórki. Z przestrachem zobaczyłem Esperanca wyciągającego kawałki tego chleba. Nie chciał, żeby się wiewiórki złapały, znałem już dawniej jego miłość do zwierząt. Zajęty był właśnie wyciąganiem okruchów kiedy nadszedł Ambroży z ślicznem dziewczątkiem na ręku. Oddalający się już chłopak wrócił do nich natychmiast, a mała, którą Esperance nazywał Karolcią, rzuciła mu się na szyję. Była to moja pochrześnica, która przyszła na świat tej samej nocy, kiedy ja Gastona złożyłem w żłobie.
— Chodźcie dzieci, zawołał Ambroży, trzeba wracać do domu. Pan Alfons jest w zamku i gniewa się, że za późno już na chorego.
— Nie jestem już chory, patrz poniosę Karolcię.
— Nie wolno, aż za dwa tygodnie. Weźcie się za ręce i idźcie naprzód, bo jak trzepnę! — I podniósł swoją laskę, a dzieci śmiały się i cieszyły przywykłe do jego żartów.
Zazdrościłem im. Szczęśliwsi byli odemnie. Jak tylko zobaczyłem się sam, pobiegłem szukać okruszyn porzuconych przez małego w krzakach. Nic nie znalazłem i już miałem wrócić przez podziemie do „zakątka“, aby zaspokoić głód szarpiący moje wnętrzności, ale udręczone sumienie odepchnęło myśl tę ze wstrętem. Zebrałem jeszcze resztę sił i przywlokłem się o północy do Murat przez Liorant.

LII.

Nie wiem, jak po tylu wzruszeniach i mękach dostałem się wreszcie do Paryża. Tu zawiodła mnie już pamięć, bo zachorowałem obłożnie i długo nie mogłem przyjść do siebie. Pan Flamarande ciągle bawił w Anglji i zdawało się, że chce tam już osiąść. Nie podobała mu się zapewne rewolucja lutowa, nie zgadzał się z legitymistami. których uważał jako nadto konstytucyjnych. Pojmował tylko rząd bezwarunkowo monarchiczny, na którego czele powinno stać duchowieństwo. Spalił mosty za sobą i niepodobała mu się już Francja.
Pani Flamarande mieszkała w Menouville z synem, z księdzem i panną Hurst. Ja przepędzałem lato w Paryżu zchorowany, bezczynny i zniechęcony do służby, która mnie czyniła odpowiedzialnym za wszystko, a nie dawała ani zajęcia ani środka, za pomocą którego mógłbym się stać komuś użytecznym.
Napisałem do Anglji prosząc pana Flamarande o uwolnienie od obowiązku. Odpisał, że będzie wkrótce w Menouville i życzy sobie zastać mnie tam, gdyż chciałby znać powody skłaniające mnie do tego kroku. Zobaczyłem go więc znowu w Normandji w pierwszych dniach zimy. Przyjechał wybrać sobie nowego intendenta, bo dawny umarł na zapalenie płuc. Pani była jeszcze w Menouville, gdzie czekała na męża z Rogerem. Sam widok tego dziecka ulżył mojemu smutkowi. Postanowiłem nie narazić nigdy pani na gniew jej męża i dotrzymałem słowa. Hrabia nie wiedział nic o wycieczce mojej do Flamarande i o nic mnie nigdy nie pytał. — Widzę, — rzekł do mnie, że nudy cię pożerają i dlatego chcesz mnie opuścić. Jesteś czynny i ruchliwy, a posada bez pracy cię nie zadawalnia. Daję ci więc zatrudnienie i wyższe stanowisko. Zastąp biednego Martina i bądź moim intendentem. Naznacz sobie jaką chcesz pensję roczną czy miesięczną, zostawiam to twojej woli. — Posada nie była do odrzucenia i wcale nie nad moje siły. Ziemie otaczające zamek nie były wydzierżawione, uśmiechało mi się więc nowe dla mnie zajęcie w gospodarce; ale hrabia postawił znowu warunek, na który stanowczo przystać nie mogłem. Pan Flamarande zaniedbawszy zupełnie swoją żonę, chciał jeszcze ją nadzorować.
— Przeszłość nie obchodzi mnie już, powiedział mi, nie życzę sobie nawet, aby mi ją kiedy przypominano. Wymazałem już tę brzydką część obrazu. Chodzi o to, aby hrabina nie zawiązała na nowo stosunku z baronową, żeby nie wykryła tajemnicy a później miejsca pobytu swego syna, i żeby nie zapragnęła widzieć się z nim. Pan Salcéde może powrócić do Francji i zawiązać z nią korespondencję dla porozumienia się wzajemnego co do dziecka.
...Przewiduję wszelkie możliwe wypadki, zgadzam się nawet poniekąd na nie, wyjąwszy stosunków pomiędzy nimi, któreby mogły doprowadzić do nowego skandalu i do powtórnych koniecznych ostrożności z mej strony. Pragnę tylko, abym w danym razie w czas był zawiadomionym.
Zrobiłem go uważnym, że będąc w Menouville, nie mógłbym wiedzieć, co się dzieje w Paryżu. Odpowiedział, że tylko za Menouville robi mnie odpowiedzialnym a w Paryżu zostawi kogo innego. Wahałem się... Zrzekłem się wszelkich korzyści nowego mego zawodu, wstydziłem się przeszłości, którą przyszłością miałem okupić. Dosyć mnie hrabia wynagrodził spłaciwszy moje długi, odrzuciłem więc wszelkie inne dary. Nie chciałem nic przyjąć, coby miało pozór zapłaty za moje milczenie.
Byłem już gotów i miałem pożegnawszy się wyjechać, kiedy Roger wpadł do mego pokoju, rzucił mi się na szyję, a łkając zaczął mi robić wyrzuty, że go nie kocham skoro chcę odjeżdżać. Nie kocham go! kiedy łzy jego rozdzierają mi serce! Opuścić go, ...kiedy dla zabezpieczenia jego przyszłości narażałem się nie tylko na tyle niebezpieczeństw — ale nawet dopuszczałem się czynów wstrętnych i hańbiących. Wobec niego tylko byłem bezsilnym i uległem jego pieszczotom i prośbom. Wróciłem do hrabiego z żądaniem, aby mi bez żadnych warunków pozwolił zostać. Ustąpił. — Zanadto kochasz Rogera, powiedział mi, abyś dopuścił na jakikolwiek skandal pod jego bokiem. Nie obiecuj mi nic, zgadzam się na to. Zostawiam syna mojego i moje dobre imię twojej życzliwej opiece.
Uregulowawszy swoje interesy, pan Flamarande odjechał do Londynu, spytawszy wprzód żony, co woli, czy jechać z nim czy pozostać w kraju. — Zostawił jej wolny wybór. — Odpowiedziała mu, że wybierać nie może, i że żadnemu jego projektowi nie ma zamiaru się sprzeciwiać. To ślepe posłuszeństwo wcale mu nie było na rękę. Nie chciał już nią się zajmować; ale nie chciał, aby ona to spostrzegła. — A więc, rzekł do niej nakoniec, pojedź do Paryża. Tam dla Rogera klimat lepszy jak w Londynie; ale jeźlibyś miała kiedy najmniejszą chęć odwidzić mnie i ujrzeć Anglję, napisz tylko do mnie — a jestem zawsze na twoje rozkazy.

LIII.

Pojechał i przepędził w Anglji ostatnie dziesięć lat życia, nie pokazując się tylko od czasu do czasu w Paryżu. Służył mu rzeczywiście ten chłodny i mglisty klimat, odmłodniał w nim prawie. Prawda że więcej tam uważał na siebie, tak, jakby się bał narazić sobie kogo swojemi naukowemi zajęciami. Pewną jest rzeczą, że dał się usidlić i opanować. Ten uparty i nieugięty człowiek wynalazł sobie panią bez zasad, chciwą lekkich rozrywek, oddaną tylko wyłącznie instynktom, a co najdziwniejsza — bez rozsądku i wykształcenia. Szczęściem nie mieli dzieci. Hrabia mało bywał w świecie, chociaż niechętnie wyrzekał się częstych stosunków z wielkim światem, przyjmował za to u siebie poufałe grono osób wybranych. A raczej kochanka jego odsuwała go rozmyślnie od poważnych zajęć i stosunków, pod pozorem troskliwości o jego zdrowie i otaczała go nijakimi ludźmi i upadłemi kobietami. Urządzeni byli wystawnie, ale bez wielkiego zbytku, nie było obawy o to, by czerpała z kapitałów pana Flamarande. Ta kobieta lubiła tylko wydawać, ale nie myślała wzbogacać się przez oszczędność.
Widziałem to wszystko w Londynie, gdzie pojechałem porozumieć się z hrabią co do zarządu objętego przezemnie gospodarstwa. Trzymał zawsze w rękach ster edukacji Rogera, którego nie posyłano do szkół publicznych, tylko uczył się prywatnie pod kierownictwem swego nauczyciela. Tym nauczycielem był zawsze jeden i ten sam ksiądz Ferras, człowiek spokojny i cichy, nie mięszający się do niczego i nie zastanawiający nad tem, co się koło niego dzieje. Zajmowała go jedynie bibliomania. Na wsi, gdzie Roger mało albo wcale nie pobierał lekcji, poczciwy człowieczyna zatapiał się w swoich katalogach bez końca. W Paryżu, jak tylko pokończył swoje zatrudnienia z Rogerem chodził po wybrzeżu, albo pod arkady Odeonu szperać za starymi szpargałami.
Zauważałem z łatwością, że Roger wcale się z nim nie uczył. Gdyby nie starania jego matki, która siedziała prawie przy każdej lekcji i starała się, aby wszystko podane mu było w sposób zrozumiały dla jego pojęcia, byłby z niego skończony nieuk. Praca myśli była mu nieznaną, oszczędzano mu nawet poniekąd tego trudu. Liczył on wiele na to i uspokajał księdza mówiąc doń naiwnie:
— Aby tylko mama mnie rozumiała, o resztę nie dbam.
Hrabia w pierwszych latach zdawał się uwielbiać swego syna; ale później widząc go lekkim, niepohamowanym do zabaw, a niezdolnym do poważnego rozmyślania, mroził go swymi ironicznymi wyrzutami. W miarę częstych i długich wydaleń się hrabiego zapominał prawie Roger o ojcu i dziwił się nawet, gdy go znów obaczył.
Hrabia utrzymywał, że to dziecko tak szczere, miłe i powabne dla drugich, jest obojętne, zimne i niezgrabne. Chciał być dumnym z swego syna, a widział w nim tyko niedostatki. Zdaje się, że chciał go wziąć ze sobą i kształcić podług swego widzimisię, ale pani postanowiła jechać za nim, a tamtej kobiecie wcale by to nie było pożądanem. Mowy więc już o tem nie było.
Postanowiłem tu tyle tylko mówić o sobie, ile tego wymagają wypadki odnoszące się do rodziny Flamarande, a ponieważ nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się w pierwszych latach mojego zarządu, chciałem o sobie zamilczeć aż do czasu, póki znowu los nie każe mi wystąpić w szranki; ale zdaje mi się, że z rozpoczęciem mego opowiadania mimowolnie robiłem nad sobą studja psychologiczne, które widzę się zmuszonym podjąć na nowo, chcąc, aby moje postępowanie miało przecież jakąś podstawę. Najprzód, urządziwszy się z wielką dla Rogera radością w pawilonie intendentury w Menouville, zdawało mi się, że będę już zupełnie szczęśliwy. Nie byłem już lokajem ale urzędnikiem. Nie byłem już Karolem ale nazywano mnie familijnem nazwiskiem, byłem panem Louvier. Nie podlegałem, tylko władzy nieobecnego pana, który znał mnie nadto dobrze, aby mi się sprzeciwiać.
Starałem się powiększyć dobytek domu bez zmniejszenia dochodów z ziemi, co było mi łatwem od chwili, kiedy nie spekulowałem na własny rachunek, a nie byłem zdolnym do oszustwa. Z tej strony nie potrzebuję się wstydzić przyjętej na siebie roli.
Po pierwszych zajęciach w zaprowadzonym przezemnie porządku znowu mnie smutek owładnął. Ludzie i rzeczy nudziły mnie. Okazywany mi szacunek i przyjaźń wydawały mi się nieszczeremi. Byłem niesprawiedliwy, bo wszyscy nie wyjąwszy pani, przedewszystkiem zaś pani okazywała mi zaufanie bez granic w zarządzie jej majątku, a moich podwładnych ująłem sobie grzecznością i delikatnem obejściem. Ale cóż? nie byłem kontent z siebie. Przeszłość, z którą zerwać chciałem, trapiła mnie jak przykry sen. Za wiele myślałem o życiu i czynach drugich, a teraz nie mogłem zapanować nad mojem własnem życiem. Nie mogłem nagiąć mojej woli do spokoju i chłodu potrzebnego w moim nowym zawodzie. Ciężkie sny mię trapiły: Podróżowałem we śnie, przebiegałem góry, wykradałem dzieci, które mi znowu odkradano, błądziłem po pieczarach, ścigano mnie albo ja kogo ścigałem. Budziłem się oblany gorącym potem, albo zlodowaciały z przestrachu. Rozpaczałem, trapiły mnie marzenia zbrodniarza, a jednak nie chciałem nikomu zrobić nic złego.
Nie, mówiłem sobie, intencje moje nie były bez zarzutu. Nie w interesie samego Rogera ukryłem tamto dziecko i wykradłem tajemnicę jego matki. Byłem rozgniewany na nią, przywłaszczyłem sobie prawo sądzenia jej, prawo należące tylko do męża. — Wtedy mała zapisana karteczka, którą w takiej samej, jak Salcéde nosiłem torebce, zaciężyła mi na piersiach ołowiem. Zrozumiałem siłę tego talizmanu na mojem wiernem sercu. Jakże by piękną była rola Salcéde’a gdy spotwarzona kobieta mogła napisać do niego. „Czuwaj nad mojem dziecięciem“. Do mnie ona tylko mogłaby to powiedzieć i poświęciłbym temu zadaniu tak jak i Salcéde całe moje życie; ale gdzież jego wielka zasługa, jeżeli poświęca się swemu własnemu synowi? Pełni tylko swoją powinność chcąc powetować zdradę przyjaźni i uwiedzenie młodej niedoświadczonej kobiety. Ale dlaczegóż nie mogłem brać tego wszystkiego zimno i oczekiwać spokojnie przyszłości z pewną bronią w ręku? Nie, nie mogłem; nie umiałem zdobyć się na spokój, potrzebowałem potępić albo rozgrzeszyć. Często pytałem sam siebie dla czego teraz zaraz nie staram się porozumieć z hrabiną i zmusić ją do wyrzeczenia się złowrogich względem Rogera zamiarów; to znów brakło mi odwagi poniżyć dumę tej tak przebiegłej kobiety i zranić serce tak namiętnie kochającej matki. Gdyby też ona posądziła mnie, widząc moje nieprzyjacielskie kroki, o niegodne względem niej uczucia! Nie przeniósłbym tego poniżenia, żebym wystawiał się w jej oczach na pośmiewisko a kiedy przedstawiłem sobie chwilę tego położenia, przepędzałem bezsenne noce na przygotowywaniu najboleśniejszych zaprzeczeń, nie mogąc wynaleźć dostatecznego dla siebie rozgrzeszenia. Wreszcie złamała się cała moja energja. Osłabłem i dostałem zawrotu głowy. Przedstawiłem sobie jej łzy, jak niegdyś w Sévines i powiedziałem sobie, że nie jestem stworzony na kata.
Starałem się wydobyć koniecznie z pod panowania tych szalonych myśli i zajmowałem się tysiącznemi rzeczami będącemi po za obrębem moich obowiązków. Oddałem się ogrodnictwu i hodowałem najpiękniejsze o dwadzieścia mil naokoło róże; Roger zrywał mi je dla matki, a ja nie miałem ani władzy przeszkodzić mu w tem, ani czułem się godnym sam jej te kwiaty ofiarować.
Szczepiłem drzewa i zakładałem szkółki drzew owocowych. Bardzo mnie za to chwalono; ale i to zatrudnienie nie dawało mi jeszcze zupełnego zadowolenia. Próbowałem przypomnieć sobie muzykę, której uczono mnie w młodości. Mój poprzednik zostawił w spuściźnie stary fortepian, własność niegdyś jego żony; ułożono, że nie warto zabierać go z sobą. Wziąłem się do naprawy, wyczyściłem klawisze, powiązałem struny, nastroiłem i nakoniec wydobyłem dźwięki. Wtedy wygrywałem walce, romanse, komponowałem nawet, ale brakło oryginalności moim utworom. Roger, który wcale zręcznie zaczynał już brzdąkać na swoim fortepianie, powiedział, że nie rozumie mojej gry i podziwiał tylko moją cierpliwość.
Zajmowała mnie jakiś czas gra w szachy i co wieczora przychodził ksiądz profesor dawać mi lekcje. Nareszcie przyszła mi chętka do autorstwa i zacząłem pisać romanse. Było to gorączkowe i bolesne dla mnie zatrudnienie. Zawsze wracałem do moich spraw osobistych. Brakowało mi zupełnie imaginacji. Nic nie mogłem odgadnąć i stworzyć po za obrębem własnego mego doświadczenia.
Było to na wiosnę w r. 1855. Nie zapomnę nigdy tego pięknego wieczoru czerwcowego, który sprowadził wielką zmianę w moim stanie moralnym.
Siły moje były prawie wyczerpane. Oddany na pastwę prawdziwego splenu wracałem z folwarku i zwracałem już na ścieżkę ku memu pawilonowi, gdzie przynoszono mi i zazwyczaj nietknięte odnoszono jadło. Szedłem po nad skalistą przepaścią i za każdym krokiem mówiłem sobie: Po co żyć z tą niewyleczoną chorobą? Tak łatwo zakończyć wszystko! Owładnęła mnie tak silna pokusa samobójstwa, że zatrzymałem się nad głębokiem urwiskiem, zamąciło mi się w głowie i wyciągnąłem do przepaści ramiona, jakby na jej dnie czekała mnie droga jaka osoba. Straciłem przytomność i nie miałem już siły oprzeć się tej gwałtownej żądzy. Zdawało mi się, że marzę. Być może, że mówiłem do siebie bezwiednie. Naraz na dźwięk jakiegoś głosu zadrżałem i ujrzałem naprzeciw wylęknioną postać pani Flamarande. Odzyskałem przytonność i usunąłem się, aby jej zostawić wolne przejście. Przeszła nie dotknąwszy mnie nawet suknią, a potem zatrzymała się: — Czy pan powracasz do domu panie Karolu? — zapytała.
— Tak, pani hrabino.
— Czy zaraz?
— Chyba, że pani hrabina ma mi dać inny rozkaz.
— Nie, dziękuję.

LIV.

Postąpiła jeszcze parę kroków i znowu wróciła. Stanąłem nieporuszony i przeprowadzałem ją wzrokiem bez zastanowienia się nawet, gdzie też przy zapadającym zmroku spieszyła: było mi to obojętnem, pomimo że z goryczą zdawałem się odgadywać jej zamiar, co było może złudzeniem mojej fantazji. Zastanowiło mnie więc bardzo, kiedy postępując ku mnie dała mi znak ręką abym i ja się zbliżył.
Byłem posłuszny, a gdym był już blisko: — Przepraszam, rzekła do mnie z trochę przymuszonym uśmiechem, jeżeli panu przypominam, ale... czy cierpi pan na zawrót głowy?
— Nie pani; jużem się z tego wyleczył.
— To jest... zdawało mi się przed chwilą.... — tu urwała i dodała śmiejąc się: — właściwie ja cierpię na zawrót głowy i żałowałam, że puściłam się pod noc sama taką ścieżką. Jeśli nie nadużyję pańskiej grzeczności, to proszę towarzyszyć mi do tej chatki, tam na dole.
— Niech pani hrabina pozwoli mi przejść na przód.
— Przejdź pan i podaj mi koniec swojej laski trzymając w rękach drugi jej koniec. Jak tylko czuję najmniejsze oparcie, nie utknę ani razu.
Przeprowadziłem ją tak w milczeniu aż na wskazane miejsce, gdzie mieszkał w chatce biedny chory rybak wyglądający od niej pomocy. Mimowoli pomyślałem. że ma tam może jaką schadzkę i że każe mi się wrócić; ale prosiła, żebym z nią wszedł do środka i odprowadził następnie do domu. Nie była ona z tych kobiet, które brzydzą się chorobą i nędzą. Wprawdzie tylko w ostatecznym razie zajęła się obwiązaniem rany chorego, wolała posłać w swoim zastępstwie doktora lub chirurga. Odwiedzała osobiście nieszczęśliwych wtedy tylko, kiedy chciała dowiedzieć się o ich potrzebach. Robiła to z wielką prostotą i zdobyła sobie łatwo miłość biednych.
Po kilku minutach rozmowy z rybakiem i jego żoną powracaliśmy oboje równiną; mówiła, że wprawdzie tędy dalej ale pewniej. Postępowałem za nią, nie mogłem się wyrzec jeszcze wobec niej dawnych służbistych nawyczek, spostrzegła to i zagadnęła bez przesady: — Droga dość jest szeroka, podaj mi pan ramię panie Karolu, nadto się już zciemniło.
Podałem jej ramię w milczeniu. Głęboka nieufność owładnęła mną. — Wie wszystko, myślałem sobie, więc albo mnie nienawidzi — albo mnie się boi. Może Salcéde spostrzegł nareszcie, że talizman jego sfałszowany, a ona chce go odzyskać. Ale mówiła ze mną o sobie z równą swobodą jak i o wszystkiem. Nie widziałem po niej niepokoju. Ciekawa była moich kompozycyj, jak je Roger nazywał, pytała mnie o szczepy, o zręczne sporządzenie fortepianu, o moje muzykalne ćwiczenia, nawet o partje szachów przegrane do pana Ferras. O wszystkiem opowiadał jej Roger. Tylko moje prace literackie prócz autora nie miały innego świadka.
Ponieważ pytała mnie, jakiemu zatrudnieniu oddaję się z największem zamiłowaniem, odpowiedziałem jej, że zniechęciłem się do wszystkiego gdzie tylko przyszło mi walczyć z trudnościami. Zrozumiała, że dręczył mnie niepokonany smutek a może doniósł jej kto o tem, bo z wysokości swojego miłosierdzia raczyła się mną zaniepokoić. Trzymałem się na ostrożności i zamknąłem gorycz mego życia na dnie znękanej duszy. Przy wejściu do parku pożegnała mnie słowami tak serdecznemi, że rozrzewniłem się; ale przypomniałem sobie natychmiast, że to jej zwykły sposób; z nikim nie była dumną w obejściu.
Przechadzka ta jednak utkwiła mi mocno w pamięci a mizantropia moja się wzmogła. Nazajutrz kończyłem rachunki przy otwarłem oknie w mojem mieszkaniu a zamykając księgę wpadłem w bolesne odrętwienie, kiedy dwa cienie zarysowały się na lśniącem obiciu mojego stołu; oprzytomniałem, był to Roger z matką.
— Otóż go widzisz mamo, zawołał trzynastoletni chłopaczek, znowu rozmarzony. Patrz, jak on wygląda! Nigdy się już nie śmieje, nawet do mnie! Osądź sama, czy nie chory! Nie szanuje się wcale a pierwej aż nadto uważał na siebie. Przyprowadziłem cię tu, abyś go wyspowiadała, bo oczywiście musi mieć wielkie zmartwienia, teraz zostawiam cię z nim. On ci się nie oprze, opowie ci swoje smutki i albo przedstawi ci stan swego zdrowia i rozkażesz mu natychmiast poradzić się lekarzy. No, panie Karolu, dodał chcąc mnie pociągnąć za uszy, bądź posłuszny twemu zepsutemu dziecku, i zwierz się mojej mamie.
Wypowiedziawszy to wszystko prędko znikło drogie dziecię a ja zostałem twarz w twarz z jego matką opartą na ramach okna i wpatrującą się swoim czystym i spokojnym wzrokiem w moje błędne oczy. Wzrok ten tyle mieścił w sobie współczucia, że uległem jego urokowi. Rozmarzony i oczarowany zarazem nie wiedzieć dla czego zamiast zaprzeczyć moim cierpieniom zalałem się łzami.
Z utkwionem we mnie spojrzeniem wzięła mnie za rękę i przemówiła głosem, który złamał całą moją energję: — Biedny Karolu! — Tyle rzewnej dobroci szczerości mieściło się w tych dwóch krótkich słowach, że porwany niewytłumaczonym uczuciem, zawołałem bez zastanowienia się: Czuwaj nad naszem dziecięciem! Spojrzała na mnie z nieudanem zdziwieniem, więc dodałem szybko zmieszany: Zapewne to mi pani hrabina masz do powiedzenia!
Natenczas odsunęła się żywo od okna i dała mi znak ręką, abym go zamknął, a wszedłszy oszklonemi drzwiami do mego mieszkania zamknęła je na klucz za sobą.
— Zrozumiałeś pan, powiedziała. Myślałam o tamtym, którym zaopiekowałeś się wówczas, kiedy ojciec odepchnął go od siebie, a matka jego rozpaczała bez nadziei odszukania go. Karolu, wiem, że go kochałeś; dla czego opuściłeś go teraz?
— Opuściłem go w dniu, w którym został pani oddany, odpowiedziałem.
— Oddany, niestety! odzyskałam go, aby się z nim rozstać natychmiast i nie mogę go widzieć tylko czasami i to w ukryciu. Wiesz i o tem zapewne, ponieważ odgadłeś.
— Ja nic nie odgadywałem, tylko wiem wszystko, wszystko... Syn pani już mnie nie potrzebuje.
— Wiesz więc wszystko.... a pan hrabia?
— On nic nie wie.
— Możesz mi to zaprzysiądz na honor?
— Nawet na głowę Rogera.
— Wierzę ci Karolu, wierzę! Myślałam, że pan Flamarande domyśla się czego, i że mogę mu być obowiązaną za jego pobłażliwość. Więc on upiera się przy swojem oskarżeniu, bo działając w ten sposób, musi mnie w myślach spotwarzać! Wiem z pewnością, że tak jest. Dosyć się tego nasłuchałam a jednem słowem nie wolno mi było zaprzeczyć. Teraz nadeszła chwila odsłonienia prawdy, muszę ją wiedzieć. Powiedz pan pod jakim stoję zarzutem, czy że uległam przemocy, czy uwiedzeniu?
Mówiła z stanowczością, która mną zachwiała a w obawie, żeby mi nie wydarła wszystkich moich tajemnic odpowiedziałem. — Błagam panią hrabinę, żeby dziś odemnie nie żądała wyjaśnienia, tak jestem przybity w tej chwili, kiedyś wkrótce....
— Jak pan zechcesz, odparła. Nie mówmy już o mnie, mówmy o panu. W istocie pan jesteś chory z przyczyny czysto moralnej, zgaduję to. Wiesz, że uwiadomiono mnie o wypadkach w Sévines i zdaje się panu, że nie przebaczyłam mu jeszcze boleścią którą mi zadałeś. A więc zaręczam panu, że wszystko przebaczyłam od chwili, kiedy Nicejka opowiedziała mi, jakiemi staraniami otoczyłeś pan biedne moje dziecię, i żeby zachować je od czegoś gorszego, zdecydowałeś się wywieźć je. Ona to powiedziała nam o zeznaniu zrobionem przez pana Flamarande, które widziała u pana. Żądałeś tego zeznania, ona też chciała je widzieć. Masz je u siebie.... ale ja go nie żądam, jest w bezpiecznem schowaniu. Nie oskarżałeś mnie pan, lecz mówiłeś, że mąż mój działa pod wpływem chwilowego szaleństwa.
Kiedy zażądał, żeby mu przyniesiono dziecko, mamka myślała, że chciał... Ach Boże mój, co za okropność! Ale powiedziała mi, że strzegłeś drzwi i uratowałeś mi syna. Po tem wszystkiem jakże bym cię miała nienawidzieć, Karolu! Prawda, że długo pozwoliłeś mi cierpieć, ale pojęłam twoje milczenie. Dowiedziawszy się o wszystkiem dokładnie, odgadłam, dlaczego zawiozłeś dziecię do Flamarande, i wiem, że działałeś tylko w jego i moim interesie. Niezliczone razy chciałam ci za to dziękować, ale zachowanie twoje i spojrzenie mówiło mi: Nie mów nic, bo wszystko przepadnie — albo może byłeś przez mego męża związany słowem, a nie godziło się zmuszać cię do złamania złożonej przysięgi. Mimo to zdawało ci się raz, że jestem zaślepiona, niewdzięczna i niesprawiedliwa, i dałeś mi to nawet uczuć... Powinnam była wtedy pomówić z panem otwarcie; ale daremnie, było to jeszcze niemożliwem, mało jeszcze wiedziałam, a nie znałam pana dostatecznie. Nie jestem podejrzliwą, ale tu chodziło o mego syna, a zrozumiesz, że w takim razie trzeba się zaprzeć wszystkiego. Oddawna już widzę pana ponurym i unikającym spotkania ze mną. To mnie niepokoi, a Rogera przestrasza... a wczoraj spotykam pana pochylonego nad przepaścią, jakbyś miał zamiar popełnić samobójstwo. Bałam się o pana, i dlatego wzięłam cię ze sobą. No, mój poczciwy Karolu, trzeba się pogodzić z życiem; nudzisz się, żyjesz nadto samotnie, zdaje ci się, że nikt cię nie umie ocenić, i że nikt się tobą nie zajmuje. Mylisz się pan, jesteś drogi Rogerowi, a mnie tem bardziej. Chcę, cię prosić żebyś przyjął... — Tu poruszyłem się przestraszony. — Ależ nie bój się pan! Przecież nie myślę robić panu prezentów. Chcę tylko zmienić tryb pańskiego życia, który strawi cię nareszcie. Chcę, żebyś był naszym codziennym gościem i zasiadał do stołu razem ze mną, Rogerem i panem Ferras. Potem zagracie sobie partję szachów. I ja się nauczę tej gry, to mnie bardzo zajmuje. Nie sprzeciwiaj się. Wiem że chcesz powiedzieć, że nie będzie się to podobać panu Flamarande. Ale możemy zaniechać tego przez krótki czas jego pobytu, a jeżeliby się jeszcze komu innemu nie podobało, że jestem z przyjaźnią dla człowieka rozumnego, co kształci mego syna, i że poważam rozsądnego i dobrze wychowanego rządzcę, upewniam pana, że nie będę się nawet trudzić z odpowiedzią. Żyjąc tak samotnie, potrzebuję towarzystwa, a nie znajdę stosowniejszego i poważniejszego. Pan wiesz, że jak nie ma Rogera, jadam z Heleną, a nikt się temu nie dziwi. Urządzimy więc sobie wspólny stół i będziemy stanowić grono uczciwych i dobrze wychowanych, a sympatycznych sobie ludzi. Przyrzeknij mi zacząć od dziś, Karolu. Roger przyjdzie po pana.
Wybełkotałem jakąś niezrozumiałą odpowiedź; ona tymczasem podała mi rękę i wyszła mówiąc:
— Już ułożono.

LV.

Po takiej nieprzewidzianej zmianie nie mogłem prędko przyjść do siebie. Czułem się pochwyconym w sidła, z których nie łatwo się wydostać. Urok otaczający tę kobietę był niepokonany. Wiedziała, że posiadam dokument, zapomocą którego mogła przymusić męża do powrócenia jej syna, a odtąd niczego nie zaniedbano aby tylko przywabić mnie na swoją stronę. Ale dla czego tak się opóźniła? Czy liczyła na moją niewzruszoną uczciwość? Czy przypuszczała naprawdę, że uważam ją jako niewinną? Być może, bo nikomu nie mówiłem o schadzce w Lasku Bulońskim, ani o późniejszych moich odkryciach w „Zakątku.“ Mogła więc próbować wyzyskać moją dobrą wiarę na korzyść Gastona.
Niestety, mówiłem sobie, co za nieszczęście, że ta ofiara surowości małżeńskiej nie jest bez plamy! Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł się cały oddać na jej usługi i ułatwiać jej schadzki z dziecięciem, zasłużyć na jej zaufanie i uważać się za jej zbawcę i przyjaciela!
Jeszcze nie byłem zdecydowany przyjąć jej zaproszenie, kiedy Roger wbiegł do mnie i tak na mnie nalegał, że ledwo miałem czas się ubrać. Ten codzienny objad bardzo mi był nie na rękę, nie lubiłem się już ubierać i zresztą nie miałem wiele czasu do stracenia. Moje przyjęcie do stołu u wielu wywoła zazdrość i zrobi mi nieprzyjaciół. Hrabia gniewać się będzie za przyjęcie tego zaszczytu. Wszystko to powiedziałem Rogerowi, ale on mnie nawet nie słuchał; kiedy się na co uparł, nikt go nie przekonał. On to pierwszy zrobił tę propozycję i nie mógł pojąć, dla czego pierwej ta myśl mu do głowy nie przyszła. Wszelką odpowiedzialność przed ojcem wziął na siebie. Nareszcie porwał mnie za rękę i pociągnął za sobą.
Podano objad w małym salonie, gdzie dotąd pan Ferras sam jadał. Poczciwy człowiek przyjęty do stołu wraz z Heleną i ze mną, nie okazał najmniejszego zdziwienia, zadowolenia ani ciekawości. Może przypuszczony był do jakiej tajemnicy; może był całkiem pozyskany dla Gastona i polecono mu zbadać mnie, a może tylko był uosobioną obojętnością.
Usługiwał nam groom pod dyrekcją panny Hurst. Obiady były bardzo miłe i swobodne. Pani była dobra i uprzejma, Roger tryskał zadowoleniem i wesołością. Ksiądz był w dobrym humorze a panna Helena, zajęta nami wszystkimi, nie myślała nawet o sobie. Z hrabiną była na stopie poufałej przyjaźni, musiała już wiedzieć o wszystkiem.
Po obiedzie pani wychodziła do ogrodu, a każde z nas udawało się do swoich zatrudnień, ale przedtem rozporządziła, żebyśmy w salonie grali w szachy od ósmej do dziesiątej, jak to było moim zwyczajem. Rogerowi zachciało się także tej myślącej gry, ale spróbowawszy kilka razy wnet ją porzucił. Pani była wytrwalsza i nawet bardzo już dobrze grała, ale dawała mi zwykle wygrywać. Rzadko kiedy wieczorem przychodzili goście, a gdyśmy się wtedy usunąć chcieli, prosiła nas, żebyśmy sobie nie przerywali. Muszę przyznać, że nikt nie był zgorszony moją obecnością, miałem już w okolicy ustaloną reputację. Znano mnie tu już piętnaście lat. Przygotowany byłem do pytań, badań i fałszywych poufnych zwierzań. Ale tego wszystkiego nie było; pani o nic mnie już nie pytała. Mówiła ze mną o wszystkiem jak z równym sobie i zauważałem, że nigdy się nie siliła wpłynąć na zmianę moich zdań i myśli. Nie narzucała nikomu swoich zapatrywań, nie była więc i z tego względu podobną do swego męża.
Była zawsze skromną a tembardziej teraz, gdy kształcąc się bez ustanku od wielu lat pracowała, ażeby wykształcić swego syna i przyzwyczaić go do pracy. Inteligencja jej rozwinęła się zdumiewająco. Pracując przez te wszystkie lata wytrwale nad mojem własnem wykształceniem, teraz dopiero mogłem prawdziwy o niej sąd wydać.
W ogóle była to szczególna, jeźli nie doskonała kobieta. Kto tylko zbliżył się do niej, uwielbiał ją i kochał. Łatwo i mnie było uledz tej dobroci bez przesady i tej upajającej słodyczy w zachowaniu. Nie starałem się nawet później otrząść z tego rzuconego na mnie uroku, widząc, że nie starano się wcale korzystać z mojej bezsilności, aby mnie zachwiać w mojem postanowieniu. Czułem, że odradzam się w tem nowem życiu, było ono dla mnie niejako rehabilitacją po upokarzającem obowiązku, którego wypełnienie zdawało mi się koniecznością. Moja nienawiść dla występnej kobiety zatarła się na zawsze. Możnaż było żądać od niej większego zadośćuczynienia, jeżeli z bezprzykładną uległością poddawała się bez szemrania woli męża, i poświęcała się zupełnie temu drugiemu synowi z zaparciem się prawie namiętnej miłości dla tamtego ukochanego dziecięcia.
Żałowałem ją zawsze w duszy a często nawet uwielbiałem. Musiałem dopiero przypominać sobie, że napisała do Salcéde’a „Czuwaj nad naszem dziecięciem“. Wdzięczność moja dla niej za to stanowisko na jakiem mnie postawiła, była bez granic. Prawda, że nie byłem dziś godny takiej zupełnej rehabilitacji; przed dziesięciu laty byłbym na mą całkowicie zasługiwał. Ona mnie sądziła jej godnym, nie wiedziała o długiem mojem szpiegostwie i o szkaradnej wycieczce do „Zakątka“. Przywłaszczyłem więc sobie niczem niezasłużony szacunek jakim mnie otoczyła.
Upłynęło tak wiele lat i nikt się nie pokusił o najmniejszą zmianę w stanie rzeczy, a pani Flamarande wydalała się chyba bardzo rzadko, aby odwiedzić Gastona, bo nie można jej było nigdy pochwycić na długiej nieobecności. Zrobiłem z sobą pewny układ, na mocy którego odzyskałem nareszcie spokój. Nic mi nie przeszkadzało być prawdziwym i całą duszą oddanym przyjacielem kobiety doskonałej i ujmującej, złączonej węzłem małżeńskim z dziwakiem, która pokochała człowieka przyjemniejszego i pod każdym względem przewyższającego jej męża. Syn jego wygnany przez męża, nie odwołany przez matkę, przyjetym został przez własnego ojca; wszystko to mogło być cierpianem i nie potrzebowałem się mieszać do niczego. Obawiałem się tylko, żeby mnie nie wciągnięto do tajemnego spisku, mającego na celu przyjęcie obcego dziecięcia w grono familji legalnej. Nikt o tem ani nie pomyślał. Mogłem więc być nadal z sobą w zgodzie, ulegnąć bez obawy czarowi tej prawej i anielskiej dobroci, i przebaczyć sobie nareszcie niewiarę w jej nieporównaną i niepodstępną słodycz w obejściu[4].


Dwaj bracia[5].
LVI[6].

Pan Flamarande postanowił dwa razy do roku odwiedzać żonę i syna, w zimie w Paryżu a w lecie w Menouville. Gdy przyjechał w r. 1856, rzekł do mnie: — Wiem, Karolu, że jesteś przyjętym do towarzystwa mego syna i jego matki. Nic nie mam przeciw temu. Chociaż nie życzę sobie, żeby w wnętrze mego domu wnikały światowe rozrywki, ponieważ raz na zawsze uregulowałem roczne domowe wydatki, cieszy mnie, że starają się tu jakoś rozerwać. Wolniejsze urządzenie domu przy skłonnościach Rogera źleby na niego wpływało. Im więcej zaś będziesz się wszystkiemu przypatrywać, tem bardziej mogę być spokojnym. Nie mówisz mi już wszystkiego, ale to nic nie szkodzi, nie pytam cię o nic, bo wiem wszystko. Mimo to umiałbyś przeszkodzić za częstym schadzkom. Nie odpowiadaj mi; wiem, że dziecko z Flamarande nie jest już obcem jego matce. Wiem, ukrywałeś to przedemną, że ojciec wychowuje swego syna, z czego naturalnie wypływa, że nie myślą mi go narzucić. To dobrze, dają mi należne zadośćuczynienie, nie życzę sobie nic więcej. Możesz więc tolerować te schadzki z synem; niech tylko nigdy ojca albo syna nie widzę w moim domu, reszta mnie nie obchodzi. Hrabia nie pozwolił mi się nawet odezwać, tylko poszedł jak zwykle żartować z nieuctwa i lekkomyślności Rogera. Bardzo skromne pędzono życie w Menouville. Hrabia rzeczywiście ściśle ograniczył wydatki domowe ze względu na Rogera, którego bujnej fantazji nie chciał dodawać bodźca. Pani niczemu się nie sprzeciwiła a osobistych swoich dochodów chętnie się wyrzekła na korzyść Rogera. Ja z mojej strony zarachowywałem z umysłu niewielką sumkę na utrzymanie koni i psów młodego panicza, a że dobrze umiałem rachować i wzorowo prowadziłem zarząd majątku, hrabia był ze mnie zadowolony i hrabina nie potrzebowała sobie niczego odmawiać.
Roger umiał wiele, pomimo że nic się nie uczył. Matematyka i nauki ściśle nie miały w nim zwolennika. Za to chętnie czytał historję, zajmowała go literatura, a języków uczył się z niesłychaną łatwością. Zawdzięczał prawie wszystko swojej matce, która z anielską cierpliwością bawiąc go uczyła zarazem. Kiedy podziwiałem jej cudowny sposób nauczania, odrzekła: Nie ma w tem mojej zasługi. On taki tkliwy, kochający i szczery, że stokrotnie mi trudy moje wynagradza.
Jednakowoż namiętności zaczęły w młodzieńcu tem żywiej przemawiać, im czyściejsza atmosfera otaczała jego wiek dziecięcy. Będąc raz w zimie w Paryżu dowiedziałem się rzeczy, której matka jego pewno się nie spodziewała. W dziewiętnastym roku Roger już często nie sypiał w domu; wciągnięty do gry przez swoich rówieśników pozawiązywał po za plecyma rodziców więcej niż lekkomyślne stosunki. Musiał wyspowiadać się przedemną. Popłaciłem małe jego długi a ponieważ wydatku tego nie mogłem wciągnąć do rachunków, musiałem je więc zaspokoić z bardzo skromnych własnych oszczędności. Zrozumiał, że nie ma się na co spuszczać i że nie może brnąć coraz dalej. Przysiągł mi poprawę i płacząc rzucił się w moje objęcia. Przedewszystkiem błogosławił mnie za to, że obiecałem nic nie mówić jego matce; martwić ją poczytywałby sobie za występek.
Żal ten jednak wkrótce przeminął i drugiego roku w lecie przekonałem się, że nowych szaleństw nie można było ukryć przed panią. Zapłaciła, nie robiąc mu żadnych wyrzutów, ale po chwili rzekła do niego: Nie jestem bogatą, cóż będzie, jak ja nic już mieć nie będę.
Widziałem panią tak zmartwioną, że postanowiłem napisać do pana Flamarande i przedstawić mu, że młody dwudziestoletni człowiek, jedyny spadkobierca ogromnej fortuny, nie może żyć w tym wieku jak mały mieszczuch i że mu się już stosowna pensja należy. Hrabia odpowiedział, że przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku nie wyznaczy żadnej pensji wicehrabiemu, ale kazał mu wyjechać na jeden rok za granicę. Wytyczył całą drogę, której z panem Ferras miał jak najściślej się trzymać. Wyznaczył dość znaczną sumę na koszta podróży i poruczył ją opiece księdza. Pan Flamarande nie żądał wcale, żeby wstąpiono do Londynu, i dał synowi tylko listy rekomendacyjne do Berlina, Wiednia, Rosji, Konstantynopola i do Włoch. Przy końcu roku miał się stawić w Menouville, gdzie hrabina miała pozostać.
Pani Flamarande była przygotowaną na to. Postanowienie męża wydało się jej jednak za ostre; tak miło by jej było pojechać z Rogerem! Nie pojmowała, o ile korzystnem mogło być rozłączenie się z matką w wieku pochopnym do złego. Hrabia innego był zdania. Mawiał mi często, że niepodobną jest rzeczą przeszkodzić pierwszym wybuchom młodości, i że matki zamiast powstrzymać, potęgują je jeszcze swojemi przedstawieniami, jedyne na to lekarstwo podług niego było dać się młodemu wyszumieć i tym sposobem zrobić go odpowiedzialnym za siebie samego.
Słusznie czy niesłusznie nikt nie pomyślał nawet sprzeciwić mu się, i przygotowano bezzwłocznie wszystko do odjazdu Rogera. Pan Ferras przyjął ze zwykłą uległością polecenie hrabiego i wcale go to nie zaniepokoiło. Pani Flamarande żadnych mu nie robiła uwag, będąc przekonaną, że wywiąże się jak najlepiej ze swego zadania i ukrywała boleść swoją starannie przed Rogerem, który znów ukrywał przed matką radość, z jaką biegł na spotkanie tylu nowości. Pani wstrzymywała odważnie łzy cisnące się przy pożegnaniu i dopiero wybuchła płaczem po jego odjeździe.
Byłem przy niej na ganku, zkąd długo patrzała za odjeżdżającym powozem, ja też nie myślałem odchodzić, i mnie też na płacz się zbierało i nie mogłem dłużej łkania powstrzymać. W tej to chwili wspólnej naszej boleści otworzyła serce swoje przedemną.
— Karolu! zawołała, chwytając mnie gwałtownie za rękę, pierwszy to raz od dwudziestu lat zostałam sama bez niego i bez tamtego drugiego. Nigdy nie opuszczałam Rogera, chyba wtedy, kiedy Gastona chciałam skrycie uściskać. A! gdybym mego drogiego wygnańca mogła mieć teraz przy sobie; umrę tak samotna!
Myślałem, że życzy sobie abym go tu do niej sprowadził.
— Tu! zawołałem, ależ to niepodobna!
— Wiem, odpowiedziała i nie marzę nawet o tem. Pan Flamarande życzy sobie, aby był w Flamarande. Jest i będzie tam, jak długo zechce, bo jest już pełnoletni, wolno mu więc zmienić miejsce pobytu i rozrządzać sobą. Dotąd łudziłam się nadzieją, że hrabia odda mi go, gdy skończy dwadzieścia jeden lat i dlatego nie sprzeciwiałam się jego woli, zostawiłam go na dwuznacznem stanowisku, w jakiem go postawiono. Chciano mieć z niego chłopa, jest nim: odważny, silny, cierpliwy, posiada wszystkie przymioty wieśniaka, nie mając ani jednej z licznych jego wad. Z niewolniczem posłuszeństwem trzymano go w żądanych warunkach: ale dziś ma już dwadzieścia jeden lat, a nie wzywają go tu, nie chcą go nawet wezwać. Prawda, Karolu, że zamyślają go zagrzebać i wyprzeć się go na wieki? Powiedz prawdę. Żywiłam długo nadzieję, której moi przyjaciele słusznie może nie chcieli podtrzymywać; teraz muszę nareszcie wiedzieć prawdę. Powiedz, wiesz przecie, że nie nadużywam pytań.
— Ponieważ pani hrabina żądasz tego i nareszcie masz wszelkie prawo wiedzieć prawdę, powiem ją. Pewną jest rzeczą, że pan Flamarande dziś więcej jak kiedy uznaje tylko jednego syna.
— Więc pani Montesparre miała słuszność; potępił mnie nieodwołalnie na mocy błahego pozoru. Mów wszystko, Karolu. Zapytuję cię dziś znowu o to, o co raz niedawno cię pytałam. O co mnie obwiniają? o złamanie wiary małżeńskiej, czy o mimowolne wykroczenie? Odpowiadaj bez obawy. Wszystko już teraz znieść mogę.
Tyle szczerości i pewności siebie było w jej głosie, tyle dumy w spojrzeniu, że zachwiany, gotów byłem uwierzyć jej. Gdybym nie miał przy sobie pewnego dowodu jej błędu, byłbym u nóg jej błagał przebaczenia za nasuwające mi się wątpliwości.
Bez ogródki powiedziałem jej, że hrabia do tego stopnia przedemną nigdy się nie wywnętrzał. Prawdopodobnie przypuszczał kolejno raz jedno, raz drugie, i na końcu postanowił nieodwołalnie Gastona nie uznać swoim synem.
— Cóż więc znaczy to przez niego podpisane zeznanie, któreś musiał pokazać mamce chcąc ją uspokoić.
— Ja to zeznanie na panu wymogłem; później odebrał mi je.
Tu skłamałem. Drogocenny ten papier stanowiący o całej przyszłości Gastona, zawsze był w mojem posiadaniu, ale pani Flamarande, jak sądziłem, jeszcze więcej kłamała, wypierając się wszelkich stosunków z Salcédem. Pobladła znękana; znikł więc ostatni środek ratunku, na który tak długo liczyła. Usiadła na ławce; nie mogła dłużej mówić ze mną, chodząc po alei.
Ale ta kobieta za wiele w życiu cierpiała, żeby nie miała wyrobić w sobie odwagi.
— Chcą więc, rzekła po chwili z westchnieniem, żeby Gaston był synem Salcéde’a i aby uniknąć walki skandalicznej i pełnej niebezpieczeństw, syn mój musi przyjąć ojca narzuconego przez pana Flamarande! Potworna to rzecz ale prawdziwa!
— Dziwi mnie tylko — odpowiedziałem — że pani hrabina tak niewinna i oburzona podejrzeniami swego męża nie rozmówiła się z nim zaraz otwarcie, jak tylko zrozumiała przyczynę postępowania jego ź Gastonem.
— Próbowałam raz pokonać obawę, jaką mnie zawsze widok jego przejmował i groziłam mu nawet chcąc go przymusić do wysłuchania mnie. Ale wpadł w wściekłość straszliwą i zagroził mi również, o czem wiesz przecie, że wyjedzie z Rogerem za granicę a mnie zostawi wolność starania się o separację, cały majątek spienięży na korzyść samego Rogera i wychowa go w okropnem przekonaniu, że matka porzuciła go dla obcego przybłędy. Musiałam z rezygnacją zgodzić się na wszystko.
— Muszę pani powiedzieć dla uspokojenia jej w części przynajmniej, że uwiadomiono hrabiego o tajemnych schadzkach pani hrabiny z Gastonem i Salcéde. Nie wiem, kto mu to powiedział, ale wiem że postanowił nie przeszkadzać pani, zamknąć oczy na wszystko i nie ma wcale zamiaru rozdzielić Gastona od tego, który poświęcił się cały jego wychowaniu.
— Nie ma w tem jego zasługi, — odparła z żywością hrabina — zapóźno się o tem dowiedział i wiem, że nie przez ciebie Karolu. Nie czas już było rozporządzać Gastonem jak małem dziecięciem. Nie miał prawa wydalić pana Salcéde z Flamarande, bo zamieszkał tam na swoim gruncie. Mnie mógł zabronić widywać mojego syna, wiem, że mógł to uczynić, dla tego tuląc w objęciach moich Gastona drżę cała z obawy, czy nie utracę Rogera. Mówisz mi pan, że pobłaża tym schadzkom. Rzeczywiście nie raczył być nigdy o mnie zazdrośnym!
— Pani się myli, był przecież czas...
— Bardzo krótki był to czas, kiedy mogłam przypuszczać że jestem kochaną; ale przywiązanie to nie miało trwałej podstawy, skoro tak prędko mogło się zamienić w nienawiść.
— Pozwoli pani sobie powiedzieć, że całą winę należy tu przypisać panu Salcéde. Wiele on złego pani wyrządził.
— Tak, widziałeś go wychodzącego z mego salonu, gdzie go mój mąż zastał, ale ja nic o tem nie wiedziałam i Salcéde także nie wiedział o mojej obecności! Jego przewinienie było lekkie i zmył je swoją pokutą.
— Ale pokuta jego nie wróci Gastonowi majątku i imienia.
— Więc on mu odda swój majątek i swoje imię.
— Czy pani hrabina pewną jest tego?
— Tak jest.
— Pan Salcéde za młody jest jeszcze, żeby się wyrzec na zawsze związków małżeńskich.
— Jestem jego pewna.
— I pani hrabina zgadzasz się na to, żeby pan Salcéde adoptował Gastona?
— Muszę się zgodzić na wszystko, kiedy jego własny ojciec jest nieubłagany! Jakkolwiek bolesny to krok ale nieunikniony. Miałam przynajmniej nadzieję, że związek małżeński między panem Salcéde a panią Montesparre da Gastonowi tkliwą matkę i rozwiąże pana Salcéde od postanowionego celibatu — ale pani Montesparre odrzuciła nie wiem dla czego tę myśl; zdaje się, że ma już inne projekta.
— Zresztą, dorzuciłem trochę nierozważnie, pan Salcéde nigdy nie myślał żenić się z panią baronową.
— Wiesz o tem Karolu! Czy jesteś tego pewny? Jak pan to możesz wiedzieć?
— Poświęcenie jego dla syna pani hrabiny dowodzi niewygasłych jeszcze dla niej uczuć.
— A tak! zawołała nie kryjąc się wcale ze swojem wzruszeniem, to najwierniejszy przyjaciel! Dzięki jemu, Gaston skazany na prostotę i nieuctwo, rozwinięty został moralnie i umysłowo. To mężczyzna w całem znaczeniu tego słowa, człowiek posiadający tyle moralnej wartości co jego opiekun.
Zdawało mi się, że hrabina pomału zrzuca maskę i zwierzy mi się nareszcie z ufnością.

LVII.

Odtąd hrabina zwierzała przedemną wszystkie swoje smutki. W nieobecności Rogera czuła mocniej jeszcze ciężar takiego życia i wpadała zawsze na temat krzyczącej niesprawiedliwości jaką jej wyrządzono. Raz nasłuchawszy się tego za wiele nie mogłem się powstrzymać aby jej nie powiedzieć, że szukając wszędzie sposobności do mówienia z nią, pochwyciłem przypadkowo jej schadzkę z Salcédem w Lasku Bulońskim.
Spojrzała mi w oczy tak spokojnie i śmiało, że oniemiałem z zdziwienia. — Tem lepiej, odpowiedziała, jeźliś pan słyszał wszystko com wtedy do niego mówiła. Cóż dziwnego, że przemawiałam najtkliwszemi słowy do człowieka, który mi oddał wydarte mi przemocą dziecię i poświęcił mu wszystkie dnie swojego życia. Pokaż mi jednego tylko człowieka, któryby zakopał się dobrowolnie w śnieżnej pustyni, aby prowadzić po ojcowsku i kształcić umysł obcego dziecięcia. Czyż pan Flamarande poświęcił kiedy Rogerowi choćby jeden dzień; nie dziwionoby się nareszcie staremu człowiekowi, ale Salcéde sam prawie był dzieckiem, kiedy oddał się cały staraniom około mojego dziecka. To prawdziwy anioł, a mówiąc mu, że go kocham, powiedziałam jeszcze za mało. Czy w istocie ganiłbyś mnie Karolu za to, że uważam go za najlepszego mego przyjaciela.
Mówiła tak przekonywająco, że nie znalazłem stosownej dla niej odpowiedzi. Zdawało mi się, że chciała dodać jeszcze: — Tak jest, pokochałam go dowiedziawszy się, że znoszę katusze przez niego. Do tej chwili byłam niewinną, ale skutkiem niesprawiedliwych posądzeń mojego męża rzuciłam się w objęcia człowieka godniejszego mojej miłości.
Gdybym mógł temu uwierzyć, rozgrzeszyłbym ją zupełnie; ale ten nieszczęsny dowód! Nie mogłem go jej pokazać, bo rumieniłem się sam za sposób, w jaki go zdobyłem. W razie wielkiego tylko niebezpieczeństwa grożącego Rogerowi umyśliłem zrobić z niego użytek. Dowiedziałem się najdrobniejszych szczegółów z jej wycieczek do Flamarande. Co roku na początku maja jeździła tajemnie do Montesparre. Tam, przebrana za wieśniaczkę, szła do Flamarande, przechodziła tajemnym podziemnym kurytarzem do wieżycy zajętej przez Gastona i Ambrożego, lub też czekała na syna w „Zakątku,“ zkąd natenczas jak mówiła, pan Salcéde wydalał się na dni kilka.
Czasami widywała się z Gastonem na okolicznych jarmarkach, gdzie przyprowadzał z Ambrożym Michelin’a konie na sprzedaż. Ubranie, mowa i maniery dowodziły w nim prawdziwego wychowańca Michelin’a, kiedy między wieśniakami wstępował do jarmarcznych szynków i przymuszony był używać pospolitego żargonu..
Ale równych sobie zachwycał swojem ułożeniem i nauką. Hrabina opowiadała mi raz ostatnią swoją wycieczkę.
— Tego roku zeszłam się z nim w szałasie na szczycie Puy-Marie. Przyszła mu fantazja przepędzić całą porę letnią na wysoczyznach z pastuchami, a pan Salcéde dla przyczyn, które odgadłam pomimo jego woli, nie sprzeciwiał się wcale temu zamiarowi.
— Czy wolno mi także odgadnąć?
— Spróbuj pan.
— Zapewne miłość budzić się poczyna w sercu Gastona.
— Istotnie! Ale u niego nie jest to szałem takim, jaki porywa Rogera na widok pierwszej lepszej piękności, aby nazajutrz poświęcić ją innemu ideałowi. Gaston wychowany wśród poważnej natury, marzy o romantycznej, wyłącznej i wiecznej miłości. Od niejakiego czasu Salcéde widzi go smutnym, roztargnionym i niezdolnym do umysłowego zajęcia. Wyspowiadał się już prawie z zamiarem poślubienia Karoliny Michelin.
— Mojej pochrześnicy?
— Tak jest. Miła to, rozsądna i ładna dziewczyna. Jest uczennicą Gastona, tak jak Gaston jest uczniem pana Salcéde, i wiem, że zapatrując się ze strony czysto-moralnej, równą jest ona wszystkim ludziom wykształconym; ale Gaston jest jeszcze za młody i położenie jego przedstawia wiele trudności. Nie może się żenić bez metryki, a my nie możemy mu powiedzieć, że jego metryka jest w księgach merostwa w Sévines. Potrzeba by mu z Flamarande jakiego świadectwa, w którem stałoby tylko znane wszystkim nazwisko Esperance’a, ale i tu potrzebne są pewne formalności. Nakoniec biedne moje drogie dziecko, widząc, że długo by mu jeszcze wypadało czekać, oddalił się od Karoliny, aby na jakiś czas przynajmniej zapomnieć o niej. Widzisz ztąd, jakie zasady wpoił w niego młody i nieskażony opiekun-filozof.
Widząc doroczny zbliżający się termin naszych schadzek, miał zamiar zejść z szałasu do „Zakątka;“ ale wolałam zajść go niespodziewanie w górach, gdzie Ambroży wśród nocy służył mi za przewodnika. Cudowna woń leśnych górskich roślin napełniała powietrze, strumyki szemrały radośnie, a dusza moja wysyłała rozkoszne ku gwiazdom westchnienia; jestem szalona z upojenia, ilekroć zbliżam się do mojego drogiego wygnańca. Nie spodziewał się mnie jeszcze; zasnął. Ambroży uciszył prędko warczenia psów i wszedł do jego namiotu. Była to głęboko wydrążona jaskinia w skale, pokryta z wierzchu zasłoną z desek. Upewniwszy się, że Gaston sam tam nocuje, poszedł go uwiadomić o mojem przybyciu.
Karolu, gdybyś był usłyszał jego okrzyk radości przy przebudzeniu! Tak głęboko rozrzewniło mnie to, że zasyłałam dziękczynne modły ku niebu za te chwile szczęścia w pośród gorzkich dni moich. Jednym skokiem stanął przy mnie, jak jeleń wyskakujący ze swej kryjówki. Dawno już nie widziałeś go, Karolu, nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak on jest piękny! Piękniejszy może od Rogera; ma czarne świecące jak brylant oczy, włosy krucze, jedwabne i pociągający uśmiech na koralowych ustach. Nie ma jeszcze zarostu i może niższy jest od Rogera, a mimo to jest mężniejszy i silniejszy od niego. Gaston nie wybucha tak gwałtownie, jest ociężalszy i poważniejszy. Nie umarza swemi pocałunkami jak jego brat, ale leżąc u nóg moich, tuli ręce moje do ust swoich; czuję łzy w tych pocałunkach i jednem słowem wypowie więcej, niż inny całym potokiem najsłodszych wyrażeń.
Zaledwie miałam czas go uściskać, kiedy Ambroży stojący na czatach przyszedł mnie ukryć. Nadeszli pastuchy z bydłem Michelin’a, aby zmienić Gastona, bo chcąc zejść do „Zakątka,“ zapowiedział kilkudniową nieobecność.
Rozmowa między nimi i umieszczenie bydła wydały mi się nieznośnie długie. Słyszałam głos mego syna górujący nad głosami tamtych, ale żargon ten prowincjonalny w ustach jego niemile raził mi uszy. Nareszcie pożegnał ich, udając, że wyjeżdża, a ja przeniosłam się do innej próżnej stajni, gdzie ukryta z Gastonem, przepędziłam z nim najrozkoszniejsze godziny mojego życia.
Słysząc tu znowu czystą, łagodną jego mowę, dziwiłam się tak nagłej przemianie; widziałam dwóch różnych ludzi w osobie mojego dziecka. — Nie dziw się temu droga matko, powiedział, jestem w głębi zawsze jeden i ten sam, ale z tych dwóch różnych ludzi we mnie, dziki przeważa. Chciałam mu przeczyć, ale wyspowiadał mi się ze swoich uczuć i zamiarów. Kocha namiętnie przyrodę i nie rozlubuje się przenigdy w innych widokach; dzieła rąk ludzkich nie przemawiają do jego zmysłów i nie czuje potrzeby podziwiać je. Mimo to sam jest artystą przez poczucie piękna w przyrodzie, ale nie zadawalnia się samem tylko podziwianiem jej. Usiłuje zrozumieć przyczyny i skutki zjawisk ziemskich. Jest namiętnym wielbicielem natury, i dla tego uważa się za dzikiego, ba samotność ma dla niego urok niepokonany i przekłada ją nad wszelkie uciechy. Tłumaczę ci to wszystko jak umię Karolu, bo choć nie zupełnie pojmuję mego syna, ale odgaduję go poniekąd. Nie jestem istotą pierwotnego pochodzenia, należę do towarzystwa, które mnie wychowało dla siebie i podług siebie: ale gdy Gaston przemawia do mnie słowy natchnionemi świeżą wonią gór i leśnych puszcz, wzruszenie jego przenika mnie i wszystkie te cudownie odmalowane światy odzwierciedlają się w jego jasnem spojrzeniu.
— Nie zdaje się pani hrabinie, czy ten pociąg do samotności nie jest raczej żądzą oddechania tem samem powietrzem, którem oddecha jego ukochana?
— Zapewne, odpowiedziała, że tak być musi; ale nie powinnam go była o to pytać i nie śmiałabym nawet przemocą wdzierać się w jego tajemnicę. Cóż było nareszcie powiedzieć, chcąc mu dać poznać, że należy do towarzystwa, które zapoznaje, że ma rodzinę, ojca, bez którego zezwolenia nie może wchodzić w związki małżeńskie! Czy chce, czy nie chce, pan Flamarande jest jego ojcem, i nie wiem, czy moje, twoje Karolu, albo pana Salcéde sumienie przyklasnęłoby temu zamęściu. Gdyby memu mężowi przyszła fantazja uznać nareszcie Gastona za swego syna, nie zezwoliłby nigdy na podobny związek, gdyby nawet był już dokonany. Starał by się go bądź co bądź unieważnić.

LVIII.

Te zwierzenia pani Flamarande zrodziły w mojej głowie myśli jak mi się zdawało wyborne. Widziałem ją prawie zdecydowaną na adoptowanie Gastona przez Salcéde’a i utajenie przed nim jego praw do majątku i imienia Flamarande. Uczucie macierzyńskie wahało się w niej jeszcze i chwytało się jeszcze ułudnej myśli spodziewanego przebaczenia męża.
Nadzieje jej i obawy uważałem za równie płonne. Pan Flamarande nigdy nie odmieni swego postanowienia, a moje przekonanie sprzeciwiało się wszelkim z mojej strony naleganiom. Pani Flamarande do niczego się nie przyznawała ukrywając swoją tajemnicę, i wszystko złożyło się dobrze. Roger zostawał na zawsze jedynakiem, co było jedynym celem mojego działania w sprawach tej rodziny.
Ale dawszy się raz poznać swemu starszemu synowi pani Flamarande sprowadziłaby straszliwe następstwa. Czyż podobną jest rzeczą, żeby Gaston wziął ją za wieśniaczkę, kiedy strój ten nie odpowiadał wcale całemu jej ułożeniu i piękności? Wprawdzie mówiła mi, że jak syn jej zaczął dorastać i pojmować życie, nic nigdy nie chciał wiedzieć o sobie. Szczęśliwym był widząc swoją matkę, ubóstwiał ją; nie przypuszczał nic w jej życiu zdrożnego wypływającego z jej własnej winy, a miłość jego synowska opierała się na pełnej uszanowania czci religijnej, przewyższającej wszelkie względy i uprzedzenia towarzyskie.
Pomimo tych ostrożności pierwszy lepszy przypadek mógł mu nastręczyć sposobność zejścia się z hrabiną Flamarande już nie przebraną i ułatwić poznanie w niej matki.
To odkrycie obudziłoby w nim ambicję i podkopałoby bezpieczeństwo bytu materjalnego jego brata. Kto wie, czy wtedy, aby uniknąć skandalicznego rozgłosu, nie kazałby pan Flamarande ogłosić powierzonego mi zeznania?
Gaston ożeniony pod jakimkolwiek nazwiskiem z Karoliną Michelin i osiedlony w okręgu merostwa Flamarande, wydałby mi się najmniej niebezpieczny. Trudniej by było dowieść, że on właśnie jest tem dziecięciem urodzonym w Sévines a chowanym w Nicei. Wiedziałem od pani Flamarande, że Michelin ze względu na dochodzącą regularnie znaczną pensję Esperance’a, uważał ten związek za korzystny dla swojej córki, tylko brak imienia i rodziny narzeczonego sprawiał mu niejaki wstręt i wahanie się w ostatecznem postanowieniu. Michelin był też arystokratą w swoim rodzaju. Wynalazł w starych dokumentach, że przodkowie jego od wieków tu mieszkali i zarządzali folwarkiem Flamarande; uważał się prawie za szlachcica, a niepewne pochodzenie Esperance’a zaćmiewało by świetność rodu Michelinów. Dwie rzeczy tylko mogłyby tu usunąć wszelkie przeszkody: adoptowanie Esperance’a przez pana Salcéde, albo przekazanie zaszczytnego nazwiska Michelinów na dziecię przez nich wychowane. Pana Flamarande skłoniłbym wtedy do uczynienia małej ofiary z 40 tysięcy franków na korzyść Gastona, a ja podjąłbym się tej tajemniczej przesyłki. Wtedy może dopiero pan Salcéde ogłosiłby się za prawdziwego albo adoptującego ojca, chcąc albo się sprzeciwić temu związkowi, albo go pobłogosławić.
Ułożywszy ten plan wziąłem się z dawną żywością do dzieła. Być może, że jak mi to później wyrzucano, robiłem to już z przyzwyczajenia, czując konieczną potrzebę do prowadzenia jakiejś intrygi, ale zdawało mi się, że służyłem tylko wiernie sprawie Rogera i czuwałem niby opatrzność nad losami tej rodziny.
Trzeba mi było na to przyzwolenia pana Flamarande a nie miałem czasu do stracenia, bo hrabina korzystając z nieobecności Rogera przygotowywała się do odjazdu do Montesparre. Prosiłem ją, żeby się zatrzymała jeszcze kilka dni a ja tymczasem pokuszę się jeszcze ostatni raz przemówić do jej męża. Tak mi była wdzięczną za moją uczynność, że przyspieszała sama mój wyjazd do Londynu. Tam czekała mnie nowa niespodzianka, która wszystkie kwestje zostawiła nierozwiązane. Hrabiego Flamarande zastałem ciężko chorym. Dostał zapalenia wątroby. Leżał w okropnych bólach a twarz jego była czarna jak ziemia. Postarzał się o jakie dwadzieścia lat. Na pierwszy rzut oka wiedziałem, że więcej nie wstanie.
Chciał zaraz mówić ze mną i pomimo swych cierpień żądał, żeby wszyscy wyszli z pokoju. — Nie mam czasu do stracenia, rzekł do mnie. Wiem że jestem skazany na śmierć. Nie pisz do mojej żony — nie mogę jej tu przyjąć. Mówisz, że syn mój jest obecnie w Moskwie albo Odessie. Nie zdąży na czas, żeby się jeszcze widzieć ze mną. Pisze do mnie mało i nie okazuje mi wiele przywiązania. Martwi mnie to bardzo, że nie mogłem go mieć takim, jakim chciałem. Fatalność prześladowała mnie Karolu, chciałem Rogera tylko ukochać wyłącznie a nic w jego usposobieniu nie przemawiało do mego przekonania. Rzucam to życie bez żalu. Od kilku lat angielski spleen mnie opanował. Gdyby ta choroba nie była się podjęła wyprawić mnie na tamten świat, byłbym sobie z przyjemnością kulką łeb roztrzaskał. Chciałem cię koniecznie widzieć przed śmiercią. Przyjechałeś w sam czas. Czy masz zawsze przy sobie zeznanie odnoszące się do Gastona, któreś mi kazał podpisać?
Bałem się, żeby go nie potwierdził. Zdawało mi się, że był uprzedzony do Rogera, powiedziałem mu więc, że objeżdżając raz Menouville koń uniósł mnie do rzeki i zamoczyłem wszystkie papiery, jakie tylko miałem przy sobie.
Niepotrzebnie zaniepokoiłem się. Hrabia bardzo się ucieszył tym wypadkiem.
— Spodziewam się, że mnie nie okłamujesz, rzekł do mnie, ale bądź co bądź przysięgnij mi na Boga i na wieczne zbawienie, że nigdy nie obrócisz tego dokumentu na korzyść obcego dziecka.
Przysiągłem mu nawet na miłość dla Rogera.
— Nie zawahałeś się więc. Widzę, że nie łudzi cię już pozorna cnota... — chciał powiedzieć „mojej żony,“ ale wstrzymał się i dodał: — kobiet.
Nic mu nie odpowiedziałem; byłem nadto dobrze świadomy przewinienia hrabiny, żeby zaprzeczyć, a nadto byłem do niej przywiązany, żeby ją oskarżyć.
— Teraz uregulujmy przyszłość syna pana Salcéde. Przyznał się do niego, więc jam mu niepotrzebny i spodziewam się, że i ty już nic dla niego nie robisz.
— Przeciwnie, odparłem, chcę prosić pana hrabiego, żebyś wiele jeszcze zrobił dla niego.
Tu wyłożyłem mu mój plan. Słuchał mnie uważnie, pochwalił i kazał mi wyjąć z biurka 40 tysięcy franków.
Po tej rozmowie uczuł się słabszym i zażądał księdza. Kiedy znowu znalazł się sam ze mną rzekł do mnie:
— Nie mogę nic już pisać, ale polecam ci powiedzieć mojej żonie, że wobec śmierci wszystko jej przebaczam. Być może że wzgardzi mojem przebaczeniem, bo sądzi się być obrażoną. Ale cóż, spełniam tylko mój obowiązek!
— Ale pan hrabia nie chce w żaden sposób uznać Gastona?
— Nie zaiste! Bóg nie pozwala mi kłamać! Były to ostatnie jego słowa; wpadł w otrętwienie, a w nocy skonał. Pod poduszką znalazłem dla siebie przekaz na sto tysięcy franków i polecenie, żebym zwłoki jego przewiózł do kraju i złożył obok rodziców w grobie familijnym w Flamarande.
Zatelegrafowałem do pani Flamarande i do Rogera, że jak tylko pokończę smutne moje zajęcia około przewiezienia zwłok, wyjeżdżam natychmiast z Londynu. Metresa hrabiego opuściła natychmiast hotel bez wielkiego żalu, ale nic z sobą nie zabrała. Była ona doskonale zaopatrzona, jak się później dowiedziano.
Przybyłem do Calais 1. czerwca 1862. Koleją żelazną dostałem się prędko do Clairmontu, zkąd już łatwo mi było kruszcową trumnę przewieźć do Flamarande.
Zastałem tu panią Flamarande, która uważała za swój obowiązek przyjąć zwłoki swojego męża. Była poważna i smutna, ale nie udawała rozpaczy. Przeniesiono tu ciało do kościoła, gdzie odprawiono mszę żałobną, poczem kazałem je przenieść do osobnego wagonu i zawiozłem osobiście do Paryża, gdzie krewni i znajomi oddali tu znowu ostatnią usługę zmarłemu. Z Paryża miałem smutny obowiązek dalszego przewozu kołami, a pani Flamarande oświadczyła gotowość towarzyszenia mi aż na miejsce. Roger zatelegrafował, że natychmiast wyjeżdża do Francji i stanie w Flamarande na czas pogrzebu. Wszystko to odbyło się bez zamięszania i nawet bez poprzedniego wzajemnego porozumienia. Styl telegramu był zwięzły i wolny od wszelkich form oklepanych, ale też nie widać w nim było uczucia, ani rozpaczy synowskiej.

LIX.

Tak więc przeznaczenie, którego przez lat dwadzieścia z górą unikano, zwyciężyło nareszcie, sprowadzając wszystkich członków rodziny Flamarande na skałę, która była ich kolebką.
Za każdym obrotem kół, zbliżającym mnie do zamczyska, dreszcz mnie przechodził na wspomnienie chwili, w której obaj nieznani sobie bracia mieli się zejść w obecności matki, Gaston, obok tego, który miłością i poświęceniem był mu rzeczywistym ojcem, Roger, obok skrzepłych, uwięzionych w kruszcowej skrzyni zwłok swego rodzica przypominających uroczyście ostatnią niezłomną wolę zmarłego.
Czy pamiętał rzeczywiście o tem wybierając Flamarande na miejsce wiecznego spoczynku? Czy może wyobrażał sobie, że ani żona ani syn nie będą obecnemi przy złożeniu ciała do grobu? a może nakreślił ostatnią swoją wolę w chwili zupełnego zobojętnienia na sprawy ziemskie, kiedy przeszłość zaciera się jak rzecz znikoma wobec wiecznej przyszłości? Nie radził mi się przed śmiercią, pozostawało mi więc tylko być posłusznym; czekałem z bierną obojętnością na nieuniknioną katastrofę.
Te myśli rozsadzały mi czaszkę, gdym siedział naprzeciw pani Flamarande w wagonie podczas smutnych godzin tej jazdy. Drugą część tego samego wagonu zajmowała panna Hurst, dwaj najprzychylniejsi służący z służby hrabiego i dwaj wiekowi jego krewni, którzy życzyli sobie odprowadzić zwłoki aż do Clermont. Pani przesiadywała się to tu, to tam. Była zamyśloną i poważną jak tego wymagały okoliczności. Zdawała się głęboko rozmyślać nad nowym widnokręgiem, otwierającym się przed jej oczyma; obawy swoje i nadzieje zamknęła w sobie a gdym się silił rozweselić ją mówiąc, że wkrótce znajdzie się po raz pierwszy wpośród obydwóch swych synów nic nie odpowiadała, tylko uśmiechała się łagodnie, jakby mi chciała dziękować.
Odgadywałem poniekąd jej myśli. Nie była jeszcze zdecydowaną. Ne przewidziana śmierć męża zostawiła wszystko w zawieszeniu. Nareszcie, gdyśmy już byli blisko Flamarande, usiłowałem wymódz na niej odpowiedź, i zapytałem, co mam czynić i jak nadal postępować? „Mój dobry Karolu, odpowiedziała, sama nic nie wiem. Czyż mogę samowolnie sobie postępować, nie poradziwszy się wprzód pana Salcéde? Czyż jego prawa do dziecięcia, które wychował, nie są świętsze od praw pana Flamarande do Rogera, który od dziesięciu lat wcale się nim nie zajmował? Nie uznać Gastona za swego syna byłoby to przyznaniem się do występku, którego nie popełniłam. Powiesz zapewne, że i w przeciwnym razie zagraża to sama niebezpieczeństwo. W istocie nie mogłabym się przed swymi synami usprawiedliwić, jak tylko potępiając ojca, któremu nie chcę, żeby złorzeczyli. Widzę się tu bez wyjścia i rozumię teraz, dla czego błagał mnie pan Salcéde, żeby nie pokazywać się Gastonowi, gdy będzie w dojrzalszym wieku. Przyrzekłam mu to, ale dziecię zachorowało, nie mogłam się powstrzymać, pospieszyłam na jego ratunek. Czyż mogłam się go wyrzec, opuścić go? Spróbuję teraz nie pokazać się mu i może uda się jeszcze tym razem ukryć przed nim, że jego matka — wieśniaczka, a hrabina Flamarande jest jedną i tą samą osobą; gdybyśmy go nawet teraz wysłali gdzie daleko, czyż można na zawsze prawdę przed nim zataić? Ja mam tylko jedyne życzenie, pod jakimkolwiek warunkiem mieć go zawsze przy sobie. Przystanę na wszystko, żeby tylko nas nie rozłączano. Przyjmuję nawet jego posądzenia, gdyby miały kiedykolwiek mimowolnie w nim powstać. Jestem pewna, że zwalczy je w sobie i nie przestanie mnie kochać.“
— Być może, odpowiedziałem, że wychowanie jakie otrzymał, zwalczy jego niepokój; ale pani myśli tu tylko o Gastonie a zapomina, co Roger na to powie.
Pani Flamarande szła obok mnie pieszo pod górę, a wóz z ciężarem i powozy z rzeczami i służbą szły gościńcem noga za nogą. Zatrzymała się gwałtownie na moje słowa i wstrzęsła się jak na widok gadziny.
— Roger? zawołała, Roger miał by mnie sądzić? O tem nigdy nie pomyślałam! Ach, nie mów tego nigdy Karolu, on zawsze będzie we mnie wierzył jak w Boga.
— To prawda, że pani hrabina więcej zawsze możesz liczyć na przywiązanie Rogera jak na Gastona....
— Tego nie mówię, ale Gaston przeczuwa mnie tylko, nie znając mnie prawie, a Roger zna mnie tak dobrze, jak samego siebie. Nigdy odemnie się nie oddalał, karmiłam go sama, patrzał wciąż na mnie, byłam jego tarczą, obroną, jego aniołem stróżem w każdej życia chwili. Ja z Rogerem tworzymy jedną istotę, nie, jego nie mam się co obawiać. Powiem mu: Twój ojciec był dziwakiem i chciał starszego swego syna wychować w ten sposób aż do pełnoletności. Bolało mnie to, ale poddałam się jego woli w obawie, ażeby i z tobą tak samo sobie nie postąpił. Roger nie zapyta nawet o więcej i będzie kochał swego brata! O! z tej strony nie czeka mnie żadne umartwienie.
— Zapewne, ale pan Roger jest jeszcze bardzo młody; ma swoje namiętności, potrzeby i ambicję do osiągnięcia wyższego stanowiska w świecie. Podział dóbr, które za swoją wyłączną własność nauczył się uważać, sprowadzi wielką zmianę...
— Zbawienną może, Karolu! Obawiam się tego wielkiego majątku dla Rogera, pałającego żądzą użycia. O połowę mniej bogaty, popełni o połowę mniej szaleństw. Zresztą nie ma o tem mowy; ten wzgląd jest żadnym, bo prawa Gastona są niezaprzeczone, chybabyśmy mu je chcieli wydrzeć przemocą. Wiesz już, co o tem myślę. Zdajesz się zgadzać z panem Salcéde i nie mam ci za złe twej troskliwości o Rogera. Trzeba będzie wspólnie się poradzić, bo i zdanie pani de Montesparre ma dla mnie wiele znaczenia. Ale przyspieszmy kroku, bo zdaje mi się, że zastaniemy Rogera w Flamarande!
Nie spodziewałem się przybycia Rogera aż nazajutrz. Pani de Montesparre, uprzedzona telegramem, była już w zamczysku. Wyszła z Michelin’ami i Ambrożym naprzeciw nas. Nie zastaliśmy ani Rogera, ani Gastona ani Salcéde’a. Przygotowano dla pań i żeńskiej służby mieszkanie w wieżycy, gdzie poznałem przeniesione z „Zakątka“ doskonałe łóżka, nowe meble i dywany. Saléde musiał się tem zajmować. Katafalk ubrany cyprysami oczekiwał na trumnę, a proboszcz z Saint-Julien przyjechał odprawić nabożeństwo żałobne za duszę zmarłego. Msza i złożenie zwłok do grobowca miały się odbyć nazajutrz. Czy temi przygotowaniami zajmował się także p. Salcéde, chcąc oddać ostatnią usługę swemu rywalowi?
Po uporządkowaniu wszystkiego udałem się do Michelinów, którzy bezemnie nie chcieli zasiąść do stołu; przedstawiono mi zaraz Karolinę, która uściskała mnie serdecznie, nazywając mnie swoim chrzestnym ojcem. Było to anielskie stworzenie z ujmującem ułożeniem, ubrane w czarną skromną sukienkę, podnoszącą jeszcze jej wdzięki. Rozrzewniło mnie jej serdeczne przyjęcie, zapragnąłem, aby była szczęśliwą i uwięziła Gastona na zawsze przy sobie. Przekonałem się prędko, że oprócz Ambrożego nikt nic o Gastonie nie wiedział.
Poczciwi ci ludzie mieli mnie tak jak hrabina i Roger za człowieka poczciwego z gruntu. Przekonałem się również, że pan Salcéde i pani de Montesparre mieli o mnie to samo pochlebne wyobrażenie. Wieczorem w ogrodzie opowiadał mi Ambroży, kurząc swoją lulkę, jakiej okoliczności zawdzięczałem przychylne dla mnie wszystkich usposobienie.
— Widzisz pan, mówił do mnie, kiedym pana poznał „pod Fijołkiem,“ a potem zobaczył przekradającym tu małego, myślałem, że z rozkazu pana hrabiego podjąłeś się pan tej brzydkiej roli, aby podrzucić dziecko należące do niego. Z początku sądziłem, że ukrywaliście się przed panią; ale użyty później przez pana Alfonsa do poszukiwań w Sévines, zrozumiałem, dlaczego trapiłeś pan się tak okropnie podczas swego tu pobytu, że aż nakoniec rozchorowałeś się. Wszystko dowiedziałem się od pana, gdyś leżał w gorączce; zdawało się panu, raz że mówisz do hrabiego, to znów do hrabiny.
— To pański syn! krzyczałeś pan, przysięgam, że pani jest niewinną! nie zabijaj pan tego biednego dziecięcia, ja go ztąd wezmę i zawiozę daleko, — już go pan więcej nie ujrzysz. — Potem zwracałeś się pan do hrabiny i przysięgałeś, że oddasz jej pan dziecię, jak tylko będzie ukryte w bezpiecznem miejscu. — Wiedziałem więcej, jak wszyscy o dziecięciu i po nitce doszliśmy wszyscy do kłębka. Ja to im powiedziałem, że aby go uratować, wywiozłeś go aż do Flamarande i ukryłeś nawet przed matką, aby nie zwiększać niebezpieczeństwa.
Zapytałem wtedy Ambrożego, co myśli o miłości naszej młodej pary.
— Zkąd pan wiesz o tem? zapytał mnie.
— Pani mówiła mi, że dowiedziała się o tem od pana Salcéde.
— Ha! zdaje mi się, że wynikną z tego nieprzyjemności. Esperance niezwykle jest zajęty Karoliną; kocha ją od chwili jej od urodzenia i nie patrzał się prawie nigdy na inną kobietę. Chowali się razem i nie myśleli nawet nigdy nad możliwością rozłączenia się. Nie było i nie ma w tem nic złego, ale gdy Esperance zostanie hrabią Flamarande, nie będzie już i mowy o tym związku. Michelin, który dmie teraz i udaje, że niekontent z tego małżeństwa, żałować będzie później, że nie przychylił się zaraz do pierwszej prośby swych dzieci.
— Czy pewni jesteście, że hrabina nie sprzeciwi się temu związkowi?
— Pani hrabina nie jest wcale dumną, a dobra jak anioł; ale ten brat? nikt nie zna tego młodego człowieka; a inni krewni? ci wielcy panowie i te wielkie damy! Nie znam się na tem, ale zdaje mi się, że w bajkach tylko hrabiowie zaślubiają pasterki, i przypuszczam, że i Esperance się odmieni, poczuwszy się panem Gastonem. Ale zawsze nie tak to z nim łatwo. Niezwykły z niego chłopak; nie przekona go nikt, gdy się na co uprze.
Przekonałem się z tych uwag Ambrożego, że Esperance nie otrzymał jeszcze czterdziestu tysięcy franków, które wysłałem na rozkaz hrabiego z Londynu. Ile razy tylko przesyłałem roczne pensje dla niego, zawsze dla ostrożności przechodziły przez wiele rąk, nim doszły rąk jego. Nie mówiłem hrabinie nic o tej darowiźnie, którą bez jej wiedzy i zezwolenia zrobiono na korzyść jej syna. Nie miałem zamiaru przyznać się, że ten projekt wyszedł odemnie — naraziłoby mnie to może na naganę, a tak za nic nie byłem odpowiedzialny.

LX.

O dziewiątej wieczorem zawołano mnie do pani, gdzie zastałem już panią baronowę, pana Salcéde i Helenę Hurst.
Wieża od czasu zamieszkania jej przez Esperance była przyzwoicie i czysto urządzona. Ambroży mieszkając przy Esperancie czuwał nad wewnętrznym porządkiem; Michelin nie uważał za stosowne, żeby chłopiec mieszkał razem z jego córkami. Pan Salcéde postarał się o zdrowe i wesołe umieszczenie dla swego wychowanka a od czasu choroby Gastona, pielęgnowanego przez matkę, urządził dla niej jeszcze jeden pokój. Powiedział Michelin’om, że nie ma gdzie w „zakątku“ umieścić tyle mebli, musi więc tu je złożyć. Pani zajęła więc znowu znajomy już sobie pokój a pani Montesparre mieszkała w pokoju Gastona o jedno piętro wyżej.
Pani wstała, podeszła ku nam, uścisnęła nasze ręce w milczeniu i kazała zamknąć drzwi na klucz. Czekaliśmy na pana Salcéde, póki nie skończy coś pisać. Przypatrywałem mu się ciekawie. Zdobił go ten sam strój wieśniaczy; zawsze piękny jak wtedy, kiedym go widział śpiącym w „zakątku“ a pani także nic się nie zmieniła: ona miała trzydzieści ośm lat, on czterdzieści trzy. Pani Montesparre utyła troszeczkę, ale gustownie ubrana wyglądała na trzydziestoletnią kobietę. Była to zawsze miła i bardzo ładna kobieta, powiedziałbym nawet powabna. Niezasłużenie uważał ją hrabia za lekkomyślną. Kochała jedynie tylko pana Salcéde i poświęciła się z całą bezinteresownością jemu i hrabinie Flamarande. Cierpiała wiele i nadomiar boleści utraciła jedynego swego syna.
Kiedy pan Salcéde zapisał dwie stronnice, oddał rękopism hrabinie, która przemówiła temi słowy: Heleno Hurst, Karolu Louvier, Ambroży Ivoine, wszystko troje tu obecni, razem z ks. Ferras, który jutro przybędzie, jesteście jedynymi powiernikami tajemnicy, od zachowania której zależy przyszłość matki i dwojga jej dzieci. Chodzi tu o to, czy powinniście nadal dochowywać tajemnicy, czy za naszem zezwoleniem złamać ją. Każde z osobna niech przysięgnie, że jak długo żądać tego będziemy, tajemnica ta nigdy na jaw nie wyjdzie.
Helena pierwsza się odezwała. — Przysięgam zastosować się z zamkniętemi oczyma do jakiegokolwiek postanowienia drogiej mojej pani.
— nie wahałem się także ani chwili i dodałem jeszcze, że uważam dotrzymanie jej za konieczność.
— To dobrze, rzekł pan Salcéde, nie spuszczając ze mnie spojrzenia, przyrzekasz pan, dziękuję, a ty Ambroży.
— Ja panie Alfonsie, odpowiedział skrobiąc się w głowę, ja nic nie przyrzekam.
Zdziwieni spojrzeli na niego.
— Dla czego? zapytał spokojnie pan Salcéde. Czy moje powody nie przekonały cię?
— Nie, tego nie mówię, ale nie zrozumiałem ich dobrze. Trzeba mi raz jeszcze powtórzyć.
— Słusznie, przyszedłeś tu nawet po to, żeby je usłyszeć. I dał znak pani Montesparre, że na nią; przyszła kolej mówić.
Pani Flamarande uprzedziła ją kilkoma słowy.
— Moi przyjaciele, zagadnęła, chciałabym była nic jeszcze nie postanowić przed złożeniem na miejsce wiecznego spoczynku zwłok tego, który nam zostawił tyle trudnych obowiązków do spełnienia; ale czas nagli, bo lada chwila Roger nadjedzie i swoją obecnością uniemożebni wszelkie między nami porozumienie. Porozummy się więc natychmiast; ale gdyby ktokolwiek chciał roztrząsać postępki zmarłego, zaklinam go, żeby pamiętał o obecności jego wdowy, która jest tutaj na to, aby otoczyć wspomnienie i grób jego wszelkim możliwym szacunkiem.
To polecenie nie mogło się do mnie odnosić. Bądź co bądź kochałem wiernie hrabiego. Helena zanadto była dobrze wychowaną, żeby objawiać tu swoje zdanie. Ambrożego można by się było obawiać, ale hrabina nie patrzała na niego po skończonej przemowie. Jej spojrzenie zawisło mimowolnie na oczach pani Montesparre, której śmiała postawa nie zapowiadała wcale sympatji dla nieboszczyka. Ja z Heleną skłoniliśmy głowy na znak przyzwolenia, a Ambroży bez ukłonu powiedział — rozumie się, tak być powinno.
Pani de Montesparre zaczęła czystym i spokojnym głosem: Postanowienie, którego następstwom zmuszeni jesteśmy uledz, nie będzie tu roztrząsane, ale musimy wiedzieć treść jego, tu przeczytała papier który trzymała w ręku — niech to postanowienie zacięży na zawsze na naszej woli, obowiązujemy się nie sprzeciwić się mu ani dziś, ani jutro, — nie chcąc zadrasnąć winnej czci synów dla ojca. Czy Gaston przystałby wbrew woli swojego ojca, na przywrócenie należnych sobie praw? Coby powiedział Roger, widząc brata, nie uznanego przez ojca przypuszczonego do równego podziału majątku? A ostre i niesprawiedliwe częstokroć sądy opinji publicznej? Wdowa po panu Flamarande nigdy by się nie czuła wolną od zarzutu; zniewaga ta spadałaby także i na jej synów i rzuciłaby cień smutku i zwątpienia na całe ich życie; kto wie, czy nie widzieliby się kiedy zmuszeni wydobyć szpadę w obronie honoru swojej matki... Odwagi, rzekła pani Montesparre oddając papier panu Salcéde i ściskając w swoich objęciach zalaną łzami panią Flamarande: postanowiliśmy, że twoim obowiązkiem jako żony i matki jest być posłuszną jeszcze po za grobem twemu mężowi i sama przyznałaś nam słuszność. Poddaj się dla miłości twoich dzieci; ich miłość i szczęście wynagrodzi ci to.
— Wiem o tem, odpowiedziała pani Rolanda ściskając w swoich dłoniach ręce pani Berty. Wszystko poświęcę dla nich, to moje niezłomne postanowienie, ale pozwólcie mi zapłakać nad sobą. Więc już nigdy nie będę mogła widzieć Gastona jak tylko pokryjomu!
Wszyscy czuliśmy głęboko jej boleść, pan Salcéde odwrócił się, aby ukryć swoją. Widziałem, że ciche łkania rozrywały mu piersi. — Ty, jesteś uczciwym człowiekiem, pomyślałem sobie; wolisz patrzyć na cierpienia tej, którą kochasz, aniżeli narzucić swego syna Rogerowi i jego towarzystwu.
Ambroży nie podejrzywający ani na chwilę stanowiska, jakie w całej tej sprawie przypisywałem panu Salcéde, zgoła nic nie rozumiał. Prosił o głos.
— Mów pan co chcesz panie Alfonsie. Wiem, że chcesz Esperancowi zastąpić ojca i że byłbyś pan nawet daleko lepszym ojcem dla niego... przepraszam! że mi się nie chcący wyrwało... niż tamten. Kocham pana bardzo i skoczył bym w ogień za panem, ale kocham także mego drogiego chłopaka, Esperance’a; niech się pani hrabina za to na mnie nie gniewa, ale on też i do mnie trochę należy. Ja to, stary Ambroży zrobiłem go celnym strzelcem, wybornym pływakiem, doskonałym znawcą koni i różnych rzeczy wiejskich. Ja to usłyszałem pierwsze od niego słowo, kiedy do nikogo jeszcze mówić nie chciał, ja nosiłem go na barkach po górach, kiedy za małe jeszcze miał nóżki. Zrobiłem z niego najpiękniejszego na dwadzieścia mil w okół górala i podczas kiedy pan Alfons formował jego umysł, ja wzmacniałem jego piękne ciało. Nigdy dzieci nie miałem tak jak i pan Alfons a kocham go do szaleństwa, ale nie mówię tak jak on, że trzeba mieć tylko czyste sumienie, aby być zupełnie szczęśliwym. Ja jestem biedny, chowałem się w troskach i pracowałem ciężko na kawałek chleba, a mówię, że do szczęścia trzeba także pieniędzy i nie pogardzałbym majątkiem. Pan Alfons nie jest biednym ale mówił nam, że stracił majątek za granicą i widzimy także, że resztę, co miał, włożył w ziemię, która mu żadnych nie przynosi korzyści. Ani słowa, jest tam bardzo wiele pięknych ziół i roślin, ale oprócz wzbogacania niemi swoich zielników nie ma z nich pan Alfons żadnych dochodów. Wtedy pomyślałem sobie: Rachują dochody dóbr Flamarande na sto tysięcy, Esperance więc ma prawo do połowy a dla jakichś wygórowanych przyczyn, których tacy ludzie jak ja nie rozumieją, chcesz pan go tych praw pozbawić. To niesprawiedliwie! i na słowo uczciwego człowieka nie wstrzymałbym się widząc jego troski, aby mu nie powiedzieć: Jesteś hrabią Flamarande, tobie tytuł się ten i majątek należy.
— Bardzo dobrze, — odrzekł p. Salcéde, uśmiechający się podczas tej długiej przemowy — ale twoje wygórowane przyczyny okażą się najzwyklejszemi, jeźli ci powiem, że jestem bogatym jak rodzina Flamarande. Nie jestem wcale zrujnowany, ale umieszczając się tu przed piętnastu laty, musiałem podać jakiś słuszny powód mojego odosobnienia. Gaston więc będzie moim spadkobiercą i nie będzie potrzebował dzielić się z nikim swoim majątkiem. Jeśli pani hrabina da mi upoważnienie, ukończę zaczęte już w tem celu działanie i zaadoptuję go, do czego przysłuża mi wszelkie prawo.
— A imię — zapytał Ambroży — szlachta przywiązuje wiele znaczenia do imienia?
— Wiesz przecie, że Alfons Salcéde zawsze jest markizem a jeźli chcesz to dodam do mego tytułu, tytuł mego ojca, który był pierwszym grandem Hiszpanii.
— Nie rozumiem się na tem wcale, i to mi wszystko jedno — odpowiedział. — Kiedy już wiem że mój chłopak będzie miał tytuł i majątek taki jak jego brat, przyrzekam nie zdradzić przed nikim naszej tajemnicy.
Tak skończyła się nasza konferencja. Wszyscy byli z niej zadowoleni, wyjąwszy biednej hrabiny, która ściskała nam ręce ze łzami w oczach. Wychodziłem już z Ambrożym kiedy pani de Montesparre dotknęła się mego ramienia i zapytała mnie półgłosem czy mam czas pomówić z nią na osobności.
Zaprowadziłem ją do stajen i przeszedłem z nią obok żłobu, w którym niegdyś złożyłem Gastona. Bydło o tej porze było zawsze na pastwisku w górach. Przy końcu stajni były drzwi prowadzące do starego parku. Gdyśmy się już oddalili od budynku rzekła do mnie baronowa: — Panie Louyier, mam z panem do pomówienia o drażliwych wprawdzie ale bardzo poważnych rzeczach. Może to za wcześnie, za nadto może wcześnie, ale nie mogę się namyślać. Muszę podać projekt, który mi się najlepszym ze wszystkich wydaje, jedyny, który nie poświęca nikogo.... tylko mnie! Wiem, że można liczyć na pański charakter i na pańskie zdanie. Ufają tu panu wszyscy więc i ja mogę mu zaufać.
Odpowiedziałem, że jej zaufanie nieskończenie mi wiele zaszczytu przynosi. Pani Montesparre mówiła dalej bardzo ożywiona:
„Wiem, panie Louvier, że znasz treść moich listów pisanych niegdyś do pani Rolandy, a przez jej męża przejętych. Zresztą byłeś pan u mnie podczas strasznego zajścia pana Flamarande z panem Salcéde. Pan jeden musisz wiedzieć całą prawdę, tj. co było przyczyną tych zajść tak zgubnych dla pana Salcéde, a dla pani Flamarande tak dzisiaj stanowczych. Nie żądam i nie chcę nic wiedzieć — pan znasz także moją tajemnicę. Jest ona bardzo skromna, nie mam potrzeby rumienić się za nią. Kochałam pana Salcéde i kocham go dziś jeszcze o wiele wprawdzie spokojniej, ale z niemniejszą stałością. Nie chcę wiedzieć czy Alfons kocha jeszcze panią Flamarande tą samą miłością i czy ona wywzajemnia mu się tylko przez wdzięczność, czy też równą ku niemu pała namiętnością. W tej chwili widzę tylko tę niezrównaną kobietę udręczoną boleścią na myśl o konieczności rozstania się z Gastonem. Jest tylko jeden sposób ażeby ich nie rozłączać, ale dziś panu tylko mogę moją myśl wypowiedzieć — czy jej pan nie odgadujesz?
— Tak jest, odpowiedziałem, może być tylko mowa o małżeństwie pana Salcéde, przybranego ojca Gastona, dziecięcia nieznanego z wdową Flamarande, matką jedynego syna, hrabiego Rogera.
— Doskonale! Dzięki temu związkowi, świat nie będzie nic podejrzywał i nie miałby nic do gadania. Dwaj młodzi ludzie mogą się znać i kochać. Gdyby się nie lubieli, znosiliby się wzajemnie nie mając sobie czego zazdrościć. Matka ma ich obydwóch przy sobie i może go także nazywać synem. Jego by tylko oszukano tym układem, bo widział i kocha uczuciem synowskiem swoją matkę; ale ja znam tego młodego człowieka, zgodzi się na wszystko, a obecnością matki będzie sowicie wynagrodzony za wyrzeczenie się należnych mu praw. Po chwilce rozwagi, odpowiedziałem pani Montesparre, że jej myśl wprawdzie jest najlepszą, ale nie zabezpiecza Gastona od dochodzeń sądowych. Widział twarz swojej matki, a ona najnierozsądniej sobie postąpiła, nazywając go swoim synem: cóż będzie? dodałem, nie mogę mu powiedzieć, że jest owocem błędu, bo urodzony w małżeństwie, uważany jest za dziecię legalne. Nie widzę dla czegoby miał się wyrzec swojego własnego spadku odziedziczywszy także majątek po swoim przybranym ojcu.
— Przepraszam, odpowiedziała, radziłam się już co do tego punktu. Zostanie przybranym synem tylko pod warunkiem, jeśli wyrzeknie się wszelkich innych korzyści lub spadku.
— Jeśli tak, to myśl pani jest wyborną, i zgadzam się na nią zupełnie, w razie gdyby pani hrabina niemiała też nic przeciw temu.
— Dlaczegóż tylko „w razie,“ czyż myśl moja nie jest w każdym razie doskonałą?
— Nie chciałbym wnosić tu już żadnego zarzutu, tylko że miałbym niejaki... wstręt do małżeństwa z człowiekiem, którego słusznie czy nie słusznie oskarżał nieboszczyk mąż...
— Ah! nieboszczyk mąż.. zawołała z żywością baronowa — niech mu Bóg tego nie pamięta! Co do mnie...
Zatrzymała się nagle; przechodziliśmy środkiem kaplicy, bo zamknięto nam odwrót drogą, którąśmy przyszli; byliśmy więc zmuszeni powrócić przez kaplicę, której drzwi miały być całą noc otwarte od podwórza, z powodu nieustannego czuwania księdza przy zwłokach. Przechodząc mimo katafalku oświeconego jarzącem światłem woskowych świec, pani Montesparre wstrzymała się w połowie ostrego swego o nieboszczyku sądu, i zalękniona mimowolnie uchwyciła się mego ramienia. Doświadczyłem również dziwnego uczucia, ale więcej ze zdziwienia, niżeli z bojaźni. Nietylko sam ksiądz czuwał przy trumnie. Niedaleko od niego zobaczyłem młodego wieśniaka, klęczącego na grobie owego pasterza z legendy, pogrążonego w zadumie czy boleści.
— Czy to on? zapytałem cicho baronowej, gdyśmy już stanęli na progu kaplicy.
— Kto taki? zapytała zniżonym głosem.
— Gaston. Nie widziałem go już bardzo dawno, nie poznałbym go teraz.
— Widziałam tylko księdza. Zobaczmy więc.
Wróciła się, ale na szelest sukni ukrył się w cieniu. Baronowa wyszła za mną i rzekła:
— To nie Gaston; on jest w „Zakątku.“
— Zakątek ztąd niedaleko, pani baronowo, a szczególnie przez „espelunque.“
— Więc i to pan wiesz? Ale po co i na co przyszedłby tu Gaston modlić się albo rozmyślać?
— Czy pani baronowa zna legendę Gastona pasterza?
— Doskonale; tak jest ściśle związaną z teraźniejszą historją rodziny Flamarandów, że trudno abym o niej nie wiedziała.
— A więc, ten nowy Gaston, który na przekór dawnemu, przeżył swojego rodzonego ojca, przyszedł może powiedzieć albo spytać się zmarłego: „Jestemże twoim synem?“
— W takim razie, Karolu, wiedziałby o wszystkiem. Toby zmieniło całą postać rzeczy, a wszystkie nasze układy poszłyby w niwecz. Jakby się o tem dowiedzieć?
Baronowa ścisnęła mnie za rękę. Nieznajomy szedł ku nam. Odsunęliśmy się tak, ażeby widzieć, a nie być widzianymi. Przeszedł, a baronowa przy odbiciu światła z kaplicy poznała go: był to Gaston.
— Idź pan za nim, rzekła baronowa, staraj się coś od niego dowiedzieć, bo ja muszę wracać. Nie wiedzą żem wyszła, i gotowi zamknąć wieżycę. Potrzeba koniecznie wydrzeć tajemnicę z duszy tego dziecka. Jutro porozumiemy się znowu.

LXI[7].

Odeszła a ja zwróciłem się za Gastonem. Nie spodziewałem się go dopędzić, bo niezawodnie zaprzepaścił się w nieznanem mi miejscu prowadzącem do „zakątka“. Omyliłem się grubo. Skręcił ku podziemnej galerji gdzie czekała już na niego Karolina, a ja ukryty w cieniu podsłuchałem całą ich rozmowę.
— Ach przecież przyszedłeś! — zawołało młode dziewczę. — Niepokoiłam się już; nie mógłbyś mi powiedzieć dla czego pan Alfons nie pozwala ci wychodzić z zakątka? Coś w tem jest.
— Przynoszę ci nowinę — odpowiedział młodzieniec. — Co do pana Alfonsa, wcale mi on nie zabrania wychodzić, tylko musiałem odstąpić moje pomieszkanie w wieży tym co dziś przybyli, i tym co jutro jeszcze przyjechać mają; ale słuchaj Karolinko i bądź odtąd dobrej myśli! Jesteśmy zbawieni.
— Ale mój Boże cóż takiego?
— Wiesz że co roku dostaję, zapewne od mego ojca pieniądze, bo sam niewiem zkąd i od kogo. Wiesz także że obiecano mi w jednym liście 20 tysięcy fr.gdy dojdę do pełnoletności. Nie dostawałem nic jakiś czas; ojciec twój myślał że zapomniano już o mnie a rodzice moi już pomarli. Otóż dziś dostałem przez listonosza potężny pakiet, gdzie znalazłem dwa razy tyle pieniędzy ile mi obiecywano. Jestem więc bogaty, bardzo bogaty i ojciec twój musi nareszcie zezwolić na nasz związek.
— Z pewnością zezwoli! mój Boże! co za szczęście! Chodźże mu to zaraz powiedzieć; jeszcze nie śpi, a zresztą nie gniewałby się gdybyśmy go tą wiadomością obudzili.
— Poczekaj! Powiedz mi najprzód czy jesteś zadowolona i czy moje nazwisko nie jest ci wstrętne?
— Czy możesz nawet pomyśleć coś podobnego. Czyżem cię nie kochała cale życie?
— Tak jak ja ciebie!
— Ale chodźże już. Czemu zaraz nie przyszedłeś? Co robiłeś aż dotąd w kaplicy?
— Musiałem podziękować Bogu... i mojemu ojcu!
— Twemu ojcu? Znasz go więc?
— Nie, nigdy go znać nie będę.
— Dla czego?
— Bo nie chcę.
— Doprawdy?
— Uwiódł albo porzucił moją matkę... Nie mówmy o nim, stara się to nagrodzić mi... Podziękowałem mu za to w kościele, a teraz skończone między nami.
— Alboż ty wiesz czy to on właśnie przysłał ci tyle pieniędzy?
— Któż więc inny? matka moja biedna chociaż dobrze wychowana, ale nie ma nic, bo zostawiła mnie tutaj żeby mnie nie pozbawić darów mojego ojca.
— Czy źle ci tu?
— O nie, błogosławię ją i mój los.
— Jesteśże pewny, że nie sprzeciwi się naszemu związkowi
— Bez jej pozwolenia nie pobierzemy się. Pan Alfons wie gdzie mieszka; napiszę do niej, i przyjedzie do nas. Jakże będzie szczęśliwa! będzie cię kochać, ona taka dobra!
— Znasz ją? Nic mi o tem nie mówiłeś!
— Karolince wielu rzeczy nie mogłem powiedzieć, ale mojej żonie powiem wszystko. Chodź teraz niech ojciec twój nam pobłogosławi. Niech wie, że mogę cię uszczęśliwić i niech mi udzieli tego, com od niego razem z twoją ręką żądał.
— Cóż takiego?
— Trzeba mi imienia, nie chcę żebyś była żoną człowieka bez nazwiska. Najpiękniejsze w mych oczach jest twoje! Chcę być Esperancem Michelin. Teraz ojciec zezwoli i na to.
— Zapewne; a pan Alfons zgadza się na to wszystko?
— Pan Alfons powiedział, że ani zezwalać ani bronić mi nic nie może. Nie ma żadnej władzy nade mną ani nad mymi rodzicami. Mego ojca nie zna i nie wie nawet czy żyje. Tylko zdaje mu się, że jestem jeszcze za młody, i że nic nie powinienem robić bez porady matki Ale ja pewny jestem mojej matki, mówiłem jej już o tobie zeszłego roku; kazała mi jeszcze czekać tak jak pan Alfons. Czegóż mam jednak oczekiwać? Żeby cię ojciec twój z kim innym zaręczył? Kuszą go trzydzieści tysięcy franków syna Szymona młynarza. Trzeba żeby wiedział jak najprędzej że ja mam jeszcze więcej. Pan Alfons nic jeszcze o tem nie wie, bo tu cały wieczór przepędził.
Dowie się jak tylko Wrócę do domu, ale najpierw powinien o tem wiedzieć twój ojciec. Pójdź.
Oparła piękną główkę na ramieniu Gastona idącego z dumnie podniesioną głową, i tak przeszli koło mnie....
Tak więc plan mój obmyślany na prędce uchwycił już los w swoje ręce. Gaston pospieszył związać się słowem, że zaginie w tłumie, a gdyby nawet małżeństwo to nie przeszkadzało mu do powrócenia w koło wyższego towarzystwa, matka jego miałaby więcej o jedną przeszkodę do zwalczenia.
Gdyby tylko Salcéde nie nadszedł i nie popsuł wszystkiego. Byłżeby dotąd na wieży? Prawdopodobnie, bo Gaston mógł się bez jego wiedzy wydalić z zakątka, gdzie go na kilka dni umieścił. Była dopiero jedenasta, a jeźli przeszedł galerję podziemną z wieży do „zakątka“ i Gastona tam nie zastał, mógł szukać go i powrócić tutaj. Ale jeszcze jedna rzecz mogła stanąć na przeszkodzie. Ambroży Ivoine lubił późno w noc gwarzyć z Michelin’em paląc swoją nieodstępną fajeczkę. Michelin nic przed nim nie ukrywał, Esperance także. Ambroży świadomy postanowienia młodego człowieka, mógł czemprędzej pospieszyć do hrabiny i opowiedzieć jej co się stało.
Pobiegłem za młodą parą, ciekawy, jak Gaston spełni swój zamiar, i czy okoliczności sprzyjać mu będą.
Wszedłem do mego pokoju, położonego obok wielkiej sali jadalnej, używanej tylko podczas wielkiej uroczystości przez Michelin’ów, z zamiarem zapytania się o Ambrożego, gdybym kogo spotkał na drodze. Służąca wyszła naprzeciw mnie, pytając, czy czego nie potrzebuję, i od niej zaraz się dowiedziałem, że Ambroży sypiał teraz na wsi. Nazajutrz jednak powiedziano mi, że tej nocy nie chciał opuścić zamczyska i spał na sianie w stajni.
Otworzyłem okno u siebie. Wszyscy spali oprócz Michelin’a i dwojga zakochanych; okna wszędzie były pozamykane, nie mogłem uchwycić ani jednego słowa, chociaż sypialnia Michelin’a była bardzo blisko. Księżyc biegł w zawody z chmurami, chwytały go w swoje objęcia, to znów im uciekał. Psy poszły z bydłem w góry, tylko jeden staruszek został przy domu, a i ten już nie mógł szczekać chyba warczeć tylko. Zawołałem go do siebie, ugłaskałem, i po chwili zasnął u moich nóg.
Po godzinie dopiero usłyszałem wychodzącego Esperanc’a, zamknąłem psa w moim pokoju, żeby mi nie przeszkadzał, a sam wśliznąłem się do sali. Karolinka odprowadzała go, zatrzymała się na progu, gdzie mówili coś z sobą z cicha, nareszcie udało mi się usłyszeć kilka słów ostatnich. — Więc ułożyliśmy nikomu nie powiedzieć słowa, mówiła moja pochrześnica, nawet panu Alfonsowi ani Ambrożemu!
— Cóż robić, kiedy ojciec twój tego żąda! odpowiedział Esperance.
— Obiecałam nawet nie mówić nić siostrom ani mamie...
— Tak, ale panu Alfonsowi... Ha, obiecałem; dla ciebie Karolinko byłbym do wszystkiego zdolny.
Rozeszli się. Karolcia zamknęła drzwi za nim a Gaston poszedł ku galerji podziemnej.
Wszystko więc dobrze się złożyło. Gaston był już związany słowem bez wiedzy starych swoich przyjaciół. Honor i miłość zatrzymywały go nadal w Flamarande. Zmęczony rzuciłem się nie rozebrany na łóżko, abym był w pogotowiu na przybycie Rogera. Przyjechał nade dniem, a po niecierpliwem szarpaniu dzwonka poznałem go natychmiast. Pobiegłem mu otworzyć, równocześnie zjawił się przy drzwiach Ambroży, a po chwili Michelin wybiegł w szlafmycy i pantoflach. Okna na wieży zajaśniały natychmiast światłem; pani usłyszała dzwonek i wstała czemprędzej.
Roger pobiegł do niej i spotkał ją już na schodach gdzie uściskom i powitaniu nie było końca; poczem Roger który wziął konia pocztowego i przyjechał wierzchem aby stanąć prędzej, uprosił matkę, żeby się położyła i spała aż do rozpoczęcia smutnego obrzędu. Sam także nie przyzwyczajony do tak długiej jazdy wierzchem ogromnie był zmęczony. Zaprowadziłem go do pokoju, gdzie przyrządziłem mu herbatę z rumem i zimną zakąską a zajadając z wielkim apetytem opowiadał mi, że ksiądz Ferras nie miał ochoty puszczać się po nocy przepaścistemi drogami i został w Murat, zkąd raniutko obiecał przyjechać. Roger pytał mnie o matkę. Czy bardzo była zmartwioną, czy zdrowie jej nie ucierpiało przy tej forsownej podróży? O ojcu ani wspomniał. Prawdopodobnie zanadto był szczery aby udawać rozpacz i łzy, wolał więc nic nie mówić. Nie mógł się powstrzymać od serdecznego śmiechu kiedy próbował wyleźć na kolosalne łóżko swoich przodków, gdzie jak mówił zmieściłby się obok niego pocztyljon z parą koni. Pytał się o drabinę, bo inaczej nie dosięgnie szczytu tej cytadeli, nareszcie rozpędził się z przeciwnego rogu pokoju i wskoczył na materace upewniając mnie, że jego przodkowie tylko tym sposobem dostawali się na posianie. Biedne dziecię bawiło się i śmiało mimowolnie. Rozmyślałem ze smutkiem dla czego ojciec jego urządził tak swoje życie, żeby śmierć jego sprawiała ulgę nietylko rodzinie ale synowi nawet, dla którego niegdyś wszystko myślał poświęcić.

LXII.

O ósmej Roger był już na nogach i poszedł do matki na wieżę. Ja miałem powierzony sobie nadzór nad porządkiem w czasie ceremonji. Ksiądz już nie młody, nie mógł czuwać przy zwłokach noc całą, zastąpił go więc poczciwy Ambroży i przesiedział w kaplicy do rana. Zastałem go na klęczkach jak prawdziwie pobożnego wieśniaka, ale zarazem chrapiącego w najlepsze z prawdziwie cygańskiem zaniedbaniem. Gdyby wioska Flamarande posiadała więcej mieszkańców, podwórzec zamkowy nie zmieściłby tłumu ludzi i górskich pasterzy, którzy zeszli z swoich szałasów dla przypatrzenia się pańskiemu pogrzebowi. Nie była to tylko czcza ciekawość z ich strony. Podchlebiało im to, że hrabia polecił wymurować grobowiec familijny w opustoszałej starożytnej siedzibie swych przodków, i uważali ostatnią wolę hrabiego jako wyszczególnienie dla siebie. Michelinowi najwięcej to pochlebiało. Jego przodkowie też od niepamiętnych czasów stali na straży tego zamczyska, mina więc jego podczas ceremonji była niepospolicie ważną i poważną. Hrabina zaprosiła wiele osób z daleka i z bliska, z kim tylko zmarłego łączyły za życia jakie stosunki. Przybyło więc ze dwadzieścia herbownych powozów, mnóstwo bryczek i najtyczanek uboższej szlachty i mieszczan, nareszcie wiele panów przyjechało wierzchem. Dwóch księży z okolicy przybyło asystować proboszczowi z Saint-Julien. Całą kaplicę wewnątrz wybito kirem, a drzwi musiano zostawić otwarte, bo nawa nie mogła pomieścić całego tłumu.
Na chwilę przed mszą weszła hrabina, pani Montesparre i Roger w grubej żałobie, jako też Helena i pan Ferras i zasiedli kolatorską lożę, połączoną bezpośrednio z pokojami wieżycy. Mnie także zaprosiła hrabina do swojej loży, ale wolałem usiąść w ławce Michelinów, zkąd mogłem łatwiej wyjść i doglądać porządku. Szukałem oczyma pana Salcéde, stał przy grobie Gastona-pasterza, obok Ambrożego, zamięszany w tłumie. Esperance stał bliżej nas, niedaleko Karolinki; katafalk otaczało sześciu silnych górali, przeznaczonych do zniesienia trumny do piwnic, gdzie spoczywali już rodzice zmarłego.
Pani hrabina ubrana w wdowią suknię, miała na głowie długi i gęsty welon krepowy, osłaniający zupełnie jej rysy. Klęczała nieporuszona jak kamienny posąg; daremnie ścigano ją oczyma. Pod tą zasłoną nikt nie dojrzał jej wieku, kształtów lub rysów twarzy. Cieszyło mnie, że tak starannie ukryła się przed wzrokiem Gastona; dotrzymała słowa. Gaston zachowywał się poważnie i obojętnie zarazem na wszystko; podnosił tylko czasami głowę ku kolatorskiej loży.
Ale któż uniknie przeznaczenia! Posądzą mnie może, że jestem fatalistą, ale jakże nie być nim bodaj trochę, jeżeli w walce z losem zawsze uledz musiałem. Wszystko szło dobrze, aż do chwili spuszczenia trumny do piwnicy. Spostrzegłem zaraz, że mało było ludzi do niesienia tego ciężaru. Trzeba ich było koniecznie dziesięciu. Umyślnie mówiłem głośno żeby mnie usłyszał Ambroży, który pomimo swych lat sześćdziesięciu pięciu był jednym z najsilniejszych w okolicy. Esperance, uważany za najsilniejszego, spowodowany może uczuciem troskliwości względem starego swego przyjaciela ujął nosze z drugiej strony. Pan Salcéde, czuwając nad Esperancem, zbliżył się też ku trumnie. Trzeba było jeszcze jednego człowieka. Chciałem dopełnić brakującą liczbę, ale Michelin odsunął mnie i podparł trumnę plecami.
Wszyscy poruszyli się z pewną obawą a pani Flamarande wstała i odchyliła welon bezmyślnie. Piwnica nie była głęboka ale niesłychany ciężar metalowej trumny utrudniał swobodne ruchy niosących. Tu więc stało się to samo co na sławnym pogrzebie Ludwika XVIII. w Saint-Denis, gdzie kilkunastu gwardzistów omal trumna nie zdruzgotała pod sobą. Jeden koniec sznura trzymanego przez Ambrożego zerwał się.
Ambroży pochylił się wstecz, ale wstrzymał go stojący za nim tłum ludzi; ale Gaston pociągnięty przechylonym nagle ciężarem wpadł razem z trumną do piwnicy a okrzyk przerażenia rozległ się po całej kaplicy z piersi jego współtowarzyszy. W tej samej chwili hrabina przechylona przez poręcz trybuny, z odrzuconą na bok zasłoną byłaby się rzuciła na dół, gdyby ją był Roger nie zatrzymał w swojem objęciu.
Karolina też wybiegła z swojej ławki i chciała skoczyć za nim do piwnicy, ale w czas ją pochwycono. Ta złowróżbna scena trwała jedną zaledwie sekundę. Esperance nie poniósł wielkiego uszkodzenia, wyskoczył po chwili i zawołał do swoich przyjaciół: Nic mi nie jest, nic mi się nie stało! ale krew mu się lała z zranionego czoła, a on się nie spostrzegł że płynęła mu strugą po twarzy i szyi. Karolina, poskoczyła zatamować krew swoją chustką od nosa, a pani hrabina... Ach! Pani hrabina straciła całkiem głowę i zawołała rozdzierającym głosem: — Zraniony, mój syn zraniony.
— Ależ, to nie ja mamo! jestem przy tobie, zawołał Roger objąwszy ją ramionami, w które padła zemdlona. Pani Montespaire i Helena uniosły ją z Rogerem mówiąc: — To nadto dla niej, za wiele miała strudzenia i wzruszeń!
Loża opustoszała.
Wszyscy powstali i spoglądali ku trybunie. Salcéde znikł. A Gaston? Gaston stał zapatrzony w tę kobietę jak w cudowny obraz, poznał ją na pierwszy rzut oka. Nigdy nie zapomnę stanowczego wyrazu jego twarzy podczas tego nagłego przesilenia: miał cechę silnej woli i postanowienia. Obojętnym ale trochę drżącym głosem zapytał: Czy to pani hrabina czy inna jaka dama tak się przelękła? Nie znam ich. To zapytanie wyprowadziło tłum z bardzo naturalnego zdziwienia, jakie wywołał okrzyk hrabiny. Dorozumiewam się teraz, że pani Flamarande nie widziała przy sobie Rogera i przestraszona szukała go na dole oczyma. Michelin przywrócił spokój i ustawiono wreszcie trumnę w piwnicy. Księża odmówili modlitwy, damy z Rogerem ukazały się znowu na trybunie. Esperance nie odwrócił głowy a po skończonem nabożeństwie wyszedł z Michelinami i nawet ukradkiem nie spoglądnął na matkę. Tak zakończył się ten wypadek, który gdyby nie przytomność Gastona mógł nagle odsłonić sekret rodziny. Przestrach i nieprzytomność hrabiny przypisano wielkiej boleści po utracie męża i obawie o Rogera, którego nie widziała. Ale Gaston wiedział już o wszystkiem.
Nadto byłem niespokojny abym go miał z oka spuścić. Poszedłem za nim do Michelinów, gdzie zmuszono go do wypicia szklanki grzanego wina. Gdy wszedłem, przedstawiono mi go z zapytaniem czy go poznaję, gdyż on dobrze mnie sobie przypomina.
— Być może — odpowiedziałem — że przypominasz mnie pan sobie po wstręcie jaki zawsze do mnie czułeś.
— Nie przypominam sobie tego — odpowiedział — i proszę mi wybaczyć. Ambroży mówił mi żeś pan był bardzo dobrym; teraz chcę to panu wynagrodzić przyjaźnią. — I podał mi rękę z serdecznem wejrzeniem co uchwyciło mnie za serce. Przypomniałem sobie jak on mi był drogi w pierwszych latach swojego życia!
Przypatrywałem mu się niepostrzeżenie, gdyż zajęty był uspokajaniem Zuzanny Michelin, która przygotowując objad nie była na nabożeństwie w kaplicy i niepokoiła się bardzo jego wypadkiem. Widziałem że kochała bardzo swego przybranego syna i że była dumną z niego. — Patrz pan, rzekła do mnie, nieszczęście może człowieka spotkać na gładkiej drodze! Nie szkodaby było takiego pięknego i dobrego dziecka! Płakałabym była za nim jak za moim rodzonym synem. — W istocie, chociaż nie wydał mi się tak pięknym jak Roger był jednak tak miły i odznaczający się pomimo swej wiejskiej wymowy i prostego ubrania, że pojmowałem miłość Karoliny...
Po chwili znikł mi gdzieś. Michelin dawał wielki objad, podczas kiedy na wieży podano tylko skromne stojące śniadanie na kilka osób przybyłych do hrabiny.
Dla gości zaproszonych na folwark urządzi! Michelin olbrzymią stypę, co zresztą było w zwyczaju.
Zuzanna z córkami żwawo przyrządzała potrawy, Ambroży nakrywał w obszernej stodole, a Esperance ustrojony w biały fartuch, roznosił wesoło z Karoliną wazy i dymiące półmiski. Goście poschodzili się sprowadzeni przez Michelin’a. I ja już zasiadłem na honorowem miejscu ustawionem dla mnie przez Gastona, kiedy wszedł Roger, odkłonił się grzecznie witającym go, i podszedł ku mnie. Chciałem powstać, ale wstrzymał mnie, a nachyliwszy się zapytał półgłosem. — Czy jest tutaj ten młody człowiek co wpadł rano do piwnicy z trumną?
— Co pan chcesz od niego? — zapytałem przestraszony.
— To cię nic nie obchodzi. Nie przeszkadzaj sobie. Powiedz mi jak się nazywa, znajdę go.
Esperance właśnie stanął za nami podając mi zupę.
— Jestem na usługi pana hrabiego, rzekł kłaniając się zgrabnie Rogerowi.
Roger spojrzał na niego tak badawczo, że aż zadrżałem i odpowiedział: — Dobrze, chodź ze mną mój chłopcze, mam ci coś powiedzieć. — I wyszli razem.
Ogarnął mnie dziwny niepokój — poszedłem za nimi. Zastałem ich u stóp wieżycy żywo ze sobą rozmawiających. Wśliznąłem się do wieży przed nimi i powiedziałem Helenie, że przyszedłem jej pomódz w przyrządzeniu śniadania, ale nie wszedłem do sali gdzie baronowa Montesparre przyjmowała gości. Zobaczyłem przez wpół otwarte drzwi, że hrabiny tam nie było, pobiegłem więc do jej pokoju. Siedziała przy oknie blada i pogrążona w bolesnej zadumie. — Ach! mój dobry Karolu zawołała do mnie, pytałam się o ciebie. Powiedz mi prawdę, ten wypadek...
— Przysięgam pani hrabinie, że nic się złego nie stało; ale jest wiele rzeczy ważniejszych, czy mogę mówić?
— Mów — mów — mój przyjacielu.
— Pani — rzekłem do niej półgłosem, bo słyszałem już Rogera idącego po schodach, powiem prędko co mam powiedzieć. Welon pani opadł z twarzy, i przez nieostrożność zawołałaś pani hrabina... Gaston widział panią, i wie już teraz, kto jest jego matką, i jak się nazywa.
— Więc mogę go widzieć, niech przyjdzie!
— Roger go tu prowadzi, odpowiedziałem spiesznie: otóż idą, cóż pani teraz zrobi
— Nie wiem, zobaczę.
— Czy mam odejść.
— Nie — zostań!
Roger wszedł ciągnąc za sobą wahającego się Gastona. Roger wesoły, hałasował swoim zwyczajem. Ale mnie się zdawało, że było coś nienaturalnego w jego ruchach.
— No, mamo, zawołał trącając Gastona ku niej, oto masz rannego, o którego tak się troszczyłaś! Ma tylko mały jedwabny plasterek na czole, z czem mu bardzo do twarzy. Sam go tak ozdobiłem.
Pani Flamarande stała zmięszana i drżąca, niepewna co robić, i jak się Gaston wobec niej zachowa. Spojrzał na nią z głębokim szacunkiem i to jej wróciło przytomność. Usiadła na fotelu mówiąc: — Cieszy mnie, że cię widzę zdrowym; myślałam że cię trumna przygniotła swoim ciężarem. Co za straszny wypadek!
— Pani hrabina jest nadto dobrą, odpowiedział Gaston narzeczem ludowem, tem więcej, że jestem jej obcym. Przyszedłem tu mimowoli przyprowadzony gwałtem przez pana hrabiego. Teraz wracam do roboty, mój ojciec potrzebuje mnie w domu.
— Twój ojciec? zapytała hrabina oniemiała prawie z zadziwienia, że tak umiał panować nad sobą.
— Ojciec Michelin, dzierżawca pani hrabiny. Wychował mnie i mam nadzieję, że otrzymam jego nazwisko z ręką najmłodszej córki, jeźli pan hrabia i pani hrabina nic nie mają przeciw temu.
Wypowiedziawszy to jednym tchem, ukłonił się po chłopsku i wyszedł nie czekając odpowiedzi.
Rogerowi powrócił dawniejszy humor. — Widzisz, dobra moja mateczko, rzekł do niej, że chłopak kontent ze siebie. Zaślubi córkę Michelin’a i będzie mu dobrze. Wiedziałeś o tem? zapytał zwracając się do mnie.
— Dowiedziałem się właśnie przed chwilą.
— Tak, tak, mówił Roger dalej, mówił mi to na drodze. Do biesa, ładna to dzieweczka, ta twoja chrzestna córka. Zobaczyłem ją w kościele pośród zamięszania — prawdziwy klejnocik! Nicpoń ma szczęście. No, mamo, uśmiechnij-że się, już przeszedł niepokój. Musisz coś zjeść, jesteś na czczo, i te uroczystości rozdrażniły cię. Nie zajmuj się tymi parafjanami na dole, baronowa ich przyjmuje a ja pobiegnę i wyprawimy ich nareszcie z Bogiem.
Pamiętaj no o sobie moje dziecię, odpowiedziała hrabina. Idź na śniadanie. Już mi teraz dobrze. Nie pojmuję co mi się stało; idź moje dziecko! Roger wyszedł, a ja poszedłem za nim przynieść hrabinie co do zjedzenia. Z powrotem drzwi od jej pokoju zastałem odchylone, chociaż wychodząc zamknąłem je za sobą; podszedłem lekkim krokiem, ciekawy co się tam dzieje. Esperance przebieglejszy i zwinniejszy odemnie, zostawił na dole swoje grube buty, wrócił na górę, a wypatrzywszy stosowną chwilę, wbiegł do swojej matki. Klęczał u jej nóg, a całując z uniesieniem jej ręce, mówił szybko:
— Uspokój się droga matko, nic nie chcę wiedzieć, jestem szczęśliwy, uwielbiam cię, tylko bądź ostrożną!
Zakaszlałem aby go uprzedzić; uciekł, a ja udałem że go nie widzę. Hrabinę zastałem we łzach.
— Te wstrząśnienia zabiją panią, zauważałem.
— Nie, mój przyjacielu, odpowiedziała; teraz lżej mi już, uściskałam go i płaczę z radości. Drogie dziecię! co za przywiązanie! co za moc duszy!
— Ale nic mu pani nie powiedziałaś?
— Nic, zgoła nic! Nie dał mi nawet przyjść do słowa. Pewno myśli że jest synem Salcéde’a i dumny jest z tego.
— Trzeba go zostawić w tem mniemaniu, zawołałem, a ponieważ jest człowiekiem honorowym, zbawieni jesteśmy. Nie wie na pewne ile lat ma i może obejść się bez tej wiadomości. Niech nie wie nigdy że jest synem pana Flamarande.
— Ty myślisz tylko o tem, żeby ochronić Rogera od podziału majątku. Nie dziwię się że kochasz więcej Rogera jak Gastona...
— Mam daleko ważniejszy powód do tego ze względu na panią hrabinę. Jeżeli będzie wiedział, że ma lat 21, może przypuszczać najgorsze — a podejrzenie, które ojca jego tak niesprawiedliwym wobec pani czyniło, syn po nim odziedziczy. Niech więc myśli, że ma lat 23, a wtedy przypuszczać może tylko uwiedzenie, ale nie niewiarę.
— Tak, Karolu, masz słuszność, odpowiedziała z goryczą, gdybym była nieuczciwą dziewczyną, błąd mój byłby mniejszy w oczach Gastona. Powinnam więc okłamywać sama siebie. Jakże smutny los zgotował mi hrabia! Byłabym mu wszystko przebaczyła, nawet gdyby mi go był odebrał; ale skazać mnie na wieczny wstyd przed dzieckiem własnem, to okropniejsze od wszystkiego, co tylko wymarzyć można. Ale masz słuszność, mówmy o Gastonie. Czy to prawda, że otrzymał od Michelin’a pozwolenie na związek z jego córką, i że Michelin nadaje mu swoje imię?
— Niech panią to nie niepokoi. Michelin bardzo mnie lubi i ma do mnie zaufanie, byłby mi coś o tem wspomniał. Gaston umyślnie tak mówił, aby odwrócić podejrzenie Rogera, którego wykrzyk pani hrabiny wprawił w zdumienie.
— Więc i Roger miałby mnie już podejrzywać! Nie chciałam widzieć Gastona, tylko nie wymieniając nazwiska, pytałam kto ten człowiek, którego widziałam w kościele z twarzą skrwawioną? A właściwie czekałam na ciebie, żebyś mi cały wypadek dokładnie opowiedział. Roger z własnego natchnienia sprowadził do mnie swojego brata. Karolu, staraj się wybadać Rogera.
— Już nie potrzeba, a byłoby nierozsądnie pytać go.
— Czuwaj jednak nad nim, staraj się go odgadnąć.
— Niech pani hrabina będzie spokojną, nic nie omieszkam.
— Mój Boże, rzekła hrabina, ocierając od łez zaczerwienione oczy i siląc się przełknąć łyżkę stojącej przed nią zupy, otóż i z tej strony zagraża mi obawa i powolne konanie. Tak byłam pewną zaufania i szacunku ze strony Rogera! Więc mi już żadnego cierpienia nie zaoszczędzono?!

LXIII.

Skoro tylko Roger wrócił do matki, pobiegłem natychmiast jeść objad z Esperancem. Skończył już usługę przy gościnnym stole, zasiadł przy mnie i zajadał wesoło.
Podobał mi się coraz więcej, a on jakby to czuł, odpłacał mi przyjaznem zaufaniem.
Po skończonym objedzie zostawiliśmy przy kieliszkach biesiadników, którzy na śmierć się zapijali, i poszliśmy oba do pokoju Rogera, gdzie Gaston bez zbytniej usłużności ani też dumy pomagał mi słać łóżko dla niego.
— Pan robisz tak jak ja panie Esperancie, rzekłem do niego, do wszystkiego się pan bierzesz. Od dawna nie jestem już pokojowcem, ale mimo to, jak tylko nadarzy mi się sposobność usłużyć mojemu młodemu hrabiemu, robię to z wielką przyjemnością. Pan zaś jako przyszły dzierżawca, nie usługiwałeś i nie będziesz usługiwać nikomu, chyba w granicach gościnności.
Gaston uśmiechnął się, a zaniechawszy po raz pierwszy przedemną pospolitej wiejskiej wymowy, odpowiedział:
— Wszystkie te różnice małe mają dla mnie znaczenie. Służyć tym których się kocha, jest odwieczną naturalną potrzebą, i chętnie usługiwałem zawsze moim przybranym rodzicom i ich przyjaciołom. Na wsi, sługa z panem żyją na stopie równości, a najlepszym tego dowodem jest to, że często parobek folwarczny żeni się z córką dzierżawcy. To mi przywodzi na myśl, że powinienem był prosić i pana panie Karolu o rękę pańskiej pochrześnicy, bo na wsi, gdzie nic się nie robi na żart, chrzestny ojciec zajmuje drugie miejsce po ojcu rodzonym.
— Ach, moje drogie dziecię — zawołałem rozrzewniony — z mojej strony nie potrzebujesz się obawiać przeszkody; ale jestże to małżeństwo już postanowione? Mówiłeś pan już o tem hrabinie, a Michelin, który zwykle wszystko mi mówi, nie wspomniał mi o tem ani słowa.
— Dziś albo jutro dowiesz się pan z pewnością od niego, bo teraz nie ma chwili czasu. Nie kazał mi mówić o tem nikomu, póki nie odmówi młodemu Szymonowi, synowi młynarza z Saint-Julien, ładnemu i bogatemu chłopcu. Michelin mnie woli, bo kocha córkę swoją i mnie, i wie że od tego szczęście nasze zależy. Biedny Szymon dostał już kosza, więc jestem zwolniony od słowa. Ślub mój odbędzie się bez przeszkody bo nie mam rodziny, jednak jest jedna osoba którą kocham nad życie i której powinienem się poradzić.
— Pan Alfons?
— Tak. Jemu winienem wszystko, moją duszę nawet, bo bez niego nie byłaby się zbudziła z uśpienia. Zawsze chciał tylko mego szczęścia, będę więc z nim mówił dziś wieczór w zakątku, t tj. u niego. Dziś rano mówił mi, że cały dzień w domu nie będzie.
Chciałem dowiedzieć się od Esperance’a rzeczy tyczących się Salcéda i naprowadzałem zgrabnie rozmowę na tajemniczy sposób jego urządzenia się, ale zbywał mnie półsłówkami tak jakby o niczem nie wiedział.
Roger zeszedł nas niespodzianie. Przyszedł zrzucić etykietalne czarne suknie i kazał sobie podać wygodny tużurek. Gaston podał mu go. Spostrzegł go dopiero w chwili kiedy pomagał mu wkładać rękawy. — A! a! mój przyszły panie dzierżawco, za wiele mi czynisz honoru.
— Bardzo mi miło usłużyć panu hrabiemu, odpowiedział Gaston, skręciwszy się na pięcie i podając mu krawat.
Przybrał znowu wiejską wymowę i zmienił się cały jak za dotknięciem rószczki czarodziejskiej. Roger powiódł za nim oczyma. — Dziwny to chłopiec, rzekł do mnie półgłosem. Jakie on na tobie robi wrażenie?
— Wrażenie wybornego dziecka i najuczciwszego pod słońcem wieśniaka.
— Nie tak znowu wieśniaka — odpowiedział Roger — to chodząca zagadka. Zostań no — rzekł do Gastona zabierającego się do wyjścia. — Zapalimy
— Dziękuję memu panu, nigdy nie palę.
— Spróbuj.
— Próbowałem już, ale odurza mnie to, a w moim wieku wcale niepotrzebnie...
— A przecież jesteś odurzony miłością.
— Tak panie hrabio — odpowiedział łagodnie i poważnie zarazem, co rozśmieszyło Rogera.
— Bardzo szanujesz twoją narzeczonę? Do diabła! musisz być o nią zazdrośny!
— Wcale nie — znam ją doskonale.
— To niczego nie dowodzi. Ale cóżbyś zrobił, gdyby naprzykład, zachciało się komu ukraść jej ze dwa całuski?
— Połamałbym mu żebra, odpowiedział spokojnie Esperance.
— Oho! mój kochany, zawołał śmiejąc się Roger, bawisz mnie! podobasz mi się ty drapieżny gołębiu... Patrz no, Karolu jakie on ma małe ręce, to nie chłopska łapa.
— Tu wszyscy mają małe ręce i nogi, odpowiedziałem.
— Mówią, że jesteś najsilniejszy w okolicy!
— Dopóki nie natrafię na silniejszego, odparł uśmiechając się, pan hrabia naprzykład...
— Obaczymy, zawołał Roger, który był wybornym gimnastykiem, oprzyj łokieć o stół tak jak ja i spróbuj przegiąć mi rękę.
— Czy aż do ramienia? zapytał Gaston.
— Jeźli potrafisz, odparł drwiąco Roger.
Próba długo nie trwała.
— Do biesa, zawołał Roger, nawet bez bólu! To mi prawdziwa siła! Składam broń przed tobą mój chłopcze. Nie pokuszę się już o kradziony całus... przynajmniej przy tobie.
— Ani inaczej, odpowiedział Gaston ze zwykłą słodyczą.
— Myślisz może, żebym się bał?
— Nie, nie bałbyś się pan nikogo tylko samego siebie.
— Hę? Jak on to mówi? zawołał zdumiony Roger, bo Esperance wypadł ze swojej roli i przemówił poprawnym językiem.
— Chciałem powiedzieć, odparł nie zmięszany Gaston, że pan hrabia nie wygląda na człowieka, któryby chciał kiedykolwiek dopuścić się nikczemnego uczynku.
— Patrzcie! rzekł Roger wzruszony, usiądź no i powiedz mi kto cię nauczył myśleć i mówić.
Pospieszyłem powiedzieć Rogerowi, że tego młodego człowieka wychowywał pewien naturalista z sąsiedztwa.
— Pan markiz Salcéde? rzekł Roger. Dopiero co przedstawiono mnie panu Alfonsowi na wieży — a nachyliwszy mi się do ucha dodał: kochanek baronowej, to daje wiele do myślenia.
— Pan hrabia już ubrany, rzekłem do niego, trzeba wracać do mamy; nie widziała pana od sześciu miesięcy, niech się panem nacieszy.
— Masz słuszność, odpowiedział, przepędzę z matką godzinę, potem przyjdę położyć się wcześnie, bo jestem jeszcze zmęczony tą nocną jazdą. Obaczymy się wkrótce, rzekł do Gastona podając mu rękę.
— Z wielką przyjemnością, odparł młody człowiek z serdecznością przez którą przebijało się głębokie wzruszenie. Prędko to serce czułe już pokochało brata; przedsięwziął sobie nigdy mu się nie sprzeciwiać i usługiwać mu z przyjemnością aby tylko być przy nim jak najdłużej.

LXIV.

Poszedłem za Rogerem na wieżę, ażeby mu przeszkodzić w zatrzymaniu Gastona na podwórzu. Młody hrabia tak był zajęty tym wieśniakiem, że bałem się jakiego zgubnego dla jego matki odkrycia. Pani Flamarande była na wieży z baronową i p. Ferras; Salcéde pożegnał się już z niemi. Pani prosiła mnie, żebym został w ich towarzystwie, co mi bardzo było na rękę, zwłaszcza że musiałem pilnować Rogera i wyjaśnić mu zaraz, gdyby mówiono o czem, czego nie mógł zrozumieć, nie znając historji brata. Mówiono o jutrzejszym wyjeździe do Montesparre. Roger sprzeciwiał się temu. Mówił że nie ma potrzeby spieszyć się z wyjazdem z tej ciekawej skały Flamarande, gdzie prawdopodobnie już więcej nie wróci.
— Nie tu życzę sobie umierać, bo kraj nadto smutny, a zamek przerażający jak romans Anny Radcliffe. Jednakowoż z tem wszystkiem — dodał — zajmuje mnie bardzo to miejsce, bo jest kolebką i grobem rodziny Flamarande. Przyjechałem tu w nocy i nie miałem jeszcze czasu rozpatrzeć się w około. Zostańmy tu jeszcze ze dwadzieścia cztery godzin, jeżeli nie czujesz się mamo nadto zmęczoną.
— Jestem zupełnie zdrową, odpowiedziała hrabina, która nie mogła się oprzeć nadziei zobaczenia Gastona.
Rozsądniejsza baronowa wyłajała Rogera:
— Wiesz dobrze, zepsute dziecko, że gdyby twoja matka leżała na kolcach, powiedziałaby ci, że spoczywa na różach, aby cię tylko zadowolnić; ale jakże możesz myśleć, żeby tu matce było wygodnie.
— Niech się przeniesie do mego pokoju w wielkim pawilonie — odrzekł Roger — to ciekawy antyk: malowidła, skrzynie, meble, nic tam nie brakuje a sala objadowa ma wielki styl. Spałem tam jak król w warowni, ośm stóp wysokiej, a szczura nie ma ani jednego, bo firanki całe.
— To prawda, odrzekłem, ale tylko w pańskim wieku spać można spokojnie pośród folwarcznego gwaru, a bardzo się obawiam, żeby i pański dwudziestoletni sen nie był dziś śpiewami biesiadników Michelin’a przerwany!
— Jakto, ta gawiedź miałaby przyśpiewywać całą noc naszej żałobie? Trzeba im zakazać, Karolu!
— Nie, moje dziecię, odrzekła pani Flamarande, byłoby to wielką niegrzecznością z naszej strony. Pić na pamiątkę zmarłych i na pomyślność żyjących jest dowodem ich życzliwości; trzeba się wszędzie zastosować do obyczajów i zwyczajów ludzi, gdyby one nawet raziły albo nam zawadzały.
— Masz zawsze słuszność, moja mamo, więc jedź do Montesparre, a pozwól mi tu jeszcze zostać dzień albo dwa. Muszę rozpatrzyć się w mojej posiadłości.
— Nie pojadę bez ciebie, odpowiedziała hrabina. Tak dawno cię nie widziałam, że wolę zostać tu jeszcze na jeden dzień.
Szczęściem pani Montesparre nie ustąpiła. — Matka pańska, mówiła baronowa, była dziś bardzo cierpiąca; nie rozumię dlaczego upierasz się pan tak długo przy swojem, przecież panu najłatwiej dostać się za parę dni z Montesparre do Flamarande.
Roger ustąpił nareszcie ale długo droczył się z panią Montesparre. Znał ją jeszcze z Paryża, gdzie po odjeździe hrabiego do Londynu obie panie nawiązały zerwane ze sobą stosunki. O ile hrabia wyrażał się o niej pogardliwie, o tyle Roger był dla niej życzliwy. Jednakowoż pozostały mu jeszcze w pamięci ironiczne wzmianki ojca o jakiejś miłośnej awanturze baronowej w Auvergne, a zobaczywszy dziś pięknego Salcéde’a, przymawiał wobec baronowej delikatnie jego białym włosom i pospolitemu ubraniu. Baronowa podobała mu się, uważał ją za piękną kobietę, nadskakiwał jej więc i żartował z niej potrochę. Hrabinę raziły poniekąd jego koncepta, ale baronowa nie mogła się powstrzymać od serdecznego śmiechu.
— Pani hrabino, rzekłem do niej po cichu, gdy Roger z baronową rozmawiali na balkonie, trzeba jechać czem prędzej, bo Roger zaprzyjaźnia się z Gastonem.
— Drogie moje dzieci; nie dozwolono mi nawet patrzyć na ich wzajemne przywiązanie.
Roger poszedł do siebie o ósmej, z zamiarem wyjechania nazajutrz rano. Hrabina zatrzymała mnie: Nie mogę wyjechać ztąd nie porozumiawszy się wprzód z Salcédem co do projektowanego małżeństwa Gastona. Ani pan, ani ja, ani Salcéde nie mamy prawa zezwolić na ten związek nie uwiadomiwszy wprzód Gastona, że jest prawdziwym hrabią Flamarande. Prędzej czy później, dowie się o tem i słusznie obarczyć mnie może najsroższymi wyrzutami, że dla nikczemnej obawy ludzkiego sądu poświęciłam najświętsze prawa i obowiązki matki. Pojadę jutro, bo zmuszają mnie do tego, ale wrócę tu niebawem i liczę na ciebie Karolu, że mi ułatwisz tę wycieczkę. Chcę i muszę tu powrócić.
Nigdy nie widziałem jej tak stanowczą. Spytałem, czy pan Salcéde obiecał przyjść zaraz zdać sprawę z rozmowy swojej z Esperancem. — Nie, odpowiedziała. Pożegnał się, postanowiwszy nasz wyjazd i dopiero ma za kilka dni przyjechać do Montesparre zdać nam ze wszystkiego sprawę.
— Więc czegóż się pani obawia? Przyjedzie niezawodnie, nie potrzebuje się już ukrywać i o wszystkiem zawsze panią uwiadomi. Najważniejszą rzeczą jest teraz oddalić Rogera od Gastona.
— Niebezpieczeństwo nie jest tak groźne jak sądzisz. Gdyby nawet Roger miał jakie uzasadnione podejrzenia, Gaston umiałby się stać nieprzenikliwym.
Mówiła chodząc po pokoju z żywością, nareszcie zatrzymała się nagle przedemną: — Chcę widzieć natychmiast Salcéde’a, nie pojadę inaczej. Sumienie moje jako matki i kobiety oburza się na myśl o przyrzeczeniu, jakieście mi wczoraj gwałtem wydarli. Sam Bóg zabrania mi dotrzymać takiego słowa!
— Chce pani iść do zakątka, zawołałem, nie pomna obecności tam Gastona!
— Dopiero ósma, Gaston będzie tam o dziesiątej. Czas jeszcze, pójdziesz ze mną Karolu. Chcę wiedzieć co pan Salcéde powie mojemu synowi i chcę powiedzieć Salcéde’owi jak się zapatruję na jego własne projekta.
Musiałem być posłuszny hrabinie, pomimo że obawiałem się zostawić Gastona przy Rogerze w pawilonie. Pani Montesparre poszła do siebie a Helena czekała na swoją panię. — Połóż się kochana Heleno, odpocznij sobie. Ja idę do zakątka z Karolem, bądź o mnie spokojna, rzekła do niej hrabina zapalając kieszonkową latarkę. — Poczem otworzyła olbrzymią szafę, odsunęła wewnętrzną zasuwę, po za którą zobaczyłem wązkie kręcone schody.
Schodziłem powoli przyświecając hrabinie w ciemności. Po kilku minutach usłyszałem głuchy szum pod nogami. — Przechodzimy nad potokiem, tłumaczyła mi pani Flamarande, który wpada w przepaść tuż pod nami. Nikt nie zna tego przejścia, to bardzo trwałe starożytne dzieło. Ambroży odkrył go, oczyścił i przywrócił komunikację z moim pokojem, zajmowanym przez dawnych panów.
Teraz pojąłem dla czego Ambroży tak uporczywie starał się o zamieszkanie na wieży. Przyszliśmy na miejsce, gdzie hrabina sama chciała przyświecać. — Jest tu przepaść, którą trzeba wyminąć. Pan Salcéde kazał ją wprawdzie ogrodzić, bojąc się przypadku ale łatwo uderzyć się o deski. Przypatrz się pan dobrze, gdzie jesteśmy może się to nam bardzo przydać. Podniosła w górę latarnię, i na lewo zobaczyłem dość głęboką jamę. Ambroży znalazł tam mnóstwo kości ludzkich, może ta grota była niegdyś teatrem wojny albo wiecznem jakiem więzieniem. Podania nic o niej nie wspominają, ale to przejście podług starych legend jest miejscem strasznem dla tutejszej ludności.
Dalej otworzyłem z łatwością bramę dzielącą to tajemnicze przejście od kurytarza, w którym ja niegdyś tak długo się błąkałem.
Tu już przejście przestaje być tajemniczem zagadnęła znowu hrabina, odtąd należy ono wyłącznie do pana Salcéde; jesteśmy już na jego gruncie Chodźmy prędzej Karolu; nie ma tu już żadnych przeszkód, aż do wielkich dębowych drzwi.
Gdyśmy przed drzwiami temi stanęli, hrabina zadzwoniła, drzwi natychmiast przed nami się rozwarły, a poziomy czworobok od salonu podniesiono do góry. Pan Salcéde spodziewając się Esperanca, mocno się zdziwił ujrzawszy nas.
— Mam z panem do pomówienia, rzekła hrabina, czy jesteś pan sam?
— Tak jest, odpowiedział, ale proszę wejść do mego pokoju, bo Esperance tu sypia, a mógłby przyjść wcześniej niż się go spodziewam.
Weszliśmy do znanego mi obszernego gabinetu, gdzie wszystko stało tak jak przed dwunastu laty. Przykro mi się zrobiło, a widok dużego dębowego biurka i obecność pana Salcéde mieszała mnie bardzo. Przyjął mnie grzecznie, prosił siedzieć i zajął się hrabiną tak jakby mnie nie było.
— Nie wikłajmy już i tak trudnego naszego położenia, rzekł Salcéde do hrabiny, gdy mu ta wyłożyła cel naszego przybycia. O Rogera jestem spokojny, jego łatwo czem bądź zająć; jak tylko wyjedzie do Montesparre, będzie tęsknił wkrótce za Paryżem. Ręczę, że ani mu postanie w głowie wrócić tu kiedykolwiek. Najważniejszą rzeczą jest teraz zapowiedziane małżeństwo Gastona. Trzeba koniecznie raz powiedzieć tak, albo nie. Nie mam do niego żadnego prawa, od pani zależy ostateczne postanowienie. Czy mam mu powiedzieć, nie?
Hrabina zawahała się, i zapytała markiza co by zrobił na jej miejscu.
— Pani nie odpowiadasz wprost na moje zapytanie, co dowodzi, że wzruszenie nie pozwala pani samej zadecydować.
— To prawda mój przyjacielu, nie rozważyłam jeszcze następstw tego małżeństwa. Wpierw trzeba uwiadomić Gastona o stanowisku, jakie zajmuje w społeczeństwie. Co do tego postanowienia, moje jest niewzruszone.
— Skrupuły pani są sprawiedliwe, odparł markiz. Ale imię moje i majątek nie dająż mu tego samego stanowiska? Czy wątpisz pani o mnie? Patrz pani, oto cyfra mego majątku, do którego rodzina moja nie ma żadnego prawa — zresztą bliskich krewnych nie mam, a dalecy obejdą się bez mego zapisu. Sumiennie mogę rozporządzać tym pugilaresem zawierającym w sobie trzy miljony. Roger nie odziedziczy tyle po swoim ojcu. Jak się panu zdaje panie Karolu?
— I ja tak sądzę panie markizie.
— Ale czyż będzie Gaston wiedział o tych wszystkich korzyściach przed zawarciem małżeństwa? zapytała stroskana hrabina.
— Tak pani, dziś wieczór powiem mu wszystko. Jużem rozpoczął sądowe kroki, ale nie mając od pani upoważnienia nie mogłem mu jeszcze nic mówić.
— Cóż on sobie pomyśli, zawołała hrabina, przyjmując pańskie nazwisko?
— Pomyśli zapewne, że nie mam dzieci, a nie mając zamiaru żenić się, jemu, jako swemu kochanemu wychowankowi zapisuję cały majątek. Czyż nie czuje, że kocham go jak ojciec?
— Ale matka; co pomyśli o swojej matce?
— Będzie ją kochał i uwielbiał nadal jak dotąd nie rozbierając nigdy przeszłości; dla tak nieskażonego serca wcale to trudnem nie będzie.
Pozwoliłem sobie i tutaj powtórzyć to, com już pierwej przedstawił samej hrabinie. Jeżeli matkę swoją ma uważać jako wierną małżonkę, trzeba mu powiedzieć że ma dwadzieścia trzy lata.
Słowa moje okryły szkarłatem oblicze hrabiny, a dreszczem przejęły Salcéde’a. — Karol ma słuszność, rzekł zwracając się ku hrabinie, trzeba Gastonowi powiedzieć że ma już dwadzieścia trzy lata. Czy zgadzasz się pani na to? Za godzinę będzie wiedział że może się ubiegać o rękę bogatej i znakomitego rodu dziedziczki. Będzie wybierał między sielskiem marzeniem a marzeniem złota.
— A jeżeli uprze się poślubić Karolinę?
— Nie przesądzajmy: nie mamy czasu bawić się w przypuszczenia, jakkolwiek postanowi, pani nie utracisz jego szacunku a ja jego przyjaźni. Zresztą nie będę od niego żądał stanowczej odpowiedzi aż po ośmiu dniach.
— Ośm dni, jakże to mało w tak ważnej rzeczy?
— Dla przywiązania trwającego całe życie, ośm dni znaczy bardzo wiele!
— Widzę, że pan byś nie miał nic przeciw temu związkowi, panie Salcéde?
— Tak pani, ale przysięgam, że słowa nie powiem aby wpłynąć na postanowienie Gastona.
— Wiesz pan, że oświadczył się już Michelinowi?
— Nie! Myślałem że mnie wprzód o tem uwiadomi.
Pana Salcéde bardzo to zastanowiło. Chcąc uniknąć wszelkiej odpowiedzialności, powiedziałem, że wczoraj wieczór usłyszałem przypadkiem rozmowę dwojga narzeczonych przy podziemnym korytarzu. Gaston powiedział Karolinie że z Londynu otrzymał pocztą czterdzieści tysięcy fr., niewiadomo z jakiego źródła, ale domyśla się że pochodzą od tej samej osoby, która przysyłała roczną pensję dla niego i dla Michelin’a. Pani Flamarande uśmiechnęła się pogardliwie słysząc o tym darze swojego męża.
— Z tem wszystkiem dar ten z wdzięcznością był przyjęty, i on to wpłynął na tak prędkie postanowienie.
— Rozumiem teraz, powiedział Salcéde. Esperance widząc się nadspodziewanie bogatym a nie mając sposobu zobaczenia się ze mną, bo powiedziałem mu, że nocą dopiero wrócę do „zakątka“ pospieszył zwierzyć się Michelin’owi. Ztąd powstały wzajemne zobowiązania i przyrzeczenia. Nie będę go łajał za to, powiem mu tylko żeby dobrze rozważył, i pewnie rozważy.
— Ach, sądzisz pan! zawołała hrabina.
— Niech się pani nie łudzi; jestem pewny, że nie wyrzeknie się Karoliny.
— I przyklaśniesz mu pan?
— Tak pani.
— To nadto romantycznie, panie Salcéde: on taki młody! boję się czy pan też nie za młody na ojca dla mego syna. Salcéde zmięszał się trochę ale prędko przyszedł do siebie. — Nie, nie jestem młody. Właśnie dla tego że pobielały mi włosy w skutek przebytych doświadczeń, umiem rozpoznać prawdę od fałszu. Jedyną prawdą w życiu jest miłość i obowiązek, wszystko inne to tylko urojenie albo czcza formalność. Mój syn przybrany dosyć będzie majętny aby się ożenić z miłości, a serce jego nie zawiodło się w wyborze Karoliny. Przed zezwoleniem powinnaś ją pani poznać. Przyjedź tu pani powtórnie bez panny służącej a jej każ sobie usługiwać. Kilka dni wystarczy, aby wydać sąd o niej. To wcielenie skromności i niewinności. Czy chcesz pani zobaczyć jej wypracowania? Patrz pani oto wyciągi i krytyki dzieł przez nią czytanych. A te pięknie rysowane i kolorowane kwiaty, nie sąż wiernem odwzorowaniem natury? Jej delikatnie cieniowane hafty są wzorowo wykonane. Uwielbia w Esperancie swego nauczyciela, opiekuna i towarzysza zabaw. Całe życie przepędzą z sobą tak jak dotąd bez wykrycia jednego błędu w sobie nie znając po za obrębem domowego swego ogniska żadnej innej roskoszy. Będą wierzyć w siebie wzajemnie jak w Boga i szanować się obopólnie...
— Więc niech się pobiorą! zawołała zwyciężona hrabina z oczyma pełnemi łez. Miłość, wiara i szacunek wzajemny... jak tego nie ma w małżeństwie jest tylko niewola, wstyd i rozpacz!...
Powstała, czując, że krzyk boleści całego jej życia wydobył się mimowoli wobec świadków. Zegar wydzwonił wpół do dziesiątej.
— Będziemy powracać przez górę, rzekła do mnie; w podziemiu moglibyśmy się narazić na spotkanie z Gastonem. Do widzenia! dodała podawszy obie ręce Salcédowi. Pocieszyłeś mnie pan i wróciłeś mi ufność i nadzieję. Niech Bóg pana zawsze błogosławi!
W tem uniesieniu zdawało się być jedynie uczucie macierzyńskie, ale Salcéde bladł i czerwienił się na przemian. Jego uczucie niczem dotąd nie stłumione, tlało w nim z młodzieńczą żywością. Patrzyłem na niego dziś tak jak wtedy, kiedy drżący i wzruszony podawał pierwszy raz na drodze do Flamarande ramię, wówczas szesnastoletniej hrabinie.
Wracaliśmy oboje z hrabiną prostą ścieżką dotąd mi nieznaną, ale im ciemniej robiło się na dworze, tem bardziej stawała się nieprzystępną. Ciemności zawsze się bałem, dla hrabiny żadna nie istniała przeszkoda, biegła szybko i pewnym krokiem, mówiąc, że tyle razy schodziła się w tych stronach z Gastonem, że żaden kamyczek nie jest jej obcy. Jakże ona jeszcze młoda! pomyślałem, a to tajemnicze macierzyństwo ileż dodaje jej romantyczności i uroku!
W tej chwili była rzeczywiście szczególnie rozmarzona.
— Co za wonna i świeża noc! mówiła do mnie. Pojmuję już teraz miłość Gastona i Salcéde’a do tych gór. Przewiduję, że nie zechcą rozłączyć się nigdy z sobą, ani też z miejscem, do którego przywykli. Jednakie mają nawyczki i upodobania! Roger to co innego, różni się od nich zupełnie, a życie moje związane jest z jego życiem. On jeden potrzebuje mnie najwięcej. Gaston rozsądny obejdzie się bez mojej opieki, Roger jak zostanie pełnoletnim, rzuci się w szalony wir używania. Nie mogę porzucić mego drogiego wulkanu dla pięknego, spokojnego jeziora. Salcéde utrzymuje, że stworzy mu szczęście, a my Karolu będziemy często przyjeżdżać dzielić z nim jego radości. Będę się starała, żeby i Roger zakosztował prawdziwego szczęścia i nauczył się je pojmować. Niestety! Jakiż nieoszacowany wpływ mógłby Gaston wywierać na swego brata. Salcéde musi mnie nauczyć, jak mam sobie z Rogerem postępować, bo ja go dotąd tylko kochać umiałam. A to nie dosyć, nieprawdaż Karolu?
Mówiła z takiem ożywieniem i swobodą o doskonałości Salcéde’a, że aż mnie to gniewało. Zapomniałem, jak niestosowną była chwila, i zacząłem mówić o projektowanem przez baronowę małżeństwie jej z Salcédem. Ani ją to zmięszało ani zadziwiło i widziałem, że musiała już nieraz nad tem rozmyślać; nie odpowiadała mi jednak, tylko zapytała jak baronowa wyglądała przy tej rozmowie. Niespokojny i na serjo wzruszony, zapewniłem ją o szczerem poświęceniu baronowej.
— Niech pani hrabina, dodałem, wypowie bez obawy co zrobić zamyśla.
Zatrzymała się w milczeniu zamyślona; naraz wskazała ręką w ciemności i rzekła stłumionym głosem: — Słuchaj! mówią o dwadzieścia kroków od nas, słyszę głos Gastona!
W istocie, Gaston szedł naprzeciw nas tą samą ścieżką i nie sam. Łagodny głos Karoliny odpowiadał mu. Dwoje zakochanych szło razem do „zakątka“. Nie, mówiła Karolina, nie pójdę dalej, gdyby mi przyszło usłyszeć, że pan Alfons się sprzeciwia, nie miałabym siły być dumną i rozpłakałabym się.
— Nie może się sprzeciwić, odparł Gaston, bo ja tylko od matki zależę; on powie tak z pewnością.
— Wolałabym umrzeć, aniżeli być przyczyną gniewu twojej matki, a może i obopólnego nieporozumienia.
Nie dosłyszeliśmy już odpowiedzi, bo nadchodzili, a myśmy musieli w bok ustąpić. Karolina tak blisko koło hrabiny przechodziła, że ta nie mogła się powstrzymać, przyciągnęła ją ku sobie i złożyła serdeczny pocałunek na jej czole. Karolina przestraszona, rzuciła się w objęcia Gastona, który zawołał: — Nie bój się, to moja matka!
Hrabina znikła tymczasem. — Ach! nie widziałam jej, rzekła Karolina! Gdzież ona? Takbym ją zobaczyć chciała!
— Nigdy! odpowiedział Esperance z mocą. Kochaj ją, nieznając jej! Ona zezwala, pójdź! Matko moja, nie widzę cię także, ale niech cię Bóg błogosławi. Uwielbiam cię!
Pociągnął za sobą swoją narzeczonę, a hrabina niezmiernie wzruszona wzięła mnie pod rękę. — Ach pani, mówiłem do niej, pojmuję już teraz niepohamowane usposobienie Rogera. Podobny do matki!
— Nie łaj mnie Karolu, odpowiedziała łagodnie, rzadko kiedy tracę głowę; tak często nadużywano pierwszego mego wzruszenia! Są w życiu chwile takiego zadziwienia i oburzenia, że aż nas rozum odbiega! Więc kiedy się nadarzy sposobność okazania swojej przychylności tym, którym chciało się przykrość wyrządzić!... nie mogłam inaczej postąpić!
— Czy pani się nie boi, żeby Karolina nie odgadła kim pani jesteś. Po kilku dniach cierpliwości, po odjeździe hrabiny, nie byłoby jej na myśl przyszło, kto jest ta niewidzialna matka.
— Gdyby nawet odgadła, zachowa to dla siebie. Pozwól mi ufać tym, których kocham.
Odprowadziłem ją aż do drzwi pokoju i poszedłem do Rogera pogrążonego we śnie głębokim.

LXV.

Nazajutrz wcześnie już byliśmy gotowi do odjazdu a przedtem jeszcze Michelin chciał przedstawić hrabinie całą swoją rodzinę. Przeszkodziłem temu jego zamiarowi wymawiając hrabinę znużeniem, i obiecałem mu, że po kilku dniach wypocząwszy w Montesparre, znowu tu będzie a wtedy zapozna się z nimi.
Salcéde i Gaston nie ukazali się nawet. Ambroży podpierał powóz nad znaną nam już spadzistością przy drodze do Flamarande. Kiedy on i parobcy mieli już zostać za nami, słońce wychyliło się z po za góry, rozprószyło mgłę i zobaczyłem że chłopcem który pomagał mu w podpieraniu powozu nie był kto inny tylko Esperance.
Chciał jeszcze raz pożegnać matkę i zobaczyć Rogera. Zdawało mi się, że powinienem mu w tem przeszkodzić i nie zdając sobie na razie sprawy z mego postępowania odsunąłem jego rękę mówiąc: — Dość już, jedziemy.
Ale wtedy on położył swoją małą ale żelazną rękę na mojem ramieniu i spojrzał mi groźnie w oczy. Czysto i dobitnie wycedził zwolna. — Na bok, służalcze! Jestem hrabia Flamarande.
Był to żywy portret hrabiego, w chwili wyniosłej pogardy i lekceważenia. Przestraszyłem się jak gdybym ujrzał widmo.
Zbliżył się do kocza gdzie siedziała hrabina z baronową i szybko jak błyskawica złożył pocałunek na ręce matki opartej o drzwiczki powozu. Roger, chciwy widoku krajobrazu siedział na koźle. Zobaczył dopiero Esperance’a zeskakując na ziemię, kiedyśmy zwolna jechali pod górę. Krzyknął z radości, wziął go pod rękę i poszedł z nim naprzód, jakby się bał być podsłuchanym przez kogo.
Bałem się żeby właśnie u celu cała moja praca nie poszła w niwecz. Podwoiłem kroku i aby upozorować moje natręctwo, zapytałem Rogera czy ma przy sobie klucze od swoich pakunków.
— Nie mam na honor, jeźliś zgubił, będziesz musiał porozbijać zamki. Odkądże ja mam pamiętać o moich rzeczach?
Miałem klucze w kieszeni, udawałem tylko że zajęty jestem szukaniem ich. Żadne słowo nie mogło ujść mojej uwagi.
— Więc poślubiasz twoją piękną Karolinę, mówił Roger, ale ileż ty masz lat?
— Dwadzieścia trzy, odpowiedział Gaston bez wahania.
— Dwadzieścia trzy? powtórzył zwolna zdziwiony Roger — czyś tego pewny?
— Tak jest.
— Czyś wpisany do konskrypcji?
— Bezwątpienia.
— I widziałeś twoją metrykę?
— Nie potrzebowałem jej dotąd.
— A widziałeś ją choć raz w życiu?
— Ani razu.
— Czy znasz twoich rodziców?
— Już pomarli.
— Oboje?
— Zapewne, ale dla czego mnie pan hrabia tak wypytuje?
— Co ci to szkodzi? Pytałem się wczoraj Michelin’a coś ty za jeden, ale mówił mi, że nie wie kto są twoi rodzice, zkąd jesteś i wiele lat masz! Nie rumień się mój chłopcze, tyś temu nie winien. Szanują cię i kochają tam gdzie jesteś; w tem twoja zasługa i chluba. Czy mogę ci oddać jaką przysługę?
— Dziękuję panu hrabiemu. Dzierżawa jest dobra, a zresztą nie jestem biedny, i nic nie potrzebuję.
— Jesteśmy już blisko granicy, jedź z nami do Montesparre. Pojedziemy oba na koźle. Ja będę powozić i będziemy gawędzić przez drogę.
— Nie mogę, panie hrabio, mnie w domu potrzebują.
— Zawsze tem się tłumaczysz!
— Mówię tylko prawdę.
— Cała rzecz w tem, że i godziny nie możesz żyć bez Karoliny.
— Prawda i to.
— No, bądźże mi więc zdrów.
— Czy na długo? zapytał smutno Esperance.
— Nie, w ciągu trzech dni powrócę. Pan Salcéde mi mówił, że dom jego otwarty dla mnie każdego czasu. Miło mi będzie biegać z nim po polach.
— A polować pan hrabia nie lubi?
— Lubię, ale nie chce mi się samemu nosić strzelby. Muszę sobie kogo znaleźć...
— Ja ją poniosę za panem hrabią, zawołał radośnie Gaston.
— Doskonale, trochę ty, trochę ja.
— Jeśli się pan bardzo nie zmęczy.
— Powiedz no mi jeszcze, dla czego umyślnie mówiłeś dziś rano żargonem prowincjonalnym. Lepiej odemnie mówisz po francusku.
— Nie mówiłem umyślnie, ale często wypada mi mówić z tutejszymi ludźmi tym językiem, przyzwyczaiłem się więc go używać.
Powóz hrabiny nadjechał i pani zobaczyła braci ściskających sobie ręce przy pożegnaniu.
Gaston przeszedł obok, uchyliwszy kapelusza, i spojrzeli na siebie tak wymownie, że w oczach ich można było wyczytać całą siłę ich uczucia.
Chciałem siąść na koźle obok Rogera i w rozmowie zbadać jego myśli, ale powiedział mi, że powóz nadto już obciążony, więc mogę się przesiąść do drugiego. Nie przemówił do mnie aż w Montesparre. Widocznie rozmyślał. Ale nad czem? Czy nierozważny okrzyk jego matki w kaplicy zastanawiał go tak bardzo?
W drodze i na miejscu udawał wobec matki wesołość, ale widziałem go często zamyślonym. Chciałbym był zawsze być przy nim, jak w Flamarande, ale nieszczęściem, czekał na niego w Montesparre własny jego służący, nie mogłem więc już być przy nim.

LXVI[8].

W Montesparre wiele się zmieniło od czasu, jak tam byliśmy po raz pierwszy. Wesołe tańce, muzyki, żarty i śmiechy ustały bezpowrotnie od czasu śmierci jedynaka baronowej, pochowanego w ulubionem jej ustronnem miejscu w parku, gdzie pod zwieszonemi cyprysami na marmurowym pomniku wyryte były wyrazy: „Anioł z Montesparre, lat piętnaście.“ Tam co rana chodziła baronowa, a potem cały już dzień zajęta innymi, z uprzejmością przyjmowała swoich gości. W ogóle mało osób u niej bywało i rzadko także wyjeżdżała odwiedzać sąsiadów.
Pani Flamarande zaledwie śmiała mówić z nią o swoich zmartwieniach, bo odpowiadała jej zaraz:
— Czem się trapisz? Wszak Gaston twój żyje, gdy ja utraciłam jedyną nadzieję mojego życia. Zawsze byłaś uwielbianą przez Salcéde’a, chociaż się o to nie starałaś, a mnie jako wynagrodzenie za wszelkie moje poświęcenia, ofiarowano uczucie spokojnej przyjaźni. Wtedy pocieszała ją pani Flamarande, że posiadała najlepszą, bo najtrwalszą cząstkę, i że w końcu zostanie panią Salcéde. Rozpoczynała się wtedy prawdziwa walka kobiecej wspaniałomyślności. Berta pracowała dzisiaj dla Rolandy u boku Salcéde’a, jak niegdyś Rolanda wspierała Bertę, aby urzeczywistnić jej marzenia.
Na wspólne te zabiegi patrzałem obojętnie, bo mnie przedewszystkiem zajmowała myśl o Rogerze. Po kilku dniach zdawało mi się, że zapomniał już o wszystkiem, ale przepowiednia pana Salcéde’a ziściła się. Nudziło mu się w Montesparre, i leciałby był na skrzydłach do Paryża. Zaledwie udało się matce wyperswadować mu, że powinien przynajmniej przez kilka pierwszych tygodni unikać zgiełku wesołego życia. Usłuchał ją i przyjął zaproszenie do Leville na polowanie, gdzie miał kilka dni zabawić.
Rodzina Léville była to ta sama, którą spotkaliśmy niegdyś jadącą do Montesparre na objad, kiedy to powóz nasz wywrócił się na drodze do Flamarande. Gdyby nie to spotkanie, bylibyśmy już nie wracali i nieszczęsny wypadek z 15. czerwca 1840 r. nie byłby miał miejsca.
Ponieważ Roger wybrał się na dni kilka, zdawało się hrabinie, że to najstosowniejsza pora do powtórnej wycieczki do zamczyska. Prosiła żebym jej towarzyszył, jakoż niezwłocznie po odjeździe Rogera oboje wybraliśmy się konno przez górę. Wyjechaliśmy o szóstej rano, byliśmy więc o ósmej na miejscu. Pani, pewna oględności Gastona, przyjechała otwarcie, bez żadnego ukrywania się. Była jeszcze przez kilka miesięcy opiekunką Rogera, nadała więc swemu przybyciu pozór spraw czysto majątkowych, jako prawdziwa właścicielka tej posiadłości.
Ambroży natychmiast odprowadził konie do stajni, a Gaston zajęty w swoim pokoju, wyszedł na nasze spotkanie jako uniżony i pełen uszanowania podwładny. Pani zajęła swój pokój, leżący właśnie nad pokojem Gastona. Michelin’y spiesznie przygotowali śniadanie, przy którem oboje narzeczeni usługiwali. W południe hrabina powiedziała, że nie przyjmuje już nikogo i zamknie się zmęczona w swoim pokoju, ale ja wiedziałem że poświęci ten czas wyłącznie na rozmowę z Salcédem i synem.
Zeszedłem na dół, by uporządkować rachunki z Michelin’em, a o piątej pani wezwała mnie do siebie. Widziała się z Salcédem i Gastonem, który nie mógł w żaden sposób zrozumieć, dlaczego Salcéde oddał mu cały swój majątek, kiedy mu uroczyście zaprzysiągł, że nie jest ani jego ojcem, ani krewnym. Nie wątpił ani na chwilę o prawdziwości słów Salcéda; kochał go tem więcej, a Karolinę poślubić zawsze było jego najgorętszem życzeniem; ślub jednak na jej żądanie musiał być odłożonym. Teraz ona chciała wypróbować swojego narzeczonego i postanowiła nie oddać mu ręki, póki nie pojedzie na cały rok do Paryża.
— Kto wie, czy nie będzie później tego żałował; człowiek z takim majątkiem i imieniem może się znakomicie ożenić. Byłam dumną z tego, że kochałam go bez imienia i majątku i że będzie nosił nazwisko mojego ojca. Dziś wszystko się zmieniło. Jeżeli wróci do mnie z tem samem przywiązaniem, zostanę jego żoną. Powiem memu ojcu, żem jeszcze za młoda i że życzę sobie rok jeszcze być zaręczoną, albo że pan Alfons sądzi Gastona za nadto młodym i że weźmie go z sobą do Paryża dla ukończenia nauk.
Hrabina, powtarzając mi jej słowa, unosiła się nad rozsądkiem i delikatnością uczuć Karoliny. Gaston po żywym oporze musiał uledz żądaniu swej narzeczonej. Postanowiono więc pobyt Salcéde’a z Esperancem przez całą zimę w Paryżu. Teraz szczęśliwa jestem, dodała hrabina, bo często widzieć go będę, przestałabym go jednak szanować, gdyby się zmienił w swoich uczuciach; ale to niepodobna!
— Jakże się zachowuje Karolina wobec pani hrabiny?
— Sama nie wiem co myśli, bo pytać się jej nie mogę: pamiętasz, kiedym ją uściskała na ścieżce, a ona chciała mnie rozpoznać w ciemnościach, Gaston powiedział jej „nigdy“. Jest mu posłuszną, i nie kusi się nawet o rozwiązanie zagadki.
— Ale mimo to zgaduje! jestem tego pewny!
— I ja tak sądzę; ale milczy i widzi we mnie tylko przychylną panią Flamarande, której służyć poczytuje sobie za zaszczyt. Tem więcej ją za to kocham.
— Pani jest za słabą w swojej nieograniczonej dobroci i gotowa jej kiedyś wszystko powiedzieć.
— Nie, Gaston sprzeciwia się temu, a on rządzi nami wszystkimi, mną i Salcédem.
Obiad przynieśli nam znowu oboje z Karoliną, i otaczali matkę taką czcią i staraniem, że po objedzie nie mogłem się powstrzymać, aby nie powiedzieć hrabinie, że jest szczęśliwą matką. Karolina nocowała z hrabiną, a Gaston pomagał mi się rozgościć w moim pokoju, jak gdyby przed czterema dniami nic między nami nie zaszło. Nie śmiałem mówić z nim o tem zajściu, czułem jakąś wyższość w całem jego zachowaniu i bałem się tego dziecka poniekąd. Mieliśmy się już rozejść po dziewiątej, nagadawszy się o gospodarstwie, kiedy gwałtowne pukanie w okno zatrzęsło mną do głębi. Poznałem rękę Rogera. Esperance otworzył, a Roger wdarłszy się po skale do okien pawilonu, wskoczył lekko na środek pokoju. Wybuchnął wesołym śmiechem widząc nasze zdumienie i wcale się moją obecnością nie zdziwił. Wiedział, że miałem po kilku dniach wrócić dla obliczenia się z dzierżawcą.
— Ale pan nie wiesz, że matka pańska jest tutaj, rzekłem do niego.
— Tem lepiej! pójdę się z nią przywitać.
Śpi i jest zmęczoną, bo przyjechała wierzchem.
— Niech więc odpoczywa. Ja pieszo przywędrowałem.
— Pan hrabia był w Léville, mówiła nam pani hrabina, zagadnął Gaston. Do biesa, piękny spacer!
— Nie dalej jak do Montesparre. Okolica prześliczna, wcale mi się droga nie wydała długą.
— Więc uciekłeś pan z Léville, odezwałem się znowu.
— Słowo honoru, jak tylko mogłem najprędzej.
Muszę wam opowiedzieć ten straszny dramat. Wyobraźcie sobie, ani myślałem, jak mnie zaprosili młodzi Léville, że Bóg ich opatrzył matką i trzema siostrami niepodobnemi nawet do boskich stworzeń. Przybywam do nich wczoraj po południu, stary natychmiast kazał mi obejść z sobą całą posiadłość i podziwiać ją! Do objadu nie uraczyli mnie nawet jedną rzodkiewką! Prawdziwi Prowantczycy jadają objad o piątej! Jeść mi się nie chciało, cieszyłem się więc, że będę się karmił widokiem świeżych i pięknych twarzyczek przy objedzie. Wtacza się najprzód stara, prawdziwa foka! No, to nic, pomyślałem sobie, w tym wieku trudno o inny egzemplarz; w tem wchodzi starsza córka — istny rak morski! Mniejsza o to, młodsza będzie ładniejsza. Zjawia się nareszcie: głowacz! Lęk mnie zbiera i rozmyślam, na co mi było porzucać śliczną jesień baronowej dla podziwiania tych obrzydliwych wiosenek. Nie ma sposobu uciec, podają zupę. Jem z oczyma utkwionemi nieruchomo w talerz. Piątek; objad postny, ryba śmierdząca, masło szczypie. Alem nie głodny, więc wszystko mi jedno; ale że ócz podnieść nie mogę w obawie, aby nie zobaczyć jakiej poczwary, wpadam więc w stan zupełnego odrętwienia. Trzy Gorgony naraz na jednego śmiertelnika to za wiele. Po stole, idę za młodymi do parku, ale na ćwierć mili w około nie czuć nawet zapachu cygar. Te śliczne damy nie znoszą tej woni. Wracamy do salonu. Foka, rak i Щgłowacz ruszają się jak niedźwiedzie. Sinieję ze strachu. Gram w szachy ze starym, straszydła stół nasz obsiadły i śmieją się jak miechy, bo wciąż przegrywam. Papa tryumfuje, synale chrapią na sofie, nareszcie przybywa proboszcz i ten mnie już ostatecznie wystrasza. Powiedziałem, żem dostał od mamy karteczkę, aby wracać jak najprędzej. Obiecuję jeszcze wyjść z nimi rano na polowanie, ale zapowiadam, że więcej nie wrócę. Ja nic nie zabiłem, oni to samo, słonce zaczyna zachodzić, widzę się nad brzegiem Jordanki, oddaję moją strzelbę i psa chłopcu, każę się kłaniać państwu, skaczę z skały na skałę, bo zdawało mi się że te trzy poczwary gonią za mną; mało karku nie złamałem. W Flamarande nie ma straszydeł, przeciwnie Karolinka jest piękną za trzy. Jestem kontent z tej przechadzki, ale głodny jak krokodyl jeźli Michelin opatrzy mnie jakiem jadłem, ogłoszę go cherubinem.
— Natychmiast, zawołał Esperance wesoło i wybiegł spiesznie z pokoju.
Gdym został sam na sam z Rogerem, zająłem się przygotowaniem łóżka w jego pokoju a przytem zbadać chciałem jakie ten trzpiot ma zamiary. Udałem że nie wierzę w te trzy poczwary w Léville i że młodego hrabiego przyciągnęły piękne oczy Karoliny do Flamarande. Nie wypierał się tego, chociaż wiedziałem, że nie to jedynie miał na myśli. Wypaliłem mu więc kazanie aby go zniecierpliwić. Ale nie umiał ani udawać ani się hamować.
— Idź do djabła z twemi morałami, nie potrzebuję ich wcale zawołał szorstko. Wiesz dobrze, że nie powinienem nawet myśleć o Karolinie; ale ciebie bratku muszę ostro przesłuchać i zapytuję czy Esperance jest twoim synem?
Cóż to pana obchodzi?
— Powiedz mi prawdę, pod słowem honoru, stary sfinksie, odpowiadaj!
— A jeżeli nie mogę odpowiedzieć?
— Możesz. Jeżeli Esperance jest twoim synem, przyjmuję go jako mego przyjaciela i towarzysza, a jeźli jest synem mojego ojca, uważam go za brata.
— Zkąd to panu do djabła przyszło do głowy?
— Daremnie czas tracisz na wymijaniu moich pytań. Oszczędź sobie tej komedji, wszak ty przyniosłeś tu cztero czy pięcioletnie dziecię i podrzuciłeś w żłobie w stajni.
— Ja?
— Tak ty! Karol Louvier — eks-kamerdyner mego ojca zrobił to z jego wyraźnego rozkazu.
— Któż panu mógł opowiedzieć taką bajkę!
— Nie chcesz się przyznać do niczego? Obejdę się bez twojej spowiedzi. Wyspowiadam Esperance’a a ty możesz się przysłuchiwać jeźli ci się podoba.

LXVII.

Esperance powracał z kolacją dla Rogera, ustrojony w fartuch z zawiązaną z przodu kokardą. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc na niego, choć w tej chwili nie było mi bardzo wesoło. Roger rozśmieszony także, zapytał go czy to Karolina tak go ustroiła. — Nie, Karolina jest na wieży przy pani hrabinie, odpowiedział, to matka Zuzanna chciała mnie upiększyć żeby godnie wystąpić do usług pana hrabiego. Chciała jeszcze żebym włożył białe bawełniane rękawiczki, zostawione tu niegdyś przypadkiem, kiedy usługiwano do stołu obojgu państwu. Są w mojej kieszeni, czy mam je włożyć?
— Zapewne, odpowiedziałem, to niezbędnie potrzebne, ale przy rękawiczkach fartuch niepotrzebny.
— Tak? to śmieszne? a więc precz z fartuchem! i zaczął zakładać dwa razy większe od swoich rękawiczki. — Jeszczem się do tego nie włożył, panie hrabio, ale nauczę się prędko.
— Czego się chcesz uczyć? rzekł Roger, połykając żarłocznie zupę — rzemiosła lokajskiego?
— Tak jest, aby módz usłużyć panu.
— Chcesz być moim lokajem?
— Tak jest, ale wtedy tylko, kiedy pan do nas przyjedziesz.
— A gdybym ja chciał zabrać cię ze sobą?
— Gdzież to?
— Do Paryża, wszędzie.
— To niepodobna.
— Z powodu Karoliny?
— Najprzód, a potem dla innych jeszcze przyczyn.
— Dlaczegóż to?
— Pan Alfons wiem że ztąd nie wyjedzie, a starzy Michelin’y i ich córki potrzebują mieć kimś się wyręczyć. Michelin kupił teraz dobra i wiele czeka mnie zajęcia. Zresztą Ambroży, którego pan hrabia jeszcze nie zna, a który jest moim przyjacielem... nareszcie ten kraj tak smutny dla pana hrabiego, a dla mnie najpiękniejszy w świecie, to wszystko mnie wstrzymuje.
— Więc czujesz się tu szczęśliwym?
— Bardzo.
— To szczególne. Pierwszy raz widzę człowieka zupełnie zadowolonego. Nie skarżysz się na nic w życiu?
— Na nic i na nikogo.
— Przecież... a twoi rodzice...
— Stworzyli mi szczęście. Życie uczciwe jest pięknym darem nieba.
— A jeżeli uczciwem być nie może?
— To od nas zależy. Rozum i odwaga przezwycięży wszystko.
— Nie jestem takim jak ty filozofem. Nie zawsze czuję się szczęśliwym.
— Pan? zawołał Esperance głosem wyrzutu i zadziwienia.
— Tak, ja, odpowiedział Roger, utkwiwszy w nim badawcze spojrzenie. Mimo wysokiego stanowiska i tkliwych około mnie starań najlepszej matki, miałem bardzo wiele przykrych i smutnych chwil w życiu. Czy nie mówiono ci nigdy o hrabi Flamarande?
— Bardzo mało. Raz tylko widziano go tutaj.
— Otóż widzisz. Był to człowiek niezaprzeczenie zasłużony, ale dziwak i nie lubił dzieci...
— Ach! przerwałem Rogerowi, przecież ojciec kochał pana!
— Milcz! nie masz tu głosu, odpowiedział mi szorstko. Wiem wiele rzeczy, znanych może i temu chłopcu także. Esperancie, słyszałeś kiedy o młodym Gastonie Flamarande?
— O Gastonie — pasterzu? zapytał Esperance z wzrokiem spokojnie utkwionym w Rogerze?
— Nie, nie o tym ze znanej legendy; o innym Gastonie, moim bracie.
— To dziecko, które wkrótce po przyjściu na świat utonęło w Loarze? Tak, mówiono tu długo o tem nieszczęściu. To on się Gaston nazywał?
— Nie wiedziałeś o tem?
— Nie, odpowiedział Esperance, który prawdopodobnie pierwszy raz usłyszał prawdziwe swoje imię.
— Otóż, mówił Roger dalej, matka moja opłakiwała długo jego stratę i długie lata szukała za nim a ojciec mój ani płakał ani szukał go... najlepszy dowód, że nie kochał bardzo swoich dzieci. — To wszystko przypominam sobie doskonale, dodał zwracając się ku mnie.
— Śniło się chyba panu, odpowiedziałem, za małym jeszcze pan byłeś...
— Tak, w Sévines, odparł z mocą, przyznaję, ale później Wzrastałem przy nieustannie płaczącej matce i przysłuchiwałem się rozmowom moich bon. Tym ludziom się zdaje, że dziecko nic nie słyszy i nie uważa.
Rozmowy te zanadto były tajemnicze, ażeby nie zwróciły uwagi ciekawego chłopca. Mówiono, pamiętam, o jakimś cudownym koniu, Zamorze, który uniósł to dziecko daleko w świat. Cóż robisz takie głupie miny Karolu? Zdaje się i ty sobie coś przypominasz.
Upadłem na duchu... Esperance chciał wyjść.
— Zostań, zawołał Roger.
— Jużem to niepotrzebny, pójdę po czarną kawę.
— Wracajże natychmiast!
— W tej chwili.
Wyszedł, zaledwie zdołając ukryć swoje wzruszenie.
— Ależ to szaleństwo, co pan wyrabia! zawołałem. Rozmarzasz pan głowę temu chłopcu i samochcąc robisz sobie z niego nieprzyjaciela twoimi nieuzasadnionymi wnioskami.
— Moimi wnioskami! zawołał z ogniem. Przysięgniesz mi w tej chwili, bez wahania, że on nie jest Gastonem Flamarande!
— Ale pan, zawołałem z równą energją przysięgniesz także bez wahania, że bez żadnego żalu ustąpisz innemu swój tytuł hrabiego i połowę swego majątku?! Myśl pan sobie, co się panu podoba. Prawda czy fałsz, znajdujesz się pan bądź co bądź wobec romantycznego faktu, który może zagrażać panu utratą połowy majątku i serca pańskiej matki.
— Wiem o tem, odpowiedział, uderzając pięścią o stół. Podział macierzyńskiego uczucia już się spełnił! Czyż nie słyszałeś krzyku boleści matki mojej w kaplicy? Trzymałem ją w objęciach, a ona mnie nie widziała, tylko wyrywała się naprzód bez pamięci i wołała: syn mój, dziecię moje! Więc wie, że jest nas dwóch i ja muszę się zgodzić na to!
Oczy jego przy tych słowach napełniły się łzami. Ugodziłem go w najsłabszą stronę. Esperance miał nadejść, nie było czasu przekonać go w kilku minutach, chciałem więc wstrzymać przynajmniej pierwszy gwałtowny wybuch.
— Pomyśl pan jaką sprawiłbyś boleść swojej matce, gdyby się pokazało, że karmisz ją pan własnemi mrzonkami. Sam byłbyś pan na śmieszność wystawiony.
— Powtarzasz mi słowa mego guwernera. Wiem, że zanadto jestem prędki i daję się powodować pierwszemu wzruszeniu. Więc i matka sama nie jest pewną, czy Esperance jest tym dawno opłakiwanym synem?
— Gdyby tego była pewną, dla czegożby nie powiedziała panu wobec wszystkich: Uściskaj twego brata!
— Otóż to właśnie, odrzekł Roger z wyrazem wielkiej boleści ukrywając twarz w dłoniach: dla czego mi nie chce tego powiedzieć? ciebie o to pytam. Wstał, popatrzył na mnie i zawołał: Idź precz z twoim złośliwym uśmiechem. Wynoś się, chcę być sam.
Nie usłuchałem go. Esperance wszedł z czarną kawą. Roger upadł na krzesło i płakał.
— Czy pan hrabia cierpiący, zapytał mnie po cichu.
— Tak jest, często cierpi na zawrót głowy.
— Kawa, najlepsze na to lekarstwo: Napij się pan, póki gorąca; to pana pokrzepi.
Roger rzucił się niecierpliwie. Gaston zobaczył jego łzy, odtrącił mnie a obejmując go rękami rzekł łagodnie. — On cierpi, ma wielkie zmartwienie! Panie hrabio, mój drogi panie, co ci to!?
— Co ci do tego, odparł Roger ostro.
— Bardzo mnie boli pańskie zmartwienie.
— Zkądżeż to znowu?
— Bo kocham pana.
— Za cóż mnie kochasz, zkąd ci się to bierze?
— Bo widzę w hrabi mego drogiego i dobrego pana.
— Twego pana, głupcze! Czyż są jeszcze panowie na świecie?
— Są ci, którym się służy z roskoszą, bo się ich kocha.
Roger przesiadł się w tej chwili naprzeciw lustra. Na stole przed nim stały dwie zapalone świece, spojrzał w pochyło zawieszone zwierciadło, gdzie odbijała się postać jego i stojącego za nim brata. Długo wpatrywał się nieruchomo w twarz Gastona, naraz przyciągnął mnie do siebie i rzekł stłumionym głosem: Patrz, twój uśmiech był nikczemny. Patrz, mówię ci, żyjący portret mojego ojca stoi przed tobą! Wskazał na zwierciadło. Spojrzałem — krew zastygła mi w żyłach. Oświecony dwoma świecami Esperance w zapylonem zwierciadle był podobny jak dwie krople wody do nieboszczyka.
— To w skutek fałszywego odbicia światła, odpowiedziałem. Obróć się pan a to złudzenie zniknie.
— Niech będzie i tak, zostaw mnie z nim. Muszę go zbadać, czy wie o czem. Twoja obecność go mrozi, ze mną będzie szczerszy.
Usunąłem się do sąsiedniego pokoju i zamknąłem za sobą stare popękane drzwi, przez które wszystko dokładnie słyszeć i widzieć mogłem.
— Napijże się pan kawy, rzekł Esperance do Rogera, jak tylko wyszedłem. Tak wesół byłeś pan przed chwilą, a teraz Co panu brakuje? Co począć, aby rozweselić pana?
— Trzeba mi być posłusznym, odpowiedział Roger ostro.
— Słucham rozkazów.
— Idź, przynieś mi innej kawy, ta zła. Nie, dobra, wróć się. Dołóż drzewa na kominek, — nie potrzeba, wyjm polana. Gorąco.
— A teraz? spytał Gaston wypełniwszy z największą uległością te sprzeczne i kapryśne rozkazy.
— Teraz, rzekł rozrzewniony Roger, twoja służba skończona.
— Czy mam wyjść?
— Nie, usiądź na mojem miejscu, teraz ja będę sługą, a ty panem.
Posadził go przemocą na krześle, a sam przewiesił serwetę przez ramię i głosem kelnera w restauracji zapytał:
— Czem służyć mogę jaśnie panu? Przedewszystkiem musisz mi mówić ty!...
— Podaj mi kawę, rzekł uśmiechając się Gaston.
— Służę panu hrabiemu, oto jest. Czem jeszcze służyć jaśnie panu?
Gaston się roześmiał. — Już dosyć tego, rzekł i chciał powstać. Roger zatrzymał go.
— Niech pan hrabia pozwoli mi usiąść przy sobie.
— Proszę cię, odpowiedział Gaston, kontent, że może się to raz skończy.
Roger usiadł obok niego z prawej strony, wziął szklankę z wodą, trącił nią o drugą stojącą przed Gastonem i rzekł:
— Pijmy, teraz jesteśmy już sobie równi. Zrzuć to! i ściągnął z rąk jego rękawiczki i rzucił w ogień. Teraz, gawędźmy jak przyjaciele. Przepraszam, że zrobiłem cię na chwilę moim sługą. Chciałem wypróbować twoją przyjaźń i dobre serce.
— Próba ta była mi bardzo słodką, odparł Esperance i życzę sobie, aby nigdy nie ustawała.
— Teraz będziemy już sobie, usługiwać nawzajem.
— Na dziś, zgadzam się, ale dłużej, nigdy. Powiedzianoby, że panu brak dumy, a ja nadto poufały.
— To i ty masz przesądy?
— Nie mój to wymysł; ale musimy wszyscy ulegać przesądom, narzuconym nam przez innych.
— Bardzo dobrze, ale gdyby między nami oprócz równości wykształcenia była równość majątku i urodzenia?
— Być może, odparł Esperance, bo jestem dzieckiem rodziców nieznanych; ale ani ja, ani pan nie jesteś tego pewny. Matkę moją widziałem w ubraniu wieśniaczem, a ojca nie znałem nigdy.
— Jakże się nazywa twoja matka?
— Moja matka, więcej wiedzieć nie potrzebuję.
— A gdzie mieszka?
— To jej tajemnica, w którą się wdzierać nie mam prawa.
— Można się przebrać za wieśniaczkę. Nie zdaje ci się kiedy, że jestem twoim krewnym?
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Nie zdaje mi się.
— A gdyby mnie się tak zdawało? — zapytał Roger.
— Gdzież dowód na to?
— Gdybyś chciał mi pomódz, kto wie, możeby się znalazł... Przypomnij sobie dobrze. Nie pamiętasz nazwiska twojej mamki?
— Nie pamiętam nawet, czy miałem kiedy mamkę.
— Kto cię tu przyprowadził?
— Nie wiem; nikt tego nie umiał powiedzieć.
— Mnie mówiono że Karol Louvier, którego tak dobrze znasz jak ja.
— Nikt mi tego nie powiedział.
— Zawołaj go, zapytamy się.
— Nie! zawołał Esperance z silnem postanowieniem; nie chcę wiedzieć o sobie; mówiłem już, że urodzenie moje jest tajemnicą mojej matki; zakazuję komukolwiek dotykać tej materji.
— Ale muszę w twoim i jej interesie zedrzeć raz tę zasłonę.
— Nie masz pan prawa do tego, panie hrabio! Jakto? gdyby nawet chodziło o przywrócenie ci majątku i imienia?
— Gdyby nawet chodziło o życie! Nie mówmy już o tem nigdy!
— Posłuchaj mnie jeszcze. Gdyby chodziło o przywrócenie szczęścia i spokoju twojej matce, opłakującej cię dotąd nieustannie?
— Matka moja nie martwi się już i nie będzie się więcej martwić z mojej przyczyny.
— Mylisz się; każdym razem, kiedy cię opuszcza, bardzo się martwi. Szczęściem jej całem byłoby żyć przy tobie; nie chcesz więc pomódz mi uczynić ją szczęśliwą?
— Czyż mogę w tem pomódz panu hrabiemu? zapytał drżący i wzruszony Gaston?
— Nie ukrywaj tylko nic przedemną, a będzie dosyć.
— Pan mnie dręczysz, panie Rogerze, przysięgam, że nic nie wiem!
— Kłamiesz! zawołał Roger ściskając obie jego ręce. Wiesz przynajmniej, że mamy oba jedną matkę!
Gaston czerwieniał i bladł, wstał jakby chciał uciec, ale upadł napowrót na krzesło: — Bóg jeden wie, wyszeptał, ale myślę, że tak nie jest. Kto to panu powiedział?
— Ktoś, co wiedział dobrze, człowiek co mnie wychował, mój zacny nauczyciel, ksiądz Ferras.
To odkrycie ugodziło mnie jak piorun; straciłem głowę, wszedłem gwałtownie i zawołałem: — To niepodobna, pan hrabia przekręcasz istotną prawdę. Uczciwy człowiek nie byłby zdradził tajemnicy jego rodziców. Pan Ferras nie powiedział panu tego!
— Aha! odparł z okrutną ironią Roger, a ty uczciwy człowieku, podsłuchujesz pode drzwiami? Nie wiedziałem żeś zdolny do tego i utwierdzasz mnie tylko w przekonaniu, żeś zawsze kłamał przedemną.

LXVIII.

— Szydź pan sobie ze mnie, zawołałem namiętnie, ale ust mi pan nie zamkniesz. Odeprę wszelką potwarz rzuconą na pańską rodzinę!
— Honorowi mojej rodziny nic tu nie uwłacza panie Karolu. Od pana nie będę się uczył szanować moich rodziców, a właśnie twoje wątpliwości są dla nich zniewagą. Prosiłem pana, żebyś wyszedł i nie wracał bez pozwolenia.
— Nie wyjdę, odparłem stanowczo, czuję, że nic już nie mam do stracenia. Uderz mnie pan i znieważaj. Nie wyjdę, póki się nie dowiem, jaki cel miał pan Ferras wszczepiając w tak młode serce niewiarę w uczciwość pańskich rodziców.
Roger chciał rzucić się na mnie z wściekłością, ale Gaston powstrzymał go i uspokoił.
— Pan Karol ma słuszność, trzeba go słuchać, on tylko pełni swój obowiązek. Tu nas jest za wiele, więc wyjdę.
— Nie! zostaniesz, odparł Roger, twoim obowiązkiem jest także słyszeć mnie usprawiedliwiającego naszych rodziców, których ten stary nędznik udaje, że broni.
Zapukano do drzwi. — Gaston otworzył — To Ambroży, rzekł, czego chcesz mój stary? czy ci gorzej?
— Nie, odpowiedział Ambroży, nie pozwoliłbym sobie tu wchodzić, ale sypiam zwykle na dole, a że ten pokój leży właśnie nad moją izbą, każde słowo słychać kominem. Gdyby tam był kto inny, mógłby z całej tej rozmowy brzydki zrobić użytek. Ja wiem wszystko, bo używano mnie często do tych spraw, ale pozwoli mi hrabia tu zostać i posłuchać, kto to jest ten ksiądz Ferras, o którego istnieniu nic nie słyszałem. Jestem wierny rodzinie pana hrabiego jak stary pies domowy i posiadam całe zaufanie pani hrabiny.
— Przejdźmy więc do mego pokoju, rzekł do Ambrożego Roger, ściskając mu ręce.
Wziął jeden lichtarz, ja drugi i poszliśmy do sąsiedniego pokoju. Roger blady jak trup usiadł w fotelu, zmusił Ambrożego do zajęcia obok stojącego krzesła, a Gaston od czasu przybycia Ambrożego zdawał się jeszcze więcej zaniepokojonym.
— Nie pojmuję, zaczął Roger, jak taka prosta i naturalna rzecz ujść mogła baczności wszystkich. Wiecie, iż ojciec mój pomimo wysokiego rozumu i wykształcenia miał napady choroby umysłowej, spowodowanej rozdęciem wątroby. Najsławniejszych lekarzy pytałem bez wymieniania osoby o objawy podobnej słabości, i powiedzieli mi, że szczególnie cierpiąca wątroba sprawia chwilowy obłęd i sprowadza dziwaczne myśli i zamiary, a nawet wstręt niepokonany do różnych rzeczy lub osób. Otóż ojciec mój miał wstręt do dzieci, a nieszczęściem jego pierworodny syn przyszedł właśnie na świat podczas silniejszych napadów tej słabości. Zapisał go więc w księgi cywilne pod nazwiskiem Gastona Flamarande, kazał go zanieść do swego pokoju, tam przemawiał do niego w sposób dający najpewniejsze świadectwo chwilowego pomięszania rozumu, a potem kazał panu Karolowi Louvier wywieźć go. Muszę przyznać, że pan Karol zrobił to w najlepszym zamiarze. Bał się o dziecko, któremu pan jego mógł w przystępie szaleństwa zrobić coś nieskończenie gorszego, i zajął się szczerze tem biednem niemowlęciem. Wynalazł mu dobrą mamkę i zawiózł z nią razem na południe. Zapłacono jej dobrze, ale później, zapłacona lepiej, wyznała prawdę. Jakże, czy prawdę mówię panie Karolu?
Nie mogłem zaprzeczyć w obecności Ambrożego. Spuściłem głowę, a Roger ciągnął dalej:
— Mój ojciec, przyszedłszy do stanu naturalnego, nie chciał nic złego zrobić swemu dziecku. Dostarczał mu wprawdzie tylko rzeczy koniecznych, ale koniec końców, dostarczał; później namówiony przez Karola, pozwolił zawieść go tutaj i zostawić na opiece uczciwych ludzi. Dla usprawiedliwienia swojego postępku zostawił Karolowi własnoręcznie podpisane zeznanie, że jedynie przez wzgląd na zdrowie swego dziecka, aby go ochronić od dziedzicznej choroby swoich przodków, życzy sobie, aby był wychowywany na wsi, przez ludzi prostych, wolnych od najmniejszej zniewieściałości. To zeznanie istnieje dotąd w w rękach pana Karola.
— Zkądże pan hrabia z taką pewnością może twierdzić o tem?
— Ale nie przeczysz, żeś go miał w przechowaniu. Mamka żądała wyjaśnienia w obawie, czy nie wciągnięto jej mimowolnie w sprawki występne i byłeś zmuszony pokazać jej to zeznanie. Ja skończyłem, resztę wie Gaston i Ambroży. On wie, że matka moja, której kazano wierzyć, że dziecko z mamką utonęło w Loarze, nie dała się przekonać i nie pocieszyła się, póki ja na świat nie przyszedłem. Śmiertelnie była chora po stracie Gastona, musiano więc zostawić jej drugie dziecię i pozwolić jej samej go karmić. Byliśmy we Włoszech; ojciec mój był wtedy zdrów, więc kochał mnie, pókim był mały, ale później odjechał od nas i prawie zapomniał o mnie. To drugi dowód, że choroba znowu wzięła gorę nad jego wolą. Nie mówię więc to dla tego, aby się żalić na niego, ale aby usprawiedliwić postępek jego z Gastonem. I mnie był by ten los nie minął, gdyby nie obawa o życie mojej matki. Nie zrobił testamentu, więc wnoszę, że poruczył wszystko opatrzności boskiej, zadowolony oddaleniem swego starszego syna i dobrowolnem opuszczeniem młodszego. Widocznie uwziął się nie mieć dzieci, pomimo że był ojcem, teraz trzeba matce naszej powrócić szczęście. Czyż nie należy jej się to wynagrodzenie za męczarnie dotychczasowe? Widzisz aż nadto dobrze, że nie powinieneś się dłużej opierać i obawiać się odsłonienia prawdy. Karolu... mój stary Karolu, którego przepraszam za takie niegrzeczne obejście z mojej strony, cenię cię bardzo i kocham, ale szalonym jesteś, jeźli ci się zdaje, że prawda mnie zaboli. Co się miało stać, to się stało. Odkąd pamiętam że żyję, wiem o istnieniu Gastona. Jego los tragiczny był legendą mojego dzieciństwa. Kiedy matka przekonała się, że pierwszy syn jej żyje, widziałem jej łzy, radość, niepokoje i tajemnicze wydalanie się z domu. Kiedym chciał mówić z nią o tem, kazano mi milczeć, aby jej nie rozdrażnić i przywykłem później do tego tajemniczego milczenia. A teraz powiem wam jak odkryłem prawdę.
— Milczałem, ciekawy czy udowodni tozsamość Esperance’a z Gastonem. Ambroży niepewny, patrzał w ogień a Gaston oprócz tego, że wiedział kto jest jego matką, nie mógł przeczyć niczemu, bo sam nic zgoła nie wiedział. Widziałem tylko radość w jego oczach, kiedy Roger matkę usprawiedliwił.
— Powiem wam — ciągnął dalej — kto był p. Ferras, którego ty nawet Karolu nie znasz, pomimo żeś lat dwanaście mieszkał z nim pod jednym dachem. Nigdy nie miał do ciebie wielkiego pociągu, nie ufał ci zapewne dla tego, żeś go musiał ciągnąć za język a on nie lubił się z wszystkiego spowiadać. Nie pochwalał on twego pośrednictwa w sprawie Gastona. Nie odmawiał ci uczciwości i dobrego serca, ale uważał, że nadto byłeś oddany ojcu, aby szczerze służyć sprawie mojej matki. Nie wskrzeszał jednak w mojem sercu pamięci o moim bracie, którego przyszłość uważał za straconą. Przed piętnastu dopiero dniami, kiedyśmy w Odessie odebrali telegram o śmierci mojego ojca, zmienił się do nie poznania i on, co dotąd nigdy mnie o nic nie łajał, wziął się do mnie na ostro, gromił mnie otwarcie za moją lekkomyślność i rozrzutność i zapowiedział, żebym nie marzył nawet, że wejdę w posiadanie całego majątku. Pomału, zwolna zbijając wszelkie moje odpowiedzi i widząc do jakiej niecierpliwości doprowadzały mnie jego uwagi, (bo przyznaję, że w nadziei rychłej pełnoletności chciałem się go pozbyć) czuł się w obowiązku, za co niech go Bóg błogosławi, jednym zamachem zwrócić całą moją uwagę do poważniejszego zastanowienia się nad samym sobą. Zapytał mnie, czy mam na to pewny dowód, że jestem jedynakiem. Zapytanie to otrzeźwiło mnie. Przypomniałem sobie Gastona i różne okoliczności towarzyszące jego zniknięciu. Obarczyłem pana Ferras pytaniami. Długo czekałem na odpowiedź. Widocznie wolał mnie badać bez końca. Nareszcie kiedy już czytał w mojem sercu i miał pewność, że istnienie drugiego brata napawa mnie radością, a nie jak sądził niechęcią i zazdrością, powiedział mi wszystko, ale kazał przysiądz, że sprawdzę jego dowody osobiście, i zobaczę wpierw mego brata własnemi oczyma, nim go oddam mojej matce. Nie wątpił, że pierwsza powie mi o nim, ale przypuszczał, że będzie się bała wzniecić zazdrość w mojej duszy. Zacny ten człowiek nie mylił się. Zazdrość walczyła we mnie jakiś czas z serdeczną radością, ale kiedy mi opowiadał o całem życiu męczeńskiem mojej matki, uczucie to znikło bezpowrotnie. Potem zobaczyłem i pokochałem Gastona, spieszyło mi się, żeby powiedzieć matce o tem szczęśliwem odkryciu, ale Ferras kazał mi czekać mówiąc, że matka sobie tego nie życzy. Teraz już dłużej czekać nie chcę i nie będę. Wiedziałem w Montesparre, że matka ma jakąś przyczynę, dla której nie chce mi nic powiedzieć. — To jedno tylko mnie dręczy! Powiedzcie mi dla czego? Gastonie, Ambroży, Karolu, powiedzcie mi, bo musicie to dobrze wiedzieć. Zaklinam was!
Nikt mu nie odpowiadał. Gaston wzruszony i niepewny, Ambroży bał się złamać przysięgi, ja zaś nie chciałem za żadną cenę zasiać w sercach obydwóch jakiegokolwiek podejrzenia.
Roger zniecierpliwił się tą ogólną ciszą. — Wiem już, zawołał, boicie się żebym nie żałował mego tytułu do połowy majątku. Wiecie, że byłem lekkomyślny i posądzacie mnie o nikczemne uczucia! Wmówiono to nawet w moją matkę! Jakaż to straszna kara za pierwsze błędy młodości! Jakaż to nauka dla mego niedoświadczenia — przysięgam, że skorzystam z niej na przyszłość, ale teraz serce mi pęka.....
Biedne dziecko zalało się łzami, a Gaston uniesiony niepokonanem uczuciem, rzucił się w jego objęcia wołając. — Nie, nigdy nie wątpiłem o tobie.
Uściskali się z uniesieniem, Ambroży się rozpłakał. Wstał, i przejęty uroczystością chwili rzekł zwolna i dobitnie: — Słusznie, bardzo słusznie, nawet pięknie, panie Rogerze. Masz pan szlachetną duszę swojego brata; tak jest, bo on jest pańskim bratem. Przysięgam, że wszystko co panu powiedziano, jest prawdą.
Roger uściskał za to Ambrożego. Czułem, że teraz na mnie przyjdzie kolej, wyniosłem się więc cichaczem.
Uciekłem do kaplicy, od której klucze miałem przy sobie i tam na grobie hrabiego robiłem sobie gorzkie wyrzuty. Prawdziwe przyczyny pojedynku z Salcédem nikomu dotąd nie były znane; utwierdziły tylko nieprzyjaznych hrabiemu w mniemaniu, że tak jak często przedtem musiał mieć jakieś błahe tylko powody. Wszyscy go mieli za szalonego, a imię Salcéde’a w historji wygnania Gastona nie będzie nawet wymówione. Wszystko więc stracone! Opinja publiczna, świadoma przykładnego i poważnego życia pani Flamarande będzie po jej stronie i bez obawy wprowadzi w świat starszego swego syna.
Ja jeden tylko miałem pewność, i dowód jej niewierności był w mojem ręku. Ksiądz Ferras i Ambroży nie przypuszczali nawet, że jest winną, a baronowa nadto była szlachetną, żeby chciała jej szkodzić.

LXIX.

Zdawało mi się, jakoby z pod marmurowego pomnika odzywał się ponury głos nieboszczyka: „Zdradziecki sługo! takżeś to wypełnił ostatnią moją wolę, dotrzymałeś przysięgi danej mi na śmiertelnem łożu?“ Włosy powstały mi na głowie i uciekłem napowrót do Rogera, u którego nikogo już nie zastałem. Chodził po pokoju z cygarem w ustach i zobaczywszy mnie wchodzącego, zagadnął:
— Przyszedłeś nareszcie. Nie chciałeś oddać świadectwa prawdzie. Powiedz mi teraz kiedy sami jesteśmy, co cię skłoniło do tej ucieczki?
— Chciałeś pan wymódz na mnie zeznanie, że pański ojciec był obłąkany. To nie jest prawdą i nie mogłem potwierdzić kłamstwa.
— Nie powiedziałem, że ojciec mój był obłąkany; chwile rozstroju umysłowego mieli najuczeńsi i najszanowniejsi ludzie. Nie było więc nic uwłaczającego pamięci mego ojca w mojem powiedzeniu.
— Myśli pan, że wszystkim się to tak wyda?
— Prawda zostaje prawdą na zawsze.
— Nie, panie Rogerze. Nieraz fałsz zwycięża prawdę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Wiesz, że i ty dziwnie wyglądasz. Miałem cię zawsze za fiksata.
— Wnosisz to pan ztąd, że szukałem śmierci w Menouville. Zawsze ogłaszają warjatem tego, kto cierpienia swoje chce skrócić.
— No, no, rzekł Roger biorąc mnie za rękę, żałowałem cię szczerze — powierz mi tajemnicę twego zmartwienia.
— Nigdy! Czyż wszystko nie stracone! Nie uznałżeś pan Esperance’a za swego brata, nie zapytawszy mnie o radę?
— Tu nie ma się co radzić nikogo, sąd przyzna mu jego prawa, nie moja w tem zasługa. Metryka jego jest w Sévines, a aktu zejścia nigdzie nie ma. Wszystko więc w porządku.
— Teraz zależysz już pan od niego, boś go sam postawił na tej drodze — dotąd nie wiedział, kim jest.
— Nie byłoż to moim świętym obowiązkiem?
— Trzeba było matce zostawić ostateczne rozwiązanie sprawy.
— Matka bała się mnie przerazić tą wiadomością i ociągała się. Ale jutro wszystko się skończy, ja sam powrócę jej starszego syna.
— Czy to już postanowione?
— Tak; rano pójdziemy do niej oba.
— A jeźli to postanowienie jest wprost przeciwne jej woli?
— To niepodobna. Nie ma mowy o tem.
— A gdybyś pan spróbował zapytać się jej pierwej i pokazałoby się, że sobie tego wcale nie życzy?
Roger popatrzył na mnie badawczo i zaczął szybko chodzić po pokoju.
— Wiem już, rzekł zatrzymując się, matka moja nie chce wobec nas ganić naszego ojca i nie życzy sobie, żeby w oczach ludzi uchodził za szaleńca. Ale nie ma sposobu zaprzeczyć temu, chyba.......
— Chyba, pochwyciłem z przekonaniem ale nierozważnie, chyba, że wygnanie Gastona zechcą złożyć na karb jakiego podejrzenia zazdrości nieuzasadnionej zapewne! dodałem, widząc, że usta Rogerowi pobladły. — Zazdrość czyni nas często niesprawiedliwymi, to więcej namiętność niż choroba. Ale powiedz mi pan, dla czego upierasz się koniecznie, żeby wszystkie wróble na dachu wyśpiewały nieszczęsne familijne przywary lub umysłowe cierpienia ojca pańskiego...... Roger uspokoił się na chwilę.
— Gdyby nawet ojciec mój zazdrosnym był o najpiękniejszą i najdoskonalszą z kobiet, przypuszczam! ale trwać lat dwadzieścia w takiej namiętności pomimo najcnotliwszego jej życia i nawet w godzinie śmierci nie przywołać do siebie starszego syna, to nie do darowania. Widzisz, że niepodobna zaprzeczyć obłąkaniu! A i matka także nie ma prawa pozbawiać swego syna majątku i imienia dla błahych pobudek.
— A jeźli brat pański posiada znaczniejsze jeszcze dochody od tych, jakieby mu przypadały przy podziale waszego majątku?
— Dobra mojej matki? to mała rzecz; jej przyszłość powierzył ojciec prawdopodobnie moim staraniom.
— Nie mówię o majątku matki pańskiej, ale o zapisie majątku p. Salcéde, zrobionym na korzyść Gastona.
— P. Salcéde? Zkąd, co? jakiem prawem mięsza się p. Salcéde w nasze sprawy familijne, zawołał Roger zapamiętale.
— Wychował Gastona i kocha go jak syna. Jest bogaty, wolny, może go adoptować...
— Kłamiesz, krzyknął rozszalały Roger, nie ma w tem żadnego prawdopodobieństwa; baronowa by mu przeszkodziła a matka moja o tem słyszeć nie zechce!!
— Baronowa żadnego nie ma wpływu na postępowanie p. Salcéde — nigdy nie była jego kochanką a matka pańska nie ma nic przeciw zamiarowi pana Salcéde.
— Ale ja się temu sprzeciwię całą siłą mej woli, to niedorzeczność!
— Dla czego?
Nic nie odpowiedział. Podejrzenie i wątpliwość zaczęły kiełkować w jego sercu. Nie było to moim zamiarem; chciałem tylko naprowadzić go na myśl, że matka jego wystawiałaby się niepotrzebnie na sądy opinji publicznej, kiedy syn jej starszy bez tego może mieć imię i być bogatym.
Chciałem mu wyłożyć całą tę rzecz nie ubliżającą w niczem jego matce.
Roger grzebał w ogniu ogromnym drągiem żelaznym. Nagle zwrócił się ku mnie rozszalały gniewem i podniósł nad moją głową tę straszliwą broń rozpaloną. Stał tak chwilę — rzucił potem drąg w ogień, chwycił mnie obiema rękoma za barki i wstrząsnął mną gwałtownie: — Stary nędzniku! krzyknął zachrypłym głosem, dławiąc się własnemi słowy, nie potrzebujesz mówić więcej! Nie wiem, jaką rolę wobec mnie przyjąłeś, ale wiem, że kłamiesz, i zakazuję ci odtąd mówić nawet do mnie. Nie chcę cię widzieć więcej, dwa razy już zadałeś mi rany śmiertelne! Milcz, i ruszaj mi z oczu!!
Wytrącił mnie ze swego pokoju i zaryglował drzwi za sobą.

LXX.

Odtrącony przez to dziecko, dla którego poświęciłem wszystko, nawet honor i spokój duszy, upadłem twarzą o moje łóżko i leżałem jakiś czas bez pamięci. Zgrzyt tych ciężkich ryglów zapowiadał mi wieczny rozdział z Rogerem. Odzyskałem po chwili przytomność i pierwszą moją rzeczą było przeniknąć, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Te drzwi wybite materacem ze złoconej skóry nie przepuszczały najlżejszego światełka, nie mogłem nawet zobaczyć, czy jest jakie światło w pokoju. Cisza, nikt się nie ruszał a klucz tkwił w zamku z przeciwnej strony. Nic mi nie pozostawało jak czekać chwili jego przebudzenia jeżeli spał jak przypuszczałem, i wytłumaczyć się, nim jeszcze z matką mówić będzie.
Tysiące myśli jedna przez drugą tłoczyło się w mojej głowie. Nareszcie postanowiłem skorzystać z czasu, pobiegnąć tajemnym kurytarzem do „zakątka“ i opowiedziawszy Salcédowi co się stało, prosić go o pomoc i radę; on jeden mógł znaleźć środek, aby pogodzić swój obowiązek z przywróceniem czci matki w oczach syna. On ma serce i rozum, wyspowiadam mu się ze wszystkiego; niech co chce myśli o mnie. Jeźli Rogera nie uratuję a sam będę się widział zbezczeszczonym, w łeb sobie wypalę. Co mi po życiu, jeźli stracę przyjaźń i szacunek Rogera! Zaopatrzony w świecę, minąłem kaplicę i ogród i przez znany mi już otwór pobiegłem do mieszkania pana Salcéde. Zadzwoniłem — po kilku minutach otworzono mi; markiz w szlafroku zaniepokojony zapytał, co się stało. Zaprowadził mnie do siebie, gdzie bez żadnych wymijań i dodatków opowiedziałem mu cały przebieg tej nieszczęsnej sprawy. Kiedy skończyłem, rozmyślał przez kilka minut, nareszcie głosem sympatycznym przemówił: — Dając mi znać o wszystkiem postąpiłeś sobie pan bardzo rozsądnie. Taki obrót rzeczy obala wszystkie moje zamiary. Znasz pan dobrze usposobienie Rogera i sądzisz, że wytrwa w swojem postanowieniu?
— Tak jest, gdzie idzie o honor i delikatne uczucia, tam Roger jest niezachwiany.
— O tem nie wątpię — odpowiedział markiz — ale czy nie będzie zazdrościć bratu miłości matki.
— On jest już dziś zazdrosny.
— To rzecz ważna, ale jest na to sposób. Gaston będzie umiał zasłużyć sobie na prawdziwą miłość braterską a pani Flamarande kochając obu jednakowo, zatrze pierwsze niepokoje Rogera. Obawiam się tylko, żeby bolesne i upokarzające podejrzenia jej męża nie doszły do jego wiadomości.
— To się już stało panie markizie. Rogera szarpią już furje zwątpienia.
— Nie mówiłeś mi pan tego. Pan może popełniłeś tę straszliwą niedorzeczność? — zapytał patrząc mi badawczo w oczy.
— Tak jest, ja mimowoli wywołałem w nim tę burzę w chwili, kiedym mu powiedział o pańskim zamiarze adoptowania Gastona. Przysięgam, że zrobiłem to bez żadnej intencji i naraziłem się na nienawiść Rogera. Chciał mnie zabić, wyrzucił mnie za drzwi i zamknął z wściekłością drzwi na klucz za sobą.
Pan Salcéde widząc mnie rozżalonym, zaczął mnie łajać łagodnie. — Nie wątpię, że nie miałeś pan złego zamiaru, rzekł do mnie, jednakowoż popełniłeś pan ciężki błąd. Od chwili, w której Roger poznał Gastona jako swego brata, nie powinno było być mowy o adoptacji.
— Jednakowoż trzeba było za jakąbądź cenę wstrzymać zbytnią porywczość Rogera.
— Za jakąbądź cenę? nie, tem bardziej, że nie przeszkodzisz pan niczemu. Jeżeli Roger jutro myśli mówić z matką, ona nie wspomni nawet o mnie i przyjmie z radością jego uniesienia serdeczne.
— Więc radźmy co na to. Dopiero północ, pójdźmy do hrabiny, wyznam mój błąd a pan wynajdziesz sposób na wszystko.
— Nie ma żadnego sposobu.
— Jakto nie ma?
— Roger zawsze cierpieć musi z powodu rzuconego w jego umysł zamętu, a matka, gdyby mu wspomniała o moim zamiarze, spotęgowałaby tylko tę boleść. Trzeba ją przestrzedz, napiszę do niej, a pan się podejmiesz tego poselstwa. Staraj się pan widzieć się z nią przed przybyciem Rogera.
Bierna rezygnacja Salcéde’a oburzyła mnie.
— Więc pan markiz opuszczasz swoje stanowisko i poświęcasz Rogera, pozwalając mu dźwigać cały ciężar nieszczęść i błędów jego rodziny?
— Zanadto jest szlachetny, żeby się uskarżać na to. Nikt nie będzie obwiniać ojca w obecności syna, a ponieważ p. Ferras opowiedział mu najrzetelniejszą prawdę, będzie więc czerpać z niej siłę zwyciężania przykrych swoich uczuć i myśli?
— Jednakowoż, przewidziałeś pan, że myśli te powstać mogą w jego głowie, kiedyś pan wydarł pani hrabinie przysięgę milczenia. Uwierzyłem wam wszystkim i oszukano mnie. Nigdy bym był inaczej nie przyznał Gastonowi praw, które mu się wobec Boga i ludzi nie należą!
Zdjął mnie strach, bo widziałem, że Salcéde nie zawaha się poświęcić Rogera, aby uratować cześć hrabiny. Groźbę ciskały jego źrenice, ale i ja patrzałem na niego z wyrzutem.
Wstał i uśmiechając się pogardliwie, rzekł do mnie:
— Nigdym nie myślał, panie Karolu, że honor osoby, o której mówimy, nie jest panu święty. Po dowodach zaufania, jakie panu okazywała, takie zachowanie się daje dużo do myślenia.
— Czy panu markizowi się zdaje, że zaufanie to nie było zupełnem? zapytałem.
Te nierozważne i nieszczęśliwe słowa wtrąciły mnie w przepaść.
— Kłamiesz! zawołał Salcéde, chcesz mnie podejść i wydrzeć jakieś hańbiące wyznanie. Jesteś nikczemny! Pani Flamarande nie mogła się przyznać do błędu, którego nie popełniła.
I ja z kolei powstałem, przestałem być panem siebie.
— Pani Flamarande o nic pana nie oskarża tylko ja, ja sam! zawołałem, bo mnie pan zmuszasz do tego. Chcesz się pan wyprzeć, żeś uwiódł bezbronne, szesnastoletnie dziecko, roznamiętniony szaloną miłością. Przyznaj się pan więc! Ale nie, pan się nie przyznasz, wszak lepiej poświęcić Rogera. Zapowiadam więc, że nic z tego nie będzie, powiem wszystko Rogerowi, gdyby mnie nawet miał zabić! Ja, stary jego przyjaciel i sługa, nie opuszczę go nigdy! Pójdę do pani, powiem jej, że mam jawne dowody jej błędu, ona się nie wyprze, jest szlachetniejsza i łatwiej zniesie podejrzenia synów, aniżeli zezwoli, by majątek swego męża podzielono między legalne a obce dziecię.
Pan Salcéde nie przerywał mi, tylko trzymał silnie moją prawą rękę. W chwili, kiedy mu ją wydrzeć chciałem, aby pójść, jak postanowiłem, do hrabiny, posadził mnie przemocą na krześle i rzekł zwięźle i stanowczo:
— Jesteś albo szalonym albo nieuczciwym człowiekiem! Gdzie są te dowody? pokaż je pan, nie wyjdziesz ztąd, póki je nie zobaczę!
— Nie jestem do tego stopnia szalonym, aby nosić tak ważny dokument przy sobie, ale spójrz pan na swój medaljon i przypatrz mu się uważnie, jest tam tylko odbicie, a rękopism znajduje się oddawna w mojem ręku.
Pan Salcéde zdumiony otworzył swój relikwiarzyk i popatrzył na zwitek papieru.
— Prawda! Piętnaście lat nie otwierałem tej skrytki, bo czułem ją na swojem sercu; bardzo zręczna ręka sfałszowała oryginał. Bałem się prawie dotykać tego medaljonu, aby nie zniszczyć tego amuletu, który mi miał na całe życie wystarczyć. Nikczemnik, który mi go wykradł, może sobie powiedzieć, że ma w swojem ręku dowód dwudziestoletniego poświęcenia moich sił moralnych i zaparcia się samego siebie.
Potem podniósł oczy i spojrzał na mnie.
— To pan dopuściłeś się tej kradzieży z nieporównaną zręcznością?
Zuchwalstwo moje, czułem, że przekroczyło wszelkie granice. Oryginał miałem przy sobie. Salcéde był silnym jak Herkules, bałem się, żeby mi go nie wydarł.
Odgadł mój niepokój. — Bądź pan spokojny, rzekł do mnie, nie dopuszczę się żadnego gwałtu, wykupię za jaką cenę zechcesz ten talizman, droższy mi nad życie; ale jak długo może służyć za dowód rzetelnej niewinności, nie wezmę go do rąk. Wiedz mój panie, że gardzę tobą z całej duszy i gdyby tylko o mnie chodziło, wygnałbym cię bez słówka odpowiedzi, ale tu idzie o cześć niewinnie spotwarzonej kobiety i o przyszłość dwojga legalnych dzieci. Bądź pan więc łaskaw przejrzeć listy pani Flamarande, tam to w tem biurku i przekonaj się, że żadnych nie masz dowodów przeciw pani hrabinie i że one tylko przeciw panu świadczyć będą. Czytaj!
— Te listy nic nie znaczą, odpowiedziałem, czytałem wszystkie pisane przed 1850 rokiem. Byłem tu w nocy 27. maja w tym samym roku, otworzyłem biurko i przeglądnąłem listy; rano 28. skorzystałem ze snu pańskiego na tem łóżku, w tym samym pokoju i przywłaszczyłem sobie ten oryginał zastępując go kopią; jeżeli pani hrabina pisała później do baronowej, musiała zachować tę samą ostrożność, co w tamtych. Rywalki nie bierze się za powiernicę. Ale dlaczego nie pokażesz mi pan karteczek albo listów wprost do pana pisanych, albo tego przynajmniej listu, z którego te cztery słowa wyciąłeś?
Mówiłem przekonywająco jak adwokat pewny wygranej. Oddałem wet za wet Salcéde’owi, o resztę nie dbałem. Nie wstydziłem się moich uczynków, — dowodziły one tylko mojej wierności dla Rogera.

LXXI.

— Nie mogę nikomu pokazać listu pani Flamarande — odrzekł spokojnie — bo nie mam ani jednego; nawet te cztery słowa, wycięte nierozsądnie z listu pisanego do obcej osoby, nie świadczą przeciw niej. Dziwi mnie tylko, że pan który tak dokładnie przetrząsałeś moje szufladki, nie znalazłeś tego właśnie najważniejszego listu. — Otworzył szufladę, wziął paczkę listów z przepaską, gdzie rok 49 był wypisany, wyjął z niej trzy ostatnie i jeden z nich dał mi do przeczytania. Był on bardzo krótki i zawierał te słowa:
„Nie będę więc już w tym roku widzieć mego drogiego dziecięcia. Wiem, że te schadzki są dla mnie i dla ciebie niebezpieczne i że jeden krok nierozważny może je zerwać na zawsze! Dla miłości Rogera muszę się wyrzec widoku Gastona! Moja droga Heleno, moja najlepsza przyjaciółko, powiedz baronowej, niech się stara sprowadzić go do siebie; zima taka ostra na tej ponurej skale! Powiedz jej przynajmniej, żeby często dowiadywała się o niego, żeby mu zastępowała drugą matkę a i ty.....“
Tu wiersz ostatni z podpisem był wycięty a przyłożywszy resztę odciętego oryginału, pan Salcéde przekonał mnie, że bilet uważany przezemnie jako pisany do niego list hrabiny, był małą karteczką zaadresowaną do Heleny, która jak sobie przypomniałem, jeździła raz do Auvergne odwiedzić siostrę, umieszczoną przy baronowej. Pani Montesparre oddala Salcédowi na jego gorące proźby wszystkie listy pisane ręką hrabiny, a namiętny wielbiciel wziął sobie te cztery słowa pisane do kogo innego za zasadę, której postanowił się trzymać całe życie.
Stanąłem jak wryty; przeniosłem się myślą w straszną noc 27. maja. zapomniałem o obecności Salcédea, szumiały mi tylko w uszach zjadliwe jakieś szydercze głosy: „Głupcze, chciałeś być przemądrym, jakże srogo jesteś ukaranym.“
Salcéde długo się we mnie wpatrywał, nareszcie wziął mi z rąk list Heleny i tem wrócił mi przytomność.
— To dowodzi panu Karolowi — zaczął znowu zwolna ale z pogardliwym uśmiechem — że jeżeli nie bytem szaleńcem, to zawsze brak mi było zręczności. W młodości, zakochany w cudownej kobiecie, wolałbym był umrzeć, aniżeli wyznać jej moją miłość, i nie domyślała się niczego póty, póki nie uczuła złowrogich skutków namiętności, której nie starała się rozbudzić. Pamiętasz pan ową straszną noc... Byłem pewny, że hrabiny nie ma, wszedłem do jej pokoju po kwiatek przez nią zostawiony i tym romansowym wyskokiem uczyniłem ją nieszczęśliwą na całe życie; sądziłem później, że poświęcając życie moje jej synowi naprawiłem mimowolny mój błąd. Razem z inną relikwią, z bukietem zroszonym krwią własną, ukryłem tych kilka słów pisanych jej ręką, ale i ten skromny skarb wydarł mi szpieg męża tej kobiety i stał się narzędziem zemsty w jego rękach! Rzeczywiście! — dodał z gorzkim uśmiechem, nie mam szczęścia jak mówią pospolicie, dwie takie bolesne kary za dwa tak małe przewinienia, to nadto straszny wyrok!
Chodził po pokoju i tarł czoło rękami, jakby chciał powyrywać te włosy posiwiałe z boleści. Naraz zatrzymał się i rzekł z uśmiechem wewnętrznej radości: — Ale nie, nie powinienem bluźnić wobec ateusza który tylko w złe wierzy! Żałuję cię, bo nie możesz mieć tego wewnętrznego zadowolenia co ja. Chciałem naprawić zło mimowoli wyrządzone, naprawiłem! Wyrzekłem się wszelkich rozkoszy życia, majątku, sławy, małżeństwa i miłości! Zrobiłem się pustelnikiem, przed tą, którą kochałem ukryłem ranę przez nią zadaną, stałem się użyteczniejszym od tych, którzy służą sprawie publicznej, bo wychowałem dziecię niesprawiedliwego człowieka, porzucone na pastwę ciemnoty. Zrobiłem z niego człowieka rozumu i serca i oddałem go matce godnej takiego syna.
Nie mam się czego skarżyć, jestem szczęśliwy. Jeżeli mi brakło siły do przytłumienia tego nieszczęsnego uczucia, umiałem przynajmniej milczeć, i dziś dzięki Bogu miłość moja tak jest czystą, jak pierwszego dnia. Czyż o to nieme i pełne szacunku uczucie syn pani Flamarande może mnie obwiniać? Jeden z nich, co mnie zna, odpowie, że zachowanie moje otacza czcią jego matkę; drugi zrozumie, że nikomu nie potrzebuję zdawać sprawy z moich walk wewnętrznych. Idź więc i dokończ twego dzieła. Prawda zawsze zwycięży obłudę i przewrotność. Czy myślisz, że przyjmę w milczeniu jakiekolwiek oskarżenie? Nie; mam prawo i obowiązek powiedzieć wszystko na obronę czci matki i kobiety! Wiem, że zdolny jesteś do najhaniebniejszych czynów, ale wiedz, że odtąd nie pozwolę ci działać w ciemności i przywiążę się do każdego twego kroku! Dowiodłeś odwagi w podstępnej walce a teraz walcz z otwartą przyłbicą.
Nie miałem już siły na odpowiedź. Po długiej dopiero pauzie usiłowałem przemówić. Opowiedziałem mu w kilku słowach całe moje życie — przyczyny i środki, którymi się posługiwałem — moje przywiązanie dla mego pana i dobroczyńcy, pierwsze moje posądzenie go o niesprawiedliwość, chęć ratowania Gastona i późniejsze odkrycie schadzki w Lasku Bulońskim.
Wyspowiadałem się mu z bolesnej walki między przywiązaniem do hrabiny a moim jak sądziłem obowiązkiem względem Rogera. Nareszcie powiedziałem, że gdyby mnie nawet uważał za nikczemnego szpiega, nie może mi zarzucić chciwości i sobkostwa.

LXXII[9].

— Nie byłem nigdy płacony — dodałem, a moją długą, wierną usługą wynagrodziłem panu Flamarande zaliczkę, którą uratował cześć mego ojca. W ostatniej godzinie zapisał mi 100 tysięcy franków, ale nie uważam tego legatu za moją własność i przekazuję go spadkobiercom — oto są, składam te pieniądze u pana w depozycie. Nie chcę ich, nic nie chcę, chociaż sam nic nie mam. Znajdę może jakie zajęcie, które mnie wyżywi. Ale i ja mam zadowolenie wewnętrzne, równe pańskiemu, sumienie moje nic mi nie wyrzuca, zbłądziłem może zbytnią gorliwością, nie przebierającą w środkach, ale robiłem to z obowiązku i z potrzeby poświęcenia się komuś.
Pan Salcéde pozwolił mi złożyć pieniądze na stół i przypatrywał mi się nieustannie.
— Z tego jeszcze nic nie wynika, odpowiedział, ale nie mówisz mi pan, co dalej robić zamyślasz.
— Zdaje mi się, że już powiedziałem panu markizowi. Wydalę się ztąd na zawsze, zdała od wszystkich Flamarandów. Wiem, że żal mi ich będzie, bo wszystkich kochałem a najwięcej Rogera. Moje zadanie spełnione, i to źle spełnione, wolę uniknąć wyrzutów. Daję panu słowo honoru, że gdy przestąpię próg tego domu, więcej nikt o mnie słyszeć nie będzie.
— Jeszcze jedno, panie Karolu. Czy wyjedziesz pan z przekonaniem, że pani Flamarande jest bez zarzutu i że Gaston jest synem jej męża? Moim obowiązkiem jest rozprószyć każdą w tym względzie wątpliwość. Widzisz pan, że uważam go za poważnego człowieka.
— Nie wiem, odpowiedziałem, czy przekonałeś mnie pan raz na zawsze. W tej chwili zdaje mi się, że powiedziałeś pan prawdę. Ale ja znam siebie, za lada drobnostką budzi się podejrzliwa moja natura. Zanadto długo żyłem pod panowaniem tego uczucia, ażeby tak prędko ustąpiło miejsca wierze niezachwianej. Dla tego najlepiej będzie, gdy wyjadę do Ameryki albo Australji, tam już ani sobie ani drugim szkodzić nie mogę. Wszystkie moje rachunki w porządku, dochody z Menouville zostawiam w kwitnącym stanie.
— Posłuchaj mnie Pan jeszcze, rzekł Salcéde dobrotliwie, oparłszy rękę na mojem ramieniu. Od godziny przyglądam się panu i zdaje mi się, żem zbadał na wskroś pańską duszę. Największą usługą, jaką można oddać człowiekowi w pańskiem położeniu, jest, pomódz mu poznać samego siebie; winienem to zrobić. Najprzód miałem pana za nikczemnika, później za szalonego, nareszcie za dziwaka, którego, przez ciągłe obcowanie z panem Flamarande dotknięła taka sama choroba.
— Być może, odpowiedziałem ze smutkiem, mówiłem to sobie niemal tysiąc razy!
— A więc, nie, pochwycił pan Salcéde, ani to ani tamto; tylko masz gwałtowne usposobienie podrażnione jakimś szałem, którego sprężyn nie jesteś świadomy. Dwie są sprężyny: najprzód próżność czyli raczej upokorzona duma; druga jest gorszą, potężniejszą, i nie przyznasz się do niej, ale rozumiesz mnie dobrze, choć ci jej nie wskażę.
— Pan markiz się myli, zawołałem, oblany zimnym potem, bo czułem, że przyjdzie do oskarżenia, którego najmocniej bałem się.
— Tak prędko zgadłeś, odpowiedział, że nie mam teraz najmniejszej wątpliwości. Otóż zło, które nas obu zgubiło. Mnie ono rzuciło na pastwę szału równego twemu, ale okoliczności sprowadziły mnie na szlachetniejsze tory. Nie moja w tem zasługa, byłbym podłym, gdybym był zapoznał mój obowiązek. Pan inaczej cierpiałeś i pańskie poświęcenie posłużyło tylko do prześladowania drugiej strony; miłość własna cierpiała wiele w upokarzającym obowiązku, więcej byłeś stworzony do rozkazów jak do posłuszeństwa. Czułeś się mimowolnie równy swym panom, a że byłeś skazany na niższe stanowisko, wrażenia twoje nabrały cechę goryczy, gniewu a nadewszystko zazdrości, której ja byłem najgłówniejszym przedmiotem.
Wstałem przerażony, ale kazał mi usiąść na nowo.
— Więcej nie powiem, ciągnął dalej ze spokojem. Nie do mnie to należy karcić pana, a nadewszystko zapoznać panowanie namiętności, która z nas robi wyrzutków, albo ludzi szlachetnych, stosownie do okoliczności, wobec których los nas postawił. Pozwól mi powiedzieć sobie, że człowiek zkądinąd uczciwy i posiadający wiele delikatnego uczucia, a mimo to gwałcący świętość cudzego mieszkania i nietykalność cudzych tajemnic, nie jest ani złoczyńcą ani szpiegiem, tylko zazdrosnym szaleńcem, który wtargnął się w prawa mściwego małżonka. Nie mówmy już o tem, niech to między nami zostanie. Daję słowo honoru, że nikt o niczem wiedzieć nie będzie. Możesz pan zachować i nadal szacunek pani Flamarande i miłość Rogera. Do pana należy usprawiedliwić się i jestem pewny, że nie pokusisz się więcej o zamącenie im spokoju. Widzisz, że najwięcej obrażony, wobec którego najwięcej zawiniłeś, przebaczam panu i ufam mu. Jedyne poniżenie, jakie pana za to spotyka, jest moje żądanie, żebyś się starał zupełnie zrehabilitować w moich oczach. Najlepszym do tego środkiem jest przyrzeczenie, że zostaniesz pan nadal przy rodzinie Flamarande i będziesz się starał wraz ze mną ustalić ich pokój i szczęście.
— Wierzę słowom pana markiza, odparłem, ale nie wiem, czy będę mógł korzystać z pańskiej wspaniałomyślności; jestem bezsilny i przygnębiony, ale nie zostawię pana bez pomocy w tem przedsięwzięciu. Oto autograf, który panu wydarłem i zeznanie pana Alberta Flamarande, przywracające Gastonowi prawa dziedzictwa. Skłamałem przed panią hrabiną, mówiąc, że hrabia mi je odebrał, skłamałem przed hrabią w chwili śmierci, mówiąc, że mi zamokło w wodzie, w obawie, aby mi tego ważnego dokumentu natychmiast nie kazał zniszczyć. Chciałem tym razem zachować sobie prawo wyjawienia prawdy, gdyby moje podejrzenia okazały się bezzasadnemi.
— Dziękuję ci, Karolu! rzekł markiz, odbierając z rąk moich talizman. Przyjmuję także w depozyt ten ważny dokument, stanowiący o przyszłości Gastona. Usprawiedliwia on zupełnie panią Flamarande w oczach synów i świata. A teraz, Karolu, legat pana Flamarande odbierz napowrót; ani Gaston ani Roger nie wzięliby pieniędzy, które ci się słusznie należą.
— Więc je spalę! zawołałem.
— Kiedy tak, to ci je schowam. Ale dokądże idziesz? dodał widząc, że się spieszę.
— Nie wiem; pójdę namyśleć się, odetchnąć.
— Nie ma się co namyślać. Masz niezwłoczny obowiązek do wypełnienia: wszczepiłeś niewiarę w umysł Rogera, trzeba naprawić to; powiesz mu, nim się z matką zobaczy, że miałem wprawdzie zamiar adoptowania Gastona, ale hrabina odrzuciła tę propozycję.
Napiszę zarazem do pani Flamarande, żeby ją Roger nie zastał nieprzygotowaną, a list oddam Karolinie z proźbą, żeby oddała go jej jak najprędzej.
Dopiero trzecia, mamy dosyć czasu. Czy wyjdziemy razem? zapytał.
— Nie, panie markizie, wolę iść sam. Zrobię co do mnie należy, bądź spokojny.
— Do widzenia więc, rzekł pan Salcéde, podając mi rękę. Jego dobroć i wielkość duszy rozrzewniła mnie. Długo powstrzymywane łzy, popłynęły i ulżyły mi. Wracałem przez wieś, potrzebowałem powietrza, bo siły opuściły mnie zupełnie.
— Oszczędzał mnie, myślałem sobie, ten rzadki człowiek, a zasłużyłem na co innego; robić źle, aby zrobić dobrze, nigdy się nie uda, doświadczyłem tego najlepiej na sobie. Jakże naprawię teraz zło wyrządzone?
Uwierzą mi jeszcze, bo Salcéde ma szlachetne serce, ale ja będę nienawidzić sam siebie. Ach! czemu nie rzuciłem się wtedy w otchłań w Menouville, byłbym sobie oszczędził hańby i wstydu!
Znowu myśl samobójstwa zaświtała w mojej głowie i byłbym powtórnie uległ tej pokusie, gdybym naraz nie zobaczył jakiejś mary lecącej jak piorun przez skały.
Wyobraziłem sobie uciekającego z Flamarande Rogera, a łoskot kopyt końskich utwierdzał mnie jeszcze w tem mniemaniu. Chciałem go dognać, ale napróżno, pobiegłem do zamczyska i na progu spotkałem Ambrożego. — Co to jest? zawołałem, może wilki napadły konia na pastwisku i ratuje się ucieczką.
— Nie, odpowiedział, to panu Rogerowi zachciało się konnej przejażdżki przededniem. Nie spałem, a widząc go idącego do stajni ze świecą, poszedłem za nim, bo bałem się ognia. Nim zamknąłem za sobą drzwi od podwórza, zobaczyłem pana Rogera jadącego już drogą, którą konie nigdy nie chodzą, krzyczałem za nim, ale mnie nie słyszał i pognał galopem. Co tu robić? Trzebaby piętnastoletnich nóg, żeby go dognać i to nie łatwo.
— Jest tam jeszcze jaki koń w stajni? zapytałem strwożony.
— Jest wierzchowiec Esperance, ale większy jeszcze warjat od tamtego; on tylko umie go dosiadać.
Pobiegłem do stajni i przy pomocy Ambrożego osiodłałem go z trudnością. Właśnie miałem go dosiadać, kiedy Esperance zbudzony hałasem przybiegł, a dowiedziawszy się co się stało, wskoczył na konia i poleciał jak strzała tą samą ścieżką, którą Roger przed chwilą pojechał.

LXXIII.

Pobiegłem do pokoju Rogera zobaczyć, czy nie zostawił jakiej karteczki, jakoż w istocie leżał na stole list pod moim adresem: „Nie mów mojej matce, że w nocy przybyłem do Flamarande — prócz was trzech nikt mnie nie widział. Powiedz jej, że jadę w podróż dla przyjemności i rozrywki, gdzie miesiąc albo dwa zabawię. Niech o niczem nie wie, co wczoraj zaszło. Niech robi co zechce, ja o niczem nie wiem. Zastosuję się w zupełności do jej woli, jakakolwiek by ona była. Roger.“
Ani wątpliwości — biedne dziecko odgadło prawdziwy powód wygnania Gastona, i podzielało tak jak i ja błędne zapatrywania swego ojca. Uwiadomiłem Ambrożego o potrzebie zamilczenia tego, co się stało. Namówiłem go, żeby się położył do łóżka a sam poszedłem uprzedzić Salcéda i naradzić się z nim, co wypadnie powiedzieć hrabinie, gdyby rankiem obaj bracia nie powrócili. Spotkałem pana Salcéde w podziemiu. Mniej go to zaniepokoiło jak mnie. „Gaston uspokoi brata, powiedział, a w każdym razie sprowadzi go tu napowrót. Chodźmy naprzeciw nich. Mam przy sobie dokument oddany mi przez pana, a w ostatecznym razie akt ten położy koniec wszelkim rozprawom. Ścieżka, którąśmy się za nimi udali, była bardzo niebezpieczna do przepraw konnych, ale mimo to nie spostrzegliśmy najmniejszego śladu jakiego wypadku, tem bardziej, że przy świetle dnia mogliśmy łatwo rozróżnić ślady kopyt obu koni.
Szliśmy w milczeniu sporym krokiem około dwóch godzin. Nakoniec zbliżywszy się pod „Fijołka“ zobaczyliśmy powracającego konno Gastona samego i prowadzącego konia Michelin’a za uzdę. Spostrzegłszy nas zsiadł natychmiast z konia i zbliżył się do nas blady, ale bez smutku. „Jesteście niespokojni, zagadnął wpierw, nimeśmy przemówić zdołali, opowiem wam zaraz, co się stało.
Poszliśmy wszyscy trzej w głąb lasu, żeby nas nikt nie podpatrzył. Gaston przywiązał konie do drzewa i rzuciliśmy się znużeni na mech.
„Dognałem go dopiero pod „Fijołkiem,“ zaczął mówić Gaston. „Leciał jak wicher. Byłby się nie zatrzymał, ale koń jego zgubił podkowę i nadłamał sobie trochę kopyto. Musiał zsiąść chociaż niechętnie, bo widział że gonię za nim.
— „Co chcesz odemnie, rzekł z gniewem, czy nie wolno mi nawet wyjechać rano na przechadzkę, żebyś mi zaraz nie deptał po piętach?
„Od wczoraj zmieniło się wiele rzeczy, odpowiedziałem, ale przy tych ludziach co kują twego konia nie możemy się oba tłumaczyć. Pójdź że mną w pole.
— Nie myślę się przed tobą wcale tłumaczyć. Zostanę tutaj, daj mi spokój.
Powiedziałem szynkarzowi po cichu, żeby zaniósł do swego ogrodu jaki chłodzący napój, i oddaliłem się trochę. Jak tylko zobaczyłem Rogera w ogródku, gdzie mogliśmy spokojnie pogadać, zbliżyłem się do niego, a gdy udawał że mnie nie widzi, wziąłem szklankę i siadłem naprzeciw. Milczał zawzięcie.
— Czyż nie jesteśmy już braćmi? zapytałem go trącając szklankami.
— Przepraszam, odpowiedział ponuro, czy tak, czy siak, zawsze nimi jesteśmy.
Te słowa usłyszałem ze wstrętem; dotąd przypuszczałem w nim tylko zazdrość dziecięcą i byłem przygotowany wszystko dla niego poświęcić; ale słyszeć z jego ust słowa tak uchybiające naszej matce... nie mogłem tego scierpieć, gniew mnie uniósł, ale milczałem. Myślał zapewne, że nie mam czem odeprzeć zarzutu, a widząc, że cierpię, rzekł:
— Nic nie mam zresztą przeciw tobie; nie twoja w tem wina, że masz szczęście. Cóż myślisz począć? czy jesteś przybranym synem twego pana Alfonsa, czy głową rodziny Flamarande?
Odpowiedziałem mu co wiem i co przeczuwam.
— Pan Salcéde chciał mnie adoptować, myśląc, że nie mam majątku ani imienia. Jak się dowie, kim jestem, nie będzie więcej o tem mowy.
Roześmiał się na to gorzko.
— Ty myślisz, że Salcéde nie wie, kim jesteś? Masz zabitą głowę; tem lepiej dla ciebie! Powracaj więc sobie do twoich sielskich złotych marzeń i niech cię Bóg błogosławi! Ja pójdę odetchnąć powietrzem jak najdalej ztąd.
— Gdzie pójdziesz?
— Bóg to raczy wiedzieć. Co ci do tego?
— Chcę i muszę wiedzieć.
— Nie potrzebuję zdawać przed tobą rachunków z moich czynności.
— Przepraszam cię, jesteś młodszy, a ja pełnoletni.
— Pełnoletni, starszy brat, głowa rodziny! proszę, śmiałbyś mi rozkazywać, ty?
— Tak, ja, hrabia Flamarande, będę cię uważał za dziecko Zabronię ci zgubić naszą matkę niegodnem posądzeniem. O! ja dobrze zrozumiałem, choć zabitą mam głową! Myślisz, że dotąd żyłem nie zapytawszy się samego siebie — kto jest moim ojcem? Ale nigdy myśl uwłaczająca mojej matce nie zaświtała mi w głowie, nigdy nie przypuszczałem, że pan Salcéde kłamie, przysiągłszy mi uroczyście że nie jest moim ojcem. Nie jestem szalonym, wierzę w to, co prawda. A więc ty... nie chcę powiedzieć, że kłamiesz, tylko że ciebie haniebnie okłamano i to wczoraj wieczór dopiero. Musisz mi powiedzieć, kto jest ten oszczerca, zapłacę mu jak na to zasługuje!
„Nic nie odpowiedział, ale ja zgaduję i sądzę, że osoba ta nie jest ztąd daleko.“
Powiedziawszy to Gaston spojrzał na mnie wzrokiem pogardy. Pan Salcéde pospieszył za mnie odpowiedzieć. — Mylisz się, osoba którą oskarżasz, przyniosła mi dziś rano ten dokument — i pokazał mu zeznanie hrabiego Alberta de Flamarande.
Przeczytawszy z największym spokojem i bez żadnego zdziwienia Gaston złożył papier i oddał Salcéde’owi.
— Mów dalej, dla czego nam nie mówisz, gdzie Roger? zapytał Salcéde.
— Bądźcie spokojni, zaraz skończę. Ja byłem rozgniewany, Roger także. Powiedział mi, że ja sam kłamię, że nigdy matki nie podejrzywał, że wmawiam w niego to uczucie. Chciałem odegrać przed nim rolę starszego, on tego scierpieć nie myślał, powiedział, żebym sobie wszystko zabierał prócz jego wolności. Tak przymawiając się ze mną, za każdem słowem zalewał się jakąś jałowcówką, którą mu podano.
— Upijesz się, zawołałem, zaczynasz być złym — i chciałem mu wydrzeć flaszkę, ale trzymał mocno. — Złym odpowiedział, tem lepiej. Byłem dość długo pokorną owieczką, która się strzydz daje, teraz stanę się wilkiem drapieżnym. Czas romantycznych złudzeń już minął. Byłem jedynakiem dotąd i przywykłem do tego. Teraz żyć będę jak sierota, wolę to, niż utracić wolność.
I znowu chciał duszkiem wychylić flaszę, którą udało mi się wydrzeć mu i rzucić w krzaki. Rzucił się wtedy na mnie chcąc mnie uderzyć, ale chwyciłem go za kark i zgiąłem jak trzcinę; w tej chwili opamiętałem się, miłość braterska wzięła górę nad moim gniewem, i ucałowałem go w pochylone czoło mówiąc: — Widzisz, zgniótłbym cię, gdybym cię nie kochał — chodź niedobre dziecko, wróćmy do biednej naszej matki, ona nas pogodzi, bo powie, że ciebie kocha więcej ode mnie. I słusznie, ona cię sama karmiła i wychowywała. Nie chcę twego majątku, jestem przyzwyczajony do pracy, i mam tyle, ile potrzebuję. Zachowasz sobie twój tytuł, on by nawet śmiesznym był dla mnie wieśniaka. Zostanę w Flamarande, ożenię się z Karoliną i będę twoim dzierżawcą.
Schował głowę w dłoniach i płakał.... ze złości, a ja rozrzewnić go chciałem! — Mówisz do mnie jak do dziecka, odezwał się po chwili, jestem mężczyzną od dzisiaj, nieszczęście zrobiło mnie o dziesięć lat starszym. Mówisz mi o tytule i majątku tak, jak się obiecuje cacka rozgrymaszonemu dziecku. Wiedz, panie hrabio, że wychowany jak szlachcic jestem więcej szlachcicem jak pan, wychowany na filozofa. Myślisz, że płaczę za hrabiowską koroną i talarami? Płaczę, że przyjdzie mi patrzeć na boleść mojej matki, którą dotąd widziałem otoczoną szacunkiem i czcią. Wiem, że nie godzi się nam dzieciom roztrząsać jej uczynków, ale jak ty się ukażesz zdumionym oczom świata, nie uwierzą w niewinność mojej matki, szydzić z niej będą zamiast uklęknąć przed nią jak przed świętą. Spełnimy wtedy nasz obowiązek, ale ani szpadą ani wystrzałem z pistoletu nie przekonuje się ludzi; im więcej bronić zechcemy honoru naszej matki, tem większa plama wyjdzie na białą jej dotąd szatę, której nawet krwią własną nie zmyjemy.“
Te słowna Rogera przeszyły mnie na wskroś. Nie mówił to już człowiek pijany ale rozdrażniony, i czułem, że tym razem słowa prawdy z ust jego wychodziły. — Dziękuję ci — odpowiedziałem — żeś mnie oświecił, dotąd nic nie pojmowałem. Byłbym z miłości dla ciebie poświęcił wszystkie moje prawa, teraz zrobię to, aby ocalić cześć mojej matce. Niesprawiedliwe posądzenie ojca ciężyłoby na niej całe życie, znienawidziłbym go za to, że przezemnie wycisnął na niej niezatarte piętno hańby. Dosyć łez już ją kosztowałem. Chcę zapomnieć o moim ojcu, nie słyszeć nigdy o nim, kiedy bez oskarżenia jednej strony nie można mówić o drugiej. Nie dręcz się dłużej, zostanę jak dotąd Esperancem, matka moja zgodziła się na to, żeby mnie kto inny adoptował, nie sprzeciwi się więc także, jeżeli zechcę zostać nadal nieznanym. Dla wszystkich będziesz hrabią a w sekrecie dla mnie najdroższym moim bratem.
Uściskał mnie ze łzami; ale się nie pocieszył.
— Dobrym jesteś jak anioł — rzekł do mnie — ale zanadto romantycznym. Nie znasz życia, im więcej kochasz Karolinę, tem więcej zechciałbyś dla niej, a gdy się ożenisz i będziesz miał dzieci, któż zechce przyjąć twoje poświęcenie?
— Karolina nie wie i nic wiedzieć nie będzie.
— Marzysz o niepodobnych rzeczach. Gdybyś nawet miał siły ukryć przed nią prawdę, jako ojciec rodziny nie masz prawa pozbawiać dzieci swoich imienia i majątku, chyba byś chciał naśladować naszego ojca. Prawo ma słuszność. Przyznaje niekiedy dzieciom nielegalnym prawa do majątku męża ale częściej ujmuje się za dziećmi rzuconemi na pastwę kaprysów rodzicielskich. Trzeba uledz ogólnym prawom towarzyskim i nie mnie przystoi buntować się przeciw nim. Byłbym nędznikiem, złodziejem, gdybym się chciał targnąć na twoje dziedzictwo. Nie śmiałbym oczu podnieść na ciebie i zamiast błogosławić twoim dzieciom, musiałbym uciekać przed nimi. Wiesz teraz dla czego cierpię, ja, który znam lepiej świat niż ty! Zostaw mnie, proszę, niech cierpię sam jeden. Pójdę ztąd ale poniosę z sobą miłość dla ciebie, który jesteś tyle szlachetny ile skromny. Kochając się będziemy się wspólnie pocieszać i będziemy usiłowali osłodzić matce cierpienia, które ją oczekują.
— Tak, i zaraz na początek, zawołałem, uciekasz od niej. Pochlebiasz sobie, że nie domyśli się, co znaczy twój nagły wyjazd. Ona wiele dla mnie cierpiała, ale tobie winna same szczęśliwe i radosne chwile. Błagam cię, niech nie cierpi z twego powodu, niech już więcej dla nas obu nie cierpi.
— Rozrzewnił się. — A więc przyrzekam ci, że tak nie wyjadę, odpowiedział. Muszę sam z sobą stoczyć walkę, nie jestem tak silny duchem jak ty. Cóż chcesz? Nigdy nie cierpiałem, matka kryła łzy swoje przedemną, ubóstwiam biedną moją matkę i tak się urządzę, że nie zmartwię ją wcale. Pójdę do Léville. Powiedz, że odjechałem ztamtąd bez pożegnania i wróciłem się, aby naprawić to niewłaściwe zachowanie się. Dziś wieczór będę w Flamarande, ale niech nie wie, co zaszło między nami. Udam przed nią, że o niczem nie wiem i pojadę za jej wiedzą zwiedzić Auvergne, nic nie będzie miała przeciw temu. Podczas mojej nieobecności wszystko się ułoży, jak wrócę będzie po wszystkiemu i przyjmę tę niby nową dla mnie wiadomość odważnie i nawet z radością. Przysięgam ci to. Z tą samą intencją wyjechałem dziś rano z Flamarande. Przyznaję, że zrobiłem trochę po szalonemu, bo porwałam konia, coby nie uszło jej uwagi. Odprowadź go, pójdę piechoto do Leville.
— Spodziewam się, że i tej podróży później zaniechasz, gdy zobaczysz, że matkę martwiłaby twoja nieobecność, rzekłem do niego, uścisnąwszy go na pożegnanie.
Nie chciałem mu się dłużej sprzeciwiać i oto jestem.

LXXIV.

— Ale czy z pewnością pójdzie do Léville, zauważał pan Salcéde, jak Gaston skończył swoje opowiadanie.
— Odprowadziłem go oczyma. Jak daleko wzrok mój sięgał, widziałem, że idzie jak człowiek prosto dążący do wytkniętego celu.
— Jak dawno rozeszliście się?
— Przed godziną może. Musiałem czekać pod „Fijolkiem“ na konia Michelin’a.
— Odprowadź-że go do Flamarande i wytłumacz twoją nieobecność tem, żeś chodził z nim do podkucia. Nie mów nic hrabinie o tem, co tu zaszło. Ja pójdę z Karolem do Léville, pokażemy mu własnoręczny podpis ojca, wyświecający jasno rzecz całą i uspokoimy go, a potem wrócimy z nim. Gdyby twoja matka pytała o mnie przed mojem przybyciem, powiedz jej, że z Karolem poszedłem zbierać rośliny.
Gaston natychmiast siadł na konia i odjechał, a ja pogrążony w smutku szedłem milczący za panem Salcéde. Wszystkie te nieszczęścia były mojem dziełem a przecież pan Salcéde nie dał mi tego uczuć. Zapomniał mi smutną moją przeszłość i podawał mi ramię do podźwignięcia się. — Odwagi, rzekł do mnie. Są tu dwie drogi, któremi mógł się udać, jedna na Montesparre, a druga do Flamarande. Być może, że pierwej wstąpi poradzić się baronowej — masz pan dość siły, aby zajść aż tam?
— Ja mogę iść doskonale — ale pan markiz?
— Ja pójdę drogą, która prowadzi do Clermont. Tam dowiem się czy pojechał na północ czy na południe. Być może, ze mimo danego słowa siadł do wozu pocztowego i uciekł sam przed sobą.
— Ależ on będzie na miejscu o dwie godziny przed nami.
— Dotąd idzie jeszcze piechotą a ja tu mam w pobliżu doskonałego konia, który poniesie mnie w oka mgnieniu. Pan zaś dostaniesz także wierzchowca u znajomego wieśniaka. Tu napisał na karteczce: konia dla pana Alfonsa, i oddał mi ją wskazując wpierw niedaleką droge.
W Montesparre nie było Rogera. Powiedziałem baronowej, ze niespokojny jestem o niego, bo rozdrażniony i niezdrów wyjechał przededniem z Flamarande.
— A więc i ja każę zaprządz i pojadę za nim w stronę przeciwną — odpowiedziała. — Wracaj pan do Flamarande przez górę, podwiozę go tam, jeżeli go spotkam. Widzisz pan, on coś podejrzywa, nie ma na to lepszego lekarstwa, jak ożenić czemprędzej pana Salcéde z hrabiną.
Baronowa kazała mi osiodłać świeżego konia i zmusiła do wypicia kawy. Spieszyłem się, bo zdawało mi się, że koniecznie spotkać muszę Rogera, ale wróciłem sam do Flamarande i tu go nie zastałem. Złamany rzuciłem się w rozpaczy na łóżko i wyrzucałem sobie, że tylko do złego miałem dosyć energii. Teraz chciałbym dobrze zrobić a siły mnie opuszczają i najlepiej by mi było umrzeć. Ambroży widząc mnie w tym stanie dał mi swoje lekarstwo na febrę i radził mi spróbować zasnąć, sam zaś poszedł szukać Rogera.
Po obiedzie cierpienia moje doszły do ostatecznego kresu — nikt się nie pokazał, ani Roger, ani Salcéde, ani Ambroży — w śmiertelnej trwodze liczyłem godziny, a okropne sny mnie trapiły.
Gaston widział się z matką i Karoliną, które niczego się nie domyśliwały a potem poszedł na wieś powiedziawszy im, że pan Alfons potrzebuje go do jakiegoś ważnego zajęcia. Tak więc jedna część mieszkańców zamczyska używała snu błogiego, podczas kiedy drudzy wili się w torturach moralnych. Nakoniec o północy usłyszałem czyjeś kroki, wybiegłem naprzeciw i spotkałem pana Salcéde. — Widziałem się z Rogerem — rzekł do mnie — i wytłumaczyłem mu wszystko dokładnie. Przyjął mnie zimno, ale spokojnie i gotów jest spełnić swój obowiązek. Błąkał się cały dzień po górach a na objad wstąpił do Léville, gdzie go zatrzymano na noc. Szukałem go dzień cały napróżno i dopiero o ósmej tam go znalazłem. Dał mi słowo honoru, że rano będzie tutaj i życzy sobie żebyśmy o dziewiątej wszyscy, Gaston, Ambroży, ja i pan byli obecni przy jego rozmowie z matką. Bądź pan na wieży, aby mu otworzyć, bo najpierw pójdzie do hrabiny. Karolinę trzeba wydalić. Teraz Karolu uspokój się i wypocznij sobie. Jeźli Gaston nie śpi, powiedz mu, że znalazłem jego brata i że wszystko pójdzie dobrze.
Nie mówiłem już nic p. Alfonsowi, że Gaston poszedł szukać Rogera. Bałem się, żeby zmęczony nie zechciał się wrócić szukać znowu Gastona.
Tak byłem szczęśliwy tem, iż nie potrzebowałem się już trwożyć o Rogera, że zdrowie i siły wróciły mi w jednej chwili. Pobiegłem do pokoju Rogera, nałożyłem ogień na kominku i zasunąłem się w fotel, gotów na samym wstępie powiedzieć Rogerowi, że jestem starym i nieudolnym głupcem, który się wcale nie rozumiał na jego interesach familijnych.
Noc była cicha i jasna. Przy otwartem oknie siedząc, wyobrażałem sobie, z jaką radością przyjmie pani Flamarande oświadczenie z ust Rogera i z jakiem uniesieniem szczęścia przyciśnie do swego łona obu swoich synów. Wyobrażałem sobie radość Salcéde’a, bo nic już nie mogło być na przeszkodzie związkowi dwojga istot kochających się tak świętą miłością. Bezwątpienia markiz przyzwyczajony do skromnego życia zostawi swój ogromny majątek obydwom braciom. Robiłem źle, to prawda; ale kto wie, czy byłoby się tak wszystko złożyło, gdybym był robił inaczej. Nie dochowałżem święcie zeznania p. Flamarande pomimo jego wiedzy i woli? Ten ważny akt był mojem dziełem, moim warunkiem i własnym moim wymysłem, cóżby się teraz działo, gdybym go był oddał umierającemu panu Flamarande?
Więc koniec końcem ja jeden jestem największym dobroczyńcą tej rodziny! Myśl ta sprawiała mi niesłychaną ulgę a nawet radość.
Ale coby było, mówiłem sobie, rozwijając dalej wątek moich myśli, gdyby szlachetność pana Salcéde była tylko czysto odegraną komedją? Karmiłem się za, długo zwątpieniem, aby w jednej chwili odzyskać wiarę w czystość uczuć ludzkich. A jeźli pan Salcéde dawno spostrzegł sfałszowanie swego ultimatum i polecił czemprędzej hrabinie napisać taki sam pozorny list do Heleny, z którego wyciął te same ostatnie słowa, aby mieć w potrzebie dowód świadczący o jej niewinności. Wszystko to było możliwe — czyż nie miałem w tece mojego ojca mnóstwo podobnych spraw zawiłych, z których dopiero po latach najskrupulatniejszych poszukiwań udało nam się wyciągnąć rzetelne i pewne wnioski?! Rogera też pan Salcéde nie musiał przekonać, kiedy zimno i spokojnie przyjął otwarte jego wyznanie: rana więc przezemnie jemu zadana miała się krwawić na wieki! Roger zostanie na zawsze nieszczęśliwym, a ja, który chciałem zbawienny wpływ wywrzeć na przyszłe jego życie, sprawiłem mu tylko boleść moją przysługą.
Rozmyślania moje przerwał mi cichy skrzyp otwierającej się furtki. Zbiegłem szybko na dół i zaprowadziłem zziębłego i zamyślonego Rogera do ogniska.
— Nie gniewa się pan na mnie? zapytałem go. Gdybyś pan wiedział, co wycierpiałem, przebaczyłbyś mi.
— Nie mówmy o tem więcej! odpowiedział ostro i nakazująco — która to godzina? zegarek mój nie idzie i nie mam najmniejszego wyobrażenia, jak długo szedłem tu z Léville.
— Czwarta; czyś się pan nie kładł wcale?
— Nie mogłem oka zmrużyć i postanowiłem wyjść po cichu, aby nie zbudzić nikogo i przyjść tu raniutko, aby uściskać moją matkę. Czy śpi spokojnie? Nie niepokoiła się o mnie?
— Nie, bo nie wiedziała o niczem.
— Pan markiz nie był u niej?
— Ze mną tylko się widział i nie wchodził tu nawet.
— Co ci mówił?
— Że naznaczyłeś mu pan tu schadzkę na dziewiątą.
— Czegóż tu siedzisz i nie kładziesz się spać? Założę się, że matka wie coś i że była cierpiącą.
— Przysięgam panu że nie. Tak samo tu jak i u siebie byłbym się nie położył, nie zobaczywszy wpierw pana.
— Czegóż się niepokoisz u djabła? Aha, prawda, przeczytawszy mój list, myślałeś, że pojechałem do Indyi. Byłbym nawet tak zrobił, ale Gaston przedstawił mi, żem tego robić nie powinien, a pan Salcéde dał mi wszelkie potrzebne wyjaśnienia i pokazał mi oddany mu przez ciebie dokument.
— Więc uspokoiłeś się pan już. Trzeba się dać wyspać matce i samemu trochę odpocząć.
— Nie jestem zmęczony, tylko mi zimno. Przeklęty klimat! noce jesienne są tu tak chłodne, jak u nas w styczniu.

LXXV[10].

Dołożyłem drwa na kominek, a że Roger miał na sobie tylko lekkie myśliwskie ubranie, szukałem za kołdrą na łóżku Gastona. Od czasu przyjazdu matki nie sypiał w swoim pokoju z uszanowania dla Karoliny, która sypiała przy hrabinie, niedaleko jego pokoju. Zabrano z jego łóżka kapę, a kołdrę włożono między materace, które poburzyć musiałem chcąc wyjąć kołdrę, aby okryć Rogera. Uklęknąłem przy nim, chcąc mu zdjąć z nóg wilgotne trzewiki.
— Dajno spokój, rzekł, chowając nogi pod krzesło, czy zdaje ci się, żem dziecko małe? psułeś mnie zawsze, i tem najwięcej względem mnie zawiniłeś. Ochraniałeś mnie od wszelkich nieprzyjemności, uwielbiałeś i chciałeś mnie mieć dzieckiem zepsutem na całe życie, kochałeś mnie wprawdzie bardzo, ale źle.
— Być może, odpowiedziałem, ale powiedziano, że wiele tym będzie przebaczone, którzy bardzo kochali.
— To znaczy, że mam cię przepraszać za to, żem cię za drzwi wyrzucił. Otóż nie, nie żałuję tego, zawiniłeś. Chciałeś mnie odwrócić od wypełnienia mego obowiązku mając zawsze nabitą głowę tem, żeby mnie mój tytuł i majątek nie minął. Otóż widzisz — nic mi się nie stało, chociaż nie jestem już hrabią, Flamarande, ani mnie to smuci ani gniewa i widzę, że podobne chimery mogą doprowadzić do czegoś jeszcze gorszego, bo mogą z nas zrobić złych synów. Chciałeś mnie doprowadzić swoją namową do tego, żebym pozwolił obcemu człowiekowi adoptować Gastona, a kiedyś widział moje zdumienie, wmówiłeś we mnie, że matka sobie sama tego życzy. Nie wierzyłem temu, a ty zamiast pokazać mi zaraz zeznanie mego ojca, zacząłeś przebąkiwać o zazdrości jego i podejrzeniach. — Nie trzeba było wymawiać tego strasznego słowa — sprawiłeś się jak oszust, a to wszystko dla jakichś szlacheckich przesądów tak jakbym stracił na tem wiele, jeźli nie będę miał pieniędzy na moje wybryki! Przyznaj, że byłeś głupcem.... gorzej, bo szatanem kusicielem, który chciał mnie doprowadzić do tchórzostwa i nikczemnych czynów.Wieleś mi złego wyrządził nie przyzwyczaiwszy mnie do mężnego stawienia czoła przeciwnościom. Przy pierwszych moich szaleństwach powinieneś mnie był powstrzymać, nie trzeba było płacić moich długów, tylko zaraz powiedzieć matce. Dopiero Ferras powiedział mi, ile przyjemności odmówiła sobie przeze mnie moja biedna matka. Nie byłoż to twoim obowiązkiem ślepemu otworzyć oczy? Za pierwszem zmartwieniem matki z tego powodu mało nie oszalałem. Cierpiałem męki potępieńca. Nie jestem tak złym i cieszyłem się z początku znalazłszy brata, ale odkąd niewiara wkradła się do mego serca, w głowie mi się przewróciło. Wyjechałem wściekły, kochałem i nienawidziłem, a zobaczywszy pod „Fiołkiem“ Gastona byłem gotów siebie albo jego zabić. Obiecałem mu jednak, że wrócę i chciałem zaraz pojechać do Léville, ale czułem jak jestem rozdrażniony, i nie mogłem się więc tam ukazać w takim stanie. Zabrnąłem w jakieś wertepy, rzuciłem się na ziemię, płakałem, przeklinałem świat cały.... Zabłądziłem i nareszcie koło ósmej stanąłem w Léville. Zjadłem objad i znużony położyłem się — wtem nadszedł pan Salcéde — wziął mnie z sobą do parku, pokazał mi zeznanie mego ojca, wyjaśnił wszystko jak należy, ale tak byłem rozgniewany na niego, żem go nawet za to nie uściskał. Nie miałem siły pytać go o więcej i rozeszliśmy się. Nie potrzebuję wiedzieć, czy on ma jakie znaczenie w życiu mojej matki, jeźli mi zechce sama to powiedzieć, dobrze, a nie zechce, zgodzę się i na to.
— Powie panu wszystko, odpowiedziałem i zwycięzko okaże panu swoją niewinność.
— Milcz! zawołał gwałtownie, niech nigdy nie usłyszę więcej z ust twoich słowa, któreby się do tego odnosiło! Wracając tu, byłem znużony, a mimo to, im więcej zbliżałem się do niej, tem cieplej serce mi biło! Ja ją tak kocham! A ta miłość moja dla niej, to wszystko, co mam w sobie dobrego. Matka, podług mnie, to istota nieskończenie lepsza od ojca. Dziesięć tysięcy razy zrobiłem więcej gorszego w mojem życiu, niżby ona to sobie wyobrazić mogła; jednakowoż mam jakąś cząstkę jej dobrego serca. Gdyby nawet sto razy była winną, kochałbym ją zawsze bez granic! Ona mi chciała poświęcić szczęście wspólnego życia z Gastonem! Nie chcę, aby Gastona mnie poświęcano, prawo go wspiera; mamże być ostrzejszym od kodeksu? Ojciec mój umarł w wątpliwości, bo nie odwołał Gastona; miał prawo być zazdrośnym, bo był mężem, ale ja nim nie jestem; czyż jabym ją miał sądzić, ja, którego wydała na świat, karmiła swojem mlekiem i otaczała staraniem każdą chwilę mojego życia? Ani słowa, stary, słyszysz, przypomnij sobie scenę z przedwczoraj. Za nic nie odpowiadam, gdybyś się raz jeszcze chciał wmięszać w nasze sprawy familijne!
— Zabij pan biednego Karola; zasłużył sobie na tę karę za to, że cię nadto kochał.
— Źleś kochał, powtarzam; przyjaźń jest też religją i powinna mieć tak jak i inne uczucia swoją stronę moralną. Inaczej będzie tylko instynktem. Pan Ferras, ten godny człowiek, kiedy mu ostatnim razem wyrzucałem, że nigdy nie okazywał mi wiele przywiązania, przekonał mnie dowodnie, że nie pochlebiając mi nigdy, kochał mnie więcej i lepiej jak ty. Spodziewam się, że teraz będą umiał stać się człowiekiem takim, jak Gaston — nieszczęście wyrobiło w nim siły i moc charakteru... Która godzina.
— Piąta...
— Więc za godzinę albo dwie moja matka obudzi się i zejdzie tu prawdopodobnie. Daj mi znać, bo teraz muszę spocząć godzinkę...
Rzucił się w ubraniu na łóżku Gastona i nie pozwolił nawet rozłożyć materace, które zburzone przezemnie piętrzyły się jeden na drugim w przeciwnym kącie łóżka. Zwinął się w kłębek, nakrył głowę kołdrą i zasnął na gołym sienniku zakryty materacami.
Wszyscy mi przebaczyli, nawet Gaston i Salcéde, którym najwięcej złego zrobiłem, a Roger, to najdroższe dziecko, dla którego krew moją oddałbym z roskoszą, ten nigdy już mi nie przebaczy, nigdy mnie już tak kochać nie będzie jak pierwej. Uspokoił się wprawdzie, rozrzewnił nawet, wszystkim oddał sprawiedliwość, nawet panu Ferras, który go mroził i nudził całe życie, a mnie za jedno słowo skazał nieodwołalnie za jeden tylko zamiar, którego nie chciał zrozumieć. Cóżby mi powiedział, gdyby dowiedział się kiedy, jakiemi drogami chciałem dojść do celu? Nie wątpię o wspaniałomyślności Salcéde’a, ale mogłaby zajść taka okoliczność, że sam musiałbym się oskarżyć, wtedy czekałaby mię tylko jego wzgarda.
Zdecydowałem się prędko. Gaston odzyskał swoje prawa, Roger zrzekał się swoich na jego korzyść. Czegóż mam czekać — nikt mnie już nie potrzebuje, mogę cierpieć osamotniony i umrzeć zapomniany. Łatwo mogłem ztąd uciec krytym podziemnym kurytarzem, bo pokój Gastona tak jak i pani miał te same schodki, tylko o jedno piętro niżej. Ale Rogera raz jeszcze ujrzeć musiałem, zbliżyłem się na palcach do niego i ucałowałem go w rękę, którą przez sen szybko schował pod kołdrę. Miałem już wychodzić, kiedy usłyszałem kroki na krytych schodkach; nie chciałem już widzieć nikogo, wcisnąłem się więc między łóżko a ścianę i położyłem się na ziemi. Poznałem głos Salcéde’a:
— Szósta godzina, Karolcia niebawem wstanie.
— Tak jest — odpowiedział Gaston — Poczekajmy chwilę, zaraz zejdzie na dół. Na kominku już się pali.
— To pewnie Karol pospieszył się, przewidując przybycie Rogera, ale on wróci dopiero o dziewiątej. Mam czas pomówić z twoją matką.
— Słyszę już skrzypnięcie drzwi na górze — odpowiedział Gaston. — Pójdę powiedzieć Karolince, że pan tu czekasz na panią. Gaston wyszedł. Salcéde chodził wolnym krokiem po pokoju i nie spojrzał nawet na rozburzone łóżko. Rogera i słychać nie było. Czy Salcéde myślał tu mówić z hrabiną jeszcze przed przybyciem Rogera? W takim razie przekonałbym się raz dowodnie, jakiego rodzaju stosunki wiążą ich ze sobą. Teraz wiedziałbym na pewno, czy odgrywałem hańbiącą czy zwycięzką rolę w historji tej rodziny. Znałem twardy sen Rogera i nie potrzebowałem się obawiać jego obecności przy tej schadzce.
Zresztą nie było już czasu namyślać się, bo za chwilę wszedł Gaston. Pani już wstała, — powiedział do pana Salcéde. — Karolcia uwiadomiła ją, że pan czekasz na nią, i kazała powiedzieć, że zejdzie tu natychmiast. Powiedz jej pan wszystko, bo ja nie miałbym odwagi mówić z nią pierwszy.
— Czy wrócisz zaraz?
— Niech pan każe Karolci, by mnie zawołała, będzie w pokoju na górze.
Gaston wyszedł, a po chwili hrabina znalazła się sam na sam z Salcéde’m. Ukłonił się jej głęboko, ale nie zbliżali się do siebie.
Salcéde zaczął natychmiast mówić o Gastonie. Obiecał Rogerowi nie wspominać słówka o niczem, dotrzymał więc danego słowa i pozwolił mu, by pierwszy zwiastował matce radosną nowinę.
— Niech mi pani wybaczy, że tak wcześnie ośmielam się ją trudzić, ale miałem dopiero w Zakątku wielką rozprawę z Gastonem, i prosił mnie, żebym treść jej natychmiast pani powtórzył.
— Przestraszasz mnie mój przyjacielu! Cóż się stało nowego? zapytała hrabina.
— Rzecz wcale niespodziewana, Gaston nie chce być przezemnie adoptowanym.
— Dla czego?
— Nie chce mi tego powiedzieć. Powiedział raz, nie! a nie u Gastona jest słowem strasznem.
— A, zawołała pani Flamarande, jest on prawdziwym synem swojego ojca. Nie pana Flamarande było przerażające i zwykle był to upór nieprzełamany, a czasem nieusprawiedliwiony. U Gastona jest to stałość szlachetnej duszy. Musi mieć jakąś słuszną przyczynę, a pan powinieneś ją odgadnąć.
— Nie widzę innej, chyba tylko, że nie chce, aby myślano....
— Że jest pańskim synem! dokończyła z boleścią pani Flamarande. Mój Boże, tyle razy słyszałam już to oskarżenie, że możesz pan mówić o tem, jakby mnie tu nie było. Jako dawno prześladowana matka nie jestem już kobietą wielkiego świata. Mów pan do mnie jak do wieśniaczki. Gaston boi się, żeby mnie nie oskarżano.... Spodziewam się że on mnie nie podejrzywa — on!
— O nie! Dawno już otwarcie mnie zapytywał, przygotowany na jakąkolwiek odpowiedź. Ale żadne podejrzenie nie mogło się w nim zrodzić. On wie, że tak jak on nie skłamałem nigdy!
— Dzięki Bogu, kochany panie Salcéde, Roger wie o mnie to samo. Dla czegóż nie powiedzieć prawdy obudwom moim synom, kiedy tak łatwo zaprzysiądz ją przed Bogiem. Sądzisz pan, że Roger nie ma tak czystej duszy jak Gaston?
— Nie odpowiadaj pan, drogi panie Salcéde, zawołał Roger i jednym skokiem rzucił się w objęcia markiza. — Drogi panie markizie, nie odpowiadaj pan. Nie godzien jestem Gastona, wiem to, i pozwólcie mi się wyspowiadać teraz, kiedy.... O mamo! nie odbieraj mi odwagi. Jak ty na mnie patrzysz!... czy myślisz....
— Zkądżeś się tu wziął, co tu robisz? zapytała go hrabina. W dźwięku jej głosu czułem lekki wyrzut.
— Wraca z Léville, pochwycił Salcéde, nie chcąc, żeby się domyśliła zwątpień Rogera. Wiedział zapewne, że pani tu jesteś, a przyjechawszy bardzo rano, nie chciał panią budzić i tak jak stał rzucił się na pierwsze lepsze łóżko.
— Nie, to nie tak było! odparł Roger, przyjechałem z Léville, żeby mówić z tobą o naszem szczęściu i będę o niem mówił... Prawda, że byłem znużony i że zasnąłem, a nawet dość mocno spałem, bo nie słyszałem, kiedy Karol wyszedł i kiedyś ty mamo weszła. Śniłem o tobie, a głos twój kołysał mnie do snu jak dawnemi czasy, kiedy małem chłopięciem usypiałaś mnie twoją modlitwą; potem słyszałem przez sen twoje słowa i tak mi było dobrze, że ócz bałem się otworzyć, abyś mi nie znikła; nie ruszałem się długo, póki nie pochwyciłem wyraźnie znaczenia słów twoich. Rzeczywistość przeniosłem nad marzenie i skoczyłem radośnie w objęcia tego zacnego człowieka, którego proszę o przebaczenie...
— Za cóż to? zapytał Salcéde serdecznie i wesoło. Rozmawiajże sobie z matką a ja wam nie chcę przeszkadzać.
— Idź pan po Gastona, zawołał Roger. Mamie i jemu to samo mam do powiedzenia.

LXXVI.

Salcéde wyszedł. Hrabina stanęła zdziwiona słowami Rogera. — Gastona? powtórzyła, co chcesz przez to powiedzieć?
— Droga, ubóstwiana mamo, odpowiedział Roger, rzucając się przed nią na kolana, to imię, którego nie wolno mi było wymawiać w dzieciństwie, żeby ci łez nie wycisnąć, dziś mogę ci sto razy powtórzyć. Teraz nic nas już z nim nie rozłączy! Tu szybko opowiedział matce, jak go Ferras o wszystkiem uwiadomił i jak upewniony świadectwem Ambrożego otworzył ramiona na przyjęcie drogiego swego brata. Później powtórzył swoją ze mną rozmowę, oskarżając się sam, że źle zrozumiał moje słowa, mówił jej o swojej ucieczce, kłótni i następnem pogodzeniu się z Gastonem, nareszcie o rozpaczliwem błąkaniu się po polach, powrocie do Léville i o wizycie Salcéde’a, która go ostatecznie przyprowadziła do zmysłów i upamiętania. Ale nie mogłem się dnia doczekać, dodał, miałem jeszcze jedno zmartwienie i czułem konieczną potrzebę uściskania cię, potrzebę przewyższającą wszystko inne. Wiem, żem nie wiele wart, ale ja kocham ciebie mamo nadewszystko i gdybyś mnie była nawet mimowolnie nie przekonała, gdybym nawet nie miał pewności, że jesteś czystą jak anioł, byłbym cię kochał więcej jeszcze, gdyby to było możliwem.
Matka i syn rzucili się sobie w objęcia i aż do wejścia Saléda, Ambrożego i Gastona słyszałem tylko łkania i pocałunki.
Roger serdecznie uściskał brata, zaprowadził go w objęcia matki, uściskał później Salcéde’a, przemówił kilka słów serdecznych do Ambrożego i zapytał o mnie. Następnie chciał przywołać Karolinę i Michelin’ów, żeby byli świadkami wspólnego ich szczęścia i publicznego uznania Gastona za głowę rodziny Flamarande. Esperance sprzeciwiał się temu i głosem pewnym i śmiałym zapowiedział rzecz niespodziewaną.
— Uznanie serca daliście mi i przyjmuję je z głęboką radością; ale żadnego innego nie przyjmę.
— Tak, zawołał Roger, nie możesz mi zapomnieć głupich moich wczorajszych dowodzeń i chcesz, żeby matka nasza jeszcze na tem cierpiała. Nie wiedziałem wtedy o zeznaniu mojego ojca; patrz, oto jest.
— Już je widziałem, odpowiedział Gaston, usuwając się na widok tego papieru. Ten dokument mi nie wystarcza i nie tłumaczy przed oczyma obojętnych mego długiego wydalenia i wygnania z domu rodzicielskiego. Nam jest on prawie niepotrzebny; wiemy, że matka nasza jest świętą, ale dla ludzi złej woli papier ten nie ma żadnego znaczenia. Hrabia Albert Flamarande nie raczył mnie uznać za swego syna, bo umarł, a nie przyznał się do mnie. Ja go nie chcę mieć ojcem. Nie chcę nosić jego imienia, nie chcę jego dóbr. Jeśli będę miał własne dzieci, nie będę potrzebował opowiadać im podwójną legendę Gastona pasterza. Przebaczyć mu mogę, ale wtedy tylko, gdy przestanę się uważać za jego syna. Duma jego była srogą, ale i ja mam swoją dumę, i nie przyjmę stanowiska, którego mi odmówił. Nie starajcie się mnie przekonać; byłby to trud daremny.
Wszyscy osłupieli na to oświadczenie. Ambroży tylko przyznawał mu słuszność.
— Zdaje mi się, że masz... że pan hrabia ma słuszność. Lepiej mieć ojca, który kocha pana, aniżeli takiego, który znać pana nie chciał.
— Cicho bądź, odpowiedział Gaston, nie wiesz stary, co mówisz. Jeśli wyrzekam się mego ojca, to nie dla tego, żeby mieć drugiego. Nie wyrzekam się mniejszego majątku dla większego, choć Bóg widzi, jak kocham pana Alfonsa. Ani ja, ani Karolina nie pozwolilibyśmy, by się dłużej dla nas poświęcał. Zresztą obce mi są wszelkie towarzyskie zwyczaje i względy, krępować się niemi nigdy nie myślę.
— Ja to otworzyłem ci niepotrzebnie oczy i chciałem cię przekonać o ich doniosłości, przerwał mu Roger. Widziałeś mnie wzburzonym, szalonym.
— Widziałem cię nieszczęśliwym, odpowiedział Gaston, i złożyłem wtedy przysięgę, której nie naruszę. Powiedziałem ci, że pragnę być tylko Esperancem Michelin, i że to jest jedynem mojem życzeniem, wolałbym żebrać, aniżeli widzieć cię raz jeszcze z mojej przyczyny w takim stanie jak wczoraj!
— A, mój bracie, to nadto sroga kara za jedną złą chwilę mojego życia! Nie chcesz mi sprawić rozkoszy odzyskania twego szacunku?
— Nie mam cię za co karać, nie obraziłeś mnie, płakałeś w mojem objęciu. Lepszych przyjaciół od ciebie i pana Salcéde nie znajdę w życiu! Jedną ją, świętą naszą matkę kochać mogę więcej od was, bo ona była czarownym snem mego życia, wiecznem pragnieniem mego serca, moją niemą modlitwą, wiarą moją i miłością.
— A nie chcesz, zawołała z wyrzutem hrabina, żebym była towarzyszką twego życia, chcesz mi odebrać szczęście posiadania takich dwóch synów, jak ty i Roger!
— Nie chcesz, dodał Roger, być mi podporą, radą i przewodnikiem po śliskich ścieżkach wielkiego świata! Czyż nie masz względem nas obowiązków? Chcesz nas ukarać, żeśmy się nie zdołali oprzeć niesprawiedliwemu wyrokowi ojca? Zaprawdę, okrutnym jesteś i muszę ci powiedzieć, że jesteś trochę szalonym!
— Nie spierajcie się z nim, wtrącił pan Salcéde. Teraz nie ustąpi, pozwólmy mu się namyśleć. Pani Montesparre zajechała, chodźmy naprzeciw niej.
Wszyscy wyszli. Skorzystałem z chwili i podziemnym kurytarzem dostałem się na wieś.
Zgnębiony i prawie umierający zażądałem przytułku w chacie o dwie mile od Flamarande. Dalej zawlec się nie mogłem, chciałem przez noc wypocząć a nazajutrz pojechać do Paryża. Napisałem do hrabiny list pełen szacunku z prośbą o uwolnienie od obowiązku i uwiadomiłem ją zarazem, że jestem gotów dać wszelkie wyjaśnienia i wskazówki co do jej interesów majątkowych a adres mój złożę w jej hotelu w Paryżu.
Przepędziłem okropną noc u biednych górali a nazajutrz dostałem się do Murat. Tu opuściły mnie siły zupełnie i trzy dni przeleżałem w gorączce. Czwartego dnia zachwiało się moje postanowienie. Trudno mi było opuścić ich na zawsze i zdecydowałem się prosić pani Montesparre o jakiekolwiek w jej domu zajęcie, aby tylko być blisko Flamarande i wiedzieć od czasu do czasu co się tam dzieje. Przypuszczałem, że udało im się już przekonać Gastona i że pojechali razem do Paryża, by uregulować świetne stanowisko Gastona. Piątego dnia dowlokłem się nareszcie po dwóch dniach pieszej wędrówki do Montesparre. Zmęczony usiadłem na pierwszej lepszej ławce w parku; zapadłem w stan zupełnego odrętwienia i pomimo że słyszałem w pobliżu jakieś głosy, nie miałem siły powstać i zrazu nie siliłem się rozpoznać, kto mówi. Nareszcie zbliżono się do mnie o tyle, że słowa pani Flamarande i pani Montesparre wyraźnie obiły się o moje uszy. Pani Montesparre nalegała koniecznie, żeby hrabina Rolanda przyrzekła swoją rękę markizowi. Nie — odpowiedziała hrabina, od czasu jak Gaston nie chce być adoptowanym przez niego, nie miało by to sensu. Gaston pragnie zostać w Flamarande przyjąwszy nareszcie od swego brata tę biedną skałę. Alfons także lubi Flamarande, gdzie dobrowolnie się zagrzebał, ale przedewszystkiem kocha Gastona i rozłączyć się z nim byłoby to poświęceniem nad jego siły.
— Na cóż by się miał rozłączać, zawołała baronowa. Wybuduje ci na miejscu „Zakątka“ pałac godny ciebie, gdzie każde lato przepędzić możesz z nimi. A i Roger może w lecie tu dojeżdżać.
— Lato krótkie w Flamarande a Roger pomimo całej miłości dla brata nie wytrzymałby trzech miesięcy w Auvergne. Resztę roku musiałby Salcéde przepędzić bez Gastona albo musiałby mnie porzucić. Mnie z Gastonem byłoby i pod śniegiem dobrze, ale Roger znowu nie obejdzie się bezemnie i zacznie szaleć, jeśli go samemu sobie zostawię. Nakoniec, droga przyjaciółko, wiedz, że o ile Gaston przyjąłby z radością wiadomość o tem małżeństwie, o tyle Roger cierpiałby nad tem. Roger zazdrośny jest a jeszcze więcej teraz, kiedy musiał się mojem uczuciem podzielić z Gastonem; gdyby mu przyszło teraz znowu podzielić się z mężem moją miłością a może jeszcze.... pomyśl, gdybym jeszcze miała dzieci! Nie, nigdy! Nie wspominaj o tem Rogerowi. Gdyby nawet sprzyjał temu zamiarowi, jabym go odrzucić musiała. Nadto dobrze znam mego Rogera, aby go jeszcze wystawiać na walki, którym niedawno ledwie nie uległ. Jego cierpienia stworzyłyby mi w przyszłości gorsze piekło niż było dawniejsze.
— A namiętność i stałość biednego Salcéde’a masz sobie za nic? Godziż się pomiatać takiem wiernem uczuciem?
— Jeźli ta namiętność znalazła kiedy miejsce w jego sercu, odparła hrabina, czas, rozum i nauka dawno ją już z niego wyrugowały. Salcéde nie jest już dzieckiem.
— Co ty mówisz? zawołała baronowa. Spytaj go, on ci powie, czy zapomniał. Być może, że tak jak w dwudziestym roku nie śmiałby ci wyznać swojej miłości, ale patrz na niego, gdy ci odpowiadać będzie.
— Nie myślę go zapytywać.
— Ale wie o moich projektach i naznaczyłam mu tu dziś schadzkę, żeby się los jego nareszcie rozstrzygnął. Czas już Rolando dać pokój tym uczuciom bezinteresownej przyjaźni. Bądź odważną, pozwól mu powiedzieć, jak chce urządzić wasze przyszłe życie bez żadnego uszczerbku dla nikogo. Bądź pewna, że to jedyny sposób doprowadzenia Gastona do przyjęcia jego adoptacji.
— Mylisz się; Gaston powiedział raz nie, i od pięciu dni głuchy jest na nasze prośby. Kiedyś, może, gdyby Alfons się nie ożenił, Gaston przystałby na to dla swoich dzieci, ale dziś próżne to marzenie; długo trzeba będzie patrzeć na Gastona, jak na wieśniaka i cieszyć się tylko kilkomiesięcznym co roku z nim pobytem. Salcéde się zbliża, więc kiedy chcesz, posłuchaj co mu powiem.
— Pamiętaj tylko powiedzieć mu prawdę.
— Jaką prawdę?
— Że kochasz go oddawna. Wtedy gotów wymyśleć cuda, ażeby pogodzić twoje szczęście z szczęściem twoich dzieci.
— Że go kocham! Ha, więc powiem mu. Zostań, usłyszysz prawdę.
— Przedemną nie wolno! Spodziewam się, że ci ją wydrze przemocą; opuszczam was.
Po chwili pani Flamarande, która poszła naprzeciw Saléde’a, wróciła i usiadła z nim na ławeczce.

LXXVII.

Wymiany pierwszych słów między nimi przy spotkaniu na ścieżce nie dosłyszałem. Hrabinę usłyszałem pierwszą.
— Mówmy z sobą otwarcie, zagadnęła nagle, a nawet gwałtownie. Wiem, co panu powiedziała baronowa i w jakie chce mnie wciągnąć sidła. Dawno już mówi mi o pańskiej dla mnie miłości i zapewne panu o mojej dla niego. Tymczasem Berta sama kocha pana i kochać będzie całe życie, a przypisuje mnie taką samą miłość. Nie pojmuje ona uczucia, które mnie wiąże do pana. Ale pan je pojmiesz, bo umiesz dokładnie zbadać serce ludzkie. Nie możesz nigdy wątpić o mojej przyjaźni, wysokim szacunku, raczej uwielbieniu dla jego charakteru; ale to nie dosyć, do tych czystych i wzniosłych uczuć trzeba dodać pragnienie oddania się na wieki człowiekowi, którego się uwielbia, i to jest miłość. Otóż ja pana tak nie kocham.... Pan tylko jeden mógłbyś mnie natchnąć tem uczuciem, czuję to i nie rumieniłabym się za nie gdybym go doświadczała. Ale powiedziałam już panu kiedyś, że matka, która tyle cierpiała, zabiła w sobie kobietę na zawsze. Jako żona mam same smutne wspomnienia, jako kochanka za mało miałam swobody i moralnego zdrowia, żeby miłość mogła się we mnie rozwinąć. Pan to dobrze zrozumiałeś, zacny panie Salcéde, bo żadne twoje namiętne słowo ani spojrzenie nie zakłóciło mego spokoju. Wiedz pan, że dusza moja zamarła pod tym względem śmiercią gwałtowną, zmysły moje zastygły we łzach i nie potrafiłabym nikomu stworzyć takiego szczęścia, jak je rozumie biedna moja Berta. Pójdźmy więc położyć raz koniec dziwacznym pomysłom naszej przyjaciółki. Pomóż mi ją pan przekonać.
Salcéde zdawał się zgadzać z jej wyrokiem, czy dla tego, że uznawał jej powody, czy dla tego, że bał się zdradzić, dość, że nie odpowiedział ani słowa. Ona zaś dodała:
— Lepiej będzie, jeźli nie pozwolimy szydzić ludziom z naszej przyjaźni; przyznaję, że najmniejszy uśmiech dwuznaczny zadałby mi ranę śmiertelną. Ożeń się pan z baronową, a będę mogła żyć zawsze między wami, Rogerem i Gastonem.
— Myślałem już o tem, odparł p. Salcéde; ale ona wymagałaby miłości, której dać bym jej nie mógł — mam dla niej to samo uczucie głębokiej przyjaźni, którą byś mi pani hrabina ofiarować mogła.
— I nie byłbyś pan z niej zadowolony?
— Niestety, przyznaję. Przecież baronowa....
— Czekaj pan, przerwała hrabina. Dopiero co powiedziałeś, że myślałeś pan o tem, a wiesz pan dla czego? Mimo woli stałeś się przyczyną długiego mego cierpienia. Nie skarżę się, przeciwnie błogosławię panu, że bez mojej wiedzy czułeś się w obowiązku poświęcić memu synowi swoją młodość i stanowisko. Inaczej rzecz się ma z baronową. Przyjąłeś pan bezwarunkowe jej przywiązanie i ofiarę jej dobrej sławy. Dobrą jest, więc ją kochają, nie ma męża, dzieci, jej przebaczają, ale mimo to pada ofiarą wielkich niesprawiedliwych podejrzeń, ona, która jak wiesz nic nie popełniła złego. Gdyby syn jej żył, wiecznie by się obawiała widzieć go w takim stanie, w jakim niedawno znajdował się Roger. Jakżeż by się usprawiedliwiła z tego zarzutu po tylu dowodach poświęcenia bez granic dla pana? Nie możesz pan dłużej tego zapoznawać i winieneś jej świetne zadośćuczynienie. Ten związek nie rozłącza pana z Gastonem. Żyć będziemy razem spokojni i szczęśliwi, bo musisz pan ostatecznie pokochać tę kobietę, która tak pana kocha i z której dumny będziesz, żeś jej przywrócił sławę....
— Dość już, szybko przerwał Salcéde, nie chcę stracić szacunku pani i Gastona, spełnię mój obowiązek. Zaślubię panią Montesparre. Czy mam jej to zaraz powiedzieć?....
— Nie, to by ją upokorzyło, niech nie wie, ze memu wpływowi winna swoje szczęście. Powiedz jej pan tylko, że przedstawiłam panu powody uniemożebniające związek między nami i staraj się być spokojnym i zadowolonym jak człowiek poświęcający się dla drugich. Po kilku dniach, gdy wyjadę z Rogerem....
— Po kilku dniach?
— Tak, dostałam list od mego notariusza. Muszę się zająć spadkowemi sprawami. Pan Flamarande zostawił znaczny legat dla swojej pani i musimy przyjąć to zdzierstwo w milczeniu. Majątek znacznie jest naruszony, jadę z Rogerem działać w jego imieniu, jeźli Gaston nie zechce dziedziczyć.
— Postanowił raz nieodwołalnie, ale niech to panią nie martwi. Gaston może być szczęśliwy tylko w warunkach, w których się wychował. Kocha Karolinę i nie chce jej widzieć damą wielkiego świata. Będzie z niej śliczna kasztelanka zamku Flamarande. Zapowiadam pani, że Gaston nie włoży nigdy czarnego obcisłego ubrania i żaden salon stolicy nie zobaczy go na swojej posadzce. Kochałaś go pani takim, jak był, kochajże go takim, jakim nadal będzie.
— Bezwątpienia — odparła hrabina na wszystko się zgodzę i nie zrobię najmniejszego zarzutu.
Rozmawiali jeszcze ze sobą oddalając się z miejsca powoli, i ja już odejść myślałem, kiedy zobaczyłem panią Flamarande powracającą szybkim krokiem tą samą ścieżką. Szła prosto ku mnie. Ledwie miałem dość czasu, aby skryć się w krzakach. Usiadła na ławeczce, ukryła twarz w dłoniach i zalała się łzami. Słyszałem ciche przytłumione łkania, które mi przenikały duszę.
Kochała więc Salcéde’a a poświęcała się Rogerowi! Poświęcała się z swobodą i rezygnacją i odebrała markizowi wszelką nadzieję. Teraz ta szlachetna dusza cierpi, ale cierpi z przeświadczeniem wewnętrznego zadowolenia. O ile wydała mi się wielką i wzniosłą, o tyle czułem się małym i nikczemnym — zawstydzony moją długą niewiarą: — Przebacz mi pani, zawołałem, rzucając się do jej stóp. Pani jesteś świętą a ja nędznikiem.
— Cóż znowu? Karolu — zawołała zdumiona i przelękniona tem nagłem zjawieniem. — Widzisz, wróciło mi moje cierpienie nerwowe. Ale bądź spokojny, to zaraz przejdzie. Ale zkądżesz wziąłeś się tutaj? Dla czego opuściłeś nas tak nagle i o co się oskarżasz?
Powszechna moja spowiedź trwałaby za długo; powiedziałem to tylko, co ją obchodzić mogło. — Widzę, dodałem, że pani cierpisz z mojej przyczyny. Roger dręczy się nieustannie, a gdybym mu był zaraz pokazał zeznanie pana hrabiego, byłbym mu także wiele przykrych chwil oszczędził.
— Rzeczywiście — odparła hrabina przypominając sobie kolejno cały bieg wypadków — powiedziałeś mi, że to zeznanie hrabia ci odebrał. — Ale ta doskonała kobieta widząc szczery mój żal, przyzwyczajona kosztem swoich cierpień łagodzić cierpienia drugich, zwróciła się ku mnie i dodała szybko: — Bałeś się pan zapewne gwałtowności Rogera i zdawało ci się, że zrobisz najlepiej oddając tak ważny dokument pod bezinteresowną opiekę markiza. Mnie znowu w Ménouville bałeś się karmić nadziejami, których mąż mój nigdy nie myślał urzeczywistnić. Jesteś nadto skrupulatny i trochę formalistą, ale jakiekolwiek były twoje powody Karolu, zawsze były uczciwe; nie rozumię, dla czego miałbyś nas opuszczać teraz, kiedy wszyscy tak szczęśliwi jesteśmy i tyle tobie zawdzięczamy.
— Szczęśliwi! A jednak pani jeszcze płaczesz!
— Ależ to nic nie jest, nic zgoła! Czasem musimy ulegać takiemu rozdrażnieniu, szczególnie podczas gwałtownych przesileń, ale to znika natychmiast, kiedy jesteśmy zadowoleni z siebie. Roger ani na chwilę nie przestał kochać mnie i Gastona. Właśnie dzwonią na objad, zobaczysz ich razem. Podaj mi ramię, bo czuję się osłabioną po tej migrenie. Siądziemy razem do stołu, a Roger wiem, że stanowczo sprzeciwi się twemu zamiarowi. Nie mogłem się oprzeć dobroci mojej pani i zaprowadziłem ją do zamku. Wszyscy przyjęli mnie z uprzejmością, tylko Roger nie zwracał prawie na mnie uwagi, chociaż podał mi rękę u wejścia.
Pan Salcéde musiał już powtórzyć baronowej treść swojej rozmowy z hrabiną, bo bledszy był jak zwykle, a pani Montesparre spoglądała na niego trwożliwie i niepewnie. Roger, wesoły zawsze, ukrywał jednak wewnętrzny jakiś niepokój. Czuł coś niezwykłego w otaczającej go atmosferze a bał się stanowczej decyzji. Prześladował bezustannie baronowę swemi żarcikami, pytając ją, czy raczyła się spostrzedz na swojem męczeństwie i czy myśli nakoniec uwieńczyć je stosowną nagrodą. Baronowa nie śmiała się jak zwykle z jego konceptów, odpowiadała mu trochę ostro, co Rogera bardzo dziwiło i zwracał się do pana Salcéde o wyjaśnienie jej niezwykłego humoru.
Gaston mówił mało; ubrany w swój codzienny ubiór uchodził w oczach służby za dzierżawcę Rogera, a pan Ferras obojętny jak zwykłe na bieżące sprawy, rozprawiał z panem Salcéde o tłumaczeniu „Iliady“ i o wydaniach innych dzieł współczesnych. Widocznie nic się nie zmieniło w jego położeniu bo wymówił sobie wyłączny nadzór nad bibljoteką w Ménouville, jeżeli majątek ten zostanie nadal w posiadaniu Rogera.
— Możesz się pan urządzić, jak się panu podoba, odparł Roger, chyba by Gaston chciał się sam zająć tą bibljoteką, bo musisz pan wiedzieć, żeśmy dziwny układ z sobą zrobili, on nie chce wziąć nic ode mnie a ja przysiągłem, że moja własność będzie jego własnością.
Po objedzie pan Salcéde wziął Rogera pod ramię i wyszedł z nim do parku, a hrabina została ze mną i baronową w salonie. Pokazała nam ważne listy z Paryża, z których okazało się, że pan Flamarande porobił znaczne legata dla swojej kochanki w biletach bankowych, w skutek czego spadek o wiele się umniejszył. Oprócz tego zostawił dość znaczne długi. Notarjusz wzywał panią Flamarande natychmiast do Paryża. Widziałem, że nie wiele na razie przykłada wagi do nalegań notarjusza, objaśniłem ją więc, ze rzecz jest bardzo ważna i że jutro raniutko powinna wyjechać.
Usłuchała mej rady, ale widziałem, że ją to wiele kosztowało. Pani Montesparre kazała przygotować wszystko do odjazdu i zapowiedziała, że będzie towarzyszyć swojej przyjaciółce; Roger wszedł w tej chwili, ucałował z szacunkiem jej ręce i sprzeciwił się temu stanowczo.
— Nie, droga pani, trzeba koniecznie zostać, koniecznie — dodał poważnie. Nie chciał nic więcej powiedzieć, ale odgadłem patrząc w jego rozjaśnione oczy, że pan Salcéde przyznał mu się otwarcie do swoich zamiarów i prosił go zarazem, żeby zaprzestał prześladować baronowę swemi przyjacielskiemi żarcikami. Roger tak był szczęśliwy z tego obrotu rzeczy, że teraz dopiero widziałem jak rozsądnie, znając swego syna, postąpiła sobie pani Flamarande.
Gaston zmartwił się nagłym odjazdem swojej rodziny; uściskał matkę i brata z rozrzewnieniem i tkliwością i pożegnał się dziś już z nimi, aby jutro nie zdradzono się przy świadkach.
Udano się wcześnie na spoczynek. Pan Salcéde został w salonie z baronową, żeby ją przygotować zapewne do otwartszych wyznań po odjeździe hrabiny. Roger wyszedł za matką i zaledwie kiwnął mi głową na dobra noc.
Nazajutrz ta sama obojętność i milczenie. Nakoniec gdy już zaprzęgano konie zbliżył się do mnie i zapytał czy jadę z nimi do Paryża. — Nie — odpowiedziałem — wrócę później sam, wszak pan wiesz, że opuszczam mój obowiązek.
— Czy wiesz — odparł wymijająco — że twoje stotysięcy są u pana Salcéde.
— Nie przyjmuję ich.
— To rozdaj ubogim, ani ja, ani Gaston nie przyjmujemy tego podarunku — odwrócił się, aby usciskać markiza i baronowę, którzy nadeszli właśnie odprowadzając hrabinę. Wstręt jego do mnie aż do ostatniej chwili nie umniejszył się.
Głęboko dotknięty uciekłem w najciemniejszy kąt ogrodu i rzuciłem się na tę samą ławkę, gdzie wczoraj uczucie macierzyńskie zwalczyło miłość serdeczną, a gdzie o parę kroków dalej przed wielu laty miał się odbyć nieszczęsny pojedynek między p. Flamarande a p. Salcéde. Ztamtąd widziałem po chwili oddalający się powóz, unoszący ze sobą całą moją nadzieję i pociechę, to drogie dziecię, któremu poświęciłem spokój i szczęście a które zapłaciło mi wzgardą, zapomnieniem.
Ktoś usiadł przy mnie i ujął ciepłą ręką skrzepłą moją dłoń.
— Gaston! — krzyknąłem zdumiony.
— Nie, Esperance Michelin — odpowiedział z uśmiechem. — Zapomnijmy o Gastonie, nie ma go już; ale co panu jest? jesteś cierpiący i zrozpaczony. Dla czego nie pojechałeś z moją matką, ona nigdy pańskich zasług nie zapoznała.
— Roger...
— Wiem, Roger nie chce panu przebaczyć, że zawinił przez niego. To niesłusznie, powinien umieć przebaczyć człowiekowi, którego dobre przymioty poznał. Czas łagodzi wszystko, zapomni później.
— Roger ma słuszność, nie zasługuję na jego przebaczenie. Jestem winniejszy niźli pan sądzisz.
— Nie chcę wiedzieć o niczem. I ja panu jakiś czas nie dowierzałem, ale pan Alfons powiedział mi raz: Ten człowiek jest trwożliwy, dziwny, nieufny i nieszczęśliwy, ale jest tkliwy i kochający. Jego dzika bezinteresowność graniczy z bohaterstwem. To mi wystarcza aby pana żałować i kochać. Cóż zamyślasz robić?
— Umrzeć gdziekolwiekbądź z nudów i cierpień.
— Nie. Trzeba żyć w Flamarande dla użytecznej pracy i dla spokojnej przyjaźni, Nie jestem tak uprzejmy jak Roger, ale mniej rozpieszczony, jestem cierpliwszy od niego. I mnie pan w dzieciństwie kochałeś, możesz mnie pokochać znowu, gdy zostanę twoim chrzestnym synem, ożeniwszy się z Karolinką. Pan Salcéde dokupił wiele ziemi naokoło „zakątka“ i chce panu zostawić zarząd tego majątku. Chodźmy. Pan Salcéde i baronowa zdecydowali się w ostatniej chwili odprowadzić moich na kolej. Wrócą tu razem na śniadanie. Ja już nie mogę dłużej siedzieć bez zatrudnienia. Pójdźmy, zjemy po drodze śniadanie w jakiej chacie. Oprzej się na mojem ramieniu, Silna wola jest wszystkiem, Karolu.

Zakończenie.

Tak więc, dziecię wydarte przezemnie matce, a przez moje tkliwe i zarazem podstępne starania pozbawione stanowiska towarzyskiego, otoczyło moją starość miłością i spokojem. Pan Salcéde równie szlachetny, nigdy nie wykrył tajemnicy mojej spowiedzi i okazywał mi zawsze najserdeczniejszą życzliwość. Nie mówił mi już więcej o tych stu tysięcy frankach, ale kazał mi wybudować ozdobny domek pośród wdzięcznego pastwiska, zasianego wyborowem bydłem i zmusił mnie do przyjęcia niby od siebie tego miłego schronienia. Dzięki temu zacnemu panu, nie potrzebowałem się niczem troszczyć, jak tylko oszczędzaniem dla dzieci Karoliny i Esperance’a. Pobrali się przy końcu roku wyznaczonego przez Karolinę. Esperance był w Paryżu i wrócił stęskniony do swojej narzeczonej i do wiejskiego zacisza. Roger i pani Flamarande przyjechali na podwójne wesele, bo tegoż samego dnia pan Salcéde zaprowadził szczęśliwą i o dziesięć lat młodszą panią Bertę do ołtarza kaplicy w Flamarande.
Pani Flamarande wyglądała w tym dniu cudownie. Poświęciwszy się cała miłości macierzyńskiej i szczęściu wiernej swojej przyjaciółki, czuła się zadowoloną, a twarz jej odzwierciadlała błogi stan duszy.
Pan Salcéde pojął heroizm tego wzniosłego serca i nie chciał okazać się słabszym. Związku jego z Bertą żadna nie zaćmiła chmurka. Zastosowała się do wszystkiego cokolwiek postanowił. Zakupili ogromne obszary lasów i ziemi na około „Zakątka“, gdzie wszystko na żądanie pani Berty zostało nienaruszone i postanowili wspólnie nie mając sami dzieci zostawić te ogromne dobra dzieciom Rogera i Esperance’a.
Roger odziedziczył daleko mniej, niż się spodziewał, ale zagrzany przykładem Gastona, który postanowił żyć zawsze w mierności i nic od brata nie przyjął, zarzucił zupełnie dawniejszy swój lekki sposób życia, ożenił się z miłości i otoczył staraniami najdroższą swoją matkę. Wszyscy urządzali długie i częste wycieczki do Flamarande i do Montesparre, a Esperance tak wybornie odnowił i urządził wieżycę i zamek, że wszystkich wygodnie u siebie pomieścił. P. Ferras został już na zawsze przy Rogerze a Michelin cieszył się, że pani Flamarande nazywała Karolinę swoją córką i do swego pojedynczego nazwiska dodawał już teraz szlacheckie „de.“ I dla czegóż nie? wszakże powstaje nowa arystokratyczna rodzina.
Gastona dzieci będą bardzo bogate, a ponieważ kształci je gorliwie, staną kiedyś na wyżynie swego stanowiska. On sam nie umie robić pieniędzy, zawsze ma romantyczne gusta i powiada, że piękne warte tyle, co użyteczne. Uchodzi za oryginała a ci, którzy nie czytali w kartach jego przeszłości, nie rozumieją go, ale nie mniej przez to kochają. Ambroży został na zawsze gościem i przyjacielem Gastona i trzymał do chrztu najmłodsze jego dziecię. Często mówił do mnie po cichu: — Tylko my dwaj wiemy, ile on wart.
Roger z czasem złagodniał dla mnie i obchodzi się ze mną po przyjacielsku ale to niewidzialne ogniwko łączące nas niegdyś tak ściśle pękło raz na zawsze, a całe moje przywiązanie przeniosło się odtąd na wygnańca i jego rodzinę.
Długo nudziło mnie bezczynne moje życie ale odkąd postanowiłem spisać wyż opowiedziane wypadki i uczynić tem samem powszechną spowiedź mojego życia, przeszłość już mnie nie dręczy i mam nadzieję, że nadejdzie dzień, w którym Roger czytając te karty, uroni kilka łez nad grobem starego swojego sługi.






  1. Wg wydania książki z 1875 roku wydawnictwa Librairie Nouvelle w tym miejscu kończy się rozdział XXVII.
  2. Dodano przez Wikiźródła.
  3. Dodano przez Wikiźródła
  4. Wg wydania książki z 1875 roku wydawnictwa Librairie Nouvelle, w tym miejscu kończy się część pierwsza książki Flamarande. Druga część książki nosi tytuł „Dwaj bracia’
  5. Dodano przez Wikiźródła
  6. Dodano przez Wikiźródła
  7. Dodano przez Wikiźródła
  8. Dodano przez Wikiźródła
  9. Dodano przez Wikiźródła
  10. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.