Flamarande/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flamarande |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Flamarande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziękuję wam, panie Karolu, rzekł handlarz bydła, rzucając na mnie właściwem sobie na poły przyjacielskiem, na poły szyderczem spojrzeniem, które zawsze inaczej można sobie było tłumaczyć. Tym razem zdawało mi się, jakoby wzrok jego i ton jego głosu wyrażał: „odwdzięczę ci się“.
W tej chwili Esperence, potrącony przez jedno z dzieci hałasujących koło nas, upadł twarzą na kolana Ambrożego.
— He, he, rzekł stary do niego sadzając go na kolana, jak się masz mały podróżniku? Znam cię już, widziałem cię niedawno pod „Fijołkiem“.
— Znacie tego chłopca? spytałem go. Wiecie jak widzę więcej jak wszyscy. Nikt nie umiał mi powiedzieć, zkąd się wziął i co za jeden.
— Ja to powiem panu, rzekł Ivoine cichym głosem, ale tylko do ucha, bo Michelin’y nie lubią, aby o tem mówić, i może pan być pewny, że nie będą się wcale o niego dowiadywać.
— Czy to jaka familijna tajemnica?
— Wcale nie. Nie wiedzą sami, zkąd się wziął ten mały; ale założę się, że dobrze za niego są płatni, bo pilnują go starannie i nie pozwalają mu nawet biegać po górach. Boją się, aby im go nie odkradziono i żeby drudzy nie mieli z niego korzyści.
Słuchałem tego wszystkiego z miną obojętną, ale serce biło mi gwałtownie.
— A wy go znacie? spytałem go, napełniając mu winem szklankę.
Wychylił ją duszkiem, jakby był pewnym siebie, że nie powie więcej jak chce, i nie odpowiedziawszy na moje pytanie, podniósł głowę Gastona do góry i przypatrywał mu się uważnie: potem uściskał go i ucałował, a mała twarzyczka chłopaka zniknęła prawie w gęstej i białej brodzie Ambrożego zjeżonej jak kudły na grzbiecie rozsrożonego dzika. — Grzeczny jest, nieprawdaż! rzekł obracając się do mnie, znowu z tym samym wyrazem złośliwej dobroduszności.
— Bardzo grzeczny, odpowiedziałem, i znacie go?
— Znam go tyle co pan.
— Ja? ależ ja go wcale nie znam.
— Więc spojrzyj pan na niego, a poznasz go. Zresztą te małe rączki i nóżki, to nie nasza rasa, to rasa południowa, południowe to słońce zróżowiło mu twarz i szyję. Nasze słońce pali nas wprawdzie, ale nie złoci skóry, tylko ją smali. Potem patrz pan na oczy tego malca! To nie chłopskie oczy, nic ich nie zadziwia, mają wyraz nad wiek myślące. To dziecię jakiegoś zamożnego pana, któregom w pierwszej chwili wziął za pana, panie Karolu.
— Za mnie, Ambroży?
— Tak, za pana. A pytaj mnie pan dla czego, nie umiałbym odpowiedzieć. Nie był podobniejszy do pana ode mnie, ale koniec końców zobaczywszy go przyszedłeś mi pan na myśl, pomimo że ani wiekiem ani powierzchownością nie przypominał pana.
— Jakże wyglądał ten zamożny jegomość?
— Ej, nie powiedziałbym panu tego. Jestem przyjacielem Michelin’ów, ich więc tajemnica jest moją.
— Wiecie może także zkąd przyjechał?
— Wiem tylko że z Aurillac; ale gdybym chciał, wiedziałbym więcej.
— W istocie? zręczny z was człowiek.
— Nie zręczniejszy od pana; ale toczę się po drogach jak kamyk niesiony wichrem, i staram się dociec przyczyny wypadków które mnie zajmują.
— Podróżowaliście wiele, skoro znacie słońce południa?
— Byłem żołnierzem, staczałem bitwy w Afryce. Wróciwszy do kraju, zajmowałem się to tu to tam trzydziestu sześciu rzemiosłami.
— Znacie może żargon czy język którym mówi to dziecko? Spróbujcie, może go zrozumiecie.
— Próbowałem już, ale nic go nie rozumię; a gdybym nawet rozumiał, nie powiedziałbym tego nikomu.
— Dla czego, Ambroży?
— Bo nie jestem gadułą. Ale noc się zbliża a Michelin czeka, aby mi swoją ślepą krowę pokazać. Do widzenia, sługa pański, panie Karolu.
Podniósł się z siedzenia i wyszedł z Esperanc’em na rękach, zostawiając mnie w ciężkiem zamyśleniu. Czy byłby ten człowiek zdolny wykryć mozolnie utajoną naszą tajemnicę i czy nie wypadałoby okupić jego milczenia.
Jednak za wiele stawiałbym na kartę w grze z takim wieśniakiem, który może więcej był żartobliwym aniżeli złośliwym.