Flamarande/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zgniewałem się na szwajcara, że bez zapytania przepuszcza nieznajomych ludzi. — Znam ją bardzo dobrze odpowiedział; to ciotka panny Hurst, Przychodzi do niej bardzo często. To bardzo poczciwa stara Angielka.
— Cóż myśleć o tem wszystkiem? Co robić w takim składzie rzeczy, aby nie wywołać skandalu. Byłem pewny swego; ale gdzież dowody? Nazajutrz rano Roger widział i ucałował matkę, był wesół i szczęśliwy. Zawołano doktora. Helena mówiła, że pani czuje się o wiele zdrowszą i chce się zapytać czy wolno jej wstać i wyjść na powietrze. Lekarz znalazł ją zdrową, polecił przechadzkę powozem i radził wyjechać na wieś.
Zaprzyjaźniłem się bardzo z buldogiem szwajcara i pod tym pozorem pilnowałem podwórze i bramę hotelu. O pierwszej z południa wyszła hrabina z Rogerem, księdzem i Heleną. Była świeża i piękna jak pączek róży — bez śladów choroby. Powinna by być zmęczona jeźli była w Flamarande, ale zapewne radość widzenia się z Gastonem, nie pozwalała jej poddawać się znużeniu.
Czy byłem szalony — czy odgadłem prawdę: Jeźli była w Flamarande, pomyślałem sobie, to tam na miejscu trzeba dojść wszystkiego. Gdyby jeździła sama, wybaczyłbym jej — ale jeżeli była tam z Salcédem, wierny pozostanę mojemu zadaniu. Postaram się o dowód i zachowam go na wypadek, gdyby Rogerowi zagrażał podział majątku.
Byłem panem mojego czasu, bo odkąd hrabia zaczął się zajmować lekkiemi kobietami (którym na żaden sposób nie chciałem się wysługiwać), byłem w domu przedmiotem zbytkownym. W chwili wyjazdu hrabiny do Normandji ja wyjechałem do Auvergne. Chcąc się dowiedzieć czy baronowa była u siebie, przejeżdżałem przez Montesparre. Jeżeli była w domu, możnaby przypuszczać że ułatwiła widzenie się matki z synem. Ale baronowę właśnie oczekiwano.
Nikogo jeszcze u niej nie było.
Wieczory i ranki były jeszcze chłodne; ale we dnie słońce przyjemnie ogrzewało ziemię, a błękitne niebo poprzerzynane gdzieniegdzie mgłą leciuchną wyglądało wesoło i rozkosznie. Stopione po rozległych dolinach śniegi odsłoniły prześliczną zieleń, a strumyki uwolnione od uciskającego je lodu, szemrały skacząc po kamieniach. Potoki, wezbrane szybkim stajeniem lodów formowały wspaniałe wodospady. Nie widziałem jeszcze równie pięknego krajobrazu w pierwszych dniach spóźnionej wiosny. Z przyjemnością szedłem piechotą po niebezpiecznej przestrzeni między Montesparre i Flamarande.
Około trzeciej z południa byłem już niedaleko zamczyska, kiedy zobaczyłem na lewo wydeptaną ścieżkę, której przedtem nie widziałem, pomimo że w tej stronie często polowałem. Miałem wyborną pamięć lokalną, i byłem pewny, że ścieżki tej nie było podczas ostatniego mojego pobytu w Flamarande, a że w moich poszukiwaniach korzystałem z każdej najdrobniejszej okoliczności, skręciłem przeto na tę ścieżkę, która się pięła po naturalnych stopniach skalistych i kończyła się ścianą bez wyjścia.
Chciałem już wrócić tą samą drogą, kiedy zobaczyłem skałę nadciętą motyką, po której łatwo było dostać się do wierzchołka. Wspinałem się ze wzgórza na wzgórze, aż nareszcie ujrzałem półkole uformowane z lawy, do którego nigdy nie dochodziłem, pomimo że można je było widzieć z otaczających wysoczyn. Była to pustynia w pośród gór; zdziwiony niepospolicie odkryłem w niewielkiej odemnie odległości maleńki budynek, którego tu przed trzema laty nie było. Był to wiejski domeczek, wyższy i ozdobniej wybudowany od tutejszych chat. Budynek mieszkalny w pośród niezamieszkałej miejscowości, wydał mi się przedmiotem godnym szczególniejszej uwagi. Zbliżyłem się, a nie widząc żywej duszy, spojrzałem na ogrodzenie. Krzaki, górskie drzewa, sosny, jodły, buki, jarzębina, bez, kasztany, razem pomięszane, rosły tak, jakby właściciel kupiwszy ten lasek, nie miał jeszcze czasu urządzić sobie ogród. Nareszcie ujrzałem przedzierający się z tej gęstwiny błękit, na tle którego rozpościerał się rodzaj małego, nierównego stepu, pokrytego dzikiemi roślinami, bez śladu jakiejkolwiek uprawy. Doszedłem do domostwa, a chcąc znaleźć drzwi, musiałem je obejść naokoło. Wejście nie było od strony ścieżki, a chcąc się zbliżyć do niego, trzeba było przejść strumyk po odłamkach skalnych, poukładanych w kształcie mostu. Nic piękniejszego i więcej malowniczego, jak ten domek wiejski. Czworograniasty budynek był wcale nieozdobny, ale ta cała osada zachwycała mnie; nauczyłem się już podziwiać naturę. Gazony zasiane kwiatami chyliły się z jednej strony ku brzegowi strumyka, a z drugiej wznosiły się stopniowo aż do pierwszych skalistych górskich pokładów. Gąszcze drzew były tak pięknie ułożone i oświecone blaskiem słonecznym, że sprawiały wrażenie umiejętnie zasadzonego angielskiego ogrodu, naśladującego twórczą i wdzięczną naturę. Rozległego widoku tu jednak nie było. Góra tworzyła ścianę, a to półkole przez nią zamknięte, można było objąć jednym rzutem oka. Lasy odznaczały granicę między łąką a nagą skałą i opasywały nieregularnie tę przestrzeń. Strumyki i źródła potoku Jordanki przeskakiwały wyżyny w nieznacznych spadkach i łączyły się w pobliżu domku, aby tu znowu podzielić się na dwa ramiona i potworzyć rozliczne wodospady, łączące się nawzajem w dzikiej, ale łagodnej harmonji. Co zrazu wziąłem za ogrodzenie, stanowiło nieuprawioną wysepkę.
Po za wyłomami wulkanicznymi, okalającymi tę przestrzeń, sterczały szczyty wyższych gór, szczyt Mary Griou i Chavaroche. Z tej strony niepodobieństwem było wydrapać się; ale z południa, przez szczeliny leśnych pagórków, gdzie Jordanka wyżłobiła świeże, zielenią zasiane brzegi, widniała skała Flamarande, na odległości jednego kilometra. Jeśliby z tej strony była jaka przystępna ścieżka, mógłbym się w dziesięciu minutach dostać do starego zamczyska.