Flamarande/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przy objadzie poprzedzającym ceremonję, mieliśmy niespodziewanego współbiesiadnika, który mnie dosyć strachu nabawił. Był to Ambroży Ivoine. Przyszedł kupować wybiórki bydła na spekulację, jak to było jego zwyczajem. Chociaż przebiegły handlarz, miał jednak wiele względnej uczciwości, lubiono go na folwarku i przyjmowano po przyjacielsku.
Musiałem wytrzymywać jego przenikliwe spojrzenia, chociaż mogły one być tylko skutkiem osłabionego wzroku i tak się nawet tłumaczył; wiedziałem przecie, że polował jeszcze i czytywał najdrobniejszy druk kalendarzów. Rozmawiałem z nim bez przymusu i spytałem go między innemi, czy nie wie co się dzieje z dawnym jego znajomym panem Salcéde.
— Nie wiem, słowo daję, odpowiedział; mówiono zeszłego roku w Montesparre, że umarł za granicą; czy prawda, trudno wiedzieć.
— Musicie żałować za nim. Płacił wam dobrze i często was potrzebował.
Ivoine zdawał się nie słyszeć, zapewne myślał o swoim handlu i o cenach bydła, które miał od Michelina kupić — bo po chwili rozpoczął z nim żywą w tym przedmiocie rozmowę. Przyglądałem mu się uważnie, i zobaczywszy, że zajmują go tylko jego interesa a na małego Esperance’a którego mógł łatwo poznać, nawet nie spojrzał, nabrałem pewności siebie i cieszyło mnie, że mam do czynienia z ludźmi mało ciekawymi nie posiadającymi ani trochę zmysłu spostrzegawczego.
Drobny przypadek przerwał nieskończoną między nimi dyskusję o jednookiej krowie, która była przedmiotem sporu. Jedna z małych dziewczątek przyniosła nieżywą kurę zgniecioną odłamanym z wierzchołka wieży kamieniem. Zuzannie Michelin żal było kury, a zwróciwszy się ku mnie, skarżyła się, że wieża zagraża nawet bezpieczeństwu życia drobnych jej dzieci. — Kamienie sypią się ztamtąd, a trudno ustrzedz dzieci, by tamtędy nie biegały.
Michelin poparł argumenta żony, i prosił, abym zawiadomił o tem hrabiego. Wieża sama jest bardzo mocna i przetrwa jeszcze lata, ale szczyt jej rozpada się i póki będzie blankowany, nie usunie się niebezpieczeństwa. Nie wieleby kosztowało rozebrać go całkowicie i zastąpić kamienie dachówką lub strzechą.
— Zapewne, że nie wiele, wtrącił Ivoine, za dwanaście setek franków podjąłbym się tej roboty. Po jakiej takiej naprawie możnaby zwozić zboże do tego ogromnego budynku, który nie służy dziś do niczego — chyba do zabijania waszych kur. No, panie Karolu, pan masz pełnomocnictwo rozrządzania w posiadłościach hrabiego, dobij pan ze mną targu, niech ja mam przed innymi pierwszeństwo.
— Jesteście więc także mularzem, majstrze Ambroży?
— Nawet cieślą panie Karolu; umiem wszystka i do wszystkiego się biorę aby się wyżywić.
— Nie mogę wziąć na własną odpowiedzialność takiego wydatku, musiałbym mieć zezwolenie hrabiego.
— Mnie się zdaje, rzekł Michelin, że ani pan hrabia, ani pani nie zgodziliby się na zdeblankowanie szczytu.
— Coby im to szkodziło, mruknął Ivoine.
— W istocie, rzekł stary Michelin, syn mój ma słuszność, panowie tegocześni nie żyją tak jak dawniejsi, ale przywiązują się bardzo do swoich starych zamków, a wieże bez blanki nie mają już dla nich wartości.
— A więc nie róbmy dachu, powiedział Ambroży i nie deblankujmy wieży; ale naprawmy ją tak, aby uniknąć nadal wszelkiego niebezpieczeństwa. Obowiązuję się za pięćset franków wzmocnić to, co jest, ale nie dodam tego, czego brakuje. Mam krewnego mularza, który to zrobi jak najtaniej.
Kiedy Ivoine chciał dobić targu, brał się do rzeczy gorliwie i nie ustąpił łatwo. Chciał koniecznie mieć moje ostatnie słowo, a ja obstawałem przy tem, że spytam pierwej hrabiego.
— Dajcież pokój panu Karolowi, wmieszał się między nas Michelin. Jak możecie myśleć, że hrabia poniesie jakiekolwiek wydatki dla rudery, którą ledwie raz widział i więcej może widzieć nie będzie.
— Jeżeli tak! zawołał rozgniewany Ambroży, jeźli hrabiemu jest obojętnem, czy was zasypią gruzy tego starego zamczyska czy nie, to dla was nie powinno to być obojętnem. Słuchajcie ojcze Michelin, jesteście głową rodziny, nie możecie więc zezwolić na okaleczenie waszych wnuków. Pozwólcie mi mieszkać na wieży do końca mego krótkiego życia, a naprawię ją za darmo, a was to ani grosza kosztować nie będzie.
— A! to dziwaczny pomysł, odrzekł staruszek. Alboż wybyście zagrzali gdzie kąta?
— Już mi się sprzykrzyło włóczyć po drogach i sypiać często pod gołem niebem. Jestem stary, bez rodziny a żebrać nie pójdę. Pozwólcie mi mieszkać przy was. Wypłacę się wam za to utrzymywaniem wieży w dobrym stanie, a co do żywności, to dostarczę wam tyle dziczyzny, że będziecie jej sami mieli po uszy.
— Gdybym był tu panem, odparł stary Michelin, nie wahałbym się chwilki, nie zawadzalibyście nam tutaj; ale nie wiem czy przysłużą mi prawo wynajmywać jakąkolwiek część zamku.
— Pan Karol jest tu na to, abyście się go spytali, odrzekł majster Ambroży.
— Macie zupełne do tego prawo, powiedziałem staremu Michelin’owi, możecie odnająć nieużyteczny wam budynek, szczególnie tak poczciwemu człowiekowi jak pan Ambroży.