<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Koroway-Metelicki
Tytuł Freski Krymskie
Pochodzenie Poezye
Wydawca Księgarnia Polska Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

FRESKI KRYMSKIE.

I.

Jam poznał ciebie, tytaniczne morze,
Choć długom stąpał po skostniałym lądzie,
Jam się kołysał na wód twoich prądzie,
Przez państw twych płynąc rozległe przestworze.
Przeciwny ziemi, królewski żywiole,
Od wieków wrzący w granic twardych kole,
Dla ciebie ciasnem, dla nas nieskończonem,
Co miotasz gniewnie swoich fal szeregi
Na ziemi martwej strupieszałe brzegi,
Niezadowolon swej potęgi tronem,
I Prometeuszowe rwiesz łańcuchy:
Twe błyski świetne, twe olbrzymie ruchy
Są ludzkiej dla mnie symbolami walki...
I w niej wrą prądów niespojone fale,
Płynące w przyszłość szumnie i wspaniale
Acz nie sięgają po za katafalki.
Choć jednak morze wązkie ma granice,
Nieodsłonięte ludzkość tajemnice,

Jedna i druga w pełni majestatu
Brzmią stentorowym protestu okrzykiem
I niezłamanym trwając wiecznie szykiem,
Ku gwiazdom drogę pokazują światu.



II.

Miło na morskie puścić się odmęty,
Powierzyć morzu duszę swą i ciało,
Powietrze morskie piersią czerpać całą,
Kiedy cie niosą łodzie, lub okręty:
Już dano sygnał! Wyruszył parowiec,
I brzegi ziemi pożegnał wędrowiec.
Dźwiękami marszu zabrzmiała muzyka;
I miasto gwarne pozostaje w tyle,
Świątynie błyszczą w dymów szarych pyle,
Chwilka! i miasto z świątyniami znika,
Topnieją we mgle lądowe granice...
Ujrzałem morza całkowite lice!
Otchłań nademną i otchłań podemną!
Bezmiary morza i bezmiary nieba!
O! tego dawno duszy mej potrzeba,
Lubo się nurzam w zagadkę tajemną!

Przedemną olbrzym i nic poziomego!
Uczuwam w sobie coś nieśmiertelnego,
Co mię porywa, unosi i goni,
I nigdzie żadnej już nie widzę mety,
I myśl ma nakształt świecącej komety
Do najciemniejszych zagląda ustroni;
Tej myśli śmiałym oskrzydlony lotem
Lecę... i nie wiem, czy będę z powrotem.
Przedemną olbrzym i mocarz przedemną!
Świeci spokojem królewskiego czoła,
I zda się na mnie fal swych szumem woła:
„Mierzyć się tobie z olbrzymem daremno!“
Nie sądź, mocarzu! Hamletowe echa
Inaczej szepcą: w łupinie orzecha
Człowiek więziony — królem jest bez granic,
Bo ducha jego żywi moc zwycięska,
Władza potężna, siła czarnoksięska,
Której się nigdy nie pozbędzie za nic.
I patrz! jam słaby, na twym groźnym grzbiecie,
Punkt: marny, który lada fala zmiecie,
Myślą jednoczę dwóch obszarów drogi
I podwójnego łączę przestrzeń świata,
Gdyż w jednej chwili dusza ma ulata
Na bezdnie twoje i w niebieskie progi.

Lecz nie chcę dumy: tobie jestem bliźni,
Przyroda, jedna siły nasze żyźni.



III.

Parowiec wodę piersią twardą kraje,
A kędy przejdzie, tam się fale pienią,
Malachitowym śladem się strumienią,
Jakoby barwné na morzu ruczaje.
Za parostatkiem z podmorskiej krainy
Skaczą na morze żarłoczne delfiny,
Jeden za drugim czynią wciąż gonitwy,
Bestye zgłodniałe, poszukują żeru,
Zaś wśród cichego fal powietrznych szmeru
Lotne na morze spadają rybitwy.
A zresztą cisza! O, nie!... pozór ciszy!...
Oko nie dojrzy, ucho nie dosłyszy...
Myśl wie, że w morzach dramaty szaleją
Nie gorsze od tych, jakie znam na ziemi,
Skryte odemnie falami morskiemi,
Trwające wieków niezmienną koleją.
Tam rekin czyni straszne spustoszenia
W środku pomniejszych tworów pokolenia,

I tam wieloryb w boleści umyka,
Goniony dziką, delfinową zgrają,
Delfiny w paszczę szybko przenikają
I rwą zażarcie w kawały języka.
Ile chwil życia, tyle też i razy
Wzajem się żrą tam potwory i płazy!...
Morzem i ziemią jedne władną prawa,
Nieestetyczne, szpetne, niemoralne,
Ale konieczne i nieodwołalne:
Historya smutna, bolesna i krwawa!
Chciałbym, lecz praw tych nigdy nie obalę,
A więc na statku płynę w morze dalej!...



IV.

I oto! statek wstrzymał się przed miastem,
I znów mię miejskie dolatują szumy,
I przystań mnogie zapełniają tłumy,
I pełno ludzi z podróżnym balastem.
Z parowca jedna wychodzi gromada,
Zamiast niej druga do parowca wsiada;
Różnotypowe mienia się wciąż twarze,
Jeden się żegna, a inny się wita,

Tu dziecię kwili, tam szlocha kobiéta,
I protestują wiecznie dorożkarze,
A podróżnego odziera, kto może...
Na wierzchu fali widzę lica hoże
Wyrostków lśniących nagich ciał mosiądzem:
O grosz mię żebrzą, szczerząc zdrowe kiełki
Matowo-lśniące, jak istne perełki;
Grosz ciskam w wodę! za srebrnym pieniądzem
Bec! nura w głębię wyrostki gromadnie,
I nim złotówka na dno morskie padnie,
Jeden zwinniejszy, lub szczęśliwy bardziej
W lot chwyta pieniądz, z wody się podnosi,
Wskazał, wziął w usta i o nowy prosi,
Na rówienników patrząc się w pogardzie,
Bywa, innemu ta zabawa pusta
Jako sakiewkę naładuje usta!



V.

Nie tu był wszakże koniec mej podróży;
Parowiec wkrótce wypłynął z przystani
I niósł mię dalej po wodnej otchłani...
Przyszło mi poznać napad morskiej burzy.

Padł wiatr na morze, naleciały chmury,
Rzuciły w tonie gęsty cień ponury.
Już olbrzym morski marszczy czoło w bruzdy!
Już wiatr się coraz wzmaga! Już z pokładu
Tłum liczny bieży do kajut bez ładu!
Już ryczy morze — pozbawione uzdy,
Jak zwierz zraniony wstaje z legowiska,
Ruchome góry pod obłoki ciska!...
Stugębną paszczę otwierają głębie,
Burzą się groźnie do samego do dna,
I nagle pędzi jedna fala głodna
I chłonie statek w swej żarłocznej gębie...
Lecz wnet wyrzuca... nowe biegną fale,
Jako hyeny, albo też szakale,
I w lwy ryczące mienią się bałwany
I szturmem idą na pożarcie statku
Z ludźmi — blizkimi krótkich chwil ostatku,
I potrząsając białą grzywą piany,
Igrają statkiem, wyprawiają pląsy...
Straszne statkowi ich kapryśne dąsy!
Gdy się tak cieszą wśród morza zamętu,
Podróżnych boleść porywa i trwoga,
Zagląda w oczy śmierć każdemu sroga
I nie masz oddać komu testamentu.

Lecz próżno czyni, kto w rozpaczy woła,
Lub chciałby walczyć: walka nie podoła!
Tak — gdy fatalne w nas uderzą klęski,
Jeden z motyką porwie się do słońca,
Inny rozpacza, lecz cierpliwie końca
Czeka duch silny i prawdziwie męski,
I ani sił swych nie trwoni bezpłodnie,
Ani w rozpaczy nurza się niegodnie.
Na burzę spuszcza czarna noc kotarę...
I w jedność mroku i w jedność chaosu
Świat się zamienił... Huk morskiego głosu;
Noc ciemna — w jedną zlały się poczwarę,
Tej strasznej nocy sen odleciał z powiek,
A jednak burzę słaby przetrwał człowiek.



VI.

Nazajutrz niebo świeciło pogodne,
Dzień był spokojny, słoneczny i cichy,
Morze wczorajszej pozbyło się pychy,
I fale gniewne stały się łagodne,
A zrozpaczonych podróżników koło
Znów na pokładzie śmiało się wesoło.

Do celu mego zbliżam się radosny;
Niekiedy wietrzyk lekkim tchnie powiewem,
Przenika w duszę melodyjnym śpiewem;
Zmierzam do kraju południa i wiosny.
Parowiec dotąd płynie już brzegami
Nieświadomego przestrzeń morska mami:
Sądzi: do brzegu podać można dłonie,
Myśli, że pływak będzie tam za chwile,
Nie wie: brzeg od nas oddzielają mile,
Pływak nim stanie, napewno utonie!
Na brzegach górskie piętrzą się tarasy,
Spadając w morze. Tam odwieczne lasy,
Porastające gór olbrzymie ściany
Zdala się zdają, jakby były mchami...
W środku ich czasem — otulona mgłami
Bieli się postać wyniosłej altany;
Czasem ze starej, granitowej skały
Krzyż cień swój rzuca na spienione wały;
Czasami klasztor w chmurach zawieszony,
Niebiosa bodząc wznosi złote krzyże:
Dalej od ludzi, a do Boga bliżej
Tam żywot pędzi mnich osamotniony.
Nadmorską nieraz ujrzysz tam latarnię,
Ku której statek w czas burzy się garnie.

I częstsze ludzkie stają się siedliska,
Na tle szmaragdów wdzięczą się już wille,
Zapraszając podróżnika mile...
Ostatnia meta mej podróży blizka!
I oto! widok czarownego grodu
W ramach wspaniałych rajskiego ogrodu.
Przedziwne miasto, jak wschodnia hurysa,
Na pół leżąca, na pół obnażona
Wabi mię, nęci do pysznego łona
Nadzieją pieszczot pod cieniem cyprysa,
I jest, jakoby zmartwychwstała Fryne,
Gdy opuściła kąpieli głębinę;
A pod nią barwne ścielą się makaty
Doliny wonnej, zamkniętej górami
Od trzech stron świata, jak gdyby murami,
Od wieków pilnie czyniącemi czaty...
I groźnie stoi łańcuch górski zwarty,
Jeno na morze widok tam otwarty!...
Tam porzuciłem fałszów ludzkich szczudła!
Tam przepędziłem życia chwilek parę!
Tam zanurzając ducha mego czarę,
Nektar czerpałem u przyrody źródła!



VII.

Jam z krajem onym sercem się zespolił,
Wiec kiedy duch mój dziś się rozsokolił,
Chociaż daleki — mocą wyobraźni
Żywo znów widzę pożegnany eden,
I w myśli mojej powstaje niejeden
Czar zapomniany i pamięć mię draźni
I do głębiny duszy mojej sięga,
Aż przed oczyma — wrażeń dawnych księga
Staje spisana złotemi litery;
Wtedy otarłszy zapylone karty,
Widzę w niej obraz świeży, niezatarty
Krainy miłej... Mgliste jakieś szmery
Rodzą się w myśli... i dziwo! znów jestem
Owiany gaju cichego szelestem,
I znów nademną szafirów sklepienie,
Z nich słońce hojnie spływa porą dzienną,
A nocą morze, góry ziemię senną
Księżyc przystraja w pół światła w pół cienie.
I uderzają mię wonie magnolii,
Zapach jaśminu, tchnienie centofolii.
Przedemną górska wznosi się gromada,
Szczyt jej najwyższy pnie się w górę dumny,

Na górach sosen ruchome kolumny,
A nad sosnami biegną chmurek stada,
Różnobarwnemi igrając kolory...
Strumień zaś górski rwie się naprzód skory.
I szumią parków zielone namioty,
W nich zwrotnikowe czasem widzę palmy,
I morze śpiewa starożytne psalmy,
I w cień mię zową tajemnicze groty,
I bluszczem gęstym okryte tunele,
I wabią morza ożywcze topiele...
I stoję znowu pod drzewem orzecha,
Którego grube, potężne konary
Są jako pniowe innych drzew filary,
Zaś je okrywa szumnolistna strzecha.
Znów u stóp moich ścielą się winnice,
W nich widzę ludu klasycznego lice.
Zmuzułmaniły go tatarskie wpływy,
Lecz w żyłach jego płynie krew helleńska:
Szlachetnie piękną tam jest tak płeć żeńska,
Jako i młodzian każdy urodziwy,
Lecz nie odsłoni świetnych lic niewiasta,
Chowana w górach, zdaleka od miasta:
Zwyczajem wschodnim osłania ją czadra —
Welon, jak ręcznik długi i szeroki,

Którym zakrywa twarzy swej uroki,
By ręka męska wdzięków jej nie skradła.
I znowu jestem w brudnej tej mieścinie,
Z której ku Polsce i ku Ukrainie
Dzikie rokrocznie leciały lamparty,
W którą, jak potok szalejącym wirem
Z mężów i niewiast i dziatek jasyrem
Nazad pędziły bisurmańskie czarty.
Otom się potknął w tej krainie cudów
O ślad nietylko dziś żyjących ludów!
Są w kraju onym kimmeryjskie trumny:
Czterech płyt z ziemi podnoszą się głazy,
Każda ma ciężar, który wiele waży...
Piąta na wierzchu! Wznosił je lud tłumny,
By królów sławnych przechować tam szczątki,
Cenne relikwie, szacowne pamiątki.
Lecz dziś w nich drobnej nie odszukasz kości...
Tak czasy jedne od drugich się różnią,
Co schowa jeden, następne opóźnią,
Rzadko dla wiedzy, często dla chciwości...
Jaskiniowego widzę nory grodu,
Mało znanego schronisko narodu,
A być to musiał naród szorstki, twardy,
Gdy pozbawiony nauki pomocy —

Skały wyżłabiał ręką dzielnej mocy...
Nam niewieściuchom rzuciłby krzyk wzgardy!...
W pobliżu jaskiń na wyniosłej skale
Dziś opuszczone stoi Czufut-Kale,
Jeszcze niedawno pobyt karaima,
Lecz w inne strony penaty i lary
Poniósł wyznawca jeno świętej kary
I tylko stróż tam straż swą wiernie trzyma,
I po ruinach tylko wiatr się szasta
I jako upiór sterczy szkielet miasta.
Znów widzę skał dwu przeciwległe masy,
Zbrojne w kamiennych mocnych skał pancerze,
Grożące sobie, jako dwaj rycerze —
Na śmierć gotowi rozpocząć zapasy.
Nim bój nastąpi, głazów zimnych wnętrze
Mnich, obietnice czyniąc najgorętsze
Obrał za dom swój, wykuł klasztor w głębi
I ascetyczne dla swej braci cele,
W pogardzie mając świata ziemskie cele,
Wszelką skrę ludzką wśród granitów ziębi,
I trapi ciało umartwienia biczem,
Pociesza ducha życiem pokutniczem.



VIII.

Widziałem, jak się rodzi dzień na morzu:
Świt szary górne zajmuje przestrzenie,
A przed nim nocne uciekają cienie...
Budzą się fale w swem przestronnem łożu;
Na kresach wschodnich barwi się rumieniec,
Różowych chmurek płynie w niebie wieniec....
Wtem słońce z morza sunie twarz ognista,
I — jak zazdrosna o krasę dziewica —
Przegląda w głębiach wdzęki swego lica,
Po nad otchłanią wisząc zwierciadlistą;
Potem krąg słońca w zdrojach wód umyty
Zwolna sie wznosi na najwyższe szczyty.
Lecz morze igra wielką liczbą zjawisk
I w każdej dobie ma odmienne fazy,
W południe inne jawi znów obrazy,
Kiedy usypia cichym snem odalisk.
Snu jego jasne pilnują lazury,
Słońce je pieści, lejąc blaski z góry;
Więc całe stoi roztopione w złocie,
Tysiączne na niem drgają gwiazd iskierki,
Jakoby ze dna biegły fajerwerki
I zapalały kropel jego krocie.

W wieczór, gdy słońce się za góry chowa,
Patrzę na morze, widzę — zmiana nowa.
Promienie słońca pożegnały tonie,
Lecz nim ich blaski zagasły ostatnie,
Ślą w chmurce złotej pocałunki bratnie,
By je zaniosła ku nadmorskiej stronie;
A w miejscu innem — przez górską szczelinę
Pada snop światła na morską głębinę
I Łódź na drodze spotkawszy rybacką,
Przelewa na nią taki blasków nawał,
że ją zamienia w złota jeden kawał,
Więc łódź się świeci, jako lśniące cacko.



IX.

Raz — gdy niebieskie pociemniały stropy —
Miast o spokojnym zabiegać noclegu,
Siedziałem cicho u morskiego brzegu;
Bałwany kornie biegły mi pod stopy
I znów wracały do morskiego łona...
Spojrzałem nagle — kędy wschodnia strona,
A tam się dziwne w on czas działy czary:
Rąbek czerwony wyłaniał się z morza,

Stopniowo wschodził na morskie bezdroża...
Rzekłbym, że wodę objęły pożary,
I rzekłbym, rąbek wnet się w wulkan zmieni,
Wyrośnie z morza — w koronie z promieni.
Spytałbym: wulkan kiedy buchnie lawą
I morze ujmie w uściski zarzewia,
Czy go pochłoną głębi morskich trzewia,
Czy morza losem być wulkanu strawą?
Zjawiska wkrótce doczekałem końca:
To się wznosiła krwawa twarz miesiąca.



X.

Ale duch ludzki nigdy nie dość syty,
Więc kiedym poznał morza już widoki,
Wznieść się pragnąłem pod i nad obłoki
I oprzeć stopę tam, gdzie w górę wzbity
Tytan Aj-Petri spogląda w niebiosa...
Ranku pewnego, ledwo złotowłosa
Jutrznia przemogła panowanie nocy:
Tam — kędy orły kryją orląt legi,
Kedy żywiołów królują potęgi —
Jużem pośpieszał przy konia pomocy.

Zewsząd mię zimne otoczyły głazy,
A chociaż nieme, własnemi obrazy
O przedwiekowych przewrotach świadczyły:
Tu skała sterczy nakształt obeliska,
Pomniejsze przy niej leżą wieńcem zblizka;
Tam odłam ciężkiej granitowej bryły
Cudem się jakimś zatrzymał nad drogą,
Mija go jeździec, drżąc wbrew woli trwogą;
Głaz dalszy ścianę prostopadłą tworzy,
Otworem ciemnym zionie zpod niej grota,
A jeszcze dalej — mchem porosłe wrota
I sfinks olbrzymi koło ich podnoży:
Nawał form różnych w dzikim nieporządku,
Sam mi mówiący o swoim początku.
Tu niegdyś ziemia jęczała w porodzie,
Z macierzyńskiego rozdartego kona
Ciskając głazów potężnych brzemiona
I skał dziś twardych lawowe powodzie.
W on czas jej głosom jęków wulkanicznych
Wtórował łoskot grotów błyskawicznych,
I biło morze o brzegi falami,
I — potargawszy więzy i kajdany —
Wył orkan, zgrzytał, szalał — rozhukany,
Popiół zaś z dymem osłonił chmurami

Pracę żywiołów i zagasił słońce...
I — jeśli było — znikło, co żyjące.
I dziś tu widok dokoła surowy!
Wśród skał omszonych, pną się sosen drzewa,
Wiatr górski szumi i ostro powiewa,
Wodospad huczy, spadając w parowy.
Niekiedy burza wpada tu z hałasem
I miota w gniewie zielonym szałasem,
I piorunami drzew korony sieka,
I najdumniejsze z korzeniem obala,
I nieraz lasy ogniami zapala;
Płynie po lasach gorejąca rzeka!
I dnia onego, kiedym jechał w góry,
Poranek jasny zasępiły chmury,
Suneły ku mnie z ponad górskich szczytów
Jedną falangą, jedną zwartą kawą,
Szumiały wewnątrz głuchych szmerów wrzawą
I zakrywając sklepienie błękitów —
Nad głową moją zawisły ciężarne,
Ponure, wrogie, jak płaszcz nocy — czarne.
Jam wstrzymał konia, myśląc o odwrocie,
Ale nadeszły skrzypiące madzary,
Uspokoili mię górscy tatary,
Że dżdżu nie będzie, więc w nowej ochocie

Dążyłem — z koniem zawarłszy przymierze,
I wkrótcem stanął w chmurzysk atmosferze,
Które mi z dołu nocą się zdawały,
Widziane w sobie były tylko szarą,
Wciąż się kłębiącą i wilgotną parą;
Mokre jej płachty moją twarz lizały.
Alem się podniósł i nad chmur siedliska,
Przebyłem górskiej równiny pastwiska,
Koniowi dałem wypocząć w zajeździe,
A sam śpieszyłem nieznanemi szlaki,
Pnąc się po skałach, omijając krzaki,
Tam, gdzie i zwierz się nawet nie zagnieździ.
I otóż, jestem na Aj-Petri szczycie,
Uczuwam serca pośpieszniejsze bicie,
Okrzyk mi z piersi rwie się mimowolny,
Stoję sam jeden nad przepaści głębią,
Podemną chmury, jako puch się kłębią,
W chmur morzu pływa jeno orzeł wolny.
Nie widzę ziemi, grodu, ni wioski,
Nie słyszę westchnień, ni żalu, ni troski...
Tu wiatr dmie na mnie jednym silnym wciągiem,
Tu pył kosmiczny dotyka mi twarzy!
Na skończoności i wieczności straży
Tu pogranicznym wznoszę się posągiem!

I z wszechświatową łączę się krainą,
I słyszę, jako świetne gwiazdy płyną...
Sfer Pytagora dobiega mię brzmienie,
Trąca mię skrzydło białego anioła,
Chór duchów lekkich z góry na mnie woła...
I oto, ziemskie opuszczam więzienie
I tam wzlatuję, gdzie jest mgławic droga,
Ujrzeć w niebiesiech Światłotwórcę Boga!



XI.

Do kraju, kędy słońce w swój miłosny
Uścisk ujmuje niebo, morze, ziemię;
Kędy natura ludzkie pieści plemię;
Do kraju, kędy lasy górskiej sosny
Tchną na dolinę wonią swą żywiczną;
Kędy powietrze falą ustawiczną
Niesie w dolinę woń ze strony drugiej,
Zapachem świeżym morza nasyconą;
Kędy dwie wonie wzajem siebie chłoną,
Balsamicznemi płynąc potem strugi;
Do kraju gęstych i rozkosznych sadów,
Kraju granatów, kraju winogradów:

Dążą z nadzieją w suchotniczej piersi
z twarzą śpieczoną w gorączki rumieńce,
Spragnieni życia śmierci potepieńce,
Dażą niestety! dażą już nie pierwsi
Ale nie każdy z potępionych rzeszy
Do domu wróci, rodzinę pocieszy.
W krainę zdrowia kto przybywa wcześnie,
Ledwo uczuwszy straszliwą chorobę,
Siły odzyszcze... lecz kto spóźnił dobę,
Siebie i swoich zawiedzie boleśnie!
Toż jest nad morzem cmentarne ustronie:
Kupią się krzyże w zacieśnionem gronie,
Stoją pomniki w marmurowej bieli,
I — rozważając grobowców napisy —
Melancholijne dumają cyprysy...
Tam niemal w każdej głuchej, ziemskiej celi
Złożone młodzi tajemnicze pączki,
Nie rozwinięte w dojrzałości strączki —
Śmiertelnym mrozem zwarzone kielichy
Kwiecia wonnego... Tutaj proch młodziana
Skarży się rzewnie... Tu w czas swego rana
Dziewica zgasła śle jęk z grobu cichy.
Młodzieńczej pełni tyle, tyle siły
Wyroki straszne zaniosły w mogiły!
Tyle rodzinnych pociech i nadziei,

Popędów pierwszych w sfery ideału,
Tyle miłości, marzeń i zapału
Zabrał ten cmentarz!... I w czasów kolei
Zabierze jeszcze... Śmierć ma swe kaprysy
I nieraz woli młodociane rysy,
Zabija tego, kto błaga o życie,
Zaś kto już doznał, czem jest życia nędza,
Tego omija i długo oszczędza,
Zanim w grobowe położy ukrycie.
Rzadki tam napis głosi stare lata
Porwanych w strony nieznanego świata.
I opłakują ojce, żony, siostry
Swych drogich, zmarłych w pięknej tej krainie.
Ale czas idzie, rozpacz ciężka minie,
W smutek łagodny zmieni się ból ostry...
Przejdzie i smutek... najbliżsi zapomną!...
I tylko jakiś dech nieśmiertelności
Wiać tutaj będzie powiewem żałości,
I tylko morze piersią swą ogromną,
Jako olbrzymie muzyckie narzędzie,
Na srogość śmierci szemrać stale będzie
I przez lat długich ciągnącą się erę,
Nieraz z wieczności zlewając się echem,
Westchnie na cmentarz potężnym oddechem...
Nieraz zanuci smętne miserere...

I nieraz ryknie strasznych głosów gamą,
Chcąc zmarłych zbudzić, śmierć przerazić samą,
Na wiek ją przegnać z ziemi tej oblicza...
Lecz raz tysiączny przekona się morze,
Iż śmierci groźnej nigdy nie przemoże,
Iż źle swe siły niezmierne oblicza...
I zadrży wtedy na myśl onej chwili,
Gdy się z gwiazdami w nicestwo rozpyli.

1886 r.
Jarowe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Koroway-Metelicki.