Gniazdo białozora/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gniazdo białozora |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jezioro leżało lśniąc srebrem w triumfie słonecznym majowego odwieczerza. Wszystko żyjące było barwą, wonią i śpiewem: łozy i trzciny, olchy i brzozy, porosty wodne, jałowe piachy nadbrzeżne i powietrze aż mgławe od kwietnego pyłu. Cały kraj święcił gody!
Otulony w gąszcz łóz, w zatoczce skąd widna była bezkreśna, gładka toń wodna, niewidzialny w nawisłych warkoczach brzozy, strojnej w wielki kierz jemioły, stał człowiek ze strzelbą i patrzał. Słońce miał za sobą, więc wzroku nic nie ćmiło i biegł po widowisku, cudnem dla przyrodnika. Bliżej w czerotach roiło się od kaczek wrzaskliwych, swarliwych, łapczywych i rozpustnych.
Zielonogłowe kaczory hulały zapamiętale, lub tłukły się do pół śmierci. Wrzask panował jak w karczmie. Smyrgały wśród tej kaczej czeredy kuliki i rybitwy, bekasy i czajki — czasem porywał się i odlatywał, zgorszony gomonem, ciężki kulon, lub bąk, spłoszony w swej medytacji.
Na gładzi jeziora, jak zjawy, wytryskiwały z głębi nury i nikły, przepływały majestatycznie jak nawy czarne łabędzie, przemykały śmiesznie czubate perkozy, muskały lotkami o toń w tańcach i korowodach, w igrzyskach i łowie czajki, zabłąkane mewy, przelotne miękopióry i burzyki, którym w tej rozkoszy godów nie śpieszno było na daleką północ.
Wrzaski, poświsty, chrapliwe wabie, chichoty, trąbienia, hejnały, bitewne wyzwiska — cała orkiestra wiosennej gry życia.
Parę razy, na widok rzadkiego gościa, myśliwy kładł prawicę na strzelbie, jakby ją od boku do oka chciał podnieść, i wpół ruchu ustawał w refleksji — przed mordem.
A wtem w błękicie nieba zamajaczył ciemny punkt i ozwał się gwizd drapieżny.
Jezioro nagle opustoszało, co żyło, skryło się pod wodę lub w haszcze i zapanowało milczenie lęku.
Cień wielkiego ptaka zatoczył krąg nad wodą, białawemi, potężnemi skrzydły prawie musnął toń i odpłynął w dal błękitu.
Uśmiechnęła się cała twarz człowieka.
— Witaj bracie! Dobrych ci łowów!
Długą chwilę obumarło jezioro trwogą.
Pierwsze nabrały rezonu kaczki, bezpieczne w trzcinach, ale nie śmiały wytknąć się na szeroką gładź — buszowały bezczelnie w ukryciu.
Tedy myśliwy powoli sięgnął do torby u boku.
— Bracie, pomogę ci! — cisnął daleko na wodę ciemny przedmiot i zawabił jak cyranka.
Natychmiast z łóz porwały się dwa kaczory i spadły z pluskiem na wodę otwartą.
Jak aksamity świeciły ich zielone głowy — płynęły na tego wabia samicy.
Nie zdążyły — jak pocisk spadł na nich ptak mocarny i już trzymał jednego w szponach stalowych, bez wysiłku uniósł zdobycz w powietrze i popłynął w błękicie ku ciemniejącym w dali borom.
Patrzał za nim człowiek, z wyrazem przyjacielskim w oczach. Patrzał długo, aż dal pochłonęła skrzydlatego władcę — i wyszeptał:
— Użyj, bracie, sytości! I tobie i nam już tu niedługie trwanie i panowanie!