[2]AKT III.
SCENA I.
Stefan, Wojtek, później Natychmiast. Stefan, ogolony, z zakręconemi wąsami, ubrany po balowemu, zawiązuje krawat przed lustrem. Wojtek we fraku liberyjnym ogląda się po za siebie na swoje poły od fraka.
Stefan. Tak... dobrze... Wojtek!
Wojtek. Słucham pana dziedzica...
Stefan. Podaj mi rękawiczki. Z czego się śmiejesz?
Wojtek. A no nic... jeno mi w tem odzieniu jakoś dziwno... Dycht jakby psi poły objadły.
Stefan. Głupi jesteś!
Wojtek. Wiem proszę pana dziedzica (podaje rękawiczki).
[3] Stefan. A pamiętaj, żebyś także miał rękawiczki i żebyś nie chodził przy gościach z gołemi rękami. Masz rękawiczki?
Wojtek. A no mam zimowe ze starego kożucha o jednym palicu, porządne rękawice i okrutnie ciepłe.
Stefan. Co za ciele! postaraj się o inne.
Wojtek. Poproszę Kokolskiej, to ona wyspekuluje.
Natychmiast (uchyla drzwi). Proszę pana dziedzica, wino przywiozłem (ujrzawszy Stefana nie poznaje go i cofa się), przepraszam (do Wojtka) słuchajno, Wojtek, gdzie dziedzic jest?
Wojtek (na stronie). Ślepy cy co? (do Natychmiasta śmiejąc się ciszej) podobnoś zaraz przyjdzie... niema dziedzica...
Natychmiast (do Wojtka j. w.). Nu, a kto ten pan?
Wojtek (śmiejąc się). To jakiś szlachcic z Warszawy.
[4] Stefan (spostrzegając Natychmiasta). Czy Wigdor przywiózł akuratnie wszystko podług kartki?
Natychmiast (zdziwiony). To pan... to wielmożny dziedzic! Żebym ja tak szczęście miał, jak nie mogłem poznać pana?
Stefan. Podług kartki załatwione?
Natychmiast. Pinkt! wszystko, jest i wino, i piwo, i różne korzenie. Czy jeszcze czego nie trzeba?
Stefan. Zdaje się, że nie.
Natychmiast (rozglądając się po pokoju na stronie). Ny, ny, jaka odmiana! pokój jak inszy, dziedzic jak inszy... bal! kto tu kiedy widział bal? (głośno). Proszę pana dziedzica, w mieście bardzo dopytują się o rzepak...
Stefan. To później, później.
Natychmiast (na stronie). Później, to też odmiana (głośno). Proszę pana dziedzica, ja chciałbym kupić na jęczmień.
[5] Stefan. Nie teraz, nie teraz.
Natychmiast (na stronie). Nie teraz? to też odmiana (głośno). Proszę pana dziedzica... a kiedy to może być?
Stefan (śmiejąc się). Później, później.
Natychmiast. To ja sobie już pójdę...
Stefan. Niech Wigdor idzie. W tej chwili nic nie trzeba...
Natychmiast. Ny, ny...
Wojtek. Cóż Wigdor tak patrzy na mnie, jak dyabeł na dobrą duszę?
Natychmiast. Ja nie jestem, Bogu dziękować, dyabeł, a Wojtek też nie jest dobra dusza.. Słuchaj Wojtek... To odzienie pasuje dla ciebie, jak groch do ściany... (wychodzi).
Wojtek. Tak zydziskożydzisko urąga bez zazdrość...
SCENA II.
(Wojtek, Basia, później Łopuchowski). Basia wbiega na scenę z lewej strony ze ściereczką w ręku..ręku... na widok Wojtka zatrzymuje się i wybucha śmiechem.
Wojtek. I czego ty, Baśka, zęby szczerzysz, co?
Basia. A to... taki z ciebie cudak pokracony...
Wojtek. Nie pokracony a ino pofracony.
Basia. A no kiedyś taki mądry, to powiedz mi, na co te dwa ogony?
Wojtek. Bo widzisz taka jest moda, po drugie tak go Berek uszył, a on przecie znawca; po trzecie zaś, mnie się widzi, że skoro krowie pasuje jeden ogon, to człowiekowi już najbiedniej dwa.
(Basia śmieje się, Wojtek obejmuje ją).
Basia. Oj!... dajże pokój... ktoś idzie.
Łopuchowski (wchodzi z prawej strony). Co wy tu wyrabiacie, u kroć...
Wojtek. A no sprzątamy...
Łopuchowski. Ładnie sprzątacie. Baśkę całuje, że aż za drzwiami słychać, a on to nazywa sprzątaniem! Mam pilny interes do dziedzica; pójdź, powiedz, że przyszedłem i że parę słów chcę powiedzieć.
Stawińska (wchodzi). Pan tu?
[6] Łopuchowski. Ja tu, proszę wielmożnej pani, Bogu dziękować, już dwanaście lat...
Stawińska. Zapewne chce pan widzieć się z dziedzicem?
Łopuchowski. A tak, proszę wielmożnej pani, Bogu dzięki już od czternastu dni.
Stawińska. Z panem się dziś widzieć nie można.
Łopuchowski. A słyszę to, proszę wielmożnej pani, Bogu dzięki, już trzydziesty siódmy raz.
Stawińska. Niechże ten trzydziesty ósmy na dziś panu Łopuchowskiemu wystarczy. W tej chwili dziedzic, nie mówiąc już o rozstrojonych nerwach, ma co innego na głowie i nie będzie się odrywał dla lada głupstwa.
Łopuchowski. Przepraszam wielmożną panią, ale z tych lada głupstw to się je chleb.
Stawińska (z godnością). Panie Łopuchowski, ja w ogóle nie mam zwyczaju powtarzania moich poleceń. Żegnam pana... (Łopuchowski wychodzi).
SCENA VI
Stawińska, Jadwiga, Helena, Jadwiga i Helena wchodzą jednocześnie z lewej strony.
Jadwiga. Mama posyłała po nas?
Stawińska. Tak. Spojrzyjcie no moje drogie, czy dobrze wygląda ten salonik?
Jadwiga. Ależ doskonale.
Stawińska. Wyborna jesteś ze swoim doskonale. (Z ironią) Elegancya cioci Nastusi. No, moje panny, niechże na was spojrzę (przypatruje się im, poprawia na nich suknie). Tak zdaje mi się, że dobrze, musimy usprawiedliwić pochlebną opinię, jaką o nas mają na wsi.
Jadwiga. Sądzę, że nam to się uda. Mama wygląda wspaniale, Helenka jak marzenie.
Stawińska. A ty?
Jadwiga. A ja tak sobie. (Wchodzi Brygida).
Brygida (wchodzi i żegna się nieznacznie). Dla panny Nastazyi to robię, że tu przychodzę do tej baby.
Stawińska. Gdzież panna Anastazya?
Brygida. Usiadła sobie na kuferku i medytuje biedactwo.
Jadwiga. Co ciocia Nastusia robi?
Brygida. Medytuje, panieneczko złocista. Ja też usiadłam na progu i medytowałam, a dwie dziewki, to aż sen zmorzył z medytacyi.
Stawińska. Cóż to? Epidemia?
Brygida. Kolacya. Ja nie wiem, co mam robić, a panna Anastazya w końcu rzekła: Moja Brygido, idź do pani Stawińskiej, bo ja umywam ręce od wszystkiego.
Jadwiga. Mamo! Ciocia się obraziła.
Stawińska. Grymasy? Kąkolska zna się na kuchni?
Brygida. Za przeproszeniem pani, zęby się na tem zjadło.
Stawińska. Kolacyę gotowaliście nieraz?
Brygida. Gotowało się proszę pani przez wiele lat.
Stawińska. Więc zróbcie według tej kartki, jaką wam dałam.
Brygida (kłaniając się). Bóg miłosierny świadkiem mojej duszy, że dużo rzeczy potrafię, ale tego nie potrafię.
Stawińska. Ależ to formalna zmowa... bezrobocie, strejk. Tak być nie może.
Stawińska. Ma Kąkolska tę kartkę?
Brygida. Mam, proszę pani, mam.
[7] Stawińska. Umie Kąkolska czytać?
Brygida. Z książki Pana Boga chwalę.
Stawińska. Więc proszę odczytać.
Brygida (wydobywa z kieszeni okulary, czyta tak, jak napisane). Ma-jo-nez-pro-ven-çal z przy-bra-niem ma-ce (n. s.) panna Nastazya nie chciała wierzyć, że żydowskie mace (gł.) do-ine. Wol-au-vent i cre-me bru-le.
(Helena i Jadwiga śmieją się).
Stawińska. Moje drogie, nie śmiejcie się, rzecz jest zanadto poważna (bierze kartkę od Brygidy). Niech Kąkolska słucha uważnie, co ma być: pierwsze majonez provençal, przybranie macedoine. Kąkolska słyszy?
Brygida. Toć słyszę.
Stawińska. Drugie: Vol-au-vent i trzecie lody: creme brulée. Czy Kąkolska teraz rozumie?
Brygida (na w pół z płaczem). Proszę wielmożnej pani... Urodziłam się w Wólce Trzęsidelskiej, ztąd pół mili, w parafii Zagórowskiej.
Stawińska. A cóż mi do tego, gdzie się Kąkolska rodziła.
Brygida (z płaczem). W tej parafii wyrosłam, za mąż wyszłam, owdowiałam, ochrzczoną jestem po chrześcijańsku w kościele, pochowana będę po chrześcijańsku na cmentarzu w Zagórowie... po świecie się nie włóczyłam, między niemcami nie bywałam i takich słów jak wielmożna pani mówi, nie znam i nie rozumiem. (Ze łzami) Jak Trzęsidła Trzęsidłami, nigdy macy do potraw nie dodawano i dodawać nie będą. (Wychodzi).
Stawińska (ze złością). Dość, że nawet kuchnią się tu zajmować muszę. Ach ta Nastusia! (wychodzi).
Jadwiga. Pobiegnę za mamą, żeby z Nastusią nie było jakiego zmartwienia (wybiega).
Helena. Masz słuszność, Jadwisiu. Idź, idź.