[115]VIII.
Widziałem, jak się rodzi dzień na morzu:
Świt szary górne zajmuje przestrzenie,
A przed nim nocne uciekają cienie...
Budzą się fale w swem przestronnem łożu;
Na kresach wschodnich barwi się rumieniec,
Różowych chmurek płynie w niebie wieniec....
Wtem słońce z morza sunie twarz ognista,
I — jak zazdrosna o krasę dziewica —
Przegląda w głębiach wdzęki swego lica,
Po nad otchłanią wisząc zwierciadlistą;
Potem krąg słońca w zdrojach wód umyty
Zwolna sie wznosi na najwyższe szczyty.
Lecz morze igra wielką liczbą zjawisk
I w każdej dobie ma odmienne fazy,
W południe inne jawi znów obrazy,
Kiedy usypia cichym snem odalisk.
Snu jego jasne pilnują lazury,
Słońce je pieści, lejąc blaski z góry;
Więc całe stoi roztopione w złocie,
Tysiączne na niem drgają gwiazd iskierki,
Jakoby ze dna biegły fajerwerki
I zapalały kropel jego krocie.
[116]
W wieczór, gdy słońce się za góry chowa,
Patrzę na morze, widzę — zmiana nowa.
Promienie słońca pożegnały tonie,
Lecz nim ich blaski zagasły ostatnie,
Ślą w chmurce złotej pocałunki bratnie,
By je zaniosła ku nadmorskiej stronie;
A w miejscu innem — przez górską szczelinę
Pada snop światła na morską głębinę
I Łódź na drodze spotkawszy rybacką,
Przelewa na nią taki blasków nawał,
że ją zamienia w złota jeden kawał,
Więc łódź się świeci, jako lśniące cacko.