Flamarande/XLVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce było jeszcze dość wysoko abym się miał wyrzec obejrzenia tego miłego i szczególnego schronienia, chociaż ścieżki któremi się tu dostałem trudne były do przebycia i nie łatwo je w ciemnościach rozeznać. Byłem wytrwałym w pieszych pochodach i zgrabnie piąć się umiałem po skałach ale nie posiadałem bystrego wzroku górali przenikającego ciemności. Miałem ochotę zblizka przypatrzeć się temu odludnemu mieszkaniu; niezwykle mnie ono intrygowało. Tamże to chroniła się hrabina Flamarande chcąc widzieć się tajemnie ze swoim synem? Ambroży Ivoine był bezwątpienia jej powiernikiem i stróżem tego domu, który zdawał się być zamieszkałym. Jednakowoż nie spostrzegłem tu dotąd ani człowieka, ani psa, ani żadnego innego żyjącego stworzenia. Okna dolne zaopatrzone mocnemi okiennicami drewnianemi były szczelnie pozamykane. To dolne piętro, jeźli je tak mamy nazywać, było wysokości okien parterowych w pomieszkaniach drugorzędnych paryzkich. Cały spód tej małej budowy był mocno podmurowany aby mógł stawić opór wylewom strumyka i chronił pokoje od wilgoci. Przyglądnąwszy się temu podmurowaniu przyszedłem do przekonania, że to budowa starożytna współczesna zamkowi Flamarande, odnowiona tylko i mieszkalnie urządzona; może część jaka oddalonego zamczyska, którego zapomniane i w zieleni ukryte szczątki, uniknęły mego spostrzegawczego wzroku. Utwierdziłem się w tem mniemaniu zbliżywszy się do grubych staroświeckich drzwi, sięgających architektury XII wieku. Była to taka sama brama jaką widziałem w podziemnej galerji zamkowej.
Za dotknięciem ręki otworzyła się przedemną bez żadnego skrzypu i hałasu. Ujrzałem wysłane rogożą wąskie ciosowe schody. Wyżej szły już schody drewniane, wysłane starym ale kosztownym, wełnianym kobiercem. Pochodził on zapewne z zamku Flamarande, gdyż widziałem podobne obicie nad łóżkami w pokojach zajętych przez dzierżawców. Wyszedłem po schodach cichutko i znalazłem się naprzeciw wpół otwartych drzwi. Ujrzałem pusty pokój skromnie ale gustownie umeblowany. Na każdem piętrze byt tylko jeden pokój. Ten, w którym się znalazłem, mógł służyć za salon i jadalnię zarazem. Przyglądałem mu się uważnie, ta część budynku była całkiem nowa. Jedyne jakby przypadkiem otwarte okno, oświetlało ten przybytek obity szarem płótnem i oblamowany na około niebieskiemi frenzlami i narzucony takiemiż żołędziami. Dobry lawowy kominek pełen chrustu i szyszek, czekał tylko rychło obejmą go płomienie. Meble podobne do obicia, żadne malowidło lub obraz nie zdradzał smaku ani wspomnień właściciela, tylko lawowy czworogran przykryty był białą świeżą wełniastą skórą baranią, i na tem kończyło się całe umeblowanie.
Z okna widać było całe to małe ogrodzenie. Zauważałem jeszcze, że cały ogród tworzyła ziemia jałowa poprzerzynana maleńkimi strumykami i pokryta gdzie niegdzie bujną trawą. Kilka ścieżek wąziutkich, kamienie poukładane wysoko aby po wodzie przejść suchą nogą, kilka zagranicznych krzewów, zasadzonych tu jakby dla próby; żadnych jarzyn, żadnej paszy dla bydła, ani jednej kury; nic coby wskazywało potrzebę zysku albo troskę o byt materialny. I ścielono sobie tylko w tej pustyni ciche i ciepłe gniazdeczko.
Przypomniałem sobie, że ta część przypierająca do posiadłości Mandaille, od rewolucji nie należała już do Flamarande. Była to własność gminy, sprzedana prawdopodobnie częściowo przed moim tu przybyciem. Hrabina mogła bezpiecznie w przebraniu przyjeżdżać tu i wyjeżdżać ztąd niespostrzeżona. Wszak ja sam dokazałem trudniejszej rzeczy sprowadziwszy bez niczyjej wiedzy Gastona do samego starego zamczyska.
Oddawałem się właśnie tym spostrzeżeniom, kiedy naraz usłyszałem podemną zgrzyt klucza w zamku. Ktoś zamykał jedyne drzwi pomieszkania. Czy wchodzono czy wychodzono z domu? Odważyłem się wyjrzeć oknem. Ambroży Ivoine kładł klucz do kieszeni tak, jakby zabierał się iść na przechadzkę.
Schowałem czemprędzej głowę w obawie, aby mnie nie zobaczył podniosłszy oczy do góry, a po stukaniu jego sabotów po skale uważałem że się oddalał. Bez wychylenia się mogłem na niego teraz patrzeć wygodnie. Szedł w kierunku Flamarande, ominąwszy na lewo ścieżkę, którą się tu dostałem. Tędy więc był przystęp łatwiejszy.
Czy Ivoine mieszkał tu, czy przychodził tylko przewietrzać pokoje? Kiedym tu wszedł niepostrzeżony przez niego, powinienem wyjść ztąd nie spotkawszy się z nim.
Na jak długo zamknięto mnie? wróciż on dziś jeszcze czy za kilka dni dopiero? Moje położenie mogło się stać bardzo niepokojącem. Na nic by się nie przydało krzyczeć i wołać ratunku na tej pustyni, gdzie nawoływanie pastuchów ani szczekanie psów nie dochodziło do mnie z gór, trzodę widziałem tylko jak ruchome punkciki rozsiane po trawnikach.
Nie trudno jednak po gładkim murze dostać się z piętra na dół, mając sznur albo dość długi koc. W potrzebie mogłem użyć storów od okien. Zresztą, Ambroży przyjdzie pewnie przed wieczorem zamknąć otwarte okno. Uspokoiłem się i myślałem tylko jak skorzystać z czasu, żeby w tym domku odgrzebać ukrytą tajemnicę hrabiny Flamarande, nie tyle co do jej schadzek z synem, bo tego byłem już pewny, ale co do jej stosunku z Salcédem. Spodziewałem się znaleźć tu ten tak dla mnie ważny dowód jej niewierności. Ukrywał on się tu albo nigdzie, ten dowód stanowiący dla mnie zakład przyszłego szczęścia Rogera. Trzeba go więc znaleźć i przeszukać na wskroś ten zakątek.
Nie wiedziałem jeszcze, że tak właśnie nazywało się to mieszkanie, należące niegdyś do starego zamczyska.
Wyszedłem na górne piętro, gdzie był jeszcze jeden pokój nad schodami pokrytemi zwykłą rogóżką. Drzwi nie były na klucz zamknięte. Był to rodzaj najskromniejszego gabinetu: duży stół z białego drzewa, dębowe biurko, fotel skórzany i wysokie krzesło stało na boku. Wzdłuż muru pułki obciążone książkami i zielnikami; to pachło Salcédem. Była tam cała górska roślinność. Stały także pudła z owadami i różne próbki mineralogiczne. Prawdziwy gabinet naturalisty. Te umiejętności były całkiem obce pani Rolandzie.
Byłem więc u pana markiza Salcéde.
Wyszedłem jeszcze wyżej ale zobaczyłem tylko pełno minerałów na strychu, łodygi dzikich roślin zasuszone z dojrzałemi ziarnkami, skrzynki, walizy, broń i obuwie do polowania. Żadnego adresu na walizach, żadnego znajomego mi pudła, najmniejszego znaku zdradzającego obecność kobiety.
Zszedłem do gabinetu. Nigdzie nie widziałem łóżka, znalazłem je wreszcie za ruchomą ramą bibljoteki tworzącą rodzaj alkowy w framudze ściany. To dość wykwintne łoże zdradzało resztę nawyczek człowieka wielkiego świata. Ambroży na niem nie sypiał.
W salonie wynalazłem również alkowę za podobną ramą, z łożem jeszcze wyszukańszem, z poduszką i materacami z ciężkiego białego jedwabiu, prześcieradło i poduszka obszyte koronkami, a kołdra puchem podwatowana. To było łóżko elegantki; ale ani wstążki, ani szmatki, ani jednej zapomnianej szpilki. Wróciłem do pokoju Salcéda i całą uwagę zwróciłem na duży biały stół: przed fotelem leżała otwarta książka; przed wysokiem krzesełkiem kajecik do połowy zapisany dziecinnym charakterem doskonałego zakroju i ortografji prawie bez zarzutu; na okładce imię „Esperance.“ Było to dyktando. Gruba książka zawierała naukę o geologji.
Żadnej więc wątpliwości! Pan Salcéde zrobił się nauczycielem Gastona. Gaston przychodził tu codzień na lekcje; od czternastu dni jednak nie był tutaj, o czem świadczyła data ostatniego dyktanda i wyschnięty atrament w kałamarzu. Przypuszczałem, że albo dziecka nie ma w zamczysku, albo że było chore. W pierwszym wypadku odwieziono je może do matki, a w drugim matka przyjeżdżała go odwiedzać.
Przystąpiłem do najważniejszego przedmiotu, a tym było biurko pana Salcéde, postawione w głębokiej framudze okna. Nie było zamku w tym tegoczesnym meblu, otwierał się za pomocą sekretu; ale dla pokojowca, obdarzonego zupełnem zaufaniem swego pana, nie było żadnego pod słońcem sekretu. W jednej chwili znalazłem kombinację i otworzyłem biurko bez hałasu i trudu. Serce omal mi nie wyskoczyło. Tak miałem nabitą głowę zapewnieniem wszelkich praw Rogerowi, że nie robiłem sobie żadnych w tej chwili skrupułów. Bałem się tylko, aby mnie nie podpatrzono przed wynalezieniem dowodu rzeczywistej prawdy. Słońce dotykało już szczytu wyszczerbionych gór; rzucało jeszcze jaskrawe światło, ale noc szybko nadejdzie w tej kotlinie i bez wątpienia wkrótce powrócą... Nie miałem chwilki do stracenia.