<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Katastrofa zdarzyła się na piaszczystym gościńcu — w pustce. Samochód zatoczył się jak człowiek kulą tknięty — skręcił wbok, uderzył o krzywą sosnę i przewrócił się.
Szofer wyleciał w powietrze i padł z jękiem na ziemi. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, krzyki — potem z rozbitego pudła wydostał się mężczyzna z okrwawioną twarzą i jął ratować resztę towarzyszy. Było ich dwoje. Kobieta wyszła bez szwanku i wydobyta na drogę, machinalnie zaczęła poprawiać kapelusz, wołając:
— Jureczku!... Panie hrabio — co z Jurkiem?
Okrwawiony hrabia pomógł wydobyć się „Jureczkowi“, który okazał się szczupłym mężczyzną z trochę tylko nadwichniętą ręką. I oto stanęli wszyscy nad zepsutą maszyną w pustce — zupełnie bezradni.
— Gdzie my właściwie jesteśmy? Trzeba wydobyć mapę. Ach, do djabła, ręką nie władam.
Hrabia począł szukać mapy we wnętrzu samochodu.
— Panie hrabio! I moją torebkę proszę mi wydostać! — wołała kobieta. — Ach, dziękuję panu. Mówiłam ci dawno, mężusiu, że ten komunard szofer zrobi nam na złość rozbicie! Pewnie był pijany.
Wtedy dopiero właściciel obejrzał się wokoło.
— Do djabła, a toć on leży bez ruchu. Zabił się.
— Ech! — mruknęła lekceważąco dama, wydobywając z torebki puder i przeglądając się w lusterku.
Szofer nie był zabity — leżał zapatrzony w niebo, obojętny na wszystko.
— Potłuczeni jesteście mocno, Sawicki? — spytał, stojąc nad nim chlebodawca.
— Nogę mam złamaną! — odpowiedział spokojnie.
— Co się stało?
— Kierownica pękła!
— A do djabła! Co teraz robić?
— Do ludzi iść — po pomoc i szukać innego szofera. Ja mam na miesiąc szpitala.
Hrabia rozłożył mapę na piasku i orjentował się.
— Jesteśmy tutaj... Do Zahosta siedm kilometrów. Ale tu na zachód powinien być niedaleko Nietroń — wieś i dwór. Zaraz się rozejrzę! — Wyszedł na piaszczyste wzgórze, i po chwili przeglądu przez lornetkę, wrócił.
— Zaraz się kończą piaski i widać na prawo wieś — na lewo pewnie dwór. Niedalej jak kilometr na oko. Pójdę tam po pomoc.
— Pójdziemy wszyscy. Ja tu za nic nie zostanę — zaprotestowała dama.
— Sawicki — miejcie oko na maszynę! — rzucił pan.
Szofer nic nie odpowiedział, a oni ruszyli: dama uczepiona do ramienia hrabiego, jej mąż utykając na nogę i piastując wykręconą kiść.
Był to żałosny pochód. Pantofelki damy lgnęły w piasku, przewracała się co krok z powodu wysokich obcasów, piszczała, jęczała, bliska płaczu, zanim przebrnęli wydmę. Potem znaleźli ścieżkę, wydeptaną od wsi i ruszyli ku dworowi.
Znaczył się gromadą starych drzew i wrzaskiem czarnej chmury gnieżdżących się w pobliżu gawronów.
— Ach, cóż to za straszny kraj! — jęczała dama. — A te komary! Jak ja będę wyglądała! A kto tam mieszka! Dzicy ludzie!
— Zapewne jakiś zbankrutowany szlagon. Znam tę nazwę Nietroń, ale nie pamiętam właściciela.
— Polowanie na kaczki musi tu być wspaniałe, — ozwał się mąż damy.
— Chyba mi nie każesz towarzyszyć!
— Nie. Znajdziemy lepsze u hrabiego!
— Niezawodnie.
Ścieżka zmieniła się w polną drożynę, pełną wybojów i kałuż z widocznemi śladami, że wożono świeżo nawóz. Po obu stronach były już pola uprawne, przygotowane pod kartofle.
I oto znaleźli się w obejściu dworskiem. Podwórze otaczały drzewa dzikie i resztki płotów, połatane starym drutem kolczastym. Wprost otworu, gdzie niegdyś była brama, stały resztki spalonego domu i dalej sad. Na lewo długa, niska, słomą kryta oficyna była widocznie zamieszkała, bo kręciły się tam kury i szczekały psy.
Zresztą nie było widać śladu człowieka i wielka cisza południowego posiłku i spoczynku panowała nad tym dworem — zmącona tylko zgiełkiem gawronich lęgów w olszynie opodal.
Skierowali się ku oficynie, a że nikt na spotkanie nie wychodził, hrabia otworzył środkowe drzwi pod gankiem z daszkiem — i znaleźli się odrazu w izbie niskiej, długiej i pomimo słońca, trochę mrocznej — gdzie przy stole obiadowało sporo osób.
— Przepraszam państwa! — rzekł hrabia. — Rozbił się nam samochód na trakcie — jesteśmy poturbowani, bezradni w tem bezludziu i prosimy o ratunek.
Od stołu powstał mężczyzna wysoki, szczupły, z gęstą szpakowatą czupryną.
— Proszę, państwa! — rzekł spokojnie, bez wielkiego zapału.
— Jestem Wiesztorp z Rydwian, a to moi towarzysze podróży, pan wicewojewoda Siecki z małżonką, — przedstawił się hrabia.
— Białozor! — mruknął gospodarz. — Proszę — niech się państwo rozgoszczą. Pan hrabia potrzebuje opatrunku, widzę — Michale!
Na to wezwanie wstał od stołu drugi mężczyzna, taki sam szczupły i szpakowaty, a reszta obiadujących poruszyła się ze swych miejsc.
Stary jegomość z wielką brodą patrjarchy wycofał się zaraz w głąb domu, podeszła jejmość znikła w bocznych drzwiach, dwoje dzieci, chłopak i dziewczynka, smyrgnęły za nią. W izbie zostali dwaj mężczyźni i dziewczyna, która się zajęła rozkładaniem na stole nakryć dla gości.
— To mój brat, trochę doktór, — rzekł Białozor. — On pana opatrzy. Czy nikt na miejscu wypadku nie został ciężko ranny?
— Owszem. Szofer tam leży ze złamaną podobno nogą — i samochód trzeba ubezpieczyć.
Michał już zbadał hrabiego.
— No — to głupstwo. Jodyną zalać i benzyną krew zmyć. Ida — daj mi tu apteczkę.
Dziewczyna wyszła i wróciła z pudełkiem. Postawiła je pod oknem na ławce, przyczem ani spojrzała, ani okazała zajęcie gośćmi.
Zato dama nie spuszczała z niej szyderczych, krytycznych oczu. Żeby ujrzeć takiego raroga, trzeba było zajechać w ten deskami zabity kraj. Była wprawdzie dorodna, swobodna w ruchu i nawet nie brzydka, ale kiedy była, i czy wogóle była między ludźmi?...
Głowę oplatał warkocz, gruby i tęgo spleciony, barwy dojrzałej pszenicy. Miała na sobie ciemną bluzkę pod szyję i z długiemi rękawami, spódnicę tak długą, że ledwie widać było ciemne pończochy i skórzane sandały bez obcasów. Ręce i twarz były opalone jednolicie na bronz, a ręce miały zgrubiałe stawy.
— Dziewka od trzody! — zdecydowała dama.
Tymczasem gospodarz wyszedł i po chwili zajechał pod gmach wozem pojedyńczym, wysłanym słomą.
— Michale, jedźmy po szofera... Ido, podaj państwu obiad i przyrządź posłanie w stryja pokoju dla tego biedaka.
— A co zrobić z samochodem? — zakłopotał się wicewojewoda.
— Radzę odstawić go końmi do Zahosta. Jest tam poczta. Wyślę depeszę do Rydwian — do wieczora mój przyślą, i będziemy mogli dalej jechać. Pan będzie tak uprzejmy wynająć na wsi konie i posłańca na mój rachunek, — hrabia sięgnął do pugilaresu.
Ale Białozor odparł spokojnie:
— Posłałem już cztery fornalskie konie po samochód — i oto chłopak — co z depeszą konno do Zahosta pojedzie. Proszę, niech się państwo tymczasem posilą. Ruszajmy, Michale, tam człowiek bardzo nas wygląda.
— Proszę na obiad! — rozległ się cienki głosik, i dziewczynka dziesięciolatka postawiła na stole półmisek kartofli i zaczęła rozlewać barszcz na talerze.
Zasiedli. Nakrycie było złożone z grubego fajansu i wytartego frażetu; czarny chleb, dzban mleka i bukiet bzu na stole.
Pauvres gueux! Comme c’est rustique! — rzekła dama. — La petite est gentille...
— Jak się nazywasz, kochanie?
— Terka. Ale ja umiem po francusku.
— Taak! A któż cię nauczył? — zaśmiał się hrabia.
— Ciocia.
— A ty tu dawno mieszkasz?
— My tu jesteśmy zawsze. A tylko stryj i ciocia przybyli do nas z Rosji. Mamusi nie pamiętam, bo umarła na tyfus, gdy miałam trzy lata, a Michaś pięć. Nas hodowała Ida.
— A któż jest Ida?
— Nasza najstarsza, co tu wszystkiem rządzi.
Gwarząc, przysuwała półmiski, krajała chleb, zmieniała talerze, przejęta swą rolą gospodyni. Na zakończenie przyniosła foremkę czerwonego kisielu z żórawin, i rzekła:
— To już wszystko — i zniknęła.
Towarzystwo zapaliło papierosy, poczem wyszli na ganek, a potem ścieżką — w stronę sadu. Stał jeszcze w pełni kwiecia, rozgrodzony, zdziczały, ale pełen subtelnej woni i brzęku pszczół. Damę jednak rychło wypłoszyły komary i wróciła ku domowi.
— I trzeba tu tkwić do wieczora! A jeśli hrabiego samochód się spóźni, to może nawet przenocować! — pomyślała z rozpaczą.
Szofer, pozostawiony na drodze, cierpiał bez skrzywienia. W wojsku był kilka razy ranny — nauczył się cierpliwości. Ułożył się trochę wygodniej i trwał w swej bezradności.
I oto ujrzał jak z pomiędzy krzaków jałowcu, czając się i rozglądając, wyszło na drogę czterech chłopców i dziewczyna, wiejskie obdarte, dzikie pastuszki.
Zawahali się na jego widok, ale gdy pozostał nieruchomy i oczy przymknął — obstąpili samochód, obejrzeli i zaczęli rewidować. Jeden najśmielszy ściągnął derę, drugi dobrał się do koszyka z zapasami, dziewczyna ściągnęła szal jedwabny damy — czwarty, najstarszy, zbliżył się do niego — pochylił się — sięgnął do kieszeni kurty skórzanej.
Szofer błyskawicznym ruchem — wydobył rewolwer i wypalił w powietrze.
Zgraja rzuciła się do ucieczki, porzucając zrabowane rzeczy, a jednocześnie ukazał się na drodze wóz i nadbiegł Białozor.
— Strzelał pan? — spytał. — Do kogo?
— Do luftu. Jakieś dranie chłopskie już przyszły rabować.
— Niema czemu się dziwić. Cała wieś niedawno wróciła z bolszewji. Co pan ma złamanego?
— Lewą nogę — polskiem szczęściem pod kolanem. Bez doktora się nie obejdzie.
— Damy rady. Ja jestem „kostopraw“, — odparł Michał Białozor. — Ale musi pan przecierpieć przewóz pod dach. To niedaleko.
— Choćby i daleko! Byłem w korpusie Dowbora, znam się z tym krajem i drogami. A moje burżuje?
— We dworze u nas. A ot konie i ludzie po samochód... No — dźwigniemy pana. Weźcie mnie za szyję — i zaciśnijcie zęby.
Gdy go złożono na słomie zbielał aż do warg z bólu, ale nie syknął. Dał mu doktór łyk wina z blaszanej manierki i powoli, stępa ruszyli ku domowi. Białozor został, dyrygując transport rozbitego samochodu.
Gdy zajechali przed dom, dama zakryła oczy i schroniła się do wnętrza.
— Hej — jest tam kto? Chodź, Ida — zawołał doktór. — Weź go krzepko za szyję — dobrze. — Michaś, otwórz drzwi szeroko do naszej stancji. Ostrożnie, powoli — równo. Zemdlał — nic to — zaraz się ocknie. Teraz go rozebrać. Zamknij, Michaś, drzwi. Tu nie widowisko dla gapiów, a człowiek, co cierpi.
Stosowało się to zapewne do damy, która zaglądała do pokoju, skrapiając sobie czoło wodą kolońską.
Od sadu nadeszli mężczyźni, ale zajęli się chłopakiem, który na spienionym koniu wrócił z kwitem depeszy, i zaczęli rachować, kiedy może nadejść zbawczy samochód hrabiego.
Nudzili się i niecierpliwili niesłychanie. Miejscowi byli niewidzialni i nikt się nimi nie zajmował. Stary pan z brodą patrjarchy — snuł się między ulami w sadzie, panna na grzędach warzywa obrabiała motyką kapustę, ciotka karmiła chmarę kurcząt — gospodarz jeszcze nie wrócił z dostawy samochodu do miasteczka, doktór był przy szoferze.
Oglądać nie było wiele. Parę gospodarskich budynków było skleconych ubogo po wojennem zniszczeniu, bydło było na paszy — z obór wyjeżdżały fury nawozu i wlokły się wolno w pole, kilkoro cieląt hasało po okólniku, dwa psy łańcuchowe schrypnięte szczekaniem na obcych, ukryły się w budzie przed komarami, i jak zwykle na wsi cała wielka praca, trud i mozół walki o byt odbywał się w cichości i niepozornie. Darły się tylko bezustannie gawrony.
— I ci ludzie to znoszą — i mogą tu wytrzymać, — oburzała się dama. — Panie hrabio, jak pan myśli? Depeszę już otrzymano? Kiedy przyjdzie wyzwolenie z tej męki?
— Myślę, że o zachodzie słońca!
— Ciekawym, czy to duży objekt ten majątek? — zagadnął wicewojewoda. — Za powrotem sprawdzę w urzędzie ziemskim.
— Zdaje mi się, że to graniczy z Rydwianami. Mam doskonałe mapy sztabowe niemieckie, zobaczymy! Bogactwa tu nie czuć.
— Ani kultury rolnej.
Nareszcie na drodze ukazała się wracająca fornalka i Białozor, a jednocześnie Terka z ganku zawołała piskliwie:
— Proszę na podwieczorek!
Weszli do jadalni i Białozor rzekł:
— Samochód zostawiłem pod opieką policji i najlepszego kowala w miasteczku — drobiazgi zabrałem na wóz. Jakże szofer? — spytał wchodzącego brata.
— Wyliże się, ale przeleży ze sześć tygodni. Organizm już mocno zużyty.
— U mnie służy zaledwie od miesiąca. Zostawię mu pieniądze na kurację i odszkodowanie i sprawy za niedozór maszyny mieć nie będzie. Nie chcę go niszczyć, ani psuć opinji, ale to zupełny bolszewik!
— Tymczasem nie warto z nim mówić, bo bardzo wyczerpany i zaczyna się gorączka.
— Zostawię polecenie u komendanta policji, aby nim się zajęli. Przepraszam stokrotnie za ambaras, a koszta wszelkie zwrócę.
— My nie Kasa chorych, panie wojewodo, i rachunku prowadzić i przedstawiać nie będziemy, — odparł doktór spokojnie.
Dygnitarz spojrzał na mówiącego.
— Pan przecie jest lekarzem.
— Ale nie praktykuję. Odpoczywam w domu po podróży.
— A gdzie pan doktór podróżował? — spytała pani.
— Na dwa lata przed wojną — jako student czwartego kursu medycyny w Warszawie zostałem zesłany do Tomska. Tam skończyłem nauki i miałem zacząć zarabiać. Ale mnie moskale zabrali na służbę i tłukłem się po całej Rosji — po szpitalach. Gdy nastali bolszewicy, uciekłem i zacząłem iść do kraju; byłem dwa lata w tajgach, a potem trzy lata przedzierałem się — z przeszkodami na zachód. No — i doszedłem, ale bez papierów i trochę zmęczony podróżą.
— Wierzę — pięć lat! — zawołał hrabia.
— A państwo ten majątek już dawno kupili? — spytał wicewojewoda gospodarza.
— Nie tak bardzo dawno. Mój pradziad kupił od Jelców, sto pięćdziesiąt lat temu.
— Pan znajduje, że to niedawno? — zaśmiał się.
— Nasi sąsiedzi Protasewicze siedzą tu od królowej Bony, a Jelcowie, nasi krewni — od króla Władysława IV-go.
— W tym strasznym kraju tyle wytrzymać! — zawołała dama. — To bohaterstwo! I państwo nie mogli sprzedać i wynieść się w inne strony!
Kilkoro par oczu utkwiło w niej. Szarozielonawe ostre źrenice Idy, lekko zmrużone doktora, i siwe chłopaka Michasia; Białozor patrzał na świat za oknem.
— Proszę pani i Wiesztorpy z Rydwian siedzą tu od wieków! — zaśmiał się hrabia. — Polesie ma wielką przyszłość przed sobą. Gdy te bagna zostaną osuszone, rzeki ujęte w kanały, miljony ludzi tu znajdzie chleb — a Polska zaspokoi głód ziemi mas włościańskich.
Nikt nie zabrał głosu — więc, by rozmowę podtrzymać, spytał gospodarza:
— A sprawa osadnicza jakże się tu przedstawia?
— Ode mnie zabrano folwark i od Protasewiczów też, ale co się tam dzieje, nie wiem.
— Szkoda, że się Polacy tu nie trzymają solidarnie i nie pomagają sobie wzajem. Rządowi chodzi o wzmocnienie żywiołu polskiego na Kresach.
— Cieszy mnie to oświadczenie pana wojewody. Może to wróży zapłatę za tę ziemię wziętą pod osadnictwo — a chociażby nie płaceniem za nią podatków jak dotychczas.
— Rozumie się, że to będzie uregulowane zczasem, ale pan pojmuje, że nie nagle. To są wielkie dzieła, a Państwo nasze młode i ubogie i w stadjum tworzenia wszystkiego od — podstaw. Zresztą podatki tu są minimalne i przy skrzętności i pracy byt i rozwój zupełnie możliwy. Ma pan pewnie lasy?
— Bardzo zniszczone. Częściowo obrabowane przez Niemców — a potem danina leśna na odbudowę wsi.
— No, to konieczność. Włościanie musieli mieć dach nad głową i warsztat pracy.
Znowu milczenie.
— Czy państwo mają radjo? — spytała dama, zwracając się do Idy.
— Nie! — odpowiedziała z dziwnym uśmiechem.
— To państwo nie mają żadnego łącznika ze światem?
— Owszem. Gmina, starostwo, sejmik i izba skarbowa, czasem policja.
— Starościna bywa u państwa? To moja znajoma. Obydwie jesteśmy krakowianki.
— Nie znamy nikogo z urzędników — towarzysko. Znamy tylko rozkazy tych władz i ojciec bywa w interesach po urzędach.
— I tak żyjecie bez ludzi?
— Mamy sąsiadów, spotykamy się czasami w kościele. Ale na bywanie trzeba mieć czas i konie wyjazdowe — tego u nas niema.
— Ach, co za kraj — i życie! — westchnęła dama.
— Biedny kraj przez Rosjan systematycznie niszczony i poniewierany! — rzucił wicewojewoda. — Sto pięćdziesiąt lat niewoli!
— Przybyliśmy wtedy tu, ze Żmudzi i osiedli i przetrwali do zmartwychwstania Polski! — rzekł Białozor.
— Troje was rodzeństwa? — spytała dama Idy.
— Czworo. Jeden brat jest w seminarjum.
— Nauczycielskiem? Gdzie?
— Duchownem, w Lublinie.
— Siostrzyczka uroczo rezolutna.
— Głupia! Jeszcze się nie nauczyła milczeć!
— O! To taki wdzięk dziecięcy, a pani potępia — zaśmiała się dama. — Srogo pani rządzi!
— U nas rządzi ojciec, a ja tylko pracuję — od śmierci matki.
— A przedtem była pani pewnie w klasztorze?
— Na pensji w Warszawie!
— Ach, więc pani zna Warszawę!
— Lilusiu! — zaśmiał się mąż. — Czy przypuszczasz, że obywatele tutejsi nie bywają na świecie szerokim. Przecie niektórzy mają już nawet samochody.
— Ach — nie myślę o hrabi Wiesztorpie, który chyba nie siedzi tu stale, z wyjątkiem sezonu polowań. Tu jest zwierzęcy raj, podobno! A pan myśliwy? — zwróciła się do Białozora.
— Nie mam czasu. Mój brat ma do tego pasję, ale jak medycyny — nie praktykuje, bo nie ma broni.
— Dlaczego? — zagadnął wicewojewoda.
— Bo dotąd nie może jeszcze otrzymać obywatelstwa, a zatem i pozwolenia na broń.
— Niesłychane. Kiedyż pan wrócił z bolszewji?
— Trzeci rok. Na wstępie wzięto mnie do aresztu, potem zwolniono jako azylanta i sprawa się toczy — pomalutku.
— No, ja ją przyspieszę!
— Myśli pan? — uśmiechnął się doktór.
Dygnitarz poczerwieniał.
— A pan wątpi?
— Najzupełniej. Pan wojewoda zapomni — ale to mniejsza. Nauczyłem się cierpliwości w swej włóczędze, a nie nauczyłem się prosić i dziękować. Zresztą jestem źle notowany w urzędach.
— No, no, — zobaczymy! A jak nie zapomnę — to zapraszam się do Nietroni na polowanie. Zresztą zaświadczę, że mi pan zwichniętą rękę nastawił znakomicie — łaskawie zażartował.
— Jezioro wasze i lasy ciągną się aż do Rydwian? — spytał hrabia.
— Nie. Graniczymy z Łuczą Jelców.
W jadalni opustoszało. Goście pozostali tylko z doktorem. Gospodarz przeprosił i przeszedł na gumno, panna wymknęła się, za nią zniknęły dzieci, starsza pani i patrjarcha.
Na podwórzu rozpoczynał się ruch wieczorny: nawoływanie drobiu, porykiwanie wracającego z pastwisk bydła, ludzkie głosy i pokrzykiwania.
— Pan te strony, wody i knieje, zna pewnie doskonale? — zagadnął wicewojewoda.
— Włóczęga stała mi się drugą naturą, a przyroda kochanką. Tak, znam te strony, wody, knieje i wszystko, co tu żyje i schron ma, tymczasem względnie bezpieczny. Żeby nie wojna — byłyby jeszcze łosie i bobry — ale to już chłopstwo wyniszczyło.
— Odhodujemy zpowrotem przy obecnych ustawach łowieckich. W lasach rządowych mamy już łosie i bobry. Z tego punktu upaństwowienie lasów byłoby wskazane.
Hrabia podał ramię damie.
— Pójdziemy na spotkanie samochodu! — rzekła, uśmiechając się do męża.
Ale, gdy się znaleźli na drodze poza obrębem dworu, skręcili wbok, gdzie stały w przepychu kwiecia bzy i zaczynały swą serenadę słowiki, i zniknęli w gąszczach.
Dama przestała się nudzić i narzekać na komary.
Szofer w półśnie gorączkowym słyszał jakąś gmatwaninę dźwięków. Jak halucynacja — wibrował mu oddech samochodu, zmieszany z jakiemiś niesamowitemi dźwiękami: bydło, gawrony, monotonne warczenie wirówki, potem znowu samochód, sygnał jeden i drugi, ruch w domu, głosy, śmiechy — i odjazd maszyny — — —
Nastała wielka cisza — przez otwarte okno buchnął zapach rosy i bzów, potem trele słowicze — pociemniało w izbie, usnął na chwilę, ale go zbudził żar gorączki i dotknięcie ręki do czoła.
— Co tam? Jechać?
— Wypić i założyć termometr! Burżuje już pojechały — odpowiedział doktór.
— A czem?
— Przyszedł samochód hrabiego.
— Dogadza babie. Jeszcze się nie nacieszył. A mnie porzucili, jak psa!
— Zostawił walizkę z rzeczami, dwieście złotych i polecenie do policji, by miała pana w opiece.
— Maszyna, garaż, knajpa, policja, szpital i znowu maszyna, garaż, knajpa, szpital — całe życie. No — i pieniądze na wódkę!... Wkółko, wkółko, wkółko — aż do ostatniego rozbicia — już na fest. Proletarjacki byt... Łajdackie obiecanki. Nadejdzie wreszcie dzień wypłaty — sędziami wtedy będziem my!...
Majaczył, chrapliwie zaśpiewał, i zaśmiał się.
Doktór podał mu lekarstwo, zmierzył gorączkę i poprawił posłanie.
— Co to tak huczy? W uszach mi dzwoni!
— To cisza. Macie tu pod ręką picie, starajcie się zasnąć. Przed wami teraz czas spokoju — macie przy sobie przyjaciół. Jakby wam co dolegało — wołajcie — przyjdę. Okna nie zamykam, bo majowa rośna noc zdrowa!
— Dziękuję panu! — odparł szeptem.
Doktór światła nie zapalał. Słychać było, że z kimś rozmawiał zcicha, szeleściało siano, ktoś słał na podłodze, potem rozległ się szmer dwóch głosów naprzemian. Szofer wytężył słuch — doleciały go słowa:
„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
Pan Michał z Michasiem odmawiali wieczorne pacierze. Dwór cały był w wielkiej ciszy spoczynku po dziennym trudzie — w bzach zawodziły słowiki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.