Gniazdo białozora/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gniazdo białozora | |
Podtytuł | Powieść współczesna | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Concordia | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MARJA RODZIEWICZÓWNA
GNIAZDO
BIAŁOZORA POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE R. WEGNERA
OKŁADKĘ RYSOWAŁ E. CZERPER
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUK: CONCORDIA SP. AKC., POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND
|
Jezioro leżało lśniąc srebrem w triumfie słonecznym majowego odwieczerza. Wszystko żyjące było barwą, wonią i śpiewem: łozy i trzciny, olchy i brzozy, porosty wodne, jałowe piachy nadbrzeżne i powietrze aż mgławe od kwietnego pyłu. Cały kraj święcił gody!
Otulony w gąszcz łóz, w zatoczce skąd widna była bezkreśna, gładka toń wodna, niewidzialny w nawisłych warkoczach brzozy, strojnej w wielki kierz jemioły, stał człowiek ze strzelbą i patrzał. Słońce miał za sobą, więc wzroku nic nie ćmiło i biegł po widowisku, cudnem dla przyrodnika. Bliżej w czerotach roiło się od kaczek wrzaskliwych, swarliwych, łapczywych i rozpustnych.
Zielonogłowe kaczory hulały zapamiętale, lub tłukły się do pół śmierci. Wrzask panował jak w karczmie. Smyrgały wśród tej kaczej czeredy kuliki i rybitwy, bekasy i czajki — czasem porywał się i odlatywał, zgorszony gomonem, ciężki kulon, lub bąk, spłoszony w swej medytacji.
Na gładzi jeziora, jak zjawy, wytryskiwały z głębi nury i nikły, przepływały majestatycznie jak nawy czarne łabędzie, przemykały śmiesznie czubate perkozy, muskały lotkami o toń w tańcach i korowodach, w igrzyskach i łowie czajki, zabłąkane mewy, przelotne miękopióry i burzyki, którym w tej rozkoszy godów nie śpieszno było na daleką północ.
Wrzaski, poświsty, chrapliwe wabie, chichoty, trąbienia, hejnały, bitewne wyzwiska — cała orkiestra wiosennej gry życia.
Parę razy, na widok rzadkiego gościa, myśliwy kładł prawicę na strzelbie, jakby ją od boku do oka chciał podnieść, i wpół ruchu ustawał w refleksji — przed mordem.
A wtem w błękicie nieba zamajaczył ciemny punkt i ozwał się gwizd drapieżny.
Jezioro nagle opustoszało, co żyło, skryło się pod wodę lub w haszcze i zapanowało milczenie lęku.
Cień wielkiego ptaka zatoczył krąg nad wodą, białawemi, potężnemi skrzydły prawie musnął toń i odpłynął w dal błękitu.
Uśmiechnęła się cała twarz człowieka.
— Witaj bracie! Dobrych ci łowów!
Długą chwilę obumarło jezioro trwogą.
Pierwsze nabrały rezonu kaczki, bezpieczne w trzcinach, ale nie śmiały wytknąć się na szeroką gładź — buszowały bezczelnie w ukryciu.
Tedy myśliwy powoli sięgnął do torby u boku.
— Bracie, pomogę ci! — cisnął daleko na wodę ciemny przedmiot i zawabił jak cyranka.
Natychmiast z łóz porwały się dwa kaczory i spadły z pluskiem na wodę otwartą.
Jak aksamity świeciły ich zielone głowy — płynęły na tego wabia samicy.
Nie zdążyły — jak pocisk spadł na nich ptak mocarny i już trzymał jednego w szponach stalowych, bez wysiłku uniósł zdobycz w powietrze i popłynął w błękicie ku ciemniejącym w dali borom.
Patrzał za nim człowiek, z wyrazem przyjacielskim w oczach. Patrzał długo, aż dal pochłonęła skrzydlatego władcę — i wyszeptał:
— Użyj, bracie, sytości! I tobie i nam już tu niedługie trwanie i panowanie!
Katastrofa zdarzyła się na piaszczystym gościńcu — w pustce. Samochód zatoczył się jak człowiek kulą tknięty — skręcił wbok, uderzył o krzywą sosnę i przewrócił się.
Szofer wyleciał w powietrze i padł z jękiem na ziemi. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, krzyki — potem z rozbitego pudła wydostał się mężczyzna z okrwawioną twarzą i jął ratować resztę towarzyszy. Było ich dwoje. Kobieta wyszła bez szwanku i wydobyta na drogę, machinalnie zaczęła poprawiać kapelusz, wołając:
— Jureczku!... Panie hrabio — co z Jurkiem?
Okrwawiony hrabia pomógł wydobyć się „Jureczkowi“, który okazał się szczupłym mężczyzną z trochę tylko nadwichniętą ręką. I oto stanęli wszyscy nad zepsutą maszyną w pustce — zupełnie bezradni.
— Gdzie my właściwie jesteśmy? Trzeba wydobyć mapę. Ach, do djabła, ręką nie władam.
Hrabia począł szukać mapy we wnętrzu samochodu.
— Panie hrabio! I moją torebkę proszę mi wydostać! — wołała kobieta. — Ach, dziękuję panu. Mówiłam ci dawno, mężusiu, że ten komunard szofer zrobi nam na złość rozbicie! Pewnie był pijany.
Wtedy dopiero właściciel obejrzał się wokoło.
— Do djabła, a toć on leży bez ruchu. Zabił się.
— Ech! — mruknęła lekceważąco dama, wydobywając z torebki puder i przeglądając się w lusterku.
Szofer nie był zabity — leżał zapatrzony w niebo, obojętny na wszystko.
— Potłuczeni jesteście mocno, Sawicki? — spytał, stojąc nad nim chlebodawca.
— Nogę mam złamaną! — odpowiedział spokojnie.
— Co się stało?
— Kierownica pękła!
— A do djabła! Co teraz robić?
— Do ludzi iść — po pomoc i szukać innego szofera. Ja mam na miesiąc szpitala.
Hrabia rozłożył mapę na piasku i orjentował się.
— Jesteśmy tutaj... Do Zahosta siedm kilometrów. Ale tu na zachód powinien być niedaleko Nietroń — wieś i dwór. Zaraz się rozejrzę! — Wyszedł na piaszczyste wzgórze, i po chwili przeglądu przez lornetkę, wrócił.
— Zaraz się kończą piaski i widać na prawo wieś — na lewo pewnie dwór. Niedalej jak kilometr na oko. Pójdę tam po pomoc.
— Pójdziemy wszyscy. Ja tu za nic nie zostanę — zaprotestowała dama.
— Sawicki — miejcie oko na maszynę! — rzucił pan.
Szofer nic nie odpowiedział, a oni ruszyli: dama uczepiona do ramienia hrabiego, jej mąż utykając na nogę i piastując wykręconą kiść.
Był to żałosny pochód. Pantofelki damy lgnęły w piasku, przewracała się co krok z powodu wysokich obcasów, piszczała, jęczała, bliska płaczu, zanim przebrnęli wydmę. Potem znaleźli ścieżkę, wydeptaną od wsi i ruszyli ku dworowi.
Znaczył się gromadą starych drzew i wrzaskiem czarnej chmury gnieżdżących się w pobliżu gawronów.
— Ach, cóż to za straszny kraj! — jęczała dama. — A te komary! Jak ja będę wyglądała! A kto tam mieszka! Dzicy ludzie!
— Zapewne jakiś zbankrutowany szlagon. Znam tę nazwę Nietroń, ale nie pamiętam właściciela.
— Polowanie na kaczki musi tu być wspaniałe, — ozwał się mąż damy.
— Chyba mi nie każesz towarzyszyć!
— Nie. Znajdziemy lepsze u hrabiego!
— Niezawodnie.
Ścieżka zmieniła się w polną drożynę, pełną wybojów i kałuż z widocznemi śladami, że wożono świeżo nawóz. Po obu stronach były już pola uprawne, przygotowane pod kartofle.
I oto znaleźli się w obejściu dworskiem. Podwórze otaczały drzewa dzikie i resztki płotów, połatane starym drutem kolczastym. Wprost otworu, gdzie niegdyś była brama, stały resztki spalonego domu i dalej sad. Na lewo długa, niska, słomą kryta oficyna była widocznie zamieszkała, bo kręciły się tam kury i szczekały psy.
Zresztą nie było widać śladu człowieka i wielka cisza południowego posiłku i spoczynku panowała nad tym dworem — zmącona tylko zgiełkiem gawronich lęgów w olszynie opodal.
Skierowali się ku oficynie, a że nikt na spotkanie nie wychodził, hrabia otworzył środkowe drzwi pod gankiem z daszkiem — i znaleźli się odrazu w izbie niskiej, długiej i pomimo słońca, trochę mrocznej — gdzie przy stole obiadowało sporo osób.
— Przepraszam państwa! — rzekł hrabia. — Rozbił się nam samochód na trakcie — jesteśmy poturbowani, bezradni w tem bezludziu i prosimy o ratunek.
Od stołu powstał mężczyzna wysoki, szczupły, z gęstą szpakowatą czupryną.
— Proszę, państwa! — rzekł spokojnie, bez wielkiego zapału.
— Jestem Wiesztorp z Rydwian, a to moi towarzysze podróży, pan wicewojewoda Siecki z małżonką, — przedstawił się hrabia.
— Białozor! — mruknął gospodarz. — Proszę — niech się państwo rozgoszczą. Pan hrabia potrzebuje opatrunku, widzę — Michale!
Na to wezwanie wstał od stołu drugi mężczyzna, taki sam szczupły i szpakowaty, a reszta obiadujących poruszyła się ze swych miejsc.
Stary jegomość z wielką brodą patrjarchy wycofał się zaraz w głąb domu, podeszła jejmość znikła w bocznych drzwiach, dwoje dzieci, chłopak i dziewczynka, smyrgnęły za nią. W izbie zostali dwaj mężczyźni i dziewczyna, która się zajęła rozkładaniem na stole nakryć dla gości.
— To mój brat, trochę doktór, — rzekł Białozor. — On pana opatrzy. Czy nikt na miejscu wypadku nie został ciężko ranny?
— Owszem. Szofer tam leży ze złamaną podobno nogą — i samochód trzeba ubezpieczyć.
Michał już zbadał hrabiego.
— No — to głupstwo. Jodyną zalać i benzyną krew zmyć. Ida — daj mi tu apteczkę.
Dziewczyna wyszła i wróciła z pudełkiem. Postawiła je pod oknem na ławce, przyczem ani spojrzała, ani okazała zajęcie gośćmi.
Zato dama nie spuszczała z niej szyderczych, krytycznych oczu. Żeby ujrzeć takiego raroga, trzeba było zajechać w ten deskami zabity kraj. Była wprawdzie dorodna, swobodna w ruchu i nawet nie brzydka, ale kiedy była, i czy wogóle była między ludźmi?...
Głowę oplatał warkocz, gruby i tęgo spleciony, barwy dojrzałej pszenicy. Miała na sobie ciemną bluzkę pod szyję i z długiemi rękawami, spódnicę tak długą, że ledwie widać było ciemne pończochy i skórzane sandały bez obcasów. Ręce i twarz były opalone jednolicie na bronz, a ręce miały zgrubiałe stawy.
— Dziewka od trzody! — zdecydowała dama.
Tymczasem gospodarz wyszedł i po chwili zajechał pod gmach wozem pojedyńczym, wysłanym słomą.
— Michale, jedźmy po szofera... Ido, podaj państwu obiad i przyrządź posłanie w stryja pokoju dla tego biedaka.
— A co zrobić z samochodem? — zakłopotał się wicewojewoda.
— Radzę odstawić go końmi do Zahosta. Jest tam poczta. Wyślę depeszę do Rydwian — do wieczora mój przyślą, i będziemy mogli dalej jechać. Pan będzie tak uprzejmy wynająć na wsi konie i posłańca na mój rachunek, — hrabia sięgnął do pugilaresu.
Ale Białozor odparł spokojnie:
— Posłałem już cztery fornalskie konie po samochód — i oto chłopak — co z depeszą konno do Zahosta pojedzie. Proszę, niech się państwo tymczasem posilą. Ruszajmy, Michale, tam człowiek bardzo nas wygląda.
— Proszę na obiad! — rozległ się cienki głosik, i dziewczynka dziesięciolatka postawiła na stole półmisek kartofli i zaczęła rozlewać barszcz na talerze.
Zasiedli. Nakrycie było złożone z grubego fajansu i wytartego frażetu; czarny chleb, dzban mleka i bukiet bzu na stole.
— Pauvres gueux! Comme c’est rustique! — rzekła dama. — La petite est gentille...
— Jak się nazywasz, kochanie?
— Terka. Ale ja umiem po francusku.
— Taak! A któż cię nauczył? — zaśmiał się hrabia.
— Ciocia.
— A ty tu dawno mieszkasz?
— My tu jesteśmy zawsze. A tylko stryj i ciocia przybyli do nas z Rosji. Mamusi nie pamiętam, bo umarła na tyfus, gdy miałam trzy lata, a Michaś pięć. Nas hodowała Ida.
— A któż jest Ida?
— Nasza najstarsza, co tu wszystkiem rządzi.
Gwarząc, przysuwała półmiski, krajała chleb, zmieniała talerze, przejęta swą rolą gospodyni. Na zakończenie przyniosła foremkę czerwonego kisielu z żórawin, i rzekła:
— To już wszystko — i zniknęła.
Towarzystwo zapaliło papierosy, poczem wyszli na ganek, a potem ścieżką — w stronę sadu. Stał jeszcze w pełni kwiecia, rozgrodzony, zdziczały, ale pełen subtelnej woni i brzęku pszczół. Damę jednak rychło wypłoszyły komary i wróciła ku domowi.
— I trzeba tu tkwić do wieczora! A jeśli hrabiego samochód się spóźni, to może nawet przenocować! — pomyślała z rozpaczą.
Szofer, pozostawiony na drodze, cierpiał bez skrzywienia. W wojsku był kilka razy ranny — nauczył się cierpliwości. Ułożył się trochę wygodniej i trwał w swej bezradności.
I oto ujrzał jak z pomiędzy krzaków jałowcu, czając się i rozglądając, wyszło na drogę czterech chłopców i dziewczyna, wiejskie obdarte, dzikie pastuszki.
Zawahali się na jego widok, ale gdy pozostał nieruchomy i oczy przymknął — obstąpili samochód, obejrzeli i zaczęli rewidować. Jeden najśmielszy ściągnął derę, drugi dobrał się do koszyka z zapasami, dziewczyna ściągnęła szal jedwabny damy — czwarty, najstarszy, zbliżył się do niego — pochylił się — sięgnął do kieszeni kurty skórzanej.
Szofer błyskawicznym ruchem — wydobył rewolwer i wypalił w powietrze.
Zgraja rzuciła się do ucieczki, porzucając zrabowane rzeczy, a jednocześnie ukazał się na drodze wóz i nadbiegł Białozor.
— Strzelał pan? — spytał. — Do kogo?
— Do luftu. Jakieś dranie chłopskie już przyszły rabować.
— Niema czemu się dziwić. Cała wieś niedawno wróciła z bolszewji. Co pan ma złamanego?
— Lewą nogę — polskiem szczęściem pod kolanem. Bez doktora się nie obejdzie.
— Damy rady. Ja jestem „kostopraw“, — odparł Michał Białozor. — Ale musi pan przecierpieć przewóz pod dach. To niedaleko.
— Choćby i daleko! Byłem w korpusie Dowbora, znam się z tym krajem i drogami. A moje burżuje?
— We dworze u nas. A ot konie i ludzie po samochód... No — dźwigniemy pana. Weźcie mnie za szyję — i zaciśnijcie zęby.
Gdy go złożono na słomie zbielał aż do warg z bólu, ale nie syknął. Dał mu doktór łyk wina z blaszanej manierki i powoli, stępa ruszyli ku domowi. Białozor został, dyrygując transport rozbitego samochodu.
Gdy zajechali przed dom, dama zakryła oczy i schroniła się do wnętrza.
— Hej — jest tam kto? Chodź, Ida — zawołał doktór. — Weź go krzepko za szyję — dobrze. — Michaś, otwórz drzwi szeroko do naszej stancji. Ostrożnie, powoli — równo. Zemdlał — nic to — zaraz się ocknie. Teraz go rozebrać. Zamknij, Michaś, drzwi. Tu nie widowisko dla gapiów, a człowiek, co cierpi.
Stosowało się to zapewne do damy, która zaglądała do pokoju, skrapiając sobie czoło wodą kolońską.
Od sadu nadeszli mężczyźni, ale zajęli się chłopakiem, który na spienionym koniu wrócił z kwitem depeszy, i zaczęli rachować, kiedy może nadejść zbawczy samochód hrabiego.
Nudzili się i niecierpliwili niesłychanie. Miejscowi byli niewidzialni i nikt się nimi nie zajmował. Stary pan z brodą patrjarchy — snuł się między ulami w sadzie, panna na grzędach warzywa obrabiała motyką kapustę, ciotka karmiła chmarę kurcząt — gospodarz jeszcze nie wrócił z dostawy samochodu do miasteczka, doktór był przy szoferze.
Oglądać nie było wiele. Parę gospodarskich budynków było skleconych ubogo po wojennem zniszczeniu, bydło było na paszy — z obór wyjeżdżały fury nawozu i wlokły się wolno w pole, kilkoro cieląt hasało po okólniku, dwa psy łańcuchowe schrypnięte szczekaniem na obcych, ukryły się w budzie przed komarami, i jak zwykle na wsi cała wielka praca, trud i mozół walki o byt odbywał się w cichości i niepozornie. Darły się tylko bezustannie gawrony.
— I ci ludzie to znoszą — i mogą tu wytrzymać, — oburzała się dama. — Panie hrabio, jak pan myśli? Depeszę już otrzymano? Kiedy przyjdzie wyzwolenie z tej męki?
— Myślę, że o zachodzie słońca!
— Ciekawym, czy to duży objekt ten majątek? — zagadnął wicewojewoda. — Za powrotem sprawdzę w urzędzie ziemskim.
— Zdaje mi się, że to graniczy z Rydwianami. Mam doskonałe mapy sztabowe niemieckie, zobaczymy! Bogactwa tu nie czuć.
— Ani kultury rolnej.
Nareszcie na drodze ukazała się wracająca fornalka i Białozor, a jednocześnie Terka z ganku zawołała piskliwie:
— Proszę na podwieczorek!
Weszli do jadalni i Białozor rzekł:
— Samochód zostawiłem pod opieką policji i najlepszego kowala w miasteczku — drobiazgi zabrałem na wóz. Jakże szofer? — spytał wchodzącego brata.
— Wyliże się, ale przeleży ze sześć tygodni. Organizm już mocno zużyty.
— U mnie służy zaledwie od miesiąca. Zostawię mu pieniądze na kurację i odszkodowanie i sprawy za niedozór maszyny mieć nie będzie. Nie chcę go niszczyć, ani psuć opinji, ale to zupełny bolszewik!
— Tymczasem nie warto z nim mówić, bo bardzo wyczerpany i zaczyna się gorączka.
— Zostawię polecenie u komendanta policji, aby nim się zajęli. Przepraszam stokrotnie za ambaras, a koszta wszelkie zwrócę.
— My nie Kasa chorych, panie wojewodo, i rachunku prowadzić i przedstawiać nie będziemy, — odparł doktór spokojnie.
Dygnitarz spojrzał na mówiącego.
— Pan przecie jest lekarzem.
— Ale nie praktykuję. Odpoczywam w domu po podróży.
— A gdzie pan doktór podróżował? — spytała pani.
— Na dwa lata przed wojną — jako student czwartego kursu medycyny w Warszawie zostałem zesłany do Tomska. Tam skończyłem nauki i miałem zacząć zarabiać. Ale mnie moskale zabrali na służbę i tłukłem się po całej Rosji — po szpitalach. Gdy nastali bolszewicy, uciekłem i zacząłem iść do kraju; byłem dwa lata w tajgach, a potem trzy lata przedzierałem się — z przeszkodami na zachód. No — i doszedłem, ale bez papierów i trochę zmęczony podróżą.
— Wierzę — pięć lat! — zawołał hrabia.
— A państwo ten majątek już dawno kupili? — spytał wicewojewoda gospodarza.
— Nie tak bardzo dawno. Mój pradziad kupił od Jelców, sto pięćdziesiąt lat temu.
— Pan znajduje, że to niedawno? — zaśmiał się.
— Nasi sąsiedzi Protasewicze siedzą tu od królowej Bony, a Jelcowie, nasi krewni — od króla Władysława IV-go.
— W tym strasznym kraju tyle wytrzymać! — zawołała dama. — To bohaterstwo! I państwo nie mogli sprzedać i wynieść się w inne strony!
Kilkoro par oczu utkwiło w niej. Szarozielonawe ostre źrenice Idy, lekko zmrużone doktora, i siwe chłopaka Michasia; Białozor patrzał na świat za oknem.
— Proszę pani i Wiesztorpy z Rydwian siedzą tu od wieków! — zaśmiał się hrabia. — Polesie ma wielką przyszłość przed sobą. Gdy te bagna zostaną osuszone, rzeki ujęte w kanały, miljony ludzi tu znajdzie chleb — a Polska zaspokoi głód ziemi mas włościańskich.
Nikt nie zabrał głosu — więc, by rozmowę podtrzymać, spytał gospodarza:
— A sprawa osadnicza jakże się tu przedstawia?
— Ode mnie zabrano folwark i od Protasewiczów też, ale co się tam dzieje, nie wiem.
— Szkoda, że się Polacy tu nie trzymają solidarnie i nie pomagają sobie wzajem. Rządowi chodzi o wzmocnienie żywiołu polskiego na Kresach.
— Cieszy mnie to oświadczenie pana wojewody. Może to wróży zapłatę za tę ziemię wziętą pod osadnictwo — a chociażby nie płaceniem za nią podatków jak dotychczas.
— Rozumie się, że to będzie uregulowane zczasem, ale pan pojmuje, że nie nagle. To są wielkie dzieła, a Państwo nasze młode i ubogie i w stadjum tworzenia wszystkiego od — podstaw. Zresztą podatki tu są minimalne i przy skrzętności i pracy byt i rozwój zupełnie możliwy. Ma pan pewnie lasy?
— Bardzo zniszczone. Częściowo obrabowane przez Niemców — a potem danina leśna na odbudowę wsi.
— No, to konieczność. Włościanie musieli mieć dach nad głową i warsztat pracy.
Znowu milczenie.
— Czy państwo mają radjo? — spytała dama, zwracając się do Idy.
— Nie! — odpowiedziała z dziwnym uśmiechem.
— To państwo nie mają żadnego łącznika ze światem?
— Owszem. Gmina, starostwo, sejmik i izba skarbowa, czasem policja.
— Starościna bywa u państwa? To moja znajoma. Obydwie jesteśmy krakowianki.
— Nie znamy nikogo z urzędników — towarzysko. Znamy tylko rozkazy tych władz i ojciec bywa w interesach po urzędach.
— I tak żyjecie bez ludzi?
— Mamy sąsiadów, spotykamy się czasami w kościele. Ale na bywanie trzeba mieć czas i konie wyjazdowe — tego u nas niema.
— Ach, co za kraj — i życie! — westchnęła dama.
— Biedny kraj przez Rosjan systematycznie niszczony i poniewierany! — rzucił wicewojewoda. — Sto pięćdziesiąt lat niewoli!
— Przybyliśmy wtedy tu, ze Żmudzi i osiedli i przetrwali do zmartwychwstania Polski! — rzekł Białozor.
— Troje was rodzeństwa? — spytała dama Idy.
— Czworo. Jeden brat jest w seminarjum.
— Nauczycielskiem? Gdzie?
— Duchownem, w Lublinie.
— Siostrzyczka uroczo rezolutna.
— Głupia! Jeszcze się nie nauczyła milczeć!
— O! To taki wdzięk dziecięcy, a pani potępia — zaśmiała się dama. — Srogo pani rządzi!
— U nas rządzi ojciec, a ja tylko pracuję — od śmierci matki.
— A przedtem była pani pewnie w klasztorze?
— Na pensji w Warszawie!
— Ach, więc pani zna Warszawę!
— Lilusiu! — zaśmiał się mąż. — Czy przypuszczasz, że obywatele tutejsi nie bywają na świecie szerokim. Przecie niektórzy mają już nawet samochody.
— Ach — nie myślę o hrabi Wiesztorpie, który chyba nie siedzi tu stale, z wyjątkiem sezonu polowań. Tu jest zwierzęcy raj, podobno! A pan myśliwy? — zwróciła się do Białozora.
— Nie mam czasu. Mój brat ma do tego pasję, ale jak medycyny — nie praktykuje, bo nie ma broni.
— Dlaczego? — zagadnął wicewojewoda.
— Bo dotąd nie może jeszcze otrzymać obywatelstwa, a zatem i pozwolenia na broń.
— Niesłychane. Kiedyż pan wrócił z bolszewji?
— Trzeci rok. Na wstępie wzięto mnie do aresztu, potem zwolniono jako azylanta i sprawa się toczy — pomalutku.
— No, ja ją przyspieszę!
— Myśli pan? — uśmiechnął się doktór.
Dygnitarz poczerwieniał.
— A pan wątpi?
— Najzupełniej. Pan wojewoda zapomni — ale to mniejsza. Nauczyłem się cierpliwości w swej włóczędze, a nie nauczyłem się prosić i dziękować. Zresztą jestem źle notowany w urzędach.
— No, no, — zobaczymy! A jak nie zapomnę — to zapraszam się do Nietroni na polowanie. Zresztą zaświadczę, że mi pan zwichniętą rękę nastawił znakomicie — łaskawie zażartował.
— Jezioro wasze i lasy ciągną się aż do Rydwian? — spytał hrabia.
— Nie. Graniczymy z Łuczą Jelców.
W jadalni opustoszało. Goście pozostali tylko z doktorem. Gospodarz przeprosił i przeszedł na gumno, panna wymknęła się, za nią zniknęły dzieci, starsza pani i patrjarcha.
Na podwórzu rozpoczynał się ruch wieczorny: nawoływanie drobiu, porykiwanie wracającego z pastwisk bydła, ludzkie głosy i pokrzykiwania.
— Pan te strony, wody i knieje, zna pewnie doskonale? — zagadnął wicewojewoda.
— Włóczęga stała mi się drugą naturą, a przyroda kochanką. Tak, znam te strony, wody, knieje i wszystko, co tu żyje i schron ma, tymczasem względnie bezpieczny. Żeby nie wojna — byłyby jeszcze łosie i bobry — ale to już chłopstwo wyniszczyło.
— Odhodujemy zpowrotem przy obecnych ustawach łowieckich. W lasach rządowych mamy już łosie i bobry. Z tego punktu upaństwowienie lasów byłoby wskazane.
Hrabia podał ramię damie.
— Pójdziemy na spotkanie samochodu! — rzekła, uśmiechając się do męża.
Ale, gdy się znaleźli na drodze poza obrębem dworu, skręcili wbok, gdzie stały w przepychu kwiecia bzy i zaczynały swą serenadę słowiki, i zniknęli w gąszczach.
Dama przestała się nudzić i narzekać na komary.
Szofer w półśnie gorączkowym słyszał jakąś gmatwaninę dźwięków. Jak halucynacja — wibrował mu oddech samochodu, zmieszany z jakiemiś niesamowitemi dźwiękami: bydło, gawrony, monotonne warczenie wirówki, potem znowu samochód, sygnał jeden i drugi, ruch w domu, głosy, śmiechy — i odjazd maszyny — — —
Nastała wielka cisza — przez otwarte okno buchnął zapach rosy i bzów, potem trele słowicze — pociemniało w izbie, usnął na chwilę, ale go zbudził żar gorączki i dotknięcie ręki do czoła.
— Co tam? Jechać?
— Wypić i założyć termometr! Burżuje już pojechały — odpowiedział doktór.
— A czem?
— Przyszedł samochód hrabiego.
— Dogadza babie. Jeszcze się nie nacieszył. A mnie porzucili, jak psa!
— Zostawił walizkę z rzeczami, dwieście złotych i polecenie do policji, by miała pana w opiece.
— Maszyna, garaż, knajpa, policja, szpital i znowu maszyna, garaż, knajpa, szpital — całe życie. No — i pieniądze na wódkę!... Wkółko, wkółko, wkółko — aż do ostatniego rozbicia — już na fest. Proletarjacki byt... Łajdackie obiecanki. Nadejdzie wreszcie dzień wypłaty — sędziami wtedy będziem my!...
Majaczył, chrapliwie zaśpiewał, i zaśmiał się.
Doktór podał mu lekarstwo, zmierzył gorączkę i poprawił posłanie.
— Co to tak huczy? W uszach mi dzwoni!
— To cisza. Macie tu pod ręką picie, starajcie się zasnąć. Przed wami teraz czas spokoju — macie przy sobie przyjaciół. Jakby wam co dolegało — wołajcie — przyjdę. Okna nie zamykam, bo majowa rośna noc zdrowa!
— Dziękuję panu! — odparł szeptem.
Doktór światła nie zapalał. Słychać było, że z kimś rozmawiał zcicha, szeleściało siano, ktoś słał na podłodze, potem rozległ się szmer dwóch głosów naprzemian. Szofer wytężył słuch — doleciały go słowa:
„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy...
Pan Michał z Michasiem odmawiali wieczorne pacierze. Dwór cały był w wielkiej ciszy spoczynku po dziennym trudzie — w bzach zawodziły słowiki.
Stara Łuczycha, kucharka, zastukała do drzwi alkierzyka za kuchnią, gdzie mieszkała Ida.
— Panienko, dójki przyszły!
Dziewczyna zerwała się z posłania, umyła i ubrała błyskawicznie, zapasała fartuch, wzięła ciężką więź kluczy i wyszła. Dwór już zaczynał dzień roboczy. Spotkała ojca, idącego do stajen, wuja Kajetana, zajętego wiązaniem psów-stróżów, i otworzyła drzwi do piwnicy. Dójki wzięły konew na mleko i poszły do obór.
Ranek był jeszcze ledwie perłowy na świt. Zaskrzypiały żórawie studzienne, dopominały się żarcia cielęta, konie, piały koguty, snuli się ludzie. Ida pilnowała udoju, potem poszła do piwnicy, narządziła wirówkę, ujęła za korbę i puściła w ruch. Wnuczka starej Łuczychy, jedyna pomocnica gospodarstwa kobiecego, nalewała mleko.
Gdy skończyły, poszły do cieląt, potem do chlewków trzody. Dźwigały obie ciężkie wiadra, poiły chudem mlekiem łapczywy, małoletni inwentarz. Potem odniosły śmietankę do lodowni, zabrały rozebrane części wirówki do kuchni do mycia, i poszły do kurnika, w zgiełk głodnego i żądnego swobody drobiu.
Fornale i rataje wyciągali za dwór pod wodzą Białozora, a pod bocznem wejściem do kuchni doktór z Michasiem budowali coś niezrozumiałego z kawałków drzewa.
— Co to będzie, stryjku? — rozległ się głosik Terki.
— Robią łóżko dwa Michały — jeden duży, drugi mały! — odparł, piłując.
— A poco łóżko?
— Bo nawet psom nie zdrowo sypiać na ziemi, a mamy lokatora przecie. Ida, dasz mi trzy stare worki. Terka, zamiast paplać, zagrzej mleka dla chorego i zanieś mu.
— Czy on bardzo chory, stryjku?
— Zobacz. Będzie tak samo z tobą, jak spadniesz z góry, dokuczając gołębiom. Michaś, przynieś świder i dłuto z półki.
Ida przyniosła ze spiżarni żądane worki i poszła do kuchni na naradę z Łuczychą co do obiadu, wnet potem widać ją było wśród stada kurcząt, podającą karmę.
Słońce już wstało, umilkły słowiki, wrzał rajkotem gawroni gaj, porykując, ruszyły krowy na pastwiska.
— Śniadanie! — zawołała Ida z głębi korytarza, łączącego kuchnię z dużą izbą, służącą za jadalnię, biuro, salon i szkołę.
Wszyscy się stawili karnie, wiedząc, że kto się spóźni — zastanie stół sprzątnięty. Ida nie miała czasu czekać.
Zajęli swe miejsca. Podała im duże kubki mleka, chleb czarny leżał do woli — wielki bochen, który krajał misternie dziad Kajetan.
Teraz rozmawiali.
— Jutro sadzenie reszty kartofli. Wczorajszy najazd zmitrężył mi dzień! — rzekł Białozor.
— Żebyż jeszcze z tego nie było większego nieszczęścia, — westchnął dziad Kajetan.
— Dlaczego? Bardzo europejscy ludzie! — zaprzeczyła ciotka.
— Urzędniki! Chodzili, oglądali, pytali mnie, ile jest pszczół. Nałożą podatek!
— Niech się wuj uspokoi. Na nasze kilkanaście pni — jest w gminie chłopskich setki. A że chłopi rządzą — pszczół nie opodatkują. Był przecież jeden rok podatek od bydła i skasowali.
— Może Bóg da, że o nas zapomną! — stękał stary.
— Ojciec mi da dziś Semka do miasteczka. Muszę wysłać masło! — rzekła Ida.
— Michaś po lekcjach odwiezie, bo Semko bronuje — odparł Białozor, wstając i sięgając po czapkę.
— Bielizna gotowa do prasowania! — wtrąciła ciotka.
— Pamiętam! — mruknęła Ida, sprzątając ze stołu.
— Ja odniosę do kuchni! — ofiarowała się Terka.
— Bierz się do nauki — już siódma.
Na stoliku pod oknem leżały książki i zeszyty. Bez zbytniego zapału Terka rozłożyła jakiś podręcznik i zatopiła się w kuciu. Ciotka zasiadła w fotelu, nałożyła okulary, i jęła przeglądać zeszyty.
Jadalnia do południa była szkołą.
Ida, idąc do ogrodu warzywnego, zatrzymała się przy stryju, który już sklecił coś w rodzaju łóżka i oszywał workami.
— Stryj mi przyśle Michasia po obiedzie.
— Przysłałbym ci królewicza w konkury, żeby nie tyle republik na świecie.
Ruszyła ramionami i poszła. Godzinę obrabiała z Hanną zagony na ogórki, ale czekało na nią tyle innych robót, że, poleciwszy dziewczynie pospiech, wróciła do domu.
Narządziła żelazko, deskę — wzięła się do prasowania w kuchni. Dziad Kajetan rozłożył się tam także i nawlekał sztuczną woszczynę na pszczele ramki. Ze stancji stryja Michała, leżącej naprzeciw kuchni w korytarzu, rozległ się głos Michasia, recytującego geografję.
Nagle stary podniósł głowę.
— Boże miłosierny. Znowu samochód!
— Pewnie policja po szofera! — rzekła Ida.
Istotnie, auto zatrzymało się przed gankiem, wysiadło dwóch policjantów i cywilny.
— Ot, i przyjechali po mnie — rzekł szofer, wyzierając oknem. — Policja, kasa chorych, szpital.
Pan Michał wyszedł.
— Ze szpitala pan doktór i samochód na rozkaz starostwa. Mamy zabrać rannego! — meldował mu starszy policjant.
— Proszę.
Napełnili małą izdebkę. Szofer ponuro po nich patrzał — warczeniem odpowiadał.
Doktór zbadał go i obejrzał opatrunek nogi.
— Wszystko w porządku. Czy pan się czuje na siłach znieść przewóz?
— A kto mnie o to będzie pytał. Mam się zaraz zbierać?
Spojrzał na pana Michała. W tych ponurych oczach było coś takiego, że ten rzekł:
— Jeśli pan tu woli zostać, aż się wzmocni i odpocznie — to przymusu być nie może.
— Co? mam być na łasce? Niech biorą... Zdechnę tam prędzej.
— Co mi pan jakąś łaskę pluje w oczy! — huknął pan Michał. — Mojem zdaniem jest pan zanadto wstrząśnięty i osłabiony, żeby telepać się po tych drogach aż do powiatowego szpitala. To moje lekarskie zdanie, a nie jakaś łaska. Panu nietylko złamaną nogę trza wygoić, ale i histerję leczyć.
Usunął się z doktorem na korytarz, rozmówił się zcicha, zawołano policjanta, zaczęła się w jadalni pisanina urzędowa.
Gdy samochód odjechał, a pan Michał wrócił, szofer leżał z zamkniętemi oczami i udawał sen.
— Kończmy, Michaś, bo trzeba Idzie pomóc masło na pocztę przyszykować.
I Michaś zcicha dalej recytował geografję.
Znowu cichość rolnego trudu objęła dwór, aż ją zmącił i przerwał tupot wracającego na południe bydła.
Ida wpadła do izdebki z naręczem wyprasowanej bielizny, i już znowu szła do doju, do piwnicy, do wirówki.
Po godzinie znowu znaleźli się wszyscy przy posiłku.
— Przyjeżdżali po szofera? Zabrali? — spytał Białozor.
— Nie. Zostawili pod moją opieką.
Białozor spojrzał na brata.
— Łachman ludzki! Lepiej mu tu będzie.
— Wygląda, jak bandyta! Narobisz sobie biedy i kłopotu! — rzekł stary.
— Odpłaci się niewdzięcznością! — dodała ciotka.
— Człowiek nie pies, żeby był wdzięczny! — odparł pan Michał. — Stęskniłem się za bolszewikami, postudjuję okaz polski; pewnie ma właściwości rasowe — to interesujące.
— Niech mu u nas będzie dobrze! — zakończył sprawę Białozor, i zwrócił się do Idy: — Zabiorę ci Hannę od obiadu, bo w polu za mało robotnika, skończyć trzeba, bo na deszcz się zanosi.
Jak każdy gospodarz, Białozor nie miał dla gospodarstwa kobiecego żadnego względu. Dziewczyna się nie spierała. Robota Hanny spadała na nią, ale w maju taki długi dzień.
— Czy szoferowi nie trzeba posłać obiadu? — spytała stryja.
— Idźno, Terka, spytaj go, bo ze mną nie gada.
Poszła Terka i długo bawiła. Wróciła roześmiana.
— Prosi herbaty i książkę do czytania. Więc mu dałam mleka, bo niema herbaty — i „Krasnoludki“ Konopnickiej — takie ciekawe! Dał też dwa złote i prosił o papierosy z miasteczka.
— To niech mu Michaś przywiezie.
— Ho, ho! Wielki pan! ma na papierosy — mruknął stary.
— A o wódkę nie prosił?
— Ach, co też stryjek mówi! Przecie on nie chłop.
— Skądże wiesz?
— Bo mnie pytał, czy nie mamy krewnych Białozorów w Witebskiem, bo to jego krewni.
— Może być! — rzekł z namysłem stary. — Był Marcin Białozor pod Orszą — za Jana Kazimierza.
— A on nazywa się Stefan Sawicki i jego ojciec był inżynierem na kolei w Bobrujsku.
— Wywiad zrobiłaś porządnie! A pamiętasz, jak się zwie po niemiecku taka papla jak ty?
— Zaraz... — zamyśliła się, — już wiem! Plauderpasza!
— No to przynieś podręczniki i zeszyty, bo potrzeba ci powtórzyć niemiecki.
— Michasiu, nie zapomnij poczty! — poleciła ciotka i z tem się rozproszyli do roboty.
Po obiedzie pan Michał odrabiał lekcje z Terką w jadalni i trzymał ją trzy godziny. Gdy się nareszcie wyrwała na swobodę jak ptak, on poszedł do swej stancji, zasiadł u okna i zaczął z wielką wprawą podzelowywać stare buty. Szofer czytał — wreszcie książkę odłożył i długo się tej robocie przyglądał.
— Obszarniki na psy zeszły, kiedy już sami buty łatają! — ozwał się wreszcie.
— Nadchodzi oto dzień odpłaty. Panami wnet będziecie wy! — zanucił doktór z humorem.
— Pana trudno do złości doprowadzić.
— A czego mam się złościć? Pięć lat wydzierałem się przez Rosję — tutaj. Napatrzyłem się, nauczyłem. Tam obszarnicy nie umieli butów łatać i źle na tem wyszli. A że i tu idzie w tym samym deseniu, ratuję się jak mogę.
Znowu chwila milczenia, przerywana stukami młotka.
— A żeby pan wiedział, że ja się też chamem nie urodziłem! — burknął szofer.
— Na Węgrzech był wielki hrabia komunistą.
— Symulant, jucha, znam takich. Pierwszą klasą jeździ na wiece. Na ostatniej stacji przebiera się za robociarza i włazi do trzeciej. Na wiecu radzi rżnąć burżujów kapitalistów, a na różne cudze nazwiska ma własne domy, wille i kapitały po bankach...
— Ktoś na to pieniądze daje.
— Któżby! Bydło chamy! A dają — bo myślą — że przecież trzeba jakiś koniec zrobić — bo tak żyć nie sposób!
— Pan mówi, że się chamem nie urodził. A dlaczego pan teraz za chama siebie ma?
— Pan się pyta. Ubliżyłem panu zamiast podziękować, żeście mnie tu zatrzymali. Czy pan się przynajmniej zabezpieczył, że ta cholera, Kasa chorych — zwróci panu koszty za moją kurację i utrzymanie? Toć ta drańska instytucja — tysiące za mnie ściągnęła.
— Nie mam też ochoty z tą instytucją mieć jaki interes, i rad byłem ich się pozbyć z chrześcijańskiego domu.
— No, to niech się pan ode mnie niczego nie spodziewa za swą fatygę.
— Nie spodziewam się. Niech się pan uspokoi — przecież Kasa chorych to zwycięstwo socjalizmu, zdobycz dla proletarjatu. Ciężko wam dogodzić. My, nie pracujący obszarnicy, z niej nie korzystamy. Jak jest za co się leczyć, to się leczą — a nie, to milcząc, wyglądają śmierci.
— Ciekawość — poco mnie pan zatrzymał? Chyba macie jakie połamane maszyny i myślicie, że wam się mechanik zda. Potrafię sprawić wszystko od zegarka, maszyny do szycia, broni, do młocarni i młyna.
— Nie zgadł pan. Zegarek i ja potrafię zreperować — zresztą jest w domu tylko jeden — u brata, a młocarnię z lokomobilą, co była przed wojną, zarekwirował „Demat“ jako zdobycz wojenną, a fortepian spalili Moskale wraz z domem. Nie będzie pan miał ni popisu ni zarobku u nas. Zatrzymałem pana, bo miałem na to nakaz od bardzo wysokiej władzy.
— Jakto?
— Powiem panu, jeśli będę uważał, że pan zrozumie.
Szofer popatrzał na niego, skurczyła mu się urągliwie twarz, ale w tej chwili pan Michał podniósł głowę, spotkali się oczami i szofer swoje spuścił.
— Wypij pan łyżkę mikstury i załóż termometr pod pachę. Jutro niedziela. Trzeba będzie się okrzątnąć, ogolić, wyszorować — jak młodemu kawalerowi przystoi.
— Ale — kawalerowi. I na to byłem za głupi!
— To może pan list do żony napisze?
— Pewnie! Dawno precz poszła — na zabawę każdemu i wszystkim. Było i dziecko, ale na swoje szczęście — uświerkło już temu dwa lata. Byłaby taka — jak ta mała wasza. Co pan myśli! Mam już trzydzieści pięć lat. A pan żonaty?
— Nie. Miałem dwadzieścia, gdy mnie zesłano do Tomska, i nigdy nie zdobyłem tyle, żeby móc żonę utrzymać. Zresztą chciałem wrócić...
— Ja się urodziłem w Bobrujsku. Inżynierski jedynak! Parada! Ale ojciec ciągle w rozjazdach był — a matka żyła zabawą i strojami. Poszedłem do gimnazjum, alem się uczyć nie chciał. W dwanaście lat już znałem wszelką swawolę i rozpustę, po dwa lata siedziałem w każdej klasie — przepychali mnie pieniędzmi i protegą — aż ze czwartej sam uciekłem, pokrwawiwszy jakiegoś kolegę — o uliczną dziewkę. Ojciec sprawę zamazał i za karę wpakował do warsztatów — a mnie to była właśnie frajda. Miałem amatorstwo do maszyn. Tymczasem stary umarł — matka za innego poszła i wyjechała do Saratowa czy Samary — a mnie do wojska wzięli, w proste sołdaty. I zrobiłem się cham-proletarjusz. Gimnazjum z chamami, warsztaty z chamami, sołdactwo z chamami! Rozpusta, wódka, brud, wszy, nory, koszary, kazionna odzież i jadło — i samochód: szoferski przeklęty żywot. A potem wojna! Pędzali od Mazurów do Karpat, od Odesy do Rygi. Trza było kraść i łgać, głodować i rabować, po szpitalach odpoczywać! Pan nie wie, co to sołdacki, moskiewski szpital, to pan nie rozumie!
— Trzy lata szedłem pieszo przez bolszewicką Rosję — do kraju! Rozumiem!
— Do kraju! Otóż-to! Do kraju! I ja to słowo posłyszałem! A było to tak! Jak Moskale urządzili swój bolszewicki karnawał — w jakiemś miasteczku parszywem — i nasz pułk się zbuntował. Zdobyli gieroje monopolowy skład, pomordowali oficerów i zaczęli hulać. Nie poszedłem na tę operę — bo miałem dość tej uciechy — i spać mi się chciało. Samochody pułkowe stały przy drodze za miasteczkiem, była warta, ale poleciała też na zabawę. Myślę — szkoda pułkownikowskiej maszyny. Rolls był — istne cudo. A żeby nią w świat drapnąć i gdzie po drodze spuścić... Więc narządziłem maszynę — i czekam, co będzie. — W miasteczku wrzaski, strzały — a wreszcie i pożar. Aż słyszę — biegnie ludzi kilkoro, sapią jak miechy — wpadli między samochody.
— Narządzaj, Zawiślak! — ktoś woła. — Poznałem głos porucznika Majewskiego — co nami komenderował, — poruszyłem się. Błysnął na mnie latarką, rewolwer podniósł.
— To ty, Sawicki. Narządzaj z Zawiślakiem którąkolwiek maszynę i zmiatajmy. Ledwieśmy z życiem uszli.
— Rolls gotów! Niech pan porucznik siada.
A tu jeszcze dwóch nadbiegło. Zakrzewski i Ofmański — karabiny mieli w garści, a sami bez tchu.
— Benzyny, ile wlezie blaszanek. Siadajcie, chłopcy, i jazda.
W moment ruszyliśmy — od miasteczka pogoń i wycie. Porucznik siadł obok mnie.
— Palcie, chłopcy — w kupę!
Palnęli — tamci też, aleśmy już byli daleko.
— A dokąd jechać? — pytam.
— Do kraju, do swoich!
— To niech pan porucznik mapę weźmie i komenderuje, bo ja tej drogi nie znam.
— Tam, na zachód! — machnął ręką — precz z tego mongolskiego piekła! Do swoich!
Byłaż to jazda! A ta maszyna! Z kochanką nie miałem takiej uciechy! Cicho szła jak chmura po niebie — a jak wicher prędko. Do rana jużeśmy bezpieczni byli od pościgu. Stanęliśmy w lesie — porucznik mapę obejrzał, zorjentował się — wytknął mi drogę, Zakrzewski czerwoną szmatę na patyku umocował — ja maszynie dałem ostygnąć — narządziłem — i dalej.
— Panie poruczniku, mam wódkę! — chwali się Zawiślak i podaje butelkę.
— Ile tego masz?
— Cztery!
A porucznik trzasnął ją o ziemię.
— Wyrzuć jeszcze dwie! Jedna nam starczy.
— Panie poruczniku! — skamle tamten.
Ino się porucznik obejrzał!
Miał twarz chudą i dziką — a oczy — jakby lód na bystrej rzece, szkliste i zimne.
Zawiślak wyrzucił dwie butelki.
— Jutro rano będziemy u swoich. Odpocznij, Sawicki, ja poprowadzę.
Potrząsnąłem głową. Wziąłem największy pęd. Strzelali do nas — jakieś bandy goniły z wyciem, przejechaliśmy kilku — ale nic!
Wieczorem znowu krótki postój — pozwolił nam porucznik wypić po łyku wódki — sam nie tknął, byliśmy jak drewno zmachani, głodni, i bez żadnego myślenia. Znowu noc w pędzie i już świtało, gdyśmy ujrzeli na drodze konnych. Porucznik spojrzał przez szkła, i rękę na kierownicy położył. Głosu nie dobył — ale czuję, że mi na rękę coś kapie. A to lód stopniał z oczu porucznika. Rozumie to pan — on płakał.
Zwolniłem, zahamowałem, stanąłem. — Tamci doskoczyli — pięciu było — ułański patrol.
— Coście za jedni? Skąd?
Porucznik wstał, zasalutował i jakimś chrapliwym, zduszonym głosem krzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł jak martwy!
A to był patrol korpusu Dowbora... A ja pierwszy raz byłem w kraju!
Pan Michał wstał.
— Spocznijcie! Morowy chłop był ten wasz porucznik. Cześć mu! Wysoko stoi!
— Ale — wysoko. Pod Radzyminem z ochotnikami był i ja z nim. Nogę mu obcięli wyżej kolana. Wysoko poszedł, a jakże! Na poczcie siedzi inwalida i listy adresuje tym, co nie umieją pisać.
— A przecie powtarzam — wysoko stoi!
— Oj kraju, ty kraju! Spalą gazu za tysiące na grobie nieznanego żołnierza i kwiaty noszą na paradach — a my, w gnoju i błocie!
W tej chwili wszedł Michaś i podał mu paczkę tytoniu i resztę pieniędzy.
— Było za te drobne pannie Terce karmelków kupić.
— Eee. Toć byłby wstyd! — oburzył się chłopak. — Tak ciężko zapracowane pańskie pieniądze!
— Oho, kawaler jeszcze się nie nauczył brać!
— My przywykli tylko dawać! — hardo odparł.
— Poczekajcie! I na was przyjdzie kreska i ugniecie łba!
— Nie da Bóg! Stryjku, ja skoczę do ogrodu Idzie pomóc.
— Pójdę i ja. A panu przyślę Terkę z kolacją. A potem spać. Gorączka spada. Zuch z pana.
Gdy szli do ogrodu, Michaś rzekł zcicha:
— Stryjku, czego on taki zły?
— Z Bogiem się swarzy — więc mu źle. Biedny, zbuntowany człowiek. Trzeba z nim dobrym być!
Tej nocy, gdy wszyscy już spali, Ida jeszcze czuwała, zajęta reperowaniem bielizny. Mała lampka naftowa oświetlała jej alkierzyk ubogi i pusty jak zakonna celka. Ktoś zastukał w szybkę.
Poznała ojca i wyszła do niego.
Usiedli na kłodzie drzewa pod ścianą.
— Był dziś sołtys z nakazem płatniczym, — rzekł Białozor.
— Znowu! Toć zapłaciliśmy wszystko!...
— Uchwalił Sejm stuprocentową podwyżkę gruntowego podatku... Wypadnie chyba sprzedać te brakowne krowy, cośmy mieli wypaść.
— Stracimy połowę ceny! Ledwie się zaczęły poprawiać... Może lepiej młode konie?
— Nie starczy! Zresztą, czem zastąpię braki w fornalce? Wiesz, że dwie pary zupełnie zdarte.
— Żeby choć do jesieni zwlec. Mam sto gęsi, cztery tuczniki, sad pięknie kwitnie!
— Jesienią w listopadzie przychodzą drugie raty — a kary za zwłokę pożrą zarobek.
— Możeby zaliczyli na to wartość ziemi, co wzięli na osadnictwo?
— Protasewicz jeździł o to do ministerstwa... Siedział tydzień w Warszawie, po całych dniach deptał po urzędach — wydał czterysta złotych. Nareszcie otrzymał kwit na ośmset — ale gdy przyszedł z tem do kasy — usłyszał, że przyszedł rozkaz od ministerstwa, żeby wypłaty do czasu wstrzymać... Na te koszta pożyczył na weksel.
— Ja myślę wciąż, na czemby jeszcze oszczędzić, ale wymyślić nie mogę.
— Dziecko kochane, i tak pracujesz za dziesięciu. Nie mamy w czem się ograniczać, ani więcej na barki wziąć. Trzeba to bydło sprzedać!
Zamilkli, ramionami o siebie się wsparli, i zmęczonemi głowami. Wokoło była cudna majowa noc — na wschodzie poczynało jaśnieć na zorzę.
— Niech tatuś spocznie! Nic to! Nie damy się i przetrzymamy... Gorzej było po najściu bolszewików!
Objęła go rękami za głowę i ucałowała.
— Ty już wcale nie sypiasz!
— Jak chłopi i ptaki. Odeśpię jesienią. Ale honorne Białozory i Nietroń zostanie nasz. I jeszcze innych będziemy ratować!
— Tych wszystkich, co nas krytykują i obmawiają — —
— Nawrócą się!
I tak się rozeszli na krótki spoczynek.
Był już czerwiec i największy przepych ziemi.
Kwitły żyta pogodnie, za lada powiewem niosąc tumany miodem wonnego pyłu, łąki, czerwone od firletek, gotowały się do sianokosu, bujnie krzewiły się kartofle, do rójki burzyły się pszczoły, po tajniach jeziora mrowił się kaczy drobiazg, gaj gawroni w Nietroni wzmocnił swój wrzask tysiącami młodych gardzieli — i ucichły słowiki.
Przednówek był w spichrzu i spiżarni, ale nawet martwić się nie było czasu — takie dnie były znojne i długie, taki spoczynek krótki.
W ciężkiem istnieniu takiego ubogiego dworu na Polesiu, w tych latach borykania się wśród nowych porządków, praw i ciężarów, bez kapitału, w ruinie folwarków, w niedostatku inwentarza, w drożyźnie robocizny, w osobistej pracy fizycznej nie było czasu, nie było oczu, nie było zdolności odczuć piękna ni czaru, który ich otaczał.
Dzieci, poza nauką, pracowały też. Michaś na warzywniku, Terka przy drobiu, który rósł i pożerał — nigdy syty i cichy.
Szofer zdrowiał i czytał. Przewertował książki Terki i Michasia, wnurzył się w Sienkiewicza. Że w stancji było mu duszno i gorąco — co rano „dwa Michały“ wynosili go do cienistego, lipowego szpaleru i tam dzień spędzał, przyglądając się życiu ludzi i zwierząt.
Sporządził sobie misternie kulę — i codzień napierał się wstać.
— Pan mnie na złość robi. Poco mnie pan zatrzymał! Jużby mnie dawno puścili ze szpitala. Albo dajcie co robić — albo się wścieknę.
Zaczepiał o tę robotę każdego, co przechodził.
Wreszcie kiedyś Ida przyniosła mu kłębek nici konopnych, iglicę drewnianą i deseczkę.
— Niech pan robi żaki na ryby.
— Jakże to się robi?
— Przyślę panu Michasia. On nauczy.
Michaś wytłumaczył, zaczął — i poszedł, bo nie miał czasu.
Wogóle nikt nie miał czasu — nawet Terka nie przychodziła paplać.
Siedział tedy chory ze swą nieruchomą nogą, trochę sieć wiązał, trochę czytał — i obserwował, i różne nowe myśli rodziły mu się w głowie. Za szpalerem dziad Kajetan wolno i cicho manipulował w pasiece. Bez żadnej ochrony snuł się wśród pszczół, otwierał ule, zaglądał, coś zmieniał, dodawał ramki lub odejmował — czasami we dwóch z Semkiem — przenosili z miejsca na miejsce ule, porozumiewając się szeptem lub ruchem. Czasem siedział na kamieniu i patrzał na to swoje państwo, a zawsze milczał i poruszał się powoli.
Daleko na grzędach warzywa pracowali Michaś i Ida. Motykowali lub pełli pilnie, miarowo, zręcznie i cicho. Pan Michał w sadzie obierał robactwo i co najwyżej pogwizdywał czasami.
Zgiełk czyniły tylko dójki o południu, bo się spieszyły okrutnie, i niekiedy ciszę tej pracy przerywał śmiech Terki, lub gderanie starej Łuczychy na wnuczkę Hannę.
Milcząco wszystko szło i wolno. Fornale Poleszuki poruszali się jak woły, Białozor komenderował, nie podnosząc głosu, a z Semkiem, który był faktotum i popychadłem, nikt nie rozmawiał, bo chłopak tak się jąkał, że nikt go o nic nie pytał — bo nie było czasu doczekać się odpowiedzi.
Pozornie robiło to wrażenie, że tu się nic nie robi, że nikomu nie pilno, i nikomu nie troskliwo i nie ciężko, i że ten cały warsztat rolny obraca się jakimś mechanizmem tajemniczym, bezgłośnym.
Nie czuć było i słychać pracy, ale przecie było zrobione. Z regularnością maszyny, o świcie wstawał pan Michał i Michaś, odmawiali pacierz, sprzątali pokolei posłania i stancję, prześciełali i pomagali choremu w toalecie, przynosili mu śniadanie, wynosili go z łóżkiem na powietrze, zasiadali do lekcyj. Z regularnością maszyny swój deptak między kuchnią, piwnicą, oborą, chlewami, kurnikiem i ogrodem odbywała Ida. Białozor wogóle był cały dzień w polu przy robocie i prawie cały dzień terkotała maszyna do szycia w pokoju ciotki Ludwiki.
Dowiedział się od Terki, jedynej gadatliwej osoby z rodziny, że dziad Kajetan i ciotka Ludwika nie byli ni dziadem ni ciotką, ale jakiemiś dalekiemi krewnemi, którzy, wyzuci z mienia przez bolszewików, przybyli przed kilku laty i zostali.
— Bo to, wie pan, — mówiła z przejęciem — to wielkie szczęście takich ludzi mieć w domu. Tatuś się ogromnie ucieszył, jak przybyli.
— Bo co? Pomagają? — spytał.
— Takiego domu nic złego nie spotka.
— Kto to pannie Terce powiedział?
— Gabryk! Nasz brat, który na przyszły rok już będzie prawdziwym księdzem! Zobaczy go pan, bo na wakacje przyjeżdża, i ślicznie gra na skrzypcach.
— To może i Michaś księdzem będzie?
— Michaś za dziesięć lat tatusia zastąpi, bo tatuś już będzie za stary do roboty.
— A panna Terka — pannę Idę?
— O tak — może i prędziej, bo Idy napiera się Antek, nasz kuzyn, co ma też samochód i sam umie nim jeździć.
— Jakto? Napiera się?
— A no, chce się z nią ożenić — całe życie się napiera. Aj! — moje kaczęta już wołają jeść! — i poskoczyła do swego obowiązku.
Tak się powoli dowiadywał o sprawach tej dziwnej rodziny obszarniczej. Dziwił się, obserwował, i nieznacznie sam się zmieniał.
Stał się w mowie grzeczniejszy i nerwy jego zdrowiały w tej atmosferze spokoju, i czasami myślał, że przecież tym ludziom musi odsłużyć. Był syty, oprany, obsłużony, traktowany jak człowiek domowy — jak równy. I już ich przestał podejrzewać o wyrachowanie i interes.
Pewnego dnia komendant posterunku policji przyjechał na rowerze i, czekając na Białozora, zasiadł przy nim na papierosa i gawędę.
— No, i jakże pan się czuje w tem pańskiem gnieździe? Nudno za miastem?
— Czasami tęskno za knajpą i ruchem. Ale to jakieś dobre ludzie!
— Ba! Strasznie honorne. Podatki zapłacone, wszelkie przepisy spełnione — nigdy skargi. Nawet z tem chłopstwem cierpią, bez sądu, żeby nie stawać z nimi na sprawie.... A chłopstwo tutejsze to, panie, czarcie nasienie. U nas, w Wielkopolsce, bywają też złodzieje — ale tu to niema uczciwego — na pokaz!
— Pewnie nędza?
— A monopol kto utrzymuje? I co takiemu chłopu trzeba? Żarcia ma do syta — podatków mało co płaci. Bydła, owiec, świń mnóstwo, opał ukradnie — grosza na nic nie wyda. Nędza — to my: nauczyciele, urzędniki, osadniki — i pańskie dwory ledwie zipią.
— I tutejsi nie bogaci?
— Tutejsi? Trudno zgadnąć. Nigdzie nie bywają — nic prawie w miasteczku nie kupują. Rzetelni są. Na rozmowę ich nie wyciągniesz. Ten młodszy, niby doktór, za pieniądze nie leczy. Z województwa mam papier, żeby przedstawił podanie, opłatę i fotografję — dostanie kartę łowiecką. Nie wie pan, czy ma strzelbę?
— Nie widziałem! — odparł krótko.
— Pełno jest broni niemeldowanej. Chłopy po tych wertepach biją — co popadnie i kiedy popadnie — i djabeł ich złapie.
— Myślę, że ci panowie na kłusownictwo by nie poszli.
— Ale broni nie złożyli. Jak dostanie pozwolenie na broń — musi kupić. Przepisy są bardzo ostre i kary wysokie. A pan ma rewolwer?
— Mam — i pozwolenie w porządku.
Wydobył pugilares i sprezentował wszystkie swe dokumenty, uśmiechając się szyderczo z pilności, z jaką policjant każdy papier przeglądał.
— Pan się za posadą obejrzy — jak wstanie? Z powiatowego miasta zaczynają kursować autobusy, może pan się wkręci.
— Jeszczem dotąd Żydom nie służył — ale pewnie i do tego dojdzie. Doktór mi obiecuje za dwa tygodnie koniec tej niewoli.
— Ale poprawił się pan na twarzy i w sobie. A jakby pan stąd odjeżdżał — proszę się zgłosić na posterunek. Dam zaświadczenie.
I łaskawie go pożegnał.
— Cholera! — zawarczał za nim szofer. — Za konfidenta mnie uważa. Każe broni wypatrywać u tych ludzi. Rewolucję ci zrobią, czy napadną na posterunek! A co wieczór na błotach kanonada chłopska do kaczek, to tej broni nie szukasz, nie odbierasz!
— Panie doktorze! — począł wołać w głąb sadu.
Pan Michał podszedł z piłką w ręku.
— Dolega co? Może pić dać?
— Dziękuję. Policaj tu był i gadał, że pan dostanie pozwolenie na strzelbę.
— Ho, ho! I pan w to wierzy! Trzeba się fotografować, to jest, jechać do miasta i zpowrotem, koszt dziesięć złotych — potem strzelbę kupić — złotych paręset, bo musi być ze świadectwem, potem opłaty karty łowieckiej na terenie mego brata, któremu to pozwolenie opodatkują do dochodu. A najważniejsze, że, ponieważ dotąd nie mam obywatelstwa — cały ten kram będzie na nic, i skończy się konfiskatą strzelby. Całe szczęście, że nie mam na to pieniędzy, więc wcale nie skorzystam z łaski wojewódzkiej.
— Jakby pan miał, byle jaki gruchot, to ja panu strzelbę narządzę fajn!
— Wie pan, możebyśmy raczej sfabrykowali na spółkę kuszę — taką, jakiej używał Zbyszko z Bogdańca. Myśmy już o tem z Michasiem myśleli. Pan myśli, że żartuję? Nie! Mniejsza o bicie zwierzyny — i bez nas chłopi i urzędy biją bez miłosierdzia, ale na wypadek wściekłego psa byłaby obrona. Wtedy nie pora dawać wiedzieć na posterunek!
— Kusza? A ma pan rysunek?
— Mam, i opis w starej łowieckiej kronice. U nas książki ocalały, bo brat je przed najściem Niemców zakopał.
— Niech pan mi da tę książkę.
Zaczęli się śmiać obydwa. Zbliżył się dziad Kajetan — przyniósł choremu plaster miodu na talerzu i kromkę świeżego chleba; posłuchał, głową pokręcił.
— Jednakże moja rada: róbcie to w izbie i pokryjomu! Kto wie? — może nie wolno? Będzie protokół — kara! Ostrożnie! Ma pan tu pierwszy miód, akacjowy — balsam na płuca!
— Wuj tyle razy był „pod stienką“ w bolszewji, że już się lęku nigdy nie zbędzie. Tutaj, wuju, nie rozstrzeliwują tak hurtem.
— Ja wiem, ja wiem, ale wciąż słyszę, że czegoś nie wolno, albo coś nakazane. Czy to można spamiętać i ustrzec się. Stanął mi w pamięci ten Moskal, co po powrocie z Paryża opowiadał sąsiadom: „U nich republika — eto znaczyt niczewo nie lzia“.
I poszedł stary do swych pszczół, coś mrucząc.
— Już ten się nie przystosuje do nowego, powojennego świata i dobrze, że ma z pszczołami do czynienia, które godzą się ze swą dolą, że trzeba tylko pracować, — rzekł pan Michał.
— Mnie się widzi, że tutaj wszyscy z tem się godzą, — odparł szofer.
— A no, z domu tutaj do pszczół nie daleko.
— A kiedy mi pan da tę łowiecką kronikę?
— Choćby zaraz. Michaś już nawet różnego drzewa nasuszył, narzędzia różne ma, ale to wszystko schował do wakacyj, żeby nie miał roztargnienia. Za dwa tygodnie pojadą dzieci na egzamin. A potem niech się bawią przez lato.
— A potem pójdą do gimnazjum, biedaki?
— Nie, dopiero od czwartej klasy.
— A dlaczego?
— Pańskie fanaberje! — uśmiechnął się pan Michał. — Pan sam gimnazjalne czasy niemile wspomina. Im później tam pójdą — tem mniej się zarażą, biedaki — jak panu się wyrwało! Zresztą brata jeszcze nie stać, by troje kształcić.
— Tyle majątku! — pokręcił głową. — I taki zachód, kram, deptak — jak na to patrzę! I poco, jeśli nawet bogactwa nie da!
— Też rodzaj pańskiej fanaberji. Rozparł się taki pan szeroko i powiada: moja wola i dola! Nie lubi gnieździć się jak te gawrony — na kupie. Miejskim ludziom trudno to zrozumieć. Różne ptaki, różnie żyją. Tak i ludzie... Michaś! — huknął w gąb sadu — bywaj!
I ponieśli do izby chorego.
Aż przyszedł dzień, że stanął na nogi.
Zrazu osłabiony i niepewny, kusztykał o kuli i spożył przy stole rodzinnym pierwszy posiłek. Przyjęli go z życzliwą radością — nawet chmurna Ida spojrzała nań przyjacielsko, a Terka położyła mu przy talerzu wianeczek z czerwonej i białej koniczyny.
Dziad Kajetan i ciotka znali Bobrujsk, wynaleźli nawet wspólnego znajomego rejenta, Białozor rozpytywał o przeżycia wojenne, gawędzili swobodnie.
Potem z dnia na dzień nabierał siły i wprawy w chodzeniu, spacerował po gumnie, a szczególnie odwiedzał starą stodołę, która, że stała na uboczu, ocalała z pożaru, wraz z czworakiem, gdzie gnieździli się z dwoma parobkami.
Stodoła ta olbrzymia, czerotem kryta, z pięciu bocianiemi gniazdami, pusta o tej porze — zawalona była po kątach starem rupieciem narzędzi, resztek maszyn, żelastwa, drewna, drutu, blach itp. cmentarzyskiem rolniczem.
Sawicki chodził tam, oglądał, domyślał się, grzebał i kombinował z całą pasją amatora-mechanika. Dzielił się swemi odkryciami z Białozorem, bo pan Michał z dziećmi wyjechał do miasta.
— Znalazłem stary maneż i coś podobnego do młocarni.
— Może być, że się walają resztki — ale ja już przed wojną kupiłem lokomobilę i młóciłem parą.
— A teraz?
— Mam ręczną. Tamtę zabrano, bo była z firmy niemieckiej, a dowody kupna przepadły w pożarze.
— Jabym panu tę starą wyrychtował, kierat też. Tam niewiele co trzeba dokupić.
— Dziękuję panu, ale tymczasem na ten mały obsiew jeszcze się parę lat obejdę.
I znowu po paru dniach oznajmił przy obiedzie:
— W kącie, pod plewą wykopałem parnik. Kocioł — tylko kranów niema, a sam cały. Jedna kadź rozbita, druga jeszcze ujdzie. Miałaby panna Ida wygodę zimą dla trzody. Mogę wyrychtować.
— Dziękuję panu! Pomyślę.
Zrozumiał tedy, że nie chcą jego roboty przez subtelną delikatność.
— Psiach mać! Pany! Łaskę dają! Nie waż się odsługiwać, chamie!
Przestał chodzić do stodoły, zaczął rozmyślać o odejściu i burzył się.
Idylla skończyła się niefortunnie.
Pewnej nocy stara Łuczycha posłyszała skrzyp drzwi od korytarza. Musiała mieć jakieś posądzenie, bo nie odezwała się, ale wstała cichaczem i czatowała. Usłyszała skradające się stąpania w kierunku ławki, gdzie spała jej Hanna — potem senny głos dziewczyny:
— A czego? Oj! Bożeż mój!
Wtedy baba porwała duży sagan, w którym były ugotowane baranie nóżki na ranny karm dla psów — i ten niebardzo wonny, kleisty rosół chlusnęła w dobrze wycelowanym kierunku. Zakotłowało, rozległo się grube przekleństwo i nastąpił pospieszny odwrót gościa.
— Won, sobacze mięso! — pożegnała go baba.
Napastnik potknął się o ceber z wodą — wywrócił go, zawadził o pogrzebacz — narobił hałasu — i wreszcie wypadł za drzwi.
Rano jednak, po rozmowie Idy z Łuczychą, nikt o wypadku nie wspomniał, ale Sawicki na śniadanie się nie pokazał, bo skoro świt — ruszył do Zahosta piechotą.
Nie wrócił też na noc i dopiero nazajutrz zjawił się na łąkach, gdzie Białozor pilnował koszenia siana.
— Przyszedłem się pożegnać i podziękować. Dostałem posadę! — rzekł, zpodełba patrząc.
— Ale to nie dobrze, że pan nadweręża nogę chodzeniem zbytniem. A posada dobra?
— Prywatna, tymczasowa. Wróciłem z furą po rzeczy. Dziękuję panu, i panu doktorowi.
Białozor wyciągnął do niego rękę, ale tamten ledwie jej dotknął.
— Chciałem odsłużyć, pan odmówił. Nie moja wina, że rachunek nieuregulowany.
— W dobrej pamięci proszę nas zachować, jako i my pana. To starczy.
Zaśmiał się Sawicki, ramionami ruszył — i odszedł.
Oddech miał cuchnący wódką.
— Biedaczysko! — pomyślał Białozor, patrząc za nim.
I została po szoferze-rozbitku w stancyjce, gdzie parę miesięcy spędził — nad posłaniem Michasia na ścianie — kusza, odrobiona z całą precyzją i mistrzostwem pierwotnej mechaniki...
Sawicki, gdy dobrnął do miasteczka, był tak wyczerpany, że przedewszystkiem wstąpił pod szyld przydrożny „traktjerni“ i zażądał wódki i jadła.
Właściciel, Żyd zeuropeizowany, podał butelkę, postawił kiełbasę i biały chleb, i zaczął badania.
Miasteczko było — jak setki na „kresach“.
Rynek — w środku kwadrat kramów, jaskrawa cerkiew, zaniedbany kościół, wokrąg domy żydowskie i rozchodzące się w cztery strony świata uliczki mieszczańskie, kończące się błotnistemi lub piaszczystemi drogami w dalekość pustego kraju. Ozdobę stanowiło bezkresne jezioro i stare lipy, otulające kościołek i plebanję.
Bokiem rynku szedł gościniec, poznaczony świeżemi kilometrowemi znakami i drogowskazami. Szlak ten, kręty w celu objazdu bagien, tworzyły piaski jałowe, marne lasy, zniszczone przez okupantów, i długie groble na mniej przepaścistych błotach, wśród których sączyły się leniwie mnogie dopływy Prypeci, Styru, Stochodu, tworząc siatkę wód, w której tylko miejscowy człowiek mógł się połapać.
Przed wojną był tu handel drzewem i zbożem, skórami, bydłem i rybą — szły tratwy z drzewem — ciężkie krypy. Po wojnie miasteczko zamarło, skurczyło się, wegetowało. Żydzi wyemigrowali w części do Ameryki i Palestyny, chłopi odbudowywali się, rozhodowywali bydło, dwory malały, borykały się z ciężarami nad siły, lub trwały w beznadziejnej ruinie i w oczekiwaniu zupełnej zagłady.
I był nad tym krajem zmierzch dawnych idei, i posępność jesieni, po której już nie oczekiwano ni wierzono w wiosnę.
Na rynku było pusto, w kramikach drzemali sprzedający. Po placu snuli się sennie ludzie, którym nie było spieszno jako typowym Poleszukom. Godło państwowe jaśniało na gminie, na posterunku, na szkole powszechnej, na poczcie, ale mowa mieszkańców i interesantów była rosyjska, rusińska lub żargon.
— Pan szanowny zdaleka? — badał „traktjernik“.
Szofer pił dużo, jadł mniej — i milczał.
Alkohol, którego był pozbawiony od paru miesięcy, krzepił go, podniecał, rozpalał.
— Może pan do gminy? Do policji — może do kierownika szkoły?
— Do kierowniczki, jeśli ładna, i do djabła — jeśli bogaty! Daj pan papierosów i cukierków.
Zapłacił i wyszedł, kierując się do posterunku. Ale wtem ujrzał przy drodze kuźnię a przed nią samochód, wkoło którego zebrała się kupka gapiów. Przystanął i Sawicki z papierosem w zębach i z miną najwyższej pogardy i szyderstwa. Elegancko ubrany pan i kowal-Żyd stali nad maszyną. Majster głową trząsł.
— Ja do tego nie doktór. Tu potrzebny do tego mechanik.
— A kat go tu znajdzie!
— Kata tymczasem jeszcze nie trzeba, ale pieniędzy. Czy pan myśli, że każdy szofer szubienicznik.
— A panu co to dolega!
— Otóż i nożyczki. Co mam słuchać urągania!?
— To pan szofer?
— Takim gruchotem jeszczem dotąd nie jeździł.
— Wygrałem w karty.
— Chyba w guziki. I chce się pan zabić?
— Nie. Dojechać do domu.
— A to daleko?
— Trzydzieści kilometrów.
Szofer rozepchnął gapiów — obejrzał maszynę, narzędzia, pomyślał, uderzył ręką po samochodzie.
— Strzyma! Za pół godziny startujem!
I wziął się do roboty.
Przyglądał mu się pilnie właściciel, pomagał, podawał narzędzia.
— Zdałby się pan na pomocnika. W każdym razie kiepski frajer pana nie okpi.
— Ba! Za tę cenę, com nato wydał — to ja powinienem każdego okpić.
— Pan pewno pośrednik jakiejś marki.
— Przeciwnie! Klient różnych marek!
— O! Zwierzyna w tej kniei. Możemy ruszać — a może pan chce się przedtem wyspowiadać?
— To może raczej zapłacić panu zgóry, na wypadek śmierci. Ile?
Sięgnął do kieszeni, w której miał banknoty, srebro i nikiel, zmieszane bezładnie.
— I ja ryzykuję życie! Równe szanse. Zapłaci mi pan, jak wygram rekord. A „nakoty“ na tej drodze są?
— Niewiele — może paręset metrów, pod samym dworem. Możemy pieszo dojść — i przyślę woły po maszynę.
— To pan tutejszy obszarnik?
— A pan co myślał po tej maszynie? Przecie nie starościńska, ani wojewódzka. Obszarnika fantazja i kieszeń.
— No, to jazda. Niech pan drogę wskazuje.
Ruszyli — minęli miasteczko. Szofer nasłuchiwał na dech maszyny, kierował wedle wskazówek.
— Chore ma płuca, serce, wątrobę i kiszki. Do luftu, — rzekł po chwili.
— Mam już dwie podobne w domu. Żeby jako podleczyć — i stopić na jedną lepszą.
— Hm — może się trafić i głupi agent, albo spryciarz, co pana na hak weźmie, jak rybę. — Co to za osada? Cyganie.
— To folwark mego wuja Białozora, zabrany na osadnictwo.
— Kokosów tu nie mają żołnierzyki.
— Od tego krzyża na prawo — na groblę. Zaraz będzie wieś Kałuhy-Styr i prom, potem przez te piaski do Prochodu — potem na lewo — przez Łuczycką wieś i jesteśmy w domu.
— A ów „nakot“?
— Między wsią i dworem, na błocie.
— I panu się chce w tych piachach i topielach mieć samochód? Samolot byłby lepszy.
— Będę miał i awionetkę zczasem.
Niefrasobliwość i dobry humor tryskały mu z twarzy młodej i przystojnej.
— Pan sam w domu?
— Oho — czworo dzieci i piąte w drodze — szwagier i siostra. Jakże, panie, jeśli żywi dojedziemy, zostanie pan u mnie i wyrychtuje te graty. Miałem szofera, co mnie uczył, ale odmówili mi go do Rydwian. Zresztą pił jak gąbka. Płaciłem sto pięćdziesiąt miesięcznie. — Ostrożnie! Do promu zjazd ostry!
Przeprawa zajęła sporo czasu, bo prom był na drugiej stronie, a przewoźnik kosił siano.
Po długiem wołaniu: — Dmytro, Dmytro! — zjawiła się baba w zastępstwie, i chłopak wyrostek, którzy z ciężkim mozołem przypchali napół zgniły pomost do brzegu.
We czworo wepchnięto samochód, i pół płynąc, pół brodząc, wydostano się na ląd.
— Pan niebardzo klnie i wyrzeka, — zaśmiał się obywatel.
— Było się w gorszych opałach na wojnie.
— To może ma pan tutaj w tym kraju osadę żołnierską?
— Nie napierałem się. Poco mi ten kram. Sam jestem z miasta rodem i włóczęga mi w zwyczaj weszła. — No, a teraz tu wcale drogi niema.
— Tu trochę brodem, wodą — ale to ledwie koła zajmie — ot tak, jak szczelina w łozach. Tu nie grząsko — bezpiecznie!
Szofer tylko głową pokręcił i całą uwagę zwrócił na tę „drogę“. Poczciwy, astmatyczny Ford wytrzymał i ten eksperyment.
Potem wjechali znowu na szlak piaszczysty i między wiejskie opłotki. Wieś wyglądała zupełnie pusta.
— Ludzie na błotach przy sianie.
— To oni chyba i sami to źrą zimą — boć tu nic nie rośnie.
— Mają bardzo żyzne „ostrowy“ wśród błot. Ale zato mają w domu sucho i żaden wylew wsi nie zajmie. A ot i dwór — moja Łucza. Trzeba przebrnąć tę trochę bagna, głupstwo.
Ale to głupstwo było właśnie „nakotem“, grobelką wysłaną wpoprzek całemi, okrągłemi pniami sośniny. Szofer zahamował samochód.
— Nie kuśmy losu! — rzekł. — Pan przyśle woły, a ja maszyny dopilnuję. I tak dokazaliśmy sztuki! Zobaczy pan, jak jutro maszynę rozbiorę! — Przeciągnął się, zapalił papierosa i rozglądał się po kraju.
Dwór, do którego poszedł właściciel, skacząc zręcznie po kłodach — leżał na drugiej piaszczystej górze, ubogo otulony sosnami — duży — obszerny, zabudowany szaremi drewnianemi budynkami. Opierał się z trzech stron o bezkresne łąki — najeżone już gotowemi stogami — na widnokręgu był las, do którego nie było śladu dojazdu.
— Różne i cudaczne są gusta ludzkie! — zamruczał Sawicki. — Ciekawość, jak tutejsi hulają, bawią się i co nazywają rozrywką.
Zdziwienie wyrażały też latarnie samochodu, jak oczy wytrzeszczone na tę dziką pustkę.
Tymczasem od wsi zbliżyło się kilkoro dzieci i gapiło się na maszynę, coraz się ośmielając.
Szofer sięgnął do kieszeni i pokazał im garść cukierków. Zrazu cofnęli się nieufnie, potem podeszli i jeden najśmielszy przynętę wziął.
— No, a gadać umiecie po ludzku?
Zaczęli się naradzać i wyszturchali naprzód jednego.
— Dzień dobry! — rzekł poprawnie. — Co panu potrzeba?
— Przynieście mi wody.
— A to jest w rowie, — wskazał.
— To wy taką pijecie?
— A cóż. Dobra, jak pić się chce.
— Skądże ty umiesz po polsku?
— Do szkoły chodzę.
— A tamci?
— Pastuchy.
— Jak się nazywa pan z tego dworu?
— Łuczański pan.
— A nauczyciel jak się nazywa?
Ruszył ramionami.
— Łuczański nauczyciel.
— A wy także wszyscy Łuczańscy.
— Ja Woszczanko Paramon, syn Keima Zajca.
— A wódka u was, we wsi, jest?
— Czemu! Można dostać! — uśmiechnął się.
— To mi przynieś butelkę.
Chłopiec wyciągnął rękę po pieniądze i cała banda zawróciła ku wsi kłusem.
Jednocześnie od dworu weszły powoli na groblę cztery woły bure, prowadzone przez dwóch ludzi, w podobnych barwą, burych siermięgach. Za nimi szedł właściciel.
Woły flegmatycznie, nie przestając żuć, popatrzały na samochód — dały się wprzęgnąć i ruszyły, stąpając ostrożnie po kłodach. Parobcy równie milcząc i powoli pykali fajki i szli bosi — jak po równym pomoście.
Sawicki się obejrzał, czy urwisy ze wsi nie wracają, potem ręką machnął i poszedł, podpierając się wyłamanym kijem. Noga dokuczała mu silnie. Gdy dobrnął do dworskiego obejścia, samochód stał już w dużym garażu przy kuźni, otoczony całem gronem ludzi. Było dwoje dzieci, niewiasta w negliżu, krępy jegomość z sumiastym wąsem, kowal w skórzanym fartuchu i „pan“.
Wszyscy oglądali nowy nabytek, któremu przyglądały się swemi latarniami dwa inne podobne graty, ciesząc się zapewne, że ten nowy kolega podzieli ich udrękę i wyręczy.
— Ach, Antosiu, Antosiu! — poco ci trzeci samochód? — biadała niewiasta.
— Ach, Julciu, Julciu! poco ci piąte dziecko! — naśladował jej powolny głos.
— Także głupie porównanie! Chodźcie dzieci! — i ruszyła ku domowi.
— Chodźmy i my. Może nam dadzą co zjeść. Ale pan na nogę upada! Wykręciła się na nakocie?
— Nie, złamana była. Leżałem sześć tygodni i niedawno uczę się chodzić.
— To może pan leżał w Nietroni? Słyszałem od wicewojewody o wypadku. To pan poznał bastjon i sanktuarjum cnoty!
— Pan Michał Białozor mnie wyleczył i miałem gościnę pańską!
Idź, synu, drogą prawdy —
Prawda cię wzbogaci —
Da ci dziurawe buty,
Parę starych gaci — —
Ale Sawicki, który odszedł zbuntowany z Nietroni, poczerwieniał i ujął się:
— Może mają tylko dziurawe buty, ale mnie ani obdarli, ani wyzyskali. Jestem sam pracujący, więc nie będę pracy urągał. Koleżeństwo!
Wesoła twarz gospodarza na sekundę się zmieniła, i umilkł — ale wnet począł gwizdać.
Weszli do domu, który stał krzepko i dawno widocznie, ale miał cechę zaniedbania i opuszczenia.
— Dwór panu ocalał! — zauważył Sawicki.
— Daleko od gościńca, więc Moskale nie zdążyli spalić, bom przezornie nakot popsuł — a Niemcy nie mieli co grabić. Zresztą siedział tu major myśliwy — polowaliśmy razem! Kawalerskie było gospodarstwo —
— To pan się dopiero potem ożenił?
— Ja? Boże broń! Gdzieżby tu się więcej dzieci i kobiet zmieściło! Zamieszkała siostra z mężem. Ich majątki zostały za kordonem.
Wprowadził go do jadalni, w której jeszcze po obiedzie stół nie był sprzątnięty.
Zajrzał gospodarz do bufetu, znalazł jakieś resztki pieczeni, ser, masło — butelkę nalewki.
— Grypa! — krzyknął, otwierając dalsze drzwi.
Ukazała się dziewka z zakasanemi rękawami i rękami prosto z dzieży.
— Zrób nam jajecznicę, ino zaraz.
— Niema jajków! — odparła, cofając się.
— To daj twarogu ze śmietaną.
— Dziś masło bili. Przyniosę maślanki.
Wypili nalewki i zabrali się do resztek pieczeni.
Po chwili dziewka wróciła.
— Pani gdzieści zgubiła klucze od piwnicy. Nie można dostać maślanki! — oznajmiła i poszła do dzieży zpowrotem.
— Niema co, panie! Chodźmy do ekonomowej po ratunek. To moja piastunka! Ulituje się nad nami!
— Dziękuję panu. Nie głodnym. — Pójdę obejrzeć tamte maszyny i tę, co nas dowiozła, rozbiorę.
— To ja się trochę przedrzemię — bom dwie noce nie spał. Stary Bućko jest na gumnie — niech go pan używa, jeśli będzie trzeba pomocy.
O zmierzchu Sawicki przestał pracować, i usiadłszy na schodach ganku, przypatrywał się życiu tego dworu. W przeciwieństwie do Nietroni — tu panował zgiełk, jakby wszyscy dopieroco przybyli i błądzili wśród nowych obowiązków. Przytem krzyki i nawoływania nie ustawały, i przechodziły w kłótnie i łajania. Krzyczał ekonom Kulesza na pastuchów, kłócili się fornale z Bućkiem gumiennym, wrzeszczały baby kuchenne, ujadając się z Grypą. Kwestje były o obroki, o zagubioną krowę, o drwa, o wodę, o wiadro, o szkopki, o kartofle. Ukazywała się czasem niewiasta-pani, gderząc i narzekając — i biły się ze sobą, lub pędziły na wyścigi z psami dzieci, puszczone samopas.
Nareszcie wyszedł z domu, ziewając, sam gospodarz, ale nie zareagował swą powagą — tylko usiadł obok szofera i zapalił papierosa.
— No, i jakże te kaleki? Obejrzał pan?
— Obejrzałem. Na miesiąc roboty — i tysiąc złotych na zmianę różnych części.
— Godzi się pan na ten miesiąc, za sto pięćdziesiąt i utrzymanie?
— Dobrze. Tylko jutro muszę z Nietroni rzeczy zabrać i pożegnać się.
— Zrobione! Mam kupca na tę „Tatrę“, jak mi ją pan zrychtuje! Dam panu jutro furę na prostki do Nietroni — dużo bliżej, tylko trochę głębszemi brodami i od pojutrza zaczynamy. Za czeladnika staję do pana rozkazów.
I w ten sposób Sawicki został na Polesiu.
Gdy znalazł się wieczorem po hałaśliwej i bezładnej wieczorzy w pokoju gościnnym na facjatce, pomyślał:
— Tam klasztor — a tu gawroni gaj!
Gospodarz, odprowadzając go, rzekł:
— Ale pan jeszcze nawet nie wie, z kim się umówił. Jestem Antoni Jelec.
— A pan też nie spytał, kogo umówił. Jestem Stefan Sawicki. Oto są moje dokumenty.
— Poco mi je wertować! Widziałem pana przy kierownicy. Dobranoc.
Machnął ręką i odszedł, gwiżdżąc.
Wrócił pan Michał i dzieci — trochę przybladłe, wystraszone, ale wszyscy zadowoleni.
Michaś dostał od ojca srebrny zegarek po dziadku, wydzwaniający godziny, Terka — broszkę koralową po matce — i byli wolni na całe wakacje.
Dowiedziawszy się o odjeździe swego pacjenta, pan Michał rzekł spokojnie:
— On jeszcze wróci.
A Michaś porwał kuszę i powtarzał:
— Jaki on dobry! Jaki mądry!
Dzieci przespały się, odpoczęły i na trzeci dzień rano pan Michał rzekł:
— Żegnamy was na cały tydzień!
Pójdą hulać dwa Michały
Jeden duży, drugi mały!...
Michaś spojrzał na ojca:
— Może potrzebny jestem w żniwa.
— Zrobiłeś swoje uczciwie i porządnie. Należy ci się ten tydzień hulanki.
A Ida dodała:
— Narządzone macie garnitury. Przywieźcie mi od Ohryzki żywicy i suszonych jagód.
— Może wam rój się trafi, to zbierzcie. Dam wam kobiałkę! — przypomniał dziad Kajetan.
— A uważajcie na żmije! — upominała ciotka.
Raniutko ruszyli — ubrani po chłopsku w płótno szare i łozowe chodaki.
Za pasem mieli małą siekierkę, przez ramię torbę myśliwską, ale za całą broń Michaś miał swą kuszę, a pan Michał dźwigał na ramieniu dwa wiosła. Przeszli kawał łąki, zniknęli w łozowych haszczach i doszli do zatoczki jeziora pod brzozę, ustrojoną na szczycie w kołpak jemioły. Weszli do wody i po chwili brodzenia i szukania wydobyli wić tęgą łozową, którą zaczęli obadwa ciągnąć ku brzegowi.
Po chwili ciężkiego wysiłku — ukazało się czółno, z którego co rychlej zaczęli wyczerpywać wodę i wywlekać dalej na brzeg. Gdy było względnie opróżnione, znaleźli na dnie otwór, który zatkali kołkiem. Tedy zepchnęli je znowu na wodę — obejrzeli, czy nie przecieka, wysłali spód gałęźmi i rohożą — złożyli pośrodku swe torby, Michaś stanął na przodzie, pan Michał przykucnął z wiosłem w końcu, i wypłynęli na jezioro. Słońce właśnie wschodziło w wielkiej ciszy wód osłoniętych zielenią krzewów.
— Kiedy ranne wstają zorze — zaczął pan Michał.
— Tobie ziemia, Tobie morze — stowarzyszył się chłopak.
Pędzili łódkę jednem wiosłem — obyczajem miejscowym.
Michaś nie dbał o kierunek, sterował pan Michał drobnemi ruchami, trzymając się wciąż prawego brzegu — mijając zatoczki. Odśpiewawszy wschód słońca, milczeli zajęci życiem wód.
— Piąty rok, jak ze stryjem tak zaczynamy wakacje. Taki wtedy byłem głupi i mały i trochę się bałem wielkiej wody — ozwał się Michaś.
— Zaraz będzie kres wakacyj. Może jeszcze rok, dwa — i zacznie się życie! A ono jest pan, co nie daje ni urlopu ni wakacyj —
— To nic! Ale człowiek tutaj jest swoim panem, nie maszyną, ani niewolnikiem. Mnie nie straszno. Byle nie w mieście i nie w urzędzie.
— Hej, hej! Co się to roi! Swoim panem być: to znaczy nad sobą panować. Dokaż tego, chłopcze! Będziesz cudotwórcą!
Michaś się zamyślił, a pan Michał dodał:
— Ładnym panem jest Jelec i Protasewicz i Szczuki i Nietyksza, a przecie mają wolę i ziemię, a tkwią w ciężkiej niewoli i w nędzy.
— A u nas jest też bieda, a niema niewoli. — Bo wstydu nie mają ani honoru tamci.
Powoli wodę garnąc, pan Michał zapatrzył się w chłopaka. Przed siedmiu laty, gdy przyszedł do gniazda rodzinnego po długiej niewoli i dwuletniej męczeńskiej włóczędze od Bajkału na swe Polesie, przywarł sercem do tego dzieciaka, do tej latorośli swego rodu, i pielęgnował, i krzesał, i od chwastów bronił, i w słońcu utrzymywał, jak pęd młody — na mocne drzewo. Nie mentorem był, ale się sam giął do tej młodości i był mu przyjacielem, kolegą, towarzyszem.
I zżyli się ze sobą te dwa Michały — jeden duży, drugi mały! A teraz chłopak śmignął w górę jak topola — z dziecka, — lada chwila będzie młodzieńcem. Przychodził okres najgorszy, najniebezpieczniejszy. Czy wytrwają w przyjacielstwie, czy nie straci tej duszy! Dotąd mu Michaś nigdy nie skłamał, i nic przed nim nie ukrył. A chował się w niedostatku, w pracy, patrząc na trud i walkę o byt i trwanie — ale zarazem w atmosferze zgody, jedności i duchowego spokoju.
I wpoił mu pan Michał kult dla ojca. Białozor, zajęty i pochłonięty pracą i myślami, może nawet nie zdawał sobie sprawy — jakim autorytetem był dla syna, który się na nim wzorował — jak go obserwował i naśladował.
— Stryjku, — nagle zcicha rzekł Michał, — tam się roi od kłapaków w czerotach! Możebym spróbował kuszy?
— A ile masz strzał?
— Dziesięć.
— To zaszczędź do Medweży, gdzie je będziesz mógł odnaleźć, a tu ci w wodzie i gąszczu przepadną.
— Co też Ohryzko powie na tę broń!
— Zmajstruje sobie podobną.
— On woli sidła.
— Chłopski, złodziejski proceder.
— A w Myślistwie ptaszem Cygańskiego, tyle tych sideł podają.
— Od początku świata sidła są na wszystko i na wszystkich słabych, głupich i łakomych. Sidła i sieci, i wabie, i lusterka, i cienie. Ino na przednie i górne ptaki to nie służy. Za wysoko lecą, za bystro widzą. Rozumiesz?
— Rozumiem! — Chłopak podniósł wzrok na błękit nieba.
— Uważnie tu wiosłuj — jesteśmy w ujściu Stochodu i są na dnie pale po młynie i wielka głębina.
— Pamiętam.
Czas jakiś milczeli, zajęci trudnem przejściem z jeziora do rzeki.
— Już! — rzekł Michaś. — Teraz woda sama niesie, a ja do torby zajrzę, bo z ochoty nie tknąłem śniadania.
— Nawet spoczniem na brzegu, bo gorąco. Zjemy i popróbujesz kuszy.
Skręcili między łozy — w szczelinę, i wparli czółno na ląd.
Z torby dobyli chleb i ser, ile, że to był piątek i, wyciągnięci na murawie, pojadali.
Murawa zdeptana była.
— Jakby skrzaty wodne tu hulały nocą. A wiesz, kto tu turnieje wyprawiał na „udeptanej ziemi“?
— Wiem. Bataljony. Przecie przypatrywaliśmy się takim turniejom — na naszych łąkach.
— I to już nasza. To Niewier. Poza tą wysepką wokoło topiel.
— Jeśli kiedy nasz kraj osuszą — będą łąki.
— Więcej będzie siana, niż bydła i koni. Konie zresztą staną się zbędne przy samochodach i samolotach. Ale zato rozhodują się gawrony — co gaj — to będzie „seło“. Z siana zrobią papier, łokciówkę — ale chyba nafty i benzyny nie wycisną! A może? —
Wstał, dobył z torby niewielką sieć, którą zgrabnie założył na końcu czółna.
— Może co wpadnie. Okonie ciągną do jeziora. A teraz próbuj, łuczniku, swego kunsztu... Widzisz tam wiecheć siana na brzózce, jakiś znak sianożęci, czy chłopski zabobon. Celuj!
Michaś naciągnął kuszę, aż zczerwieniał — mierzył długo — puścił strzałę — i chybił.
Spróbował pan Michał i też chybił.
Śmiejąc się — zapalali się do tej gry, nawzajem sobie doradzając i zawzięcie ćwicząc.
Popadali wreszcie, potem zlani, na trawę.
— Dosyć na pierwszy raz. Wzięliśmy odrazu cel za trudny. Trzeba zacząć od ściany w Medweży. Mamy tydzień czasu. Ruszajmy!
Płynęli teraz z prądem — nieznacznym, jak wszystkie rzeki poleskie. Pan Michał nazywał mijane uroczyska.
— Stryj lepiej ode mnie zna!
— W twoich latach też się uczyłem od Ohryzki ojca. Ten nasz kraj kocham jak duszę. Postanowiliśmy z twoim ojcem nie dzielić Nietroni — on, starszy, został — ja poszedłem na medycynę. Myślałem osiąść w Zahościu, zarabiać na życie i w przyrodzie mieć swą rozkosz i szczęście. Ano — inaczej droga poszła. Zarobek chybił, ale rozkosz i szczęście zostało — i jestem tu znowu.
— Stryj chce biedować z nami?
— Chcę, dobrze mi z wami! Popchnij dobrze, bo skręcamy w tę prość — już do Medweży... W sieci się coś rusza i trzepie. Będą okonie na kolację.
I począł wesoło gwizdać.
Niespodziewanie znaleźli się u celu, wśród olchowego lasu, podszytego masą kwitnących irysów.
Czółno oparło się o zwalony w wodę pień — początek kładki do stałego lądu. Gdzieś niedaleko rozległo się szczekanie psa i pianie koguta.
Michaś dobył z zanadrza trąbkę i zagrał na niej. Przytwierdzili czółno do kołka i wydobyli sieć. Była pełna okoni i rzucał się zuchwale spory szczupak.
— Jak się macie, panoczki! — pozdrowił ich wesoły głos.
— W gościnę do was, Ohryzko! Witajcie!
— Ja wyglądam już od Piotra. O i z gościńcem panoczki! Dajcie siatkę — poniosę. Okonie, jak kabany — to pewnie koło Zderu! A Michaś o głowę wyrósł od zimy! A to, co?
— Cicha strzelba.
— Co też ludzie nie wymyślą? A bije?
— Jak trafić, to bije!
Poszli gęsiego po kładkach, potem ścieżką wydeptaną w gąszczu — i oto stanęła przed nimi w całej okazałości strażnica leśna, siedziba leśniczego i władcy Medweży, lasów należących do Nietroni.
Była okazała, wielka chata, budynki gospodarskie, szare pnie pasieki, warzywnik, sad owocowy, stosy drew, suszące się sieci, — nawet trochę kwiatków przed domem. Pies bury ujadał zajadle na łańcuchu przy budzie, a na progu stanęła z powitaniem kobieta dorodna i uśmiechnięta — gospodyni i żona Ohryzki.
Roztasowali się prędko na prawej stronie chaty, w izbie, specjalnie przeznaczonej dla dziedziców na ich lustracje i polowania.
Ohryzko raportował na pytanie pana Michała:
— Kabany są. Locha z siedmiu prosiętami — i trzy zeszłoroczne. Stary przechodzi — czasami leży po parę tygodni w Netrze — potem idzie. Kóz zatrzęsienie. Kozłów naliczyłem siedm. Dwoje koźląt zadarł ryś. Kuna ma młode w dziupli. Borsuki też są. Troje młodych ma puhacz. Już spore.
— A on? — spytał pan Michał.
— Jest! — odparł Ohryzko z dumą.
— A ile ma?
— Dwoje.
— O, pięknie. Trzeba będzie Michasia tam zaprowadzić.
— Do czego? — spytał chłopak.
— Zobaczysz.
Ród Ohryzków od niepamiętnych czasów żył i służył w Nietroni. Któryś z dawnych Białozorów uratował Bazylego Ohryzka, unitę, z ciężkiej opresji i schował go w tych niedostępnych bagnach, gdzie go nie wytropiono i zostawiono w spokoju. Potem sfabrykowano jakieś metryki i papiery i sprawa była w urzędowym porządku.
Ród się mnożył — wyrajał się w świat, ale zawsze któryś, nieżądny karjery, zostawał w Medweży, opętany amatorstwem łowów, natury i walki z rabunkiem chłopstwa. Dawno już byli katolikami rzymskimi, bardzo gorliwymi i żenili się z dwórkami i szlachciankami.
Obecny Ohryzko Józef, był rówieśnikiem pana Michała, towarzyszem dziecinnych i młodzieńczych wypraw i przygód — raczej przyjacielem niż sługą. Latem, bezpieczny za topielami — dostawał na zimę dwóch pomocników, z którymi stróżował, wojował, bronił i karał doraźnie, bo Białozor z zasady nigdy spraw sądowych nie wytaczał, mówiąc:
— Gdy wygramy — chłop w więzieniu stanie się gorszy. Gdy przegramy — stanie się zuchwalszy.
Ohryzko też mówił „my“ i „nasze“ o Nietroni, Medweży, rybie, drzewie i zwierzynie.
Miał Ohryzko za żonę kowalównę z Łuczy i czworo dzieci. Starsze dziewczyny pomagały matce, jeden chłopak pasał bydło, młodszy, ledwie od ziemi odrósł, już chodził za ojcem i wrastał w dziedzictwo służby i leśnego bytu.
Ten, Adaś mu było, zaczął wnet szeptać z Michasiem:
— Paniczu, dudki się wylęgły w szopie pustej, na ziemi, w kącie. Jak zajrzeć, to syczą jak gadziny.
— A remizowe gniazdo masz?
— Mam — zaprowadzę. I jaja kozodoja znalazłem i wydmuchałem.
— Naści trąbkę gościńca!
Aż poczerwieniał z uciechy, i pobiegł matce się pochwalić.
Roztasowali się w izbie i poszli na drugą stronę do Ohryzkowej na podwieczorek.
A potem ułożyli plan jutrzejszych wypraw — słuchali opowiadań Ohryzki — i zmęczeni długą drogą i wiosłowaniem, poszli wcześnie spocząć na siennikach, wypchanych wonnem sianem i miętą.
Od świtu dnia następnego zaczęli całodzienne wyprawy lustracji lasu i jego mieszkańców.
Las był bardzo i po barbarzyńsku zniszczony przez Niemców i przez odbudowę Polski. Niemcy wzięli co najlepsze dęby, odbudowa — co najlepszą sośninę. Ocalały ostępy świerkowe, olchy i brzeziny. Po wyrąbanych haliznach, zagajnik się puszczał gęsto i śmigle, ale długo trzeba było czekać na dochód, długo pokutować za wojnę i rabunek.
Z młodości wspólnej wspominali o łosiach, o kolonji bobrów i Ohryzko klął:
— Chłopy wszystko wytłukli, a Niemcy dokończyli. A co jeszcze żyje i się chowa, to o tem wspomnieć nie można, bo jak się policja dowie, to do starostwa doniesie, a pan Jelec i graf zaraz polowanie sprawią — i o granicę nie będą pytać, i co ja przeciw takim wysokim „czynom“ mogę rzec. Jedyne szczęście, że te kochane topiele trochę bronią, póki woda mała. Gdzie czółnem dotrą, to biją kaczki tysiącami. Prosta rzeź — i poco? bo i połowy nie zbiorą w gąszczu i bagnie i tylko rakom korzyść.
Po powrocie do leśniczówki, spoceni i zabłoceni, rzeźwili się kąpielą, jedli i pili z rozkoszą zwierzęcą, spali jak drewna.
Michaś z Adasiem znosili osobliwości: gniazda misterne, cudaczne naroście i czeczoty, rośliny rzadkie i kwiaty, wężowe skóry i na jedynej piaszczystej górze jałowej znalezione żółwie jaja — i krzemienne okrzoski.
Michaś tłumaczył Adasiowi o mieszkaniach ludzkich na takich wydmach, lub na palach wśród jezior, Adaś opowiadał o zjawach i ogniach tańczących nad topielami, o głosach niesamowitych, o wilkach i żmijach z koronami na głowie, o mrowiskach, w których leżą kawałki bursztynu i o duchu niedźwiedzia, który czasem przesuwa się wśród świerków, i kto za nim pójdzie nieznacznie, zawsze znajdzie barć z pszczołami.
Całemi godzinami ćwiczyli się w naciąganiu i celowaniu z kuszy i wreszcie Michaś przyniósł w triumfie ubitą strzałą jaszczurkę, i Adaś postrzelonego i jeszcze żywego młodego borsuka. Było przez cały wieczór opowiadanie o tym wypadku, a pan Michał rannego opatrzył, w nadziei, że się wyliże i da się oswoić.
Tak zbiegł jak chwila tydzień „hulanki.“
— Ojciec pojutrze zaczyna żniwo! — rzekł Michaś przy wieczerzy. — Mam w polu pomagać.
— Mieliście przecie jutro po raki się wybrać. Ojciec wybaczy parę dni zwłoki.
— Ojciec wybaczy i słowa nie powie, ale ja się zwolniłem na tydzień — i miałbym wstyd, żem nie dotrzymał.
— Racja. Ruszymy po południu. Naładujcie, Józefie, do czółna tej żywicy, ryby suszonej i jagód dla panienki. My z Michasiem rano pójdziemy nad Hałocz.
— Tylko, panoczku, nie podchodźcie blisko. Nie dalej jak olchy rosną. Ja myślę, że jutro rój będzie dla starego pana. Ale to czarne, kąśliwe pszczoły. Tylko zimy się nie boją — i robotne!
Wczesnym rankiem ruszyły „dwa Michały“, kroczyli po różnych prostkach i wertepach.
— Michaś, czy ty wiesz, co znaczy „raróg“.
— Wiem, od „rara avis“, rzadki ptak.
— Więc się nie obrazisz, jak cię będą nazywać rarogiem? Bo się to może trafić.
— Niechta! I owszem. To się domyślam, że stryj mi takiego raroga pokaże.
— Tak jest i bardzo osobliwego. Orła bielika.
— A, a, a. To on tu bywa? Przelotny?
— Gniazdowy. Aquila albicilla.
Michaś podniósł głowę i spotkali się oczami. Krew zabarwiła twarz chłopca i jakimś głębokim głosem rzekł:
— To on się też nazywa białozor — jak i my.
— Jak i my! — powtórzył pan Michał. — Przedni, górny, samotny, łowny ptak. W największych lasach i najszerszych przestrzeniach bywa jedno gniazdo — latami na jednem miejscu, a niedostępnem. Nie mnożny — najwyżej parę młodych wychowa — często tylko jedno. Tu, na cały ten szmat ziemi, niema drugiego... Może za nami ze Żmujdzi przybył. Familjant. Znałem go za mej młodości, odnalazłem za powrotem. Nie zginął od chłopów, od Niemców, od bolszewików.
— Jak i my, stryju!
— Tak jest. Górny, mocny, samotny!... Stań tu — dalej topiel. Masz tu dobre szkła — patrz przez tę haliznę na te stare olszyny, z tamtej strony — dojrzysz gniazdo!
Michaś wziął do oczu lornetkę, ale ręce mu drżały — i długo szukał.
— Wielkie, ciemne. Widzę — wyszeptał wreszcie.
— Teraz poczekajmy nieruchomo. Przyniosą żer dla młodych. — Przypatrz się dobrze.
Czekali dość długo, aż się rozległ gwizd i nad kępą olszyn przeleciał ptak potężny. W locie cisnął zdobycz na gniazdo i wzbił się w błękit, że stał się punktem ciemnym.
Czekali, zapatrzeni — nie wracał.
— Dojrzał nas, przestraszył się — szepnął Michaś.
— Białozor by się przestraszył. On się nikogo nie boi. Ale teraz czerwca koniec, a młode się lęgną w marcu. Już je uczy, by sobie same radziły — toć orły są nie gawrony — honor i siłę mają i młode. Rozumiesz?
— Przecie ja też Białozor.
— Oto chodzi, rarogu!
Uśmiechnął się pan Michał i zeskoczył z kępy — kierując się na stały grunt.
— O tem gnieździe wiemy tylko my trzej i Ohryzko. Mówić nie trzeba. Za wiele teraz jest myśliwych wśród władzy. Polują wszyscy. Nie trzeba wspominać. Pokusi się który na osobliwość — bronie mają drogie i dalekonośne. Może być mord. Białozora mieć wypchanego w szafie w województwie — oj — byliby radzi! Oni tylko gawrony hodują i pasą! Orłów im nie trzeba w tym kraju.
— Ode mnie nikt się nie dowie!
Wrócili do Medweży — i zładowali się do powrotnej drogi. Czółno było pełne leśnych osobliwości i produktów — i cała rodzina Ohryzki żegnała ich na brzegu, ucząc jak najkrótszych prości i przesmyków — i oto znaleźli się znowu na cichych, leniwych wodach, wiosłując pilnie, bo się zawlekło dobrze z południa.
Mało mówili, zajęci szlakiem, a Michaś miał wrażenie, że skończył nietylko klasę szkolną — ale i okres nieodpowiedzialnego dzieciństwa. Głowę miał pełną rojeń i pomysłów, i zamiarów ciężkich i obowiązków bardzo trudnych, ale honornych i przednich.
Gdy byli niedaleko już swej zatoczki, i zmierzch z łóz wypełzał, nagle obydwa drgnęli na szum i gwizd — podnieśli głowy.
Ich ptak płynął nad wodną roztoczą — na szeroko rozwartych skrzydłach — wolno, majestatycznie.
— Panuj! Cześć ci! — rzucił mu Michaś.
Czółno skręciło pod ręką pana Michała, otarło się o brzeg, stanęło u celu.
— Jesteście! Czekam tu na was! — ozwał się serdeczny głos.
— Gabryk! — wykrzyknął Michaś.
Szczupły, wysoki młodzik, w czarnej sutannie, przytrzymał czółno i wciągnął je na ląd.
A potem uścisnął go pan Michał, porwali się w objęcia z bratem i obładowani, ruszyli ku domowi.
— Ojciec czeka na was. Chce, żebyśmy przed jutrzejszem żniwem w pole poszli — na pacierze z ziemią kochaną. Zboże piękne — widziałem z drogi od miasteczka.
— Toś dzisiaj przyjechał?
— Onegdaj. Na całe wakacje.
— A skrzypce masz?
— A jakże! A ty na łucznika się kierujesz. A co się to rusza w tym worku?
— Borsuczek! Michaś go postrzelił, a ja wyleczę i oswoję. Zimą będzie na myszy polował.
— I rój mamy dla dziada Kajetana.
— Ohryzki zdrowe?
— Naschwał. A u nas, w domu, co słychać?
— Jakto u nas! Ciszę słychać.
— Boże prawo! — rzekł pan Michał. — Teraz do letniego znoju, chłopcy... Wyhulały się dwa Michały w puszczy, a tobie, Gabryk, trzeba się w słońcu odbarwić z bladości. Będzie słoneczna uciecha i nowy chleb.
Pan Antoni Jelec trzy dni spędził pracowicie w kuźni przy Sawickim jako pomocnik i czeladnik. Zaczynali robotę o świcie, kończyli o zmierzchu. — Przy posiłkach zbierała się cała rodzina. Szwagier Nieumierszycki — wiecznie wszystko i wszystkich krytykujący i uczący, siostra Julcia zahukana przez męża, gromadę niesfornych dzieci i służbę, i pan domu, prześladowany narzekaniami, skargami i krytycznemi uwagami szwagra. Znosił wszystko z cierpliwością, dobrym humorem i delikatnością wzorową — ale na czwarty dzień rzekł do Sawickiego:
— Wie pan! Przypomniałem sobie, że jutro mam w banku termin wekslowy. Muszę jechać. Trochę poklecił pan tę maszynę. Spróbuję, jak się trzyma. Może komu wsadzę.
I uciekł bez meldunku w domu.
Sawicki na to tylko czekał, i nazajutrz oznajmił pani Julji, że ponieważ jest osmolony i brudny, woli jadać w kuchni.
Był o swój wikt i wygodę zupełnie spokojny, bo zaraz drugiego wieczora, gdy szedł do swej noclegowej salki na facjacie, wszechwładna Grypa zaniepokoiła się, że pociemku może się na schodach potknąć, i przeprowadziła go z latarnią, i ten swój czyn troskliwy spełniała codzień z wielką uprzejmością.
Zjednał ją tak swą wdzięcznością i galanterją, że zajęła się jego garderobą i bielizną, wiktem, opierunkiem i wszelką wygodą życia.
Pracował ochoczo i pilnie, bo się wynudził długiem, przymusowem próżniactwem w Nietroni, czuł się zdrowym i silnym i o przyszłość się nie troszczył. Przychodził do jego warsztatu w garażu Nieumierszycki, który ciągle wszystkich krytykując i wyrzekając na próżniactwo ludzkie, sam nic nie robił i pasorzytował wiek cały.
Gdy i tu zaczął się wtrącać i rady dawać w fachu, o którym nie miał pojęcia, Sawicki przepłoszył go rychło zgrzytem narzędzi i dymem gryzącym chemikalij — i odzyskał spokój.
Aż oto pewnego dnia ujrzał na progu warsztatu dwóch wyrostków wiejskich, przyglądających się natrętnie robocie.
— Pilnujcie narzędzi bo ukradną, — ostrzegał go kowal. Zaśmiał się. Poznał jednego.
— A witam. Faraon Woszczenko, syn Klima Zajca. A gdzież moja wódka?
— Jaka wódka?
— Com ci na nią dał trzy złote.
— Kiedy?
— Zeszłego piątku.
— A gdzie?
— Na grobli.
— To pan był?
— A ja! I zameldowałem już policji.
Wtedy chłopiec przypomniał sobie.
— Powiedzieli, że pana niema, więc ja wódki nie przyniosłem — ale jest w domu. A jakże. Tylko, że ojciec komorę zamknął. To chyba wieczorem. My chcieli na maszyny popatrzeć.
— Popatrzysz — jak przyniesiesz.
Ale chłopcy nie odchodzili. Ich łapczywe, świdrujące oczy utkwione były w warsztat.
— No, światła mi nie zasłaniajcie, Poleszuki.
— My nie Poleszuki — my Ukraińcy.
— Ukraińcy! Jakżeście tak daleko zawędrowali i kiedy — chochły? Toście nie tutejsi?
— Tutejsi od wieków, Ukraińcy!
— Patrzcie no. To może wy Bułgary czy Serby? Zastanówcie się i zdecydujcie. Można wybierać, jak kto nie wie, kim jest.
— My Ukraińcy! — uparcie powtórzył chłopiec.
— No, wynosić się — i przynieść moją wódkę.
Ociągając się odeszli. Zatrzymali się przy oborze, ale ich odpędził Bućko.
— Czego wy tu? Łańcuchy znowu chcecie ukraść! — Tedy już wycofali się za bramę.
Ale dopiero nazajutrz ukazał się sam Woszczenko, z jakąś butelką w ręku i zbiedzoną miną.
— Bieda mi się zdarzyła, panie. Niosłem wódkę, potknąłem się na nakocie — i ot flaszka się potłukła. — Sawicki wyszedł przed garaż — wziął do rąk butelkę, obejrzał, powąchał.
— Aha! — zaśmiał się. — Słuchajno, Faraonie Woszczenko, synu Klima Zajca i Ukraińcu. Żeś mi ukradł trzy złote, to twój chamski proceder i tobym ci wybaczył, jak małpie czy sroce. Ale, że ty masz mnie, Polaka, za durnia i przynosisz mi jako dowód stłuczoną butelkę po nafcie, tego ci nie daruję. Jazda!
Postąpił naprzód — chłopiec zawrócił do ucieczki — tedy cisnął za nim dobrze wycelowaną butelkę, która trafiła w dół pleców, roztrzaskała się i zapewne dotarła do żywego, bo chłopiec wrzasnął, uchwycił się za pośladek, i zemknął.
— Won, chachłacka mordo! — zaklął za nim po sołdacku szofer.
A potem zaczęli się śmiać z kowalem.
— Dobrze pan, hycla, postrzelił. To szkolnik, wsiowa zaraza. Jest tego cała banda złodziei i psotników. Im dłużej się uczy, tem mniej chce pracować i starszych nie szanuje, bo durnie, powiadają. Skaranie boskie!
— Dlaczegoż on Woszczenko, a ojciec Zajec?
— Bo tu każdy ma ze trzy nazwiska.
— To i nie dziw, że i narodowości ma parę! Ale co nauczyciel w tem robi?
— Nauczyciel! — ruszył ramionami kowal. — Jakiś cudzy — zdaleka. Ni ludzi ni kraju nie zna. Uczy, bo go za to płacą, ale ino wygląda, by się do miasta i między swoich dostać. Co roku inny. Ten teraźniejszy — to za dziewkami lata i podania pisze, na panów!
— A cóż mu do panów?
— Bo on z takiej partji co przeciw panom. Żeby ziemia do chłopów przeszła, powiada!
Sawicki ruszył ramionami i wrócił do roboty.
Kwestja nie obchodziła go zbytnio, ale logicznie pomyślał, że nauczyciel polski, agitujący przeciw polskim obszarnikom — jest szczególnym tworem na Polesiu.
W przeciwieństwie do Nietroni, gdzie rządził właściciel, w Łuczy rządził ekonom Kulesza, i gumienny Bućko, rówieśnicy „nieboszczyka pana“, na młodego nie zwracając wielkiej uwagi. Kulesza z postaci podobny do łosia — obyczaje miał do tego zwierza podobne: życie swe latem i zimą spędzał na błotach i łąkach, które zajmowały dziewięć dziesiątych przestrzeni Łuczy. Te bezmiary kosili chłopi na części, składali w stogi, które następnie, gdy zima ustaliła bagna, dzielono i zwożono do dworu, lub sprzedawano na miejscu.
Był to jedyny dochód majątku, gdyż orne grunta stanowiły piaski — przecięte sosnowemi, koślawemi zaroślami i jałowcem, i plon takowych zaledwie wystarczał na chleb dworu i czeladzi.
Inwentarz zniszczony przez Niemców zaczęto zrazu odhodowywać, skupując jakie się dało cielęta i młodzież, ale gdy je parę razy zlicytowano za podatki i daniny, przestano się o to starać, zachowując krowy służby i parę dworskich, kupionych przez Nieumierszyckiego dla dzieci.
W początkach Jelec rzucał się, zabiegał, starał się, potem jakby w nim się coś załamało.
Wdał się w stosunki z inną beztroską młodzieżą, wpadł w manję samochodu, handlów, towarzystwa próżniaczego w powiatowem mieście, stał się gościem w domu, męczennikiem wekslowych terminów, poławiaczem różnych kredytów, i tak się to wlekło z roku na rok ciężej i gorzej.
Byłby chętnie sprzedał część majątku, ale na te piaski i bagna nie było amatorów, bo chłopi żyli wiarą, że lada dzień rząd zabierze panom ziemię i im ją bezpłatnie odda. Wszyscy agitatorzy i kandydaci na posłów wmawiali im to na wiecach i pisały to samo broszury i pisma „ukraińskie“ szczodrze rozsyłane po gminach.
Reforma rolna, ustawa gminna i samorządowa, województwo, sejmik, starostwa, system podatkowy, ustawa drogowa, tysiące coraz nowych przepisów, opłat, ograniczeń odebrały zresztą wszystkim obszarnikom Polakom energję i prawie przytomność umysłu. Znękani wojną wśród ruiny swych warsztatów, tracili siły i wiarę w przyszłość i możliwość trwania i przetrzymania nowych warunków.
Pozbawieni byli środków i nawet głosu obrony w gminie i sejmiku. Byli mniejszością, o którą nie troszczył się nikt i która nigdzie nie miała przedstawicielstwa i opieki.
Antoni Jelec, wracając z powiatu po tygodniowym tam pobycie, zboczył do Nietroni. Ujrzał wuja przy żniwiarzach, więc zatrzymał maszynę, i ruszył ku niemu przez świeże rżysko.
— Gęsto kop u wuja! — rzekł po przywitaniu.
— A u ciebie?
— Nie wiem. Byłem w mieście. Kulesza pewnie też żnie.
— Skończę do soboty. Cóż słychać na świecie?
— Dostaliśmy pożyczkę siewną.
— Teraz — w żniwa?
— Ano trochę się spóźniło. Zda się na co innego.
— A na jaki termin?
— Na dziesięć miesięcy. Dziesięć procent, ale to się sprolonguje. Dobre warunki. Dostałem tysiąc złotych. Opłaciłem Rubina, i zapcham gardło gminie. Wujby też mógł dostać, — mówił prezes.
Żniwiarze zasiadali do obiadu, więc i oni ruszyli ku domowi, samochodem.
— Jakaś inna maszyna? — zauważył Białozor.
— Przehandlowałem z Niemekszą. Moją Tatrę świetnie zreparował szofer, co tu leżał u wuja. Doskonały mechanik. Pracuje u mnie miesięcznie. Jak mi jeszcze tamte dwie doprowadzi do porządku, wymienię na zupełnie nową — i mogę stawać do reidów.
— Nowy fach i proceder. Cóż Nieumierszyccy?
— On wciąż się stara o posadę — a Julcia w ciąży! Stara się o piąte.
Pokręcił głową Białozor, ale nic nie rzekł.
Gdy stanęli przed mieszkaniem, wypadła Terka z prośbą — żeby ją choć do stodoły podwiózł, więc gdy z nią pojechał na gumno, spotkał resztę rodziny jak zwykle przy pracy.
Dwa Michały szły ze stodoły spoceni i zakurzeni.
Kleryk pod szopką z narzędziami majstrował przy grabiach, monotonny jęk wirówki rozlegał się z piwnicy.
Zaczęli się witać, gawędzić — pojechał do piwnicy.
— Thais! Zawiozę cię do domu. Dasz mi za to obiad, bom strasznie głodny.
Uśmiechnęła się do niego.
— Ruszaj sam. Za kwadrans dostaniesz obiad. Tymczasem nie denerwuj psów swą maszyną... Terka, przyniosłaś sałatę i ogórki?
— Ach, zapomniałam! — i popędziła do ogrodu.
Michały zaczęły się myć przy studni, więc zabrał tylko kleryka.
— Słuchajno, Gabryk. Czekam już lata na twe wyświęcenie ze spowiedzią. Coraz mi więcej grzechów i długów przybywa. Ciężko!
— Będziesz czekać rok jeszcze, ale potem idę do Akademji.
— Tyle afery, żeby zostać księdzem. Lepiejbyś poszedł na weterynarza czy dentystę... Słuchajno, ale mi ślub z Taidą dasz?
— Owszem, skoro oboje będziecie na to zgodni.
Jelec stęknął i począł coś w samochodzie majstrować. Ale po chwili już w całej swej niefrasobliwości zasiadł do obiadu i gadał za wszystkich.
— Ciociu, przywiozłem ostatnie gazety — a modne panie noszą krótsze suknie i strzygą włosy, à la garçonne. Strasznie jest. A dziadek wie, że ma być kredyt na rozszerzenie pasiek. I sejmik ofiarowuje szczepy owocowe na wypłatę. Jest rozmach! A jaki pyszny gmach stawiają dla starostwa. I nad rzeką jest plaża kąpielowa, i starosta chce robić korty do gier sportowych... Nasz powiat zupełnie po europejsku wygląda. Bo i bardzo stylowe domy stawiają dla urzędników.
— A iluż ich tam jest, że się w mieście nie mieszczą — spytał Białozor.
— Bo ja wiem. Pewnie tysiąc! Tyle instytucyj państwowych. Starostwo, wydział powiatowy, izba skarbowa, komenda policji, wydział sanitarny, weterynaryjny, akcyza, sądy, kasy komunalne, wydział drogowy, inspektorat szkolny. Kto zliczy?
— Iluż jest w inspektoracie skarbowym?
— Nie wiem ściśle. Piętrowy gmach! Pewnie z pięćdziesięciu urzędników. Wuj tam nie był?
— Nie. Bywałem przed wojną — dwa razy do roku, płacąc podatki. Było siedmiu.
— Przed wojną! — zaśmiał się Jelec. — Dziecinne to były zabawki. Teraz rozbudowuje się Polska mocarstwowa! Na potężnych, demokratycznych podwalinach — —
— Musiałeś temi dniami przemawiać na jakimś urzędowym, zbiorowym bankiecie w imieniu ziemiaństwa. Miód ci z ust płynie! — rzekł pan Michał.
— Nie przemawiałem — ale byłem — na obiedzie pożegnalnym dla zastępcy starosty, który został przeniesiony do Bydgoszczy.
— A nowy już jest? Skąd?
— Jest. Pan Kozera, ze Śląska.
— A był tam jakiś przedtem z pod Rzeszowa.
— Był. Pan doktór Kneć. Bardzo ładną miał żonę. A wie wuj, że do Protasewiczów na wakacje przyjechał profesor Szczytt. Przez dwa t.
— Pojadę go odwiedzić! — rzekł żywo pan Michał.
— A młodzi Protasewicze zawsze próżniaczą? — spytał Białozor.
— Wzięli się do nauki. Chodzą na wieczorne kursy do panny Wiery jeden, a do panny Ziuty drugi. Wakacje, lato, więc nauczycielki szkół powszechnych rade mieć kursy dla dorosłych analfabetów.
Roześmiał się, ale mu nikt nie zawtórował, więc się zwrócił do milczącej Idy.
— Czytałaś ostatnią powieść Szczuckiej?
— Nie.
— Przywiozłem ci „Wielcy i mali“! I dla Terki coś jest i dla Michasia.
— A co? Pokaż! — porwała się Terka.
Białozor pierwszy ruszył do żeńców. Rozchodzili się wszyscy, każdy do swej roboty.
— My szykujemy korty w stodole do jutrzejszej partji tennisa z widłami i snopami! — rzekł pan Michał. Jelec podał mu papierośnicę.
— Nie kuś! Odprzysięgłem się od tytoniu, do chwili, gdy wygram na loterji. Ale dotąd jeszcze nie mam biletu, — i śmiejąc się poszedł.
Jelec jednak skusił wuja Kajetana, potem obdarował ciotkę gazetami, dzieciom dał książki i przeczuciem wiedziony odnalazł Idę w ogrodzie przy pomidorach.
Stanął przy niej i milczał, zapatrzony na jej pracowite, sprawne, spalone ręce.
— Thais, czy my się doczekamy swego życia? — rzekł wreszcie tonem i głosem, którego nikt nie znał, ani przypuszczał u niefrasobliwego wesołka.
— Chyba nie prędko! — odparła spokojnie. — Idziemy takiemi różnemi drogami.
— Ty idziesz drogą — a ja łozami! — zanucił.
— Nie fałszuj tak strasznie...
— Ty te tutejsze dzieci pohodujesz! Jest jakiś kres i termin. Ale ja do śmierci nie pohoduję tego mrowia Nieumierszyckich.
— Obiecałeś mi, że Łuczę utrzymasz — dla nas.
— Obiecałem — przed ich najściem.
— Teraz się cofasz? Żal ci ofiary?
— Rozumie się. Przecie i mnie się cokolwiek od życia należy.
— Pewnie! Każdy to czuje. I co?
— A to, że moje prawo jest przed tobą się wyjęczyć! Powiedz — mam to prawo do ciebie.
— Masz.
Spojrzała nań swemi surowemi oczami, ale mu się twarz rozjaśniła.
— No, to już dobrze! Nie będę jęczyć! Powiedz, bardzo zła jesteś na mnie?
— Nie. Znam cię tak dawno.
— I lubisz trochę?
— I lubię trochę — powtórzyła.
— Ja zaś cię kocham całe życie. Chyba od czasów, jakeśmy się bili, czubili i darli za włosy przy każdej zabawie. Mam cię za swoją jedyną własność, której nie grozi reforma rolna, bankructwo, osadnictwo, chłopy, żydy, urzędy, uchwały sejmowe, dekrety prezydenta, przepisy administracji, gminy, policji i kto zliczy to wszystko. Przed tobą nie kłamię, nie udaję, nie robię z siebie błazna — jesteś mi sumieniem!... Otóż chcę ci poddać moje przemyślenie, żebyś je też rozważyła... Słuchaj — — Wy tu w Nietroni przetrwacie i wytrzymacie. Wuj jest mędrzec życiowy — i zebrał sobie do czynu ród żelazny. Ma przed sobą cel. Trwanie szczepu. Ja jestem sam i będę długo jeszcze sam — czekając na ciebie. W domu nic robić nie mogę, ani żyć w tej atmosferze. Nie masz pojęcia o głupocie Julci i o zarazie teorji Edmunda. Toć to żywa, chodząca i gadająca zgnilizna pesymizmu, krytycyzmu i nieróbstwa. Kłócić się, sprzeczać, wystąpić w roli gospodarza, i zabronić — nie mogę. Oni są naprawdę nieszczęśliwi wygnańcy i rozbitki, na mojej łasce i utrzymaniu. Nie mogę tego okazać — nie potrafię być chamem. Więc żyję na drodze lub w miasteczku, próżniacząc, handlując, grając w karty, pożyczając, spłacając, znowu pożyczając — tacy się teraz zwą kombinatorzy — dawniej nazywali się gorzej — i ja tę nazwę dawną pamiętam i coraz bardziej mi dokucza — — Wobec tego myślę — iść stąd precz i nie wrócić — aż mnie wezwiesz — —
Wyrzucił ze siebie to wszystko prędko, gładko — jako rzecz dobrze sobie wiadomą, i spojrzał na nią.
Przestała pracować i słuchała zapatrzona w omdlewający w skwarze sad.
— Masz jakiś konkretny plan? — spytała spokojnie.
— Mam. Wyjadę do Afryki. Do Algieru. Mam tam znajomego kolegę ze szkół, poznańczyka. Był jeńcem — ożenił się z Francuzką i tam ma posadę.
— A z Łuczą co będzie?
— Zostawię ci plenipotencję.
— Mnie.
— A komuż? Przecie Łucza nasza: twoja i moja. I przecie nie powierzę jej Nieumierszyckiemu! Tutaj nie zostanę. Nie chcę, nie mogę! Zresztą i ty nie powinnaś na to pozwolić! Jestem na pochyłości i wreszcie i ty mnie nie wydźwigniesz. — — Nie każ mi dalej w tych warunkach i wśród tych ludzi żyć. Dławię się upokorzeniem i wstydem i buntem na to, co się tu dzieje!
— Nie żądasz przecie, żebym ci w tej chwili odpowiedź dała. Muszę to ojcu powiedzieć.
— Ja powiem. Dziś wieczorem.
— Dobrze. Będziemy razem.
— Powiedz, czy w tobie niema buntu nigdy?
— O bardzo często, tylko na inne sprawy. Bunt, upokorzenie i wstyd i wstręt, ale specjalny — osobisty — kobiecy.
— Na nas!
— Nie. Na kobiety.
— A tak! Używają kobietki i w mowie i w stroju i obyczaju. Równouprawnienie, swoboda. Egalité, liberté, fraternité! Używają — zaśmiał się. — Na tem równouprawnieniu mężczyźni zrobili najlepszy interes.
— Przestań! — warknęła.
— A tobie co do tego! Ty jesteś raróg.
— To nie broni od uczucia wstydu za tamte. Chcesz stąd uciec — nieznośne ci są warunki, i bierność i próżniactwo i głupota — wierzysz, że na szerokim świecie znajdziesz ludzi czynu, i woli i rozumu. Ja nie mam gdzie uciec, bo z książek, z gazet, z teatru, z filmu policzkuje mą godność wszędzie jednaki szablon — równouprawnionej, wolnej kobiety!
— Pal ich kat! — wrócił do swej niefrasobliwości Jelec. — Chodźmy na spacer w pole, Thais.
— Na spacer! W roboczy, lipcowy dzień. Weź tam w budzie pęk rohoży i pomóż mi pomidory przywiązać. Będziesz sobie to robił w Algierze — —
Po wieczerzy — gdy się rozchodzono — Jelec odchrząknął i zbliżył się do Białozora.
— Wuju — my z Taidą — to jest — właściwie ja — chciałbym pomówić — z wujem.
Białozor spojrzał na córkę. Przez myśl mu przeszedł niepokój — trwoga. Spotkali się oczami bardzo do siebie podobni i uspokoił się.
— Ano — to chodźcie! — rzekł otwierając drzwi do swego pokoju
Równie ubogi — pusty — tylko był w nim jedyny zabytek dawnego dostatku: staroświecki mahoniowy „kantorek“ — uratowany ze spalonego domu i na ścianie parę sztuk starego oręża wokoło ryngrafu z Matką Boską. Usiadł za stołem — oni naprzeciw niego na ławce i Jelec mówić począł — coraz nabierając śmiałości. Gdy skończył, chwilę Białozor milczał, a potem zaczęło się ciężkie, śledcze badanie:
— Ile masz wekslowych długów?
— Nie wiem ściśle, — przyznał się pokornie.
— A co masz na ich pokrycie?
— Czy ja wiem! Trzy maszyny. Zeszłoroczne siano. Coś tam z dzierżawy od rybaka. Srebro! — Mówił coraz wolniej, z oczami wbitemi w deski stołu.
— Zanim się stąd wycofasz i pójdziesz w świat, to powinno być załatwione na czysto! — — Odchodzisz — nie uciekasz! Rozumiesz. Inaczej ci nie wolno.
Jelec milczał. Podniósł oczy ostrożnie na Idę. Patrzała na ojca.
— I Łuczę powinieneś komuś zdać w opiekę. Masz przyjaciela, który się tego podejmie? bo na płacenie administratorów cię nie stać.
— Ja myślę wuju, że Ida — zaczął.
— Nie. Ida się tem nie zajmie! Toby było skrępowanie ciebie — zobowiązaniami. Powinieneś być tam wolnym i niezależnym.
— Ale ja chcę być zależnym! — wyrwał się.
— Ale my nie chcemy! — rzekł twardo Białozor.
— Przecie Ida zgadza się na mój plan, i będzie na mnie czekała — zaczął desperacko.
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu:
— Możesz być pewnym mnie, ale nie bądź pewnym siebie. Jeślibyś tam chciał pozostać — ja stąd nie odejdę dla ciebie — a jeślibyś tam znalazł inną — czuj się zupełnie wolnym! — — To jest myśl ojca i moja.
— W takim razie — niech tu przepadnę i zginę. Tak jak wy chcecie — ja nie chcę.
Zerwał się i chodził po izbie wzburzony.
— Więc nie masz przyjaciela w tym gronie kolegów, towarzyszy, partnerów, rówieśników, z któremi żyjesz? — spytał Białozor.
— Żartuje wuj. Toć to takie same bankruty, próżniaki, kombinatorzy i nieroby — jak ja. Wuj drwi ze mnie! Nie mamy co więcej o tem mówić. A ty — zwrócił się do Idy — obelgę mi rzucasz w twarz. Niech i tak będzie. Nie kochasz mnie, nie wierzysz — masz za chłystka. Bardzo dobrze. Skończone! Bywajcie zdrowi.
— Co skończone? — rzekł Białozor.
Jelec zatrzymał się już w progu i opamiętał się. Właściwie to spokojne pytanie tknęło go.
— Nic nie jest skończone — ciągnął Białozor dalej. — Ani nasze pokrewieństwo rodowe, ani pokrewieństwo tutejszego wspólnego bytu i pracy od stuleci, ani uczucie wasze wzajemne, ani przyjaźń nasza. Jesteś narazie niezdolny do frontowej służby. Stargałeś nerwy — musisz nabrać sił i odporności na atak, który nas chce ze stanowiska usunąć. Dajże nam, którzy zachowaliśmy całe nerwy, sobą pokierować — — Czy uznajesz, że powinieneś interes zostawić w porządku, żeby twego nazwiska nie szarpała słusznie opinja?
— Uznaję — mruknął.
— Czy uznajesz, że byt twej ziemi powinien być oddany w dobre ręce, żebyś był o nią spokojny i nawet w razie trudnych tam i ciężkich początków miał oparcie i obronę od nędzy i rozpaczy?
— Uznaję.
— A zatem ci radzę, żebyś poprosił wuja Michała o przyjęcie plenipotencji.
— Wuj Michał nie zechce. Nie śmiem. Toć tam bieda i Nieumierszyccy! Doprawdy nie śmiem.
— Stryj się zgodzi! — rzekła Ida.
— Ty poprosisz za mnie! — spojrzał na nią ze skruchą i nieśmiałością.
— Poproszę z tobą, jutro.
— Zatem na dziś dosyć. Masz tu posłanie i nam czas spocząć przed robotą — powstał Białozor i spojrzał w okno, gdzie już bielało niebo.
Ida i Jelec pochylili się do jego ręki — i żadne nie wyrzekło słowa. Sprawa była załatwiona. Białozor klęknął do pacierza, Jelec, zaniedbujący ten obrządek, prędko zakopał się w posłanie z siana i udawał, że śpi, choć oka nie zmrużył i przed wszystkimi był już na gumnie, szukając Idy.
— Chodźmy do wuja Michała.
Zaśmiała się, spiesząc do obór.
— Źle masz w głowie. Któż z nas zmarnuje chwilę roboczą — w pierwszy dzień zwózki —
— Cóż ja będę robił cały dzień?
— Możesz ładować snopy na polu, lub w stodole. Ot, Semko już kucami wyjeżdża. Jedź z nim. Ojciec i Gabryk są już na łanie.
— A ty?
— Moja robota cały rok jednaka, z małemi zmianami. Przyniosę wam śniadanie za godzinę.
Roześmiał się i skoczył na przejeżdżający pusty furgon.
— A żywo, bo my już czekamy! — krzyczały za nim „dwa Michały“, stojąc w otwartych wrotach stodoły i prezentując bardzo foremnie błyszczące stalowe widły.
I porwał go szał letniego znoju, pośpiechu, zdrowej gimnastyki — chęci przodowania, zabezpieczenia tego chleba, pochwalenia się swą siłą i zręcznością. Odsunął Semka, zajeżdżał zgrabnie od mendla do mendla, napędzał podające snopy dziewczyny, ładował kopiaste wozy — zajeżdżał kłusem do stodoły — ciskał ciężkie więzie w zapola — na nastawione sprawnie widły „Michałów“ i parobków.
Na pusty jego furgon przysiadła Ida z koszykiem śniadania dla ojca i Gabryka, którzy narówni z czeladzią ładowali snopy w polu, i pił z rozkoszą chłodne mleko z kubka przez nią nalanego, i jadł ze smakiem świeży razowiec przez nią krajany, i śmiał się do niej oczami, sercem, całą duszą.
— Thais — będziemy tak robili w naszej Łuczy.
— Będziemy! — odpowiedziała z uśmiechem.
Nakarmiła ich wszystkich na polu, a wracając już pieszo, miedzami, zabrała jego surdut rzucony niedbale, bo się zgrzał okrutnie, a ten mały dowód troskliwości napełnił go taką radością, jakby wyznanie najczulsze.
Przed obiadem umyli się wszyscy przy studni i zasiedli do posiłku krótkiego z humorem, śmiechem i wilczym apetytem.
I znowu kipiała robota, znojna, ciężka ale jakże ochocza i kipiała do późnego wieczora, bo nazajutrz była niedziela i chmurzyło się na zachodzie.
„Michały“ namówili go do kąpieli i dopiero zupełnie wieczorem wrócili orzeźwieni, śpiewając. Po wieczerzy dzieci, bardzo senne, ulotniły się — a pana Michała wywołała Ida.
— Rozstrzyga się mój los! — rzekł Jelec do Białozora.
— Zwieźliśmy dwieście kop. Byle się nie zasłociło. Jutro trzeba na mszę, Bogu podziękować. Zboże pełne i ciężkie. Owsy już bieleją! — mruczał wpółsennie Białozor.
Za drzwiami rozległ się głos pana Michała gderliwy i ziewający. Wszedł i odrazu napadł na Jelca.
— Co ci tak pilno, że ludziom tchnąć i spać nie dajesz. Zamęczył nas obu z chłopcem — szampjon snopowy! A teraz na gawędkę wyciąga o wekslach i zaległych podatkach — —
— Wuju, proszę wybaczyć. Myśmy z Idą chcieli prosić o przyjęcie plenipotencji na Łuczę, bo ja muszę — —
— Co masz prosić. Głowa rodu wydała na mnie wyrok. U nas, Białozorów, taka wola nie podlega protestom. Capo locuta, causa finita est. Kości mnie bolą i chcę spać. I wszyscy też! Dobranoc!
— Tylko — trzymać do chrztu przyszłych członków plemienia Nieumierszyckich — nie będę.
Białozor już klęczał do pacierza, Ida się wcale nie pokazała. Jelec legł na posłaniu i zasnął kamiennym snem znoju i spokoju o przyszłość.
Gdy się nazajutrz obudził, był wielki dzień i aż dzwoniąca w uszach cisza. Zawstydzony ospalstwem, ubrał się prędko. W jadalni znalazł dzbanek mleka i chleb — zresztą żywego ducha. Zajrzał do stancji wuja i chłopców — pustka, poszedł do kuchni i znalazł Łuczychę przy garnkach. Baba pochodziła z Łuczy i znała go od dziecka.
— Niema nikogo, paniczu. Poszli do kościoła.
— Wszyscy!
— Ino stary pan — nie zduża i pacierze baje przy pszczołach.
— Pojechali wszyscy?
— Poszli — zaraz po doju. W niedzielę u nas koni brać nie wolno — na paszy są!
Poszedł do pasieki. Dziad Kajetan zapatrzony na krętaninę pszczół, siedział na kamieniu i nizał paciorki różańca.
— Dzień dobry, dziadziu. Jedźmy i my do kościoła. Zaraz maszynę przygotuję. Zaspałem szpetnie.
— A dobrze, dobrze! — ucieszył się stary. — Ja bo, widzisz, już dawno nie byłem. Zdeptane nogi. Bieda! Zaraz, kitel zmienię i jestem!
Po chwili już sunęli dobrym pędem i stary gawędził:
— Jakem się tu dobił — jak do portu, rozbitek. Zastałem trzy pnie w kłodach — a teraz całe miasto pszczół. Od trzech lat już dają po kilkaset złotych dochodu, i ja stary nie czuję się ciężarem. Zresztą ten ród — to jak pszczoły. Miód noszą i gniazda bronią. Nie mają innej złości. Łaska ich słodka!
— Oj słodka! — powtórzył Jelec, czując w sercu drżenie, jakby śpiewu.
W kościele było pełno. Przecisnął się aż do gromadki Białozorów i stanął obok Idy.
Gabryk z Michasiem służyli do mszy.
Gdy przy Suplikacjach kościół cały się rozśpiewał, Jelec też głos dołączył, a wychodząc, rzekł zcicha do Idy:
— Wiesz, zrobiłem odkrycie, że w kościele można się nie nudzić i nie gapić tylko. Anim się obejrzał, że to summa.
Uśmiechnęła się:
— Mam nadzieję, że jeszcze wiele innych rzeczy odkryjesz.
— Myślisz? A może — zdecydował zgodnie.
Zwyczajnym rzeczy porządkiem, w tym wodnym kraju, wśród żniw, przyszedł okres deszczowy, przeplatany różnemi chłopskiemi świętami i zahamował robotę.
W Nietroni, przy zaciekłości Białozorów, ratowano się własnemi siłami, przed nieróbstwem i zabobonami Poleszuków. W różne „przyświęta“ o cudacznych nazwach „Palikopy“, „Makawaja“ itp. — byle była pogoda, chwytano z pola, co się dało. Mężczyźni zwozili, kobiety: Ida, ciotka Terka ładowały w stodole. Dziad Kajetan miał miodobranie.
W ten sposób uratowano żyto, ale na owsy zżęte przyszła ulewna trzydniówka i zmusiła ich do spoczynku.
Wtedy to zjawił się niespodziewanie szofer Sawicki. Znalazł „dwóch Michałów“ przy reperacji chomontów, przywitał się z widoczną życzliwością i zaczął im pomagać. Okazało się, że w wojnie i tego się nauczył.
— Nie zawsze można było ukraść i zagrabić, czasem trzeba było samemu narządzić — rzekł.
Przyszedł — i został. Poszedł na nocleg do szopy z sianem — i nazajutrz przy śniadaniu zaczął swą sprawę do Białozora.
— Bo pan mnie obraził wtedy na odchodnem — ale ja się uparłem — i jednak panu tę starą młocarnię wyrychtuję. Mam już swoje narzędzia i oto list i świadectwo z Łuczy. Skończyłem tam robotę, zarobiłem — nie drogo od pana wezmę. Da mi pan sto złotych, jak maszyna ruszy. Tyle żyta. Gdzie to tą ręczną omłócić. Czysta strata i robocizny i czasu. — — Niech mi pan da zarobić.
— A to bestja sprytna! Jak to potrafił wykręcić! — pomyślał pan Michał.
— Ano — niech pan kleci! — stęknął Białozor. — Ale kuźni nie mam, ani węgli, ani pomocnika!
— To już moja rzecz. Niech pan o tem nie myśli.
— A cóż się w Łuczy dzieje?
— Tam też dobrzy ludzie. Pan Jelec, i Kulesze i stary Suhak, kowal. Owszem, dobrze mi i tam było. Ale samochodów już niema.
— Co. Sprzedał?
— Wszystkie trzy. Ostatni odstawiłem wczoraj do hrabskiej administracji.
Białozor i Ida zamienili spojrzenia i uśmiech.
Korzystając ze słoty, Sawicki dostał do pomocy fornali, wyciągnięto na światło graty — i zabrał się zaraz do roboty.
— Będzie chodziła jak zegarek! — oświadczył po oględzinach.
W kącie stodoły urządził sobie warsztat, znalazły się narzędzia, jakieś chłopaki ze wsi do pomocy — o nic nie prosił, ani pytał, coś zdobywał w starem żelastwie, po coś chodził do miasteczka, miał jakieś konszachty z chłopami i był w doskonałym humorze. Po jakimś czasie zjawił się stary Suhak z Łuczy, niby w odwiedziny do córki Ohryzkowej i został na dni parę. Niewiadomo skąd wycyganili jakąś starą, polową kuźnię, zabytek wojenny, zdobyli do niej węgla i majstrowali we dwóch. Zawsze też można było tam zastać jakichś chłopów, gapiących się ciekawie i w potrzebie spełniających proste i ciężkie roboty, przesuwania lub ustawiania żelaznych części. Nikt się temu bardzo nie dziwił, znając amatorstwo Poleszuka do każdej maszynerji i próżniaczenia, o ile się da, tylko gotowość do ciężkiej pomocy była zagadkowa.
Szofer komenderował nimi, jak najemnikami, i posłuch miał bajeczny.
Ustawiono kierat, dopasowano młocarnię. Do wykończenia został Sawicki sam — piłował, pasował, stukał, kuł, przymierzał, próbował. Na warsztacie było mnóstwo sztuk małych i delikatnych, których strzegł — nie pozwalając nikomu nic ruszać — nawet oglądać. Wieczorami chodził na wieś, gdzie widocznie miał już stosunki.
— Chłopy pana słuchają jakby znachora! — rzekł mu kiedyś pan Michał.
— Na każdego głupca jest sposób! — odparł ze śmiechem. — Robię już dziesiąte sidło na kuny.
— Jakto? I skuteczne?
— Albo ja wiem. Teraz latem nie zastawią, bo skórki złe — a zimą już mnie tu nie będzie. Jak się trochę zato pofatygują — to im nic nie zaszkodzi. A co innego sidło — jak loterja? A loterję i państwo urządza. A państwo przecie to dla nas wzór! Czy nie?
Ruszył ramionami pan Michał.
— A strzelb im pan nie robi?
— Mógłbym — wszystko zrobię — od tartaka do zapalniczki. Ale chłop bardziej na żelaza i sidła chciwy, niż na broń — bo do strzelby trzeba chociażby proch dokupić, a grosza nie lubi wydawać, choćby go ukradł. Zresztą w tym kraju, chłopom robić strzelby nie dobra robota. Niewiadomo na kogo użyć mogą, jeśli się tu porządek nie zmieni. A broni i tak u nich nie brak — ukryli z wojny. Tutaj, broń Boże, ruchawki — pójdą na pierwszy ogień osadnicy, potem dwory.
— No — i urzędnicy!
— Byliby głupi czekać — oni pierwsi zwieją! Ich tu nic nie więzi. Wolne ptaki. Będzie siedział w biurze pod Kaliszem czy Poznaniem, czy w Rzeszowie. Urzędnik, panie, nie ma ojczyzny. Jemu wszystko jedno, gdzie jest i co robi! — — Mnie się zdaje, że urzędnik — to nawet duszy mieć nie może. Bo czy może mieć duszę maszyna do pisania! — —
— O duszy, wogóle mało ludzi ma pojęcie, — odparł pan Michał, — i jakoś się bez tego obchodzą.
— Nawet łatwiej jak bez pieniędzy w kieszeni. Ale, czy to prawda, że pan Jelec wybiera się do Afryki?
— Murzyna myśli bielić, czy małpy łapać!
— Nie wiem: co się zdarzy. Mówił mi, że w listopadzie wyjeżdża.
— Pewnie dla tego, że nie ma futra na zimę.
— Jabym z nim pojechał. Tutaj mi ciasno i nudno.
Pan Michał popatrzył nań uważnie. Pochylony nad imadłem, polerował jakiś mały tryb. Sucha jego, zorana brózdami ciężkiej doli twarz miała wyraz twardej woli i zuchwalstwa.
— Jedź pan! — wyrwało się mimowoli jakby odkrycie. Dobry był to kompan, dla lekkomyślnika, fantasty i...
Nie dokończył myśli — bo ją wyraził krócej i dosadniej szofer:
— Pan Jelec zdrów, młody, sprytny, obrotny, i wesół — tylko — za honorowy. Z tem między ludźmi się nie przepchasz. Teraz nie pańskie a chamskie panowanie.
— A pan się za chama uznaje?
— Rozumie się.
— To dlaczego pan tu wrócił i za półdarmo pracuje nad temi gratami?
Sawicki chwilę się zawahał, namyślał:
— Pan myśli, że przez honorność chcę się przysłużyć za dogląd i gościnę. Bzdury. Ja, panie, patrzeć nie mogę na popsutą maszynę, żeby jej do ładu nie doprowadzić. Takie mam amatorstwo do majsterki — i tyle.
Zaśmiał się pan Michał, wyjrzał na deszcz i rzekł przerywając temat.
— Michaś nie śmie prosić, ale radby przy panu też skorzystać! Póki słota, niechby się przyglądał i choć narzędzie podawał. Ja pójdę do Konotopu Protasewiczów.
— Kawał drogi. Ja już i tam byłem z maszyną.
— Co? kupili od Jelca?
— Tatrę. Chcieli mnie zgodzić, ale mi się tam nie spodobało. A chłopaka swego niech pan przyśle. To dobre dziecko!
— A cóż się panu nie podobało u Protasewiczów? Bogaty dwór i wesoły!
— Za wiele naczalstwa tam bywa, a ja za długo sołdatem byłem. Zmierziło mi się. Ale na robotę tam się zgłoszę, jak tu skończę. Panicze Tatrę rozbiją prędko, ganiając z tą jakąś piękną panią, co zjechała na wakacje. Do listopada tu się niedaleko kręcić będę, a jak pan Jelec się nie rozmyśli — to zbiorę na drogę do Afryki i przyczepię się do niego. Języki zna — to grunt.
— Żebyście tam nie zaczęli tęsknić za powrotem tutaj.
— Ja, nie! Dogodzili mi tu dosyta!
Zaczął z pasją manipulować pilnikiem. Nachodził nań paroksyzm wściekłości i nienawiści.
Pan Michał ubrał się w grubą, samodziałową kurtę, długie buty, skórzaną czapkę — na plecy zarzucił starą derkę i ruszył pieszo do Konotopu, nie dbając o deszcz.
Gdy tak szedł — prostując sobie drogę polami i znanemi sobie przesmykami wśród błot, przypominał sobie swą męczeńską wędrówkę przez pół Sybiru i całą Rosję bolszewicką i duszę miał pełną wdzięczności do Boga, że go skrzepił, zratował setki razy i doprowadził do gniazda.
A Bóg, jak zwykł, mądrze pokierował, bo teraz pan Michał wszystko znajdował dobrem i niedostatek w tem gnieździe, i twardy trud fizyczny, i brak wygód i kulturalnych potrzeb, i towarzystwa, wszystko było niczem, w porównaniu tamtej męki — i tamtej tęsknoty.
Nie znalazł tego ideału ojczyzny, którą w duszy miał — ale znalazł swoje Polesie. Piaski i bagna, lasy i wody, smętek nieba i ziemi — ciszę i pustkę bezkreśnych obszarów. W ludziach, zwierzu i roślinie żyły tu jeszcze resztki wolności pierwotnej — był tu jeszcze jaki taki schron wolnej woli i swobody. Idąc lekko i prędko, krokiem myśliwca i włóczęgi, pan Michał to powtarzał w myśli jakieś słowa modlitwy, to pogwizdywał stare melodje młodzieńczych piosenek i był zupełnie szczęśliwy ze swej doli. Szedł przecie na wielki bal!
Co lata zjeżdżał ze Lwowa profesor Szczytt, brat Protasewiczowej, na wakacyjne wywczasy. Przyrodnik był, ornitolog specjalnie, i pasowali do siebie, jakby mieli bliźniacze dusze. Należał do nich cały boży świat — a oni do niego. O szósty dzień stworzenia troszczyli się najmniej i nie mówili wcale.
Pan Michał przez rok cały studjował faunę i florę Polesia, zimą porządkował swe notatki i przedstawiał rezultat profesorowi. Profesor przywoził mu książki i broszury, wyniki nowych badań i odkryć.
Konotop Protasewiczów leżał opodal od gościńca i dzięki temu nie został przez cofających się Rosjan spalony. Podczas okupacji niemieckiej stały tam sztaby i obchodziły się dość względnie z rodziną właścicieli — przejściowy okres anarchji przed przyjściem wojsk polskich spędzali w Warszawie i w rezultacie najmniej ucierpieli materjalnie i mieli się finansowo najlepiej z całej okolicy.
Protasewicz był oportunistą i potrafił się dostosować do wszelkich rządów. Nie miał zatargów z władzami rosyjskiemi, za okupacji niemieckiej był wójtem — obecnie zasiadał w różnych powiatowych, gminnych i wojewódzkich komitetach, znał wszystkie urzędy, w domu gościł i sprawiał polowania dygnitarzom; zresztą życie spędzał w ciągłych jazdach i sprawach publicznych. W domu było rojnie i wesoło — bawiła się pani, dwie córki, dwóch synów, nie przebierali towarzystwa, i przy częstej zmianie urzędników mieli coraz nową rozmaitość.
Na pół drogi z Nietroni deszcz ustał i pan Michał rozejrzał się z pagórka szerzej na okolicę, bo i wiatr począł tuman rozpędzać.
Po obu stronach drogi ukazały się rozrzucone dość bezładnie budynki osad folwarku, który Protasewicz oddał na wojskowe osadnictwo. Były bardzo rozmaite: porządne domki, i ziemlanki, budy z chróstu i obórki drewniane — zaczątki sadów i płotów, i stosy budulcu.
Opodal — wieś wyciągała swe długie linje skupionych chat z drogą pośrodku.
— Mrowie idzie na mrowie! — pomyślał pan Michał. — Ciekawość, kto przetrzyma. Myśmy tak przed wiekami zaczynali. Wschód i zachód! Niech pokażą swą siłę. Ciężki trud przed nimi, byle wytrwali!
Przy drodze młody mężczyzna spuszczał wodę z warzywnika. Kopał zajadle rowek w ciemnem błocie.
— Pomagaj Boże! — pozdrowił pan Michał.
Osadnik coś odburknął niewyraźnie.
— Z Kieleckiego na Polesiu to wydaje się za wiele wody i błota!
— A pan skąd wie, że ja z Kieleckiego? — Przestał kopać i spojrzał na niego osadnik.
— Takem zgadł z twarzy i z niecierpliwości.
— A pan co? Za posadą wędruje?
— Nie. Ja już tu mam posadę od wieków. Mnie swoje to błoto i woda, ale nowoprzybyłemu, na początku, bywa niemiło! Już pana dzieci się oswoją i przywykną, a wnuki tak będą kochać, jak my kochamy.
— To pan kto?
— Polak tutejszy — starodawny.
— Obszarnik. A skąd?
— Z Nietroni. Też osadnik niegdyś!
— Hale! Trochę większe były działki wtedy.
— Królewska była ręka, a ziemi pustej nie brakło.
— Królewskie łapy lizali, a ziemię chłopem orali.
— Jakby pan przy tem był, tak sąd trafny. A teraz na małe działki trza małe ręce ściskać, i przed małemi suwerenami się kłaniać, i samemu orać. Skapcaniał świat.
— A obszarników licho wzięło.
— Poco pan swemu stanowi urąga. Obszarników przecie zastąpili osadnicy. Przecie wam za służbę tu ziemię dali, byście tu Polskę utrzymali. Szczęść wam, Boże, w tej pracy — i daj tyle wieków trwania, ile tej szlachcie tutejszej.
— A pan jak się nazywa?
— Białozor, Michał. A pan?
— Zawiślak Szczepan.
Pan Michał sekundę pomyślał — coś sobie przypomniał.
— Miał pan w wojsku kolegę Sawickiego Stefana?
— Miałem. Morowy chłop był. Raześmy umkli Mochom. A pan go zna?
— Znam.
— Gdzie jest?
— W Nietroni właśnie czasowo.
— A daleko to? Dwór?
— Dwór. Od Zachosta w bok — kilka kilometrów.
— A to go czart zaniósł w to Polesie zatracone. Dostał osadę?
— Nie. Toćby do dworu nie zajrzał, — zaśmiał się pan Michał, zabierając się w dalszą drogę. Osadnik popatrzył za nim, ramionami ruszył.
— Pan, psia mać. Kpiny stroi — mruknął i splunął za nim.
Tymczasem dwór Protasewiczów rozłożył się szeroko za wsią — zabudowany dostatnio, osadzony, ogrodzony — przed oczami wędrowca uradowanemi, że nie patrzą na pustkę i ruinę.
Wkroczył pan Michał w kasztanową wysadę i przed pięknym domem ujrzał na trawniku w wygodnym trzcinowym fotelu — zaczytanego profesora Szczytta we własnej osobie. Psy podniosły alarm na obcego — więc profesor oczy od książki oderwał.
— Aquila albicilla! — zawołał radośnie.
— Do usług! — odparł pan Michał.
Uścisnęli szybko prawice.
— Wyglądam ciebie i wyglądam. Chciałem już sam do was jechać. Cóż słychać ciekawego?
— Znalazłem cmentarzysko wojenne. Pięć sypanych kurhanów. Możemy rozkopać. I wycyganiłem od chłopa cały worek starych ksiąg i papierów, zrabowanych z jakiejś starej, unickiej cerkwi.
— Przyniosłeś?
— Parę w zanadrzu. Boję się, że przemokły.
— Prawda. Zmokłeś. Chodź do mnie. Każę zapalić na kominie. Jeszcze zawsze wędrujesz piechotą?
— Mam nadzieję, że na rok przyszły — już postąpię do kawalerji.
— Dźwigacie się na przykład wszystkim.
— No, chyba nie twoim. U tych biedy nie czuć.
— No, pewnie, pewnie! Ale zawiele i tu tych weksli, terminów i jazd za interesami. Ja ich mało co widuję — a chłopcy zupełnie sfiksowani na samochodowych wyścigach. Dziś nikogo niema — wszyscy u Horniczów na jakichś sportach.
Rozsiedli się w pokoju profesora, i pan Michał u ognia na kominie suszył swą odzież, patrząc z uśmiechem na uczonego, który wnurzył się w odczytywanie kirylicy starego dokumentu.
— To akt erekcji cerkwi w Łuczy — fundacji Symeona Jelca — oznajmił — roku pańskiego 1473. Ciekawe, ciekawe. Warte wagi złota.
Pan Michał począł szperać na stole, znalazł dla siebie jakieś ornitologiczne dzieło i przez parę godzin nie zamienili ze sobą ani słowa.
Rozkosz ich spłoszył sygnał samochodu i rejwach w domu. Dwie maszyny wyrzuciły ze siebie rozbawione, śmiejące, rozgadane towarzystwo.
I po chwili weszła Protasewiczowa.
— Ach, witam miłego, a rzadkiego gościa — wołała bardzo serdecznie. — Ręczę, że Alojzy ani pomyślał, że pan pewnie bez obiadu.
— A nie! — przyznał najspokojniej profesor. — Ale przecie mógł powiedzieć, że jest głodny. Głodnyś, Michale?
— Coprawda i ja o tem nie pomyślałem. Niech się pani Iza nie martwi.
— Każę przyspieszyć kolację. Cóż u was słychać? Jak zdrowie? Jak interesy? Może Ida zamąż idzie?
— Coprawda, u nas najbardziej słychać gawrony, a Ida wśród swych rozlicznych zajęć dotąd nie znalazła czasu na zamążpójście. Interesy zaś pewnie jak u wszystkich. Oziminy zwiezione, — owies moknie.
— U nas jeszcze i żyto moknie, a u Horniczów owsa żąć nie zaczęli, a stogi siana stoją do pół w wodzie. Tak Stubło wylało.
— Co to znaczy dla Hornicza.
— No, pewnie. Podobno sprzedał znowu lasu za 20.000 dolarów. Ale, wie pan, podobno panna sama się oświadczyła Jelcowi.
— Będzie weselisko! I będą używali rajdów samochodowych. Oboje to lubią.
— Ale go dziś tam nie było. Wszyscy byli bardzo zdziwieni. Ktoś mówił, że został wezwany przez wojewodę — w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Nie słyszał pan?
— Oddawna u nas nie był.
— Dziwne o nim chodzą wieści. Podobno wybiera się z Wiesztorpem do Afryki — polować na lwy.
— Tyle lat strzelał bąki, więc się wprawił w strzelaniu — odparł pan Michał spokojnie.
— Widzę, że jest w niełasce u was — zaśmiała się Protasewiczowa wychodząc.
Po chwili zajechał przed dom powóz, z którego wysiadł gospodarz domu i gdy wezwano na kolację zebrało się w jadalni całe towarzystwo. Panu Michałowi wyznaczono miejsce przy kuzynce, która była ostatniem słowem mody, urody i sztuki, i która patrzała na niego jak na jakiś okaz prymitywu Polesia.
Zaczęła się ożywiona rozmowa.
Protasewicz wracał z jakichś posiedzeń wojewódzkich — pełen swej powagi i wielkości stanowiska.
— Powiem ci dobrą nowinę — zwrócił się do pana Michała. — Wyrobiłem posadę dla Nieumierszyckiego — w wydziale statystycznym. Będzie miał 400 zł, na początek.
— Nie słyszał ojciec coś nowego o kredycie inwestycyjnym? — spytał starszy syn, Jan, który gospodarzył niby na osobnym folwarku, posagowym matki.
— Przyznano 30 tysięcy.
A młodszy, Józef, roześmiał się.
— Pilno ci? Spiesz się, bo rozdrapią.
— Tam Stublicki, mój żyrant, pilnuje.
— A wie pan, panie Białozor, że będziecie mieli wesele w sąsiedztwie! — zaśmiała się starsza panna, Fela, równie nowoczesna jak kuzynka.
— Nie wiem! — odparł pan Michał.
— Wychodzi zamąż pani Bohuszowa z Moroczny.
— Co ty prawisz, Fela! — zdziwiła się matka.
— Słyszałam u Horniczów, napewno.
— Za kogo?
— Za pana Wyporka.
— Co? Kto to?
— Sekwestrator. Co tydzień u niej bywa.
Śmiech gruchnął wkoło stołu. Nie śmiał się tylko pan Michał — a profesor się odezwał:
— Kto mniema, żeby stał — niech patrzy, aby nie upadł. Kredyt jak woda — można pić, ale można i utopić się.
— A jeśli jest się rybą — to go czapla połknie — dodał pan Michał.
— Jakto? Czapla? Co ten ptak ma do kredytu? — spytała kuzynka ze śmiechem.
— Kredyt jest pułapką dla łakomych. Taka czapla staje w płytkich ruczajach cierpliwa, mądra i nie lubiąca fatygi. Stoi — drzemie i czeka na łakomych. Co jakiś czas wstrząsa się jakby dreszczem i wtedy z piór jej sypie się biały pył. Są to drobniutkie blaszki tłuszczu; padają w wodę i płyną z prądem. Ryby żerują pod prąd, a bardzo są na te blaszki łakome. Biorą, cieszą się chwilową sytością — i kończą w gardle bankiera.
— Jak pan to podpatrzył! — zdziwiła się kuzynka.
— Ano — nie mamy teatru, kina, filharmonji, dancingu, gazet, karnawału, towarzystwa więc się gapi, słucha, bawi, uczy — otoczeniem — za darmo. Można w tej szkole wiele skorzystać.
— I tytuł zdobyć raroga — zaśmiał się Protasewicz.
Kuzynka spojrzała przerażona, jak gość przyjmie to urągliwe przezwisko, ale pan Michał wyglądał zupełnie zadowolony.
— Pani nie rozumie. Raróg to stara łowiecka nazwa pewnych ptaków z rodziny orłów i sokołów. Były i są bardzo rzadkie i zwano je rara avis po łacinie. Zrobiło się z tego „raróg“ — nawet niekiedy „dziwok“. Nasze nazwisko jest Białozor — naukowo: orzeł bielik. Więc słusznie należy się nam przezwisko raroga.
Skłonił się w stronę Protasewicza, a że właśnie wstawano od stołu, pożegnał się z gospodynią i całem towarzystwem, gdyż miał o świcie wracać!
— Na piechotę — zaśmiał się Józef — my jutro robimy wycieczkę do Białowieży — dostawimy pana do Nietroni w pół godziny. To po drodze.
— Dziękuję — ale mam pasję do sportu pieszego — i tylko złej organizacji i własnej głupocie winienem, że nie zdobyłem szampjonatu — w czasie wędrówki Tomsk — Nietroń. Dobranoc państwu i przyjemnej wycieczki.
Gdy odeszli z profesorem, resztę wieczoru zabawiali się tamci żartami i opowieściami o cudactwach i warjacjach Białozorów, aż wreszcie Protasewicz zakończył:
— Jak zapamiętam, wiecznie Białozory odludki i po swojemu się rządzą. Teraz zdziczeli do szczętu. Nie poczuwają się do żadnych sąsiedzkich, ani obywatelskich obowiązków, i źle są wogóle widziani. Stary ród — degeneraty!
Profesor z panem Michałem rozprawiali do późnej nocy — umówili się o dzień wycieczki do owego cmentarzyska, nacieszyli się sobą wzajemnie — i ledwie świt pan Michał ruszył zpowrotem, pozostawiając pałacowych mieszkańców w głębokim śnie.
Rozpogodziło się niebo, słońce wytoczyło się promienne, pociągał rzeźwy wiatr, pan Michał pogwizdywał z uciechy, i spieszył myśląc, że tam w domu do roboty potrzebny. Cisza była skłonu lata, i oto wpadł mu do uszu dziwny odgłos — monotonny, równy, ni to huk, ni to szum — ni to muzyka. Stanął, rozejrzał się w kierunku, całą uwagę w słuchu skupił i nagle zrozumiał i rozpromienił się.
— To u nas. Maszyna idzie! Młócą!
I stał zasłuchany. Stanęły mu w pamięci długie zimy, gdy brat spędzał miesiące, dozorując żmudnej pracy najemnych cepów — gdy wieczorem zbierali ziarno i przenosili z toku do tymczasowego spichrza w pustym czworaku — jak potem zdobyli się na ręczną młocarnię, którą często sami kręcili, gdy nie było pieniędzy na najem.
Wiele takich zim i ile w tych zimach takich dni mroźnych, śnieżnych, wietrznych, w tym mozole pierwotnym — o chleb!
Ogarnęła go bezmierna radość, triumf — wdzięczność — poruszyły się usta, rozpromieniły oczy — w niebo zapatrzone — a potem ruszył żywo, coraz prędzej — na ten sygnał — na to wołanie coraz donośniejsze.
I oto był ze swemi — w wirze roboty.
Białozor osobiście podawał żyto w cepy, Michaś rozwiązywał mu snopy, Ida odrzucała słomę, Terka wysuwała ziarno, wuj Kajetan i Gabryk rzucali snopy z zapola, parobcy składali stertę słomy, Semko poganiał konie w kieracie, a wśród kręcących się wałów, trybów, przekładni, kręcił się osmolony Sawicki, z oliwiarką i kluczem od śrub. A wszystkim błyskały zęby w uśmiechu twarzy spoconych i zakurzonych.
Pan Michał porwał widły i już podawał słomę na stertę.
— A co? Idzie jak zegarek! — krzyknął mu Sawicki, słuchając głosu maszyny jak muzyki.
— Daj wam, Boże, co najlepsze za to! Skończona zimowa męka!
— Słyszy pan jak woła: daj, daj — daj — daj, nie stój, nie stój! A po obiedzie i wialnia ruszy, terkocząc: rada baba gościom, rada baba gościom!
I dosłyszawszy jakiś nieczysty ton — wybiegł do kieratu.
Od wsi nadbiegło kilku chłopców — zwykłe gapie, próżniaki. Szturgali się łokciami.
— Baczysz! Znowu maszynę mają! Czort Lacha nigdy nie weźmie!
Wreszcie zatrzymano zmęczone konie i zgłodniali, zmęczeni, rozpromienieni ludzie napełnili gwarem jadalnię. Białozor bez słowa uścisnął prawicę szofera, dzieci cisnęły się do niego, podając wodę, mydło, ręcznik a on trochę zmieszany chwilę — znalazł rychło swą swadę do Białozora.
— Ot widzi pan. Trza i chama czasami posłuchać, i włóczędze dać zarobić.
— Niech pan je, a bredni nie prawi! — ofuknęła go Ida.
— Cóż słychać w Konotopie, profesor zdrów? Żniwa skończyli? — spytał Białozor.
— Zdrów. Będzie tu w niedzielę i popłyniemy na Horby. Ale wie pan — poznałem po drodze pana kolegę z wojska. Szczepan Zawiślak.
— A ten tu co pokazuje?
— Ma osadę w Konotopie.
— Zawsze był ciężko głupi. Dał się nabrać, idjota!
— On właśnie nie tęgie ma o panu pojęcie, że pan pracuje po dworach — zamiast mieć własną ziemię.
— Obywatel na dziesięciu morgach — dureń. Pewnie u niego zarobek znajdę — narządzę maszynę — pułapkę na myszy. Widziałem ten pęd na te osady — a jakże pchało się i tratowało to bractwo, kto żył: blacharze, cyruliki, woźni, farbiarze i takie zupełne nieroby. Co to — powiadają — darmo dają ziemię, majątki — panować będziemy, jeść, pić, nic nie robić — jako szlachta hulać! Mnie, żeby mi pan tę całą Nietroń podarował — tobym nie wziął — a nie głupią osadę — co ją można nawozem od trzech kaczek wygnoić, a kozą zaorać. Durnie są i w pańszczyznę poszli, choć się to inaczej nazywa! Niema gorszego nabytku — jak za darmo!
Spojrzał w okno, na tupot konia.
— A co tu robi łysa kobyła pana Kuleszy z Łuczy? — zawołał.
Obejrzeli się wszyscy — na progu stanął Jelec.
— Dobre południe! — pozdrowił wesoło. — Tom trafił w punkcie, bom głodny. — Przywitał wszystkich i ulokował się obok Idy.
— Skądże cię bogi niosą? — zagadnął pan Michał. — Słyszałem, że cię czekano napróżno u Horniczów.
— Aha — był wuj w Konotopie! I panna mi się sama oświadczyła, i Bohuszowa idzie zamąż za Wyporka?
— I Nieumierszycki dostał posadę!
— A właśnie to ostatnie jest prawda! Wyobraźcie sobie — dostał! Będzie swym pesymizmem truł powietrze w województwie.
— A coś niecoś z kredytu inwestycyjnego połknąłeś?
— A poco? Kiedy się mam żenić z Horniczówną.
— To pan już do Afryki nie jedzie? — spytał Sawicki.
— Ale jedzie, jedzie! Z hrabią Wiesztorpem polować na lwy i hipopotamy!
— Wuj nafaszerowany wiadomościami z Konotopu. Ale czekam najważniejszej! Że jestem pod zarzutem pastwienia się nad dziećmi i mordu niewiniątek ukraińskich.
Nawet Białozor i Ida spojrzeli na niego.
— A tak. Była w sejmie interpelacja klubu ukraińskiego — gdzie z imienia i nazwiska jestem oskarżony. Byłem już wzywany w tej sprawie do województwa.
Było coś tak absurdalnego w zestawieniu wesołego, łagodnego Jelca z „mordem i pastwieniem“, że Ida wzruszyła ramionami, a Białozor wstał od stołu i sięgnął po czapkę.
— Chodźmy do roboty! — zawołał.
— Idę i ja — tylko głód zaspokoję. Michasiu, bracie, puść łysą na pastewnik.
Zostali z nim pan Michał i Sawicki.
— Opowiadaj!
— Ano! Stoi wyraźnie w interpelacji, że obszarnik z Polesia, Antoni Jelec, za jakąś niewinną swawolę małoletniego chłopaka do krwi bił, a potem w bestjalski sposób się znęcał — w rany sypiąc tłuczone szkło — wskutek czego...
— Faraon! — przerwał mu okrzyk Sawickiego i wybuch śmiechu. — Faraon Woszczenko, syn Klima Zajca. To za mnie pan pokutuje. Ot, tak się tworzy historja. Zaraz panu opowiem, a potem złożę policyjny raport — a jak to zamało — jadę do samego ministra. Było tak. Dałem jakiemuś chłopcu ze wsi trzy złote, żeby mi przyniósł wódki. Rozumie się — ukradł i przepadł. Aż oto wśród gapiów przy garażu — poznaję go. Gdzie wódka? — pytam. Zaczyna się zaklinać na ojca, matkę, na Boga i wszystkich świętych, że kupił, że niósł, ale się na grobli potknął i wódka się wylała! No, dobrze! — powiadam — to mi przynieś butelkę — bo cię do policji zaskarżę. Przynosi, bestja, brudną, starą butelkę od nafty. Więc go przegnałem precz i cisnąłem za nim tę butelkę, a żem wprawny w rzucaniu granatów, trafiłem gdziem celował — w pośladek. Musiało mu się coś przylepić, bo wrzasnął i zwiał. To jest cała prawda tej sejmowej chryi. Świadkiem był Suhak — kowal. Potwierdzi.
— Skądże to aż do sejmu doszło?
— Ja i to wyjaśnię. To pewno Kutas napisał.
— Co za Kutas znowu?
— Nauczyciel z Łuczy. Pan go nie zna? Taki ryżawy elegant. Wyzwoleniec. On pisuje do gazet ludowych i podania chłopom, i skargi do urzędów i na urzędy. Czynny bardzo człowiek stronnictwa i działacz kresowy! A dlaczego to napisał też rozumiem.
Zaśmiał się i obejrzał, czy są sami w jadalni.
— W Łuczy ludzie chorują na grypę. Wie pan?
— Na grypę! Aa — na Grypę! rozumiem! — odparł ze śmiechem Jelec. — I pan był w tej epidemji!
— I Kutas. Tylko, że grypa trzymała się mocno mnie, a zaniedbywała Kutasa. Są takie zarazy, co na nie ludzie radzi zapadają.
— Więc złość na grypę, złość na obszarnika, co trzyma szofera i jeździ samochodami — i gotowe podanie do klubu ukraińskiego, czy do lewicowej gazety. A dalej niech się tłumaczą — wyjaśniają, bronią — Kutas swoje zrobił.
— Tfu! — splunął pan Michał.
W tej chwili wpadła zdyszana Terka:
— Stryjku, Łazik przyszedł na obiad! Antosiu, Ida prosi, żebyś ją przy wialni zastąpił, bo musi wydawać kupcom ogórki. Ach co żyta! płynie jak woda! Jaki pan dobry, jaki mądry, jaki drogi.
— Żebyś wiedziała, że Ida nie prosi, ale każe, — zerwał się Jelec, i omal się nie potknął na borsuku, który coś mamląc po swojemu stoczył się do pana Michała.
A Terka porwała Sawickiego za rękę i pobiegli na gumno.
Pan Michał karmił swego wychowańca i dogadywał:
— Ty, Łaziku, ty wałęgo, ty beczko smalcu! Nie mogłeś to przyjść przywitać się, gdym wrócił!
Tłuściak ze łbem wnurzonym w misę jadła mamrotał.
— Terkocą! Skweres, hałas, kurz! Nie lubię! nie lubię! Smaczne, smaczne!
Wieczorem, gdy zsypano do spichrza potok srebrnego żyta, spożyto wieczerzę, opłacono najemnika, Białozor zawołał do siebie Jelca, brata, Idę i Sawickiego, i powtórzono mu sprawę sejmowej interpelacji.
— Cóż myślisz dalej z tem robić? — spytał Jelca.
— Proszę pana, ja zawiniłem — ja załatwię — wyrwał się szofer. — Pan Jelec coby nie zrobił, to przeciw niemu obrócą i jeszcze gorzej osmarują. Zaczepi Kutasa — napiszą, że się pastwi nad przedstawicielem nauczycielstwa polskiego i nad ubogim inteligentem. Będzie miał drugą interpelację od ludowego stronnictwa. Dajcie spokój. Ja dam radę.
— Ma pan rację! — przyznał Białozor.
— No to dobranoc państwu — i do widzenia. Pójdę za robotą — a potem się dowiem — co z tą Afryką ma być!
Gdy wyszedł, pan Michał rzekł:
— On chce z tobą jechać — i mojem zdaniem byłby to dla ciebie dobry kompan.
— Trwasz w zamiarze? — spytała Ida.
— Tak. Myślę, że po Nowym Roku będę gotów. Większość długów już spłaciłem. A po tej ostatniej sprawie do reszty nabrałem do naszych warunków i stosunków wstrętu. Żeby lada chłystek mógł łgać i wymyślać, co mu się podoba — bezkarnie i szargać mi nazwisko i honor! A toć w tym kraju nieszczęsnym ludzie jednej mowy i wiary nienawidzą się jak najgorsze wrogi! Z rozkoszą się niszczą, cieszą się nieszczęściem, obmawiają, krzywdzą, wyzyskują, podlą! Tu jest istne piekło!
— Tam — nie wielu znajdziesz lepszych — i takąż drapieżną walkę o byt! — rzekł Białozor.
— Ale to obcy będą, więc mi za nich nie będzie taki wstyd i taki żal i takie upokorzenie.
— I tam między mówiącymi po francusku — nie wielu znajdziesz patrjotów Francuzów — i między ochrzczonymi nie wielu chrześcijan! — dodał pan Michał.
— A tutaj nie sam jesteś. Porachuj druhów i dobrych i życzliwych, wiernych! — szepnęła Ida. Zamilkł, spuścił głowę — rękę jej objął i zapanowała cisza.
— Nie patrz na życie jak na kroplę wody przez mikroskop — patrz na tę kroplę przez słońce — będzie tęcza! — rzekł pan Michał.
— Wybrnąłeś z błota na drogę; zmęczonyś tem szamotaniem. Skrzepisz się, otrząśniesz — szlak zobaczysz, cel, kierunek — i coraz łatwiej pójdziesz. Przecie my z tobą! — zakończył Białozor, kładąc mu rękę na głowie.
Jelec rękę tę ujął — i pocałował.
A Ida wstała, by odejść, spojrzała na niego, objęła jego głowę dłońmi i pocałowała go w oczy i prędko wyszła, czując na ustach słoność łez.
Jelec zabrał z majątku jednego konia — i przepadł bez wieści, a na Łuczę tymczasem spadła powódź nieszczęść i awantur. Kuleszowie nie mogli sobie dać rady, a nie wiedzieli, gdzie go szukać po świecie, myśleli, że przychodzi na nich koniec świata. Więc, gdy wreszcie po dziesięciu dniach ukazała się w bramie łysa kobyła, wypadli i oni i Bućko i Suhak i obstąpili go, recytując wszelkie niefortunne wypadki. Najgłośniej wołała Kuleszyna, która go wypiastowała i pozwalając sobie najśmielej na wymówki.
— Miłosierdzia i litości pan nad nami i nad sobą nie ma. Tyle czasu za domem być — a tu Sodoma Gomora.
Jelec był rozpromieniony — jakby wedle rady pana Michała patrzał na życie przez tęczę, więc począł podśpiewywać:
Nie chodź, Marysiu, do dwora
Bo tam we dworze, pożal się Boże
Bo tam Sodoma, Gomora!
Kuleszyna ze zgrozy zamilkła; podniósł głos Kulesza.
— W poniedziałek był sekwestrator.
— Dobrze, że nie było kobyły — boby ją opisał.
— Ale opisał żyto w stodole, a we wtorek była jakaś komisja, żądając planów do reformy rolnej. Grozili, że drugi raz przybędą z policją.
— A we środę?
— We środę, czwartek i piątek przychodził sołtys z nakazami płatniczemi.
— No, w niedzielę nie było nic?
— W niedzielę pani zaczęła rodzić. Nająłem furę, aż do Zahosta po doktora.
— I są bliźnięta! Śliczne dwie dziewczynki, — ucieszyła się Kuleszyna.
— Na doktora pożyczyłem u Icka pięćdziesiąt złotych, na furmankę dziesięć, faktorowi za mamkę piętnaście.
— A w poniedziałek?
— W poniedziałek był wójt z nakazem od starosty kary 10 złotych, że nie zapłacone ubezpieczenie od wypadków. A we wtorek był inżynier od kanałów, że na nas wypada 5000 metrów kopać albo płacić.
— Dużo jeszcze tego będzie?
— Oj było! Straszna awantura na wsi w szkole, z naszą Grypą. Chłopi zbierają się przyjść do pana gromadą. I policja też.
Jelec zeskoczył z konia.
— Dajcie mi, nianiu, co zjeść. Djabelnie trzęsie ta łysa. Pani już wstała?
— Co też pan mówi! Pięć dni po połogu!
— Myślałem, że przy tej wprawie, którą ma, to już żadna fatyga. Pana niema?
— Niema. Podobno już w służbie państwowej się znachodzi! — dopowiedział Bućko. — A woły nasze pochorowały się na języki i dwór pod kwarantanną, bo to i Azor się wściekł, więc tablica wisi, że nie można nic wwozić — ani wywozić.
Jelec zjadł u Kuleszów jajecznicy i poszedł do siostry. Dom był w zwykłym bezładzie, pełen wrzasku starszych dzieci bez opieki i kilku kobiet, zajętych położnicą i niemowlętami.
— Ty nie masz litości nade mną! — popłakiwała Nieumierszycka. — Mogłam skonać tu bez żadnej opieki.
— Skądże miałem wiedzieć, że się właśnie rozsypiesz. Było Edmunda zatrzymać.
— On biedak pracuje na nas — ma obowiązki. Ale ty, jedyny, brat! Tak mnie zostawić.
— Czegóż ci trzeba? Jestem.
— Gdzieś był — tyle czasu?
— W województwie, w starostwie, w Związku ziemian, w Izbie skarbowej, w Banku, w Urzędzie ziemskim! — recytował jak pacierz, a w duchu się śmiał dodając myślą: w raju byłem — w moim zamkniętym sadzie kwitnącym, o którym nikt nie wie!
Przyniósł jej wina, resztki dawnych skarbów ojcowskiej piwnicy, zabawił trochę i znalazł się w swoim pokoju.
Stosy urzędowych papierów zapełniały biurko, popatrzał z nienawiścią i wstrętem, ale się przemógł i przegląd rozpoczął.
Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty — były to nakazy płatnicze: szarwark, gminny, wyrównawczy, sejmikowy, drogowy, od przedmiotów zbytku.
— Wściekł się wam ten! Niema samochodów, — zaśmiał się triumfująco.
Piąty był od inspektora pracy, w sprawie Jana Tuzika, który jakoby był pokrzywdzony w obrachunku służbowym.
Odłożył na stronę — dla porozumienia się z Kuleszą, gdyż żadnego Jana Tuzika nie znał, ani pamiętał.
Szósty był z inspektoratu skarbowego, podający w wątpliwość prawdę jego rachunków od podatku dochodowego. Brakło dochodu z domu mieszkalnego, z sadu, a norma dochodu z ziemi była o 15 tysięcy wyższa od jego rachunku. Przeto dochód wynosił o 17 tysięcy więcej.
Jelec patrzał apatycznie na papier. Co roku otrzymywał podobny. Zpoczątku ten zarzut fałszu i oszustwa odczuł jak policzek i energicznie o swój honor się upominał. Omal nie miał sprawy karnej o obrazę urzędnika! Teraz wiedział, że obrażać się nie wolno mu było — a pokornie się tłumaczyć i bronić. Wogóle miał z tym podatkiem coroczne nieporozumienia:
Gdy zjechali Nieumierszyccy i sprawił dla całej rodziny łóżka, kołyski itp. sprzęty, a koszt postawił w rozchodzie, dowiedziono mu, że cyfra ta należy do przychodu, gdyż majątek jego się powiększył o tę sumę. Gdy kupił wiosną kilkanaście sztuk bydła na wypas — jako rozchód — przestawiono to do dochodu — a gdy je sprzedał — zachowano w rubryce dochodu. Gdy po przyjeździe siedmiorga Nieumierszyckich na jego koszt i utrzymanie, nie zapłacił 20 procent kawalerskich — otrzymał ostry monit i nakaz dopłaty. Gdy był nieurodzaj siana, lub bydło niesprzedane z roku na rok — nieprzyjmowano jego cyfr — rachowano „wedle normy“. Gdy się na to zbuntował i w roku następnym zestawienia rachunków nie przesłał — godząc się na „normę“ ukarano go pieniężnie.
Ostatecznie płacił, pożyczając na weksle lub sprzedając, co mógł i miał, za pół darmo. Teraz z musu doszedł do zupełnej tępości i nierozumienia swego położenia.
Inspektorat skarbowy był to piętrowy gmach — w którym pracowało kilkudziesięciu urzędników. Pisali, rachowali, mieli ciężką, nudną pracę.
Musieli żyć, utrzymać żony i dzieci! Było im ciężko, narzekali na biedę. Zatracali w tem zajęciu wszelką inicjatywę, myśl twórczą, rozwój umysłu — stawali się maszyną. Coby było z ich życia, gdyby ich pozbawiono urzędu. I było takich setki tysięcy, — i przybywało więcej, więcej w miarę skomplikowania spraw i interesów.
Rachmistrze, kontrolerzy, inspektorowie, kierownicy, inżynierzy, nadzorcy, dyrektorowie, sekretarze, naczelnicy, rewidenci, komornicy. Gmina, sejmik, starostwo, województwo, policja, wszędzie gmachy, pełne piszących, rachujących i żyjących z poborów.
Trudno, komu sądzono płatnikiem być — ten skazany na płacenie i basta.
Odsunął Jelec papier — sięgnął po następny. Był to cyrkularz i szemat do sprawozdań Zakładu ubezpieczeń od wypadków. Z jaką drobiazgowością, skrupulatnością, troskliwością i dbałością o całość i zdrowie pracowników było to sporządzone, jak wnikało we wszelkie rolne prace i otaczało iście ojcowską opieką.
Ubezpieczonym był każdy i wszyscy — pomocnik w pasiece, członkowie rodziny, użyci do jakiejkolwiek pomocy w pracy, najemnik dzienny, pastuszek gęsi i trzody.
Zastanowić się trzeba było długo, aby wymyśleć, jaki wypadek mógł spotkać pomocnika w pasiece, i czy trzeba było meldować i wzywać ratunku, gdy go pszczoła ucięła? I co mogło spotkać babę wiejską przy kopaniu kartofli — w Łuczy naprzykład, gdzie dotąd jeszcze używano zakrzywionej gałęzi jako motyki.
Błogosławiona zdobycz socjalna, wzniosła teorja opieki nad pracownikiem.
Jelcowi po przeczytaniu tych wszystkich nakazów i rozkazów zdało się, że głowa jego rozrosła się do rozmiarów oberży — gdzie urządziły sobie schadzkę — najróżniejsze typy ludzkości i gadają, gadają, tłumaczą, radzą, buntują, drwią i tworzą chaos, w którym traci zupełnie rozum.
Po zaczadzonym filozofie, który mu wyjaśniał skomplikowany system finansowy zetatyzowanego, nowożytnego państwa — wpadł rozsierdzony krytyk ubezpieczeń od wypadków.
— To wynosi miljony z całej Rzeczypospolitej. Gdzie? naco to idzie? kto z tego korzysta? Płacę kilka lat — wypadku nie było żadnego! Dlaczego to nie jest imienne? Niechby to było dla ubezpieczonych! Komu płacę — kto z tego korzysta! Skąd taki majątek zrujnowany, ubogi może opłacić buchaltera, któryby prowadził tę drobiazgową rachunkowość — wymaganą pod rygorem kar i egzekucji.
— A poco się upierasz na swem stanowisku obszarnika! — zagadnął ironicznie wykrzywiony doradca. — Widzisz przecie, że ciebie tu nie chcą mieć, że cię wycisną, zniszczą, usuną. Nie wytrzymasz! Ustąp! Chmara czeka i czyha na tę twoją ziemię. Chmara chłopstwa i tych, co się potrafią przystosować do nowych ustrojów i warunków. Poco ci ta męka, nędza, borykanie i poniewierka! Ustąp! Urząd ziemski jest, reforma rolna uchwalona.
— Zapłacę ci coś niecoś — no i będziesz wolny.
— Dosyć twojego panowania! — zarechotał inny. — Kiedyś byłeś tu przysłany na osadnika, na rubieże, królewską wolą z rozkazem, byś pilnował i bronił. Byłeś herbowy — wielmożny — urzędnik, władyka, rycerz.
— Teraz niema króla, niema szlachty, ni herbów, ni dworzan, ni rycerzy. Naród sam sobą rządzi, sam panuje, sam prawa stanowi. Ziemia dla tego, kto ją orze, a nie dla burżuja-próżniaka. Niema dla ciebie miejsca, posady, ani racji bytu. Precz pójdziesz — boś próchno i stara, zetlała płachta grobowa.
W oberży zrobiła się cisza grozy. Jelec wyciągnął ręce na papierach i głowę na nich położył. Otaczała go posępna „szarość“, kłębowisko bez barwy, w którem tkwił jak owad w kokonie. Wszyscy mieli rację i oskarżyciele i sprawozdawcy i doradcy. Znoszenie tego stanu rzeczy, upieranie się w trwaniu, było absurdem, walką źdźbła z potokiem.
Wszyscy mieli rację.
I oto, w tej ciszy, usłyszał jakieś pogwizdywanie ciche i dalekie. Ktoś jeszcze szedł do oberży — ktoś niefrasobliwie wesoły. Pogwizdywanie było, jakby ten ktoś kosa przedrzeźniał o letnim zachodzie słońca. Jelec poznał — to gwizdał po swojemu wuj Michał Biołozor.
I oto mówić począł:
— Prawda — wszyscy mają rację. Ustąpić i odejść wszyscy muszą, co są próchnem — i zetlałą płachtą grobową. Wszyscy zdrajcy, odstępcy, bezduszni i bezmyślni i oszusty swego własnego sumienia. Co znaczy bezustanne narzekanie i krytyka, i obmowa i nienawiść! Lada chłystek sądzi i wydaje wyroki, potępia wszystko i każdego — od szczytu najwyższego do dołu przyziemnego. Sam czarny jak kominiarz — smaruje wszystkich na murzynów, sam bankrut — uczy i krytykuje finansistę, sam głupiec nie uznaje żadnego rozumu. Sam bez zasad honoru, czci i sumienia — plwa na każdy autorytet. — Próchno — zetlała płachta grobowa! To nie warunki i stosunki usuwają w grób i nicość, to własna nicość i śmierć duchowa. Pamiętasz, cośmy kiedyś czytali w Nietroni — coś ty nazwał: „Manifest jedynastu“ — taki apel do dworów polskich na Kresach. Tylko jedynastu uznało winę — dało świadectwo prawdzie. A ja ci powiadam, chłopcze, że bez winy własnej niema zguby, i bezkreśna jest moc ludzka i wytrwanie, gdy naprawdę w Boga wierzy i bliźniego kocha. Poza tem głupota wszystko i tuman złudy! No — i panowanie złych mocy! — A każdy zły nie tyle jest zły — co głupi, bo najgłupszą głupotą jest niepojęcie — że szczytem mądrości jest dobro — póki ludzie tego się nie nauczą — póty na ziemi będzie piekło!
I pan Michał zaczął znowu gwizdać, ale już nie przedrzeźniał kosa, lecz poświstywał starą, bardzo starą piosenkę.
Jelec się wyprostował, wstał, zgarnął papiery i ciężko na nich położył prawicę.
— Niedoczekanie wasze! Ustąpię chyba z Białozorami — ostatni.
A potem począł się uśmiechać, i zaśpiewał tekst do tego gwizdania:
„Włożę ja kontusz, włożę ja żupan,
Szablę przypaszę.
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej
Tam się ucieszę.“
I gotów był jechać znowu do Nietroni. Ale do okna zastukał Bućko:
— Ludzie ze wsi przyszli i proszą, żeby pan do nich wyszedł. Powiadają — że mają ważne dzieło.
Chłopi stali przed gankiem, odświętnie ubrani — sami najdostojniejsi, najbogatsi gospodarze i czekali w milczeniu.
Gdy wyszedł i pozdrowił ich — wystąpił na czoło Wasyl Sereda, najstarszy i najmowniejszy.
— Dobre zdrowie, pana! — odpowiedział na pozdrowienie. Rozmowa była w miejscowem narzeczu, które Jelec posiadał jak własne i znał każdego z nich z imienia, rodu, charakteru i życia.
Co wam trzeba, ludzie? — spytał.
— My do pana przyszli naprostować prawa, bo dowiedzieli się, jakie to „kiepstwo“ cudze ludzie nałgali na pana i na nas, że aż doszło do najwyższego naczalstwa. Dowiedzieli się i naprostowali! — My i nie wiedzieli i nie słyszeli tego dzieła i dopiero na dniach rozeznali. Jak wiek wiekiem, my z dziada pradziada z pańskim rodem żyjemy i żadnej krzywdy nie mieli. A to podobno mechanik chłopca Klimowego pokarał za jakieś głupstwo i z tego złożyli całą pisaninę. Jak jego i pokarał, to bajki — durny chłopiec z tego tylko rozumu nabierze — ale żeby na pana to złożyć to już całe kiepstwo. — Więc my doszli, skąd to poszło — i kto to nafałszował — i naprostowali. Przynieśliśmy papier, który ten, co zełgał, podpisał — i my swoje dodali — i tak i poszlemy do naczalstwa. Że się pan na nas nagniewał i chciał pokarać — to nas za serce wzięło — bo my nie winowaty, a chyba nam pan teraz odpuści — i tego nie zrobi, żeby Moroczańcom te wypasy w korzyść oddać, na których nasze bydło się pasie. Pan Kulesza mówi, że pan odrobku nie chce, ale gotówką opłatę. No — to i tak możemy się zgodzić, ale żeby Moroczańce z nas kpinę stroili — to nie może być! Toby nam był wstyd i krzywda — bo my nie winowate — jako w tym papierze stoi!
Jelec zrazu zaskoczony, zrozumiał. Wziął papier i odczytał.
— Ktoś wam to bardzo gładko napisał, — rzekł poważnie.
— Teraz już szkolniki umieją.
— A że to nauczyciel zgodził się podpisać taki cyrograf na siebie?
— Gromada wielki człowiek i nie da sobie w kaszę pluć, a jego rzecz dzieci uczyć — a nie leźć w szkodę całej wsi. — Teraz pan wie, kto łgał, a kto praw i będzie z nami stara zgoda i porządek.
— Ano dobrze. Niech będzie! Wyślecie papier — przyniesiecie mi odpis — a wtedy napiszemy kontrakt nowy na wypasy.
— Na gotówkę! — ozwał się Kulesza, który wyrósł jak z pod ziemi.
Chłopi zadowoleni pożegnali się i poszli.
— Był tu u was Sawicki? — spytał Jelec.
— U nas? Nie był. Ludzkie oko go nie widziało we dworze.
— Nie łżyj! Sameś mu poddał tych Moroczańców i tę gotówkę!
— Oj, panie! To dopiero początek sprawy. Nauczyciel gorzej się wkopał. Tylko co przyjechała policja do pana, na dochodzenie śledcze. Czekają na pana u mnie.
Wchodząc do mieszkania Kuleszów, Jelec ujrzał przedewszystkiem stróża polowego Sichnieja Łomakę — brata Grypy, który szeroko i dobitnie, coś opowiadał policjantowi i umilkł na widok chlebodawcy.
Policjantów było dwóch. Komendant posterunku przywitał Jelca i wyjaśnił, że na mocy oskarżenia musi zestawić protokół.
I zaczęły się urzędowe pytania: Imię, nazwisko, imię ojca i matki, wiek i miejsce urodzenia, na co z całą cierpliwością odpowiadał, nic zresztą nie rozumiejąc — kto, kogo — o co oskarżał — i jaką on wtem gra rolę.
Nareszcie:
— Czy mieszka u pana i zajmuje posadę pomocnicy domowej Agrypina, córka Radziwona, Łomaka — panna?
— Tak.
— Czy wiadomo panu, w jakich była stosunkach z panem Ignacym Kutasem, nauczycielem szkoły powszechnej we wsi Łucza?
— Nie wiadomo.
— Czy wiadomo panu zajście, które miało miejsce dnia siódmego sierpnia — w domu szkolnym?
— Dnia tego byłem nieobecny w domu.
— Pan zechce to zeznanie swoje podpisać.
Podpisał — i spytał:
— Właściwie co się stało?
— Wedle oskarżenia brata poszkodowanej została ona podstępnie zwabiona do mieszkania nauczyciela, znajdującego się w lokalu szkolnym, urzędowym, o godzinie 21.
W tej chwili w izbie ukazała się Grypa, szlochająca i zawodząca ofiara, i niepytana zaczęła opowiadać:
— Skrzywdzić mnie chciał biedną dziewczynę sierotę. Powiada — przyjdź, to ci przeczytam list — co ci brat przysłał z Hameryki. A cóż ja, głupia — uwierzyłam i poszłam. To mnie do stancji swojej zaprowadził, i stał na rozpustę namawiać, a potem i dusić i ciągać. Broniłam się, ale co ja przeciw jego siły mogę. Och, ja nieszczęsna sierota, aż tu ludzie naszli do sali — po sprawie do niego, więc zamknął mnie na klucz i kazał milczeć — grożąc, i poszedł do ludzi. To ja dopiero w krzyk, ratunku, a Sichniej był z ludźmi i po głosie mnie poznał i wyratował. Ludzi pełno było — zaświadczą. Moja dola dziewczyńska, sieroca. Trzy lata we dworze służę — i nikt mnie nie zagabał, ani napastował, a taki psi syn, przybłęda, na czci mnie hańbę zrobił.
Cała ta dramatyczna opowieść — była wyszlochana, wyjęczana, że aż Sichniej mitygował:
— Cyt’ że, cyt’! Sąd mu nie daruje — prawo jest. Rozpowiedz spokojnie — jak co było, żeby panowie spisać mogli.
Ale Jelec dłużej wytrzymać nie mógł. Zwolnił się — zostawił policję w ciężkiej pracy ułożenia soczystego protokółu i schronił się do sypialni Kuleszów, gdzie wybuchnął śmiechem, któremu na całe gardło wtórował Kulesza, Suhak i nawet stary Bućko.
— To i w gazetach lepiej nie zmyślą.
— To w teatrze można pokazywać, — dogadywali, a Suhak zakończył:
— Ale i nasz chłop, jak kosi na błocie albo łże — to mu nikt nie sprosta.
— A teraz przyznajcie się, jak to Sawicki urządził?
— Jak Boga kocham, nie wiem. We dworze nie był. Może na jarmarku w Zahoście z chłopami się zwąchał — bo podobno u Zahoskiego pana młyn narządzał. Sichniej na jarmarku był i w kuchni z Grypą coś rajcowali potem. Ale najlepsze dla nas te wypasy za gotówkę. Odrobki to męka z ich wyciskać i połowa przepada. Teraz się wystraszyli — to sami będą pilić, żeby kontrakt w gminie spisać — i zadatki złożą. Zobaczy pan ich jutro na targi.
— Uf! — stęknął Jelec, który znał system chłopski — obrachowany na zmęczenie Lacha gadaniną, prośbami, aż, znudzony i zniecierpliwiony, ustąpi.
Był uwięziony tą sprawą w domu, skazany na próbę nieludzkiej cierpliwości, ale przypomniał sekwestr żyta, nakazy płatnicze i to postanowienie wytrwania i został.
— Możebyśmy z panem pojechali jutro na tę Moraczańską granicę — zaproponował nieśmiało Kulesza. — Zobaczyłby pan te wypasy i ocenił.
— To może i mnie weźmiecie ze sobą, — ozwał się głos za oknem.
— Wuj Michał! — porwał się Jelec.
— On sam. A że policja od frontu — wchodzę oknem!
I znalazł się w izbie.
— Witajcie, stare znajomki! Byłem dziś u Ohryzki na grzybach — i przyjechaliśmy po sąsiedzku. A co u was policja tropi, czy nakazuje?
Tedy zaczęli mu opowiadać, a on zajął się specjalnie kwestją wypasów i zmówili się na wspólną jazdę na miejsce.
Kuleszyna zatroskała się o wieczerzę — ale pan Michał rzekł:
— Niech się pani Dorota nie turbuje. Ida już tam pewnie się zajęła.
— Ida! — skoczył Jelec.
— Ano, poszła do Julci. Była ze mną na grzybach i dowiedzieliśmy się o pomnożeniu rodu — więc powiedziała, że trzeba się dowiedzieć, czy czego nie trzeba.
Ale Jelca już nie było w stancji, zanim skończył mówić.
— Więc jutro do świta ruszamy. Mamy czółno Ohryzki, — pożegnał ich pan Michał.
— Idę panience pomóc! — zawołała Kuleszyna, a gdy szli ku dworowi, spytała szeptem:
— Proszę pana, będzie co z tego?
— Kręta rzeczka i powoli płynie. Jak Bóg da, to dopłynie, — zacytował pan Michał ludową dumkę miejscową.
A Ida już po swojemu gospodarzyła, sprzątała dom, cieszyła chorą, musztrowała spokojnie służebne dziewki, rozsądzała dzieci — przygotowywała posiłek i nocleg, lustrowała spiżarnię i słuchała Jelca, który chciał pomagać, a tylko przeszkadzał i z radości, że ona jest pod jego dachem — gadał, gadał, gadał!
— Że też ciebie zwolnili, żeś się wyrwała! A wiesz, żem przed kilku godzinami był w takiej rozpaczy, że chciałem wszystko cisnąć do licha — i oto taki mam wieczór! I jutro razem na te łąki popłyniem, a potem was odprowadzę do Nietroni. Opłyniem granice swoje — Tais!
— Jutro podobno przyjedzie Edmund i w niedzielę mają być chrzciny. Jakichś krewnych swoich przywozi.
— Ach, wiem! Obrąpalskich! Oni w czambuł to plemię do chrztu trzymają. Ale jutro nasze!
— Coprawda, mnieby wypadało tu zostać i te dzieci doprowadzić do porządku. Trudno sobie wyobrazić czwórkę gorszych oberwańców.
— Oszalałaś! Pojutrze znowu się oberwą. A w szkole takiej hodowli — to kiedyś nawet z szubienicy się oberwą.
— Jeżeli nie pozamierają w zaraniu życia w takim niedozorze.
— No, kiedy się tak o nie troszczysz — ubezpieczę je wszystkie od wypadków — w zacnym zakładzie we Lwowie — na Brajerowskiej ulicy. A my pojedziemy!
— Ido, jeść i spać! — zawołał pan Michał wchodząc. — A ty, Antku, — pokaż mi plan Łuczy i trochę pomówimy o tej sprawie wypasów. No — i jeśli wytrwasz w chęci spróbowania czasowej emigracji — to zabieraj ze sobą Sawickiego.
Po wieczerzy rozłożono na stole wielki, stary plan majątku i studjowali go we troje. Jelec jednakże ziemię tę swoją znał i egzamin wuja o wartość, granice, nazwy, ilość siana, warunki zbioru i paszy zdał porządnie i ściśle. Pan Michał notował, kreślił, sumował i wreszcie rzekł:
— Z bakałarza postąpię na rządcę przyszłej jesieni. Michaś pójdzie do piątej klasy we Lwowie, ma zapewnioną stancję u profesora Szczytta, Terka pójdzie do Nazaretanek — a ja będę hodować plemię Nieumierszyckich i pomagać Kuleszy! No teraz chodźmy spać!
— Dźwiga się Nietroń — rarogów! — rzekł Jelec. — Ale i drużynę ma wuj Antoni karną i sprawną!
— Bo sam jest karny i sprawny swym obowiązkom i stanowisku! — ozwała się Ida. — Autorytetem trzeba być — żeby go mieć dla innych. Narzekanie na rozwydrzenie młodych to niesłuszna napaść. Żebyśmy byli dziećmi Protasewiczów bylibyśmy jak oni.
— Patrzcie jaka mądrala! — zaśmiał się pan Michał.
— A pewnie! Myślę nawet, że i stryj w tej kompanji — polowałby z dygnitarzami i zasiadał w siedmnastu urzędowych komisjach i był przekonany, że jest wielką figurą i działaczem.
— I podpisywałbym weksle, i żyrował i węszył za kredytem.
— Kto wie — może!
— Warto tyle milczeć, żeby wreszcie przemówić takiem głupstwem. A ja byłem pewny — że masz dla mnie respekt i uznanie! No, no! Spadłem do roli piątego dziecka twego ojca. Antku, chodźmy spać. Mam dosyć tej perory!
Ale się uśmiechnął pod wąsem, więc Ida dodała wesoło, całując go w rękę na dobranoc:
— Dzieckiem naszego ojca być, to wielkie szczęście.
— Ja się stawię na szóste! — zawołał Jelec.
— Rozumie się! — potwierdziła, serdecznie przesuwając dłoń po jego złotej czuprynie.
— A ty, co o tem myślisz? — spytał pan Michał, gdy się zabierali do spoczynku.
— O autorytecie? Ja tak niedawno zacząłem wogóle myśleć, że wierzę w was — i basta!
— Masz rację. Niech ci radą będzie taki, który sobie dobrze radzi. A zaś co do autorytetu...
— Wuju, Ida pojedzie z nami na tę granicę? — przerwał Jelec.
Pan Michał ręką machnął i zaczął odmawiać pacierze. Nie miał z kim filozofować!
Nazajutrz o świcie ruszyli. Kulesza zabrał pana Michała na swe czółno, które pędził i sterował zarazem stary chłop, a Ohryzko ruszył za nimi, wioząc młodych.
Wpadli odrazu w sieć „prości“, „rowców“ i tem podobnych szlaków wodnego labiryntu i poniknęli w szuwarach.
Chłop był skarbnicą wiadomości granicznych i zawiłą tę kwestję wykładał na wyścigi z Kuleszą — pan Michał notował i szacował mijane uroczyska.
Wreszcie stanęli przy jakimś ostrowiu i Kulesza rzekł:
— A teraz rozpowiedz, didu, tę starą gramotę! Bo oto, panie, na lewo nasze Łuczańskie wypasy, a tu się zaczyna granica Moroczańska od błot wsiowych Łuczy.
I chłop z rozkoszą pieniacką jął prawić:
— To za nieboszczyka pana. Moroczańcy zaczęli się sądzić o te wypasy. To o mały włos pan nie stracił tej ziemi — a my zostaliby bez paszy dworskiej.
To wtedy pan znalazł starą gramotę; starynną z przed carskich czasów, kiedy komorniki królewskie to państwo obchodzili i granice stanowili.
A stało tam tak napisane: — „od duba hde dwi nasiczki — do sosny hde try nasiczki — a potem riczkoj Wesołuchoj do wołykoho korcza łozy protiw kołoworota seła Moroczny. Kopcy sypały — w zwony były — prysiahały — i łozy brały — szczob pametały“.
Tłumaczone na polski: od dębu, gdzie dwa nacięcia, do sosny gdzie trzy nacięcia, a potem rzeczką Wesołuchą do wielkiego krzaku łozy naprzeciw kołowrotu wsi Moroczna. Kopce sypali, w dzwony bili, przysięgali i łozy brali, żeby pamiętali. (Autentyczne.)
Jak pan to przed sądem złożył i przeczytali, to moroczańcy od sprawy odstąpili, i stali pana o mir prosić i od tej pory nijakiej już kwestji nie było: bo ten kopiec po dziś dzień nazywa się Królewski Dub — a tamten drugi Królewska Choja, i tak się i wtedy zwali — a znaleźli się starzy ludzie, którym dziady powiadali, że przytem byli — i łozy brali — jako i mnie mój did rozpowiadał. A jak w cerkwi dzwonią — to tu słychać. A ot i Wesołucha przy Królewskiej Choi.
Wpłynęli na bagnistą, krętą strugę i rozejrzeli się po bezkreśnem pastwisku.
— Ileż tu waszego bydła się pasie?
— Kto jego wie, na czysto! — rzekł chłop. — Odrabiamy sto dni pieszych i pięćdziesiąt konnych.
— Wasza głowa, didu Weremiju, inny ład zaprowadzić! — rzekł Kulesza. — Teraz od sztuki trzeba wam będzie płacić. A wasze bydło będzie darmo — za tę waszą fatygę.
— A jaka cena?
— To już potargujemy się przy umowie. Ino się decydujcie — bo moroczańcy napierają — a znowu żydy chcą to wydzierżawić na siano.
— A niedoczekanie ich! — zaniepokoił się chłop.
— A wiele macie swojego? — spytał pan Michał.
— A jest tam tego z pięć ogonów.
— U mnie zapisano piętnaście i trzy konie — rzekł Kulesza.
— At, jakie tam. Chyba z cielętami. To pewnie mój durny Karp podawał na wiosnę!
— Miej ty i dwadzieścia, jak sprawę załatwisz.
Minęli Morocznę i pastwiska — znowu roztoczyły się grząskie łąki — pokoszone i postożone i zaczęła się gawęda o ilości i wartości siana. Notatnik zapełniał się nazwami i cyframi, łódka kołowała po fantastycznych zakrętach wodnych żył.
Wreszcie zatrzymali się na spoczynek przy skrzyżowaniu dwóch rzeczułek i znaleźli wśród łóz wyższy trochę ląd, gdzie Jelec z Idą rozłożyli obozowisko.
Pan Michał wyciągnął się na trawie w dymie ogniska od komarów i rzekł:
— Na świecie, poza naszemi błotami, zmieniają się rządy, panowania, prawa i kodeksy — ale dziś się przekonałem, że tu ma dotąd posłuch i poważanie statut Litewski. Mądre były te stare Jagiellony i znali swego ludu psychikę.
— Wuj myśli o tym sławnym granicznym dokumencie z Moroczną. Krótki jest i mocny. Po wytchnieniu i posiłku, poproszę żebyście mnie z sobą zabrali, bo muszę być jutro w powiecie załatwić mnóstwo spraw. Znalazłem w domu istną puszkę Pandory i wolę wymigać się od chrzcin.
— Dzięki Bogu! Nie zabierze mi pan znowu na tydzień łysej kobyły! — ucieszył się Kulesza. — Ale w przyszły wtorek przyjdą chłopi na targi — to pan przytem musi być.
— Będę i może po drodze gdzie Sawickiego odszukam i w sukurs przyprowadzę!
— No to ruszajmy, Ohryzko, bo nam droga daleka! — rzekł pan Michał.
Gdy odpłynęli, stary Weremij rzekł:
— O jakiem to prawie mówił nietroński pan. Jakoś nazywał jagłońskie! Czy to takie miasto, czy kraj?
— Ja myślę, że to takie jakieś wysokie naczalstwo! — zdecydował Kulesza.
Zasiano oziminy, potem długo warczała młocarnia i trwała szara, posępna orka późnej jesieni, a wreszcie przyszły słoty, przymrozki, śniegi i warsztat pracy ścieśnił się do gumna, i zapadał na wsie i dwory długi okres ciszy, ciemności nieba, i martwoty ziemi. Kto mógł uchodził do słońca, do miast — do ludzi; kto nie mógł dostosowywał się do natury.
W Nietroni Białozor sprzedał żyto; na kartofle miał woły na opas i wyjechał na cały tydzień z domu; pan Michał uczył dzieci i czytał. Za powrotem Białozora zaszły zmiany, drobne napozór, a dla nich wielkie. W jadalni zabłysła wielka lampa nad stołem, przy którym wieczór zgromadzał wszystkich, zaczęły przybywać gazety i książki, Michaś dostał narzędzia stolarskie, Terka wzory i materjały do haftu i pewnej niedzieli przyniósł Białozor książkę rachunkową i rzekł:
— Pracowaliśmy razem i dał Bóg dobry rok. Słuszna byśmy się dziś zarobkiem pracy podzielili. Dziękuję wujowi za dochód z pasieki, ciotce za staranie o naszej odzieży i bieliźnie, Idzie za gospodarstwo domowe, dzieciom za wyrękę i dobrą naukę, tobie, Michale, za ogród i bakalarstwo i oto z rachunków wypada na każdego z was po czterysta złotych.
I położył przed każdym paczkę asygnat.
— Co znowu! Poco! — zaprotestował stary, a ciotka się rozpłakała.
Dzieci i Ida zapatrzyli się w ojca i milczeli.
— Dzięki waszej pomocy i naszej zgodzie dźwigam się i przetrwam. Przyjmijcie! A dzieci niech też coś osobiście swojego grosza mają, uczą się niem rządzić, naco wydawać lub zbierać. Na rok przyszły między ludzi pójdą z gniazda. Jutro do Medwidły jadę na dni kilka drzewo wybierać i ścinać na odbudowę domu. Z wiosną zacznie się budować wedle starego planu i kształtu.
Wyszedł prędko, a pan Michał rzekł do Michasia:
— Na cóż ty wydasz taką moc pieniędzy?
— Nie wiem. Niech je stryjek schowa. Aleśmy tatusiowi nawet nie podziękowali.
— Podziękujesz czynem.
— A ty? — spytała Ida Terki.
— Ja kupię dla każdego prezent i gołębie kapucyny i króliki z długiemi uszami i łyżwy. Ale ty mi je schowaj.
— Tytoniu sobie kupię i dziesięć nowych ulów — zdecydował wuj Kajetan.
— Najlepiej schować na czarną godzinę! — rzekła ciotka Ludwika.
Pan Michał poszedł do brata, i oddał mu swoją część.
— Ogniową próbę urządzasz dla swego rodu. Ale dobrze maturę zdali.
Pochylony nad planem lasu Białozor się uśmiechnął, gdy usłyszał każdego zdanie.
— Michaś i Ida nic nie rzekli, a Terka dziecko. A ty oddajesz?
— Złóż do kantorka. Kiedyś wezmę dla chłopca, jak będzie w szkołach. Odwykłem od posiadania mieszka. Nic mi nie brak.
I pogwizdując po swojemu poszedł spać.
Jednakże posiadanie pieniędzy sprawiło w Nietroni trochę zamętu.
Pojechał do miasteczka wuj Kajetan i ciotka Ludwika, zwolniła się na całe dwa dni Ida i pojechała koleją — opowiedziawszy się tylko ojcu dokąd i poco. Terka po mszy w niedzielę bobrowała po kramikach, na rynku w Zahościu i obdarzyła całą dzieciarnię parobską, starą Łuczychę, Hannę i rodzinę, Michaś sprawił sobie i Terce łyżwy, nabył więcej narzędzi stolarskich. Tymczasem grudzień skuł mrozem ziemię — pomurował drogi po lodach i błotach — ubielił kraj cały śniegiem.
Pewnego wieczora Białozor zawołał do siebie Michasia.
Chłopak znalazł w izbie ojca starszego parobka Dokima, który w gospodarstwie przodował i był jedynym pomocnikiem dziedzica. Chłop był typowy Poleszuk: sprytny, przemyślny, radny, powolny i niczem niezamąconego spokoju.
— Jutro jadą po pierwsze sztuki drzewa na dom. Pojedziesz i ty, Michasiu, z nimi i przywieziesz pierwsze podwaliny, — rzekł Białozor.
— Kucami pojadę? — spytał Michaś.
— Tak! — Tu się zwrócił do Dokima. — Konie pokute? Wszystko narządzone?
— Sprawim się! Szlak już trochę przetarli, bo po siano ruszyli.
— Ruszajcie zaraz z północka, bo szmat drogi i ładowania. Ohryzko was zaprowadzi. Dęby ścięte. Jedźcie na Semiwerchy, Jamnę i Kokorycę, a ostrożnie koło Cyru — nie puszczajcie się tam środkiem oparzelisk — a brzegiem koło Czebeli.
— Wiadomo! — rzekł Dokim. — Ono panicz niech dobry kożuch ma i wygodne buty — bo mróz bierze krzepki. Może na wieczór wrócimy, a może i nocy kawał się zabawimy — z ciężarem, i że to pierwsza wyprawa.
— No to prześpij się parę godzin i pospieszajcie.
Michaś pocałował ojca w rękę i wyszedł. Zaraz się stryjowi pochwalił — i zaczął się gotować do drogi.
Ida troskliwie ubrała go w wełnianą koszulę i spodnie, pan Michał dał mu swe najwygodniejsze buty, drugi kożuch, rękawice — i wyprowadzili go, gdy o półmroku tabor ruszył.
Parobcy wzięli chłopaka w środek szeregu sań i pojechał Michaś raz pierwszy na taką wyprawę, po dęby, do swego nowego domu.
Dzień minął w zwykłej pracy. Białozor dozorował oprzętu inwentarza, pan Michał ważył zboże w spichrzu — pod wieczór zaczęli wyglądać powrotu wyprawy i niepokoić się o mróz, który wielmożniał, osiadał szronem na rzęsach, dobierał się do kości. Słońce zaszło w ponurej czerwieni i zerwał się ostry, wschodni wiatr.
Po wieczerzy pan Michał wyszedł na drogę, nasłuchiwał, nawoływał, oczami wiercił śnieżną pustkę — ale panowała martwa cisza, przerywana skowytem wichru.
Wrócił i po naradzie z bratem poszli obadwa na spotkanie, ale uszli parę kilometrów i wrócili.
— Nie dali rady z ładunkiem i nocują u Ohryzki. Dokim przezorny, nie będzie ryzykował nocnej jazdy w taki mróz! — zdecydował Białozor. — Przyjadą jutro w południe.
Położyli się do snu, ale pana Michała trapił niepokój. Budził się i nasłuchiwał. I oto wśród czarnych czeluści grudniowej nocy posłyszał dalekie rżenie konia, który poczuł stajnię. Potem skrzyp ciężko ładowanych sani — i wreszcie nawoływanie ludzkie na podwórzu.
Zerwał się, odział żywo — i wyszedł.
Tabor czerniał, ludzie wyprzęgali konie.
— Michaś!
Chłopak się odezwał słabym głosem. Obowiązkowy zgrabiałemi rękami zdejmował z orczyków postronki.
— Dokim, coście się tak spóźnili! — rozległ się głos Białozora.
— Okazję (przygodę) mieli! — odparł flegmatycznie chłop, prowadząc konia do stajni.
— Zbłądziliście?
— Nie. Ratowali moroczańską panienkę na Cyrze. Czut’ (ledwie) wywlekli!
Pan Michał rozprzągł Michasiowe konie, i popędził go do domu.
— Idź żywo! Dygocesz cały! Ida ma dla ciebie gorące mleko. Nie odmroziłeś uszu, rąk, nóg?
— Nie wiem! — odparł sennie.
A Dokim, rozbierając konie w stajni, opowiadał świecącemu latarnią Białozorowi:
— Sierdzisty pan będzie z panicza. Minęliśmy już Kokorycę, aż tu od Cyru słychać hukanie. Panicz powiada: ktoś się zawalił i woła ratunku. A ja mówię: pijany czy durny zabłądził — trza zapalić wiecheć siana — to zobaczy i na światło się skieruje. A panicz powiada: brać sznury i iść na wołanie, i sam bierze swój sznur i idzie i odhukuje. — Co było robić — poszliśmy — i jego prawda była. Ze dwie godziny nam zeszło, nim wywlekliśmy konie i sanie — i żeby nie my — toby do tej pory wszystko zmarzło.
— Któż to jechał?
— Z Moroczny, ze dworu. Jakiś dziad, co mu latem w pasiece siedzieć, a zimą na piecu — i panienka, mała — jak nasza. Z Zachosta jechali — na pustki i wleźli w same oparzele. Trza było łozę rąbać i słać — a konie na sznurach wywlekać, przepadliby bez nas.
Białozor wracając, wstąpił do stancji brata. Michaś już spał. Pochylił się nad nim, i pieszczotliwie po głowie pogłaskał.
— Zmarzł do kości — i wrócił w moim tylko kożuchu. A tak był zmęczony i senny, żem go tylko napoił gorącem mlekiem i niech śpi, — rzekł pan Michał burkliwie, bo uważał eksperyment za ryzykowny.
Ale nazajutrz Michaś wstał zdrów — i zdał ojcu sumienny raport.
— Posłyszałem wyraźnie: „ludzie, ratujcie“, a Dokim się upiera, że to pijani krzyczą, i ani myśleli iść w pomoc. Więc wziąłem sznury — i sam poszedłem; wtedy i oni się ruszyli. Znaleźliśmy konie, zawalone w błoto, i już prawie skostniałe, sanki jeszcze przez pół na lodzie... Pytam, kto jedzie? Ledwie zrozumiałem odpowiedź: — To ja, Jadźka z Moroczny. — Więc jej dałem mleka, co mi Ohryzkowa dała ciepłe w zanadrze, i jeszcze było niezmarznięte i wyprowadziłem na stały lód i rozpaliłem ogień z łozy i siana — a że była strasznie zmarznięta — więc ją okutałem w swój kożuch — bo miałem przecie dwa, a ona jakieś tylko kaftany i derki. To mi opowiedziała, że u nich babka sparaliżowana, matka leży na zapalenie płuc, a mieli im jutro licytować krowy — więc matka pożyczyła u Żyda na przyszłoroczne siano — tysiąc złotych — i posłała ją z tem do gminy — a jak wracała — to zmylili drogę i, jeżdżąc od stoga do stoga, zupełnie zbłądzili. Ona ma jedynasty rok, jak Terka, i już matce pomaga. Tymczasem Dokim z parobkiem wyciągnęli konie — zaczęli je trzeć i jakoś postawili na nogi. No, i wyprowadziliśmy na drogę do Moroczny — i ze trzy godziny to nam zajęło. Ale przecie nie można było inaczej zrobić!
— Owszem, dobrześ zrobił, po sąsiedzku i po bożemu. Ale teraz co dalej robić?
— Co tatuś każe.
— Ano, trzeba żebyś się dowiedział, czy zdrowo dojechali. Weź jutro kuce — i pojedźcie z Terką.
Przysłuchiwał się tej opowieści pan Michał i odezwał się:
— Jadźka z Moroczny! To mi przypomina mój ostatni etap powrotu do kraju. Przebrnąłem graniczną rzeczkę w nocy — po ramiona w lodowatej wodzie, bo to marzec był. Coprawda, nawet nie wiedziałem, czym nie zbłądził. Widzę jakieś budynki — doczołgałem się — chlew był — wsunąłem się do środka, namacałem jakieś leżące bydlę — i przytuliłem się do boku, czując, że kostnieję. Krowa była — obwąchała mnie i przyjęła. Ale mnie pies stróż zwęszył i zaczął ujadać, a potem i głos ludzki szczujący i kroki zbliżające się. Myślę: jak przemówić — i nagle słyszę wołanie: Jadźka, dajno latarnię — w chlewie ktoś jest! I odetchnąłem na to imię nasze. Leśniczówka była — po naszej stronie.
Tu się zwrócił do Michasia:
— A czemuś ty oddał swój kożuch, a nie mój, coś miał po wierzchu?
— A bo, stryju, pomyślałem, że dać trzeba swój — i ten cieplejszy od spodu!
— A drogę do Moroczny znasz? Nie zabłądzisz?
— Znam. Teraz lodami to blisko.
— No, to idź spać, i ruszajcie rano, kucami.
Gdy Michaś odszedł — pan Michał rzekł:
— Podwaliny sobie przywiózł, a może ci i synową wypatrzył.
— A może! I owszem. Bohusze to dobre gniazdo.
— Jeśli tam tylko trzy kobiety do pracy i rządu, a w tem jedna bezwładna, druga w zapaleniu płuc, a trzecia dziecko — to widzi mi się słusznie, żebym apteczkę i bańki zabrał — i z dziećmi tam pojechał — bo ich pewno na doktora z urzędowym papierem nie stać. Jelec mówił, że tam kompletna ruina!
— Jedź, rozejrzyj się i rozpytaj. Może trzeba pomóc.
— Po Łuczy Moroczna nam na głowę spadnie.
— Ano, jeśli to ma być żona dla twego wychowańca! — uśmiechnął się Białozor.
Nazajutrz tedy ruszyli we troje. Wieczór wczesny zapadł, mróz zelżał, śnieg zaczął sypać. Rodzina zebrana była, jak zwykle, w jadalni — i nikt nie posłyszał, gdy wrócili. Do pokoju wpadły dzieci jakieś zestraszone, przejęte! Terka rzuciła się ojcu na szyję, przytuliła się doń i łkała. — Michaś jak zawsze skupiony — u kolan ojca przykucnął — i patrzał oczami pełnemi zgrozy.
— Co się stało? Gdzie stryj?
— Został, bo pani Bohuszowa w niebezpieczeństwie życia i nikogo tam niema.
— Tatusiu, tatusiu! — łkała Terka. — Jacy my szczęśliwi! Jak u nas dobrze, ciepło, bezpiecznie! U nich tak strasznie, pusto, ciemno, zimno. Wielki dom, ale mieszkają w dwóch pokojach — reszta bez okień, nieopalona, bez mebli — strasznie! Jeden stary dziad stróż i służący — i ta Jadźka! Służąca odeszła — gotowała pani Bohuszowa sama. A babusię ma, co od czterech lat z łóżka nie wstaje, a teraz i mama jej leży — i pewnie umrze... Tatusiu, tatusiu!
Ida wstała, spojrzała na zegar.
— Żebym za godzinę wyjechała, to na północ zdążę! Nie dał wam stryj kartki jakiej?
Michaś podał jej obdarty kawał papieru. Był to jakiś „nakaz płatniczy“. Na odwrocie nagryzmolił pan Michał:
— „Parę kur na rosoły, jaj, masła, herbaty, cukru. Idę choć na parę dni. Stan ciężki — wszystko opisane. Trzeba natychmiast tysiąc złotych — i pomocy dalszej.“
Idy już nie było w pokoju. Wyszedł też co rychlej Białozor. Ciotka Ludwika zawołała dzieci do posiłku. Ale oni zaczęli ze sobą szeptać, wychodzić i wracać i wreszcie oboje poszli do ojca pokoju.
Gdy Białozor, wydawszy polecenie Dokimowi o konie, wrócił — zastał oboje — stojących u stołu — nad dwoma kupkami asygnat i Terka oświadczyła:
— Wydałam trochę — ale niech tatuś im da.
— I moje też! — rzekł Michaś. — Ale tak, żeby im przykro nie było. Żeby nie wiedzieli, może!
Białozor pochylił się, obie jasne głowy do siebie przygarnął.
— Dobrze! Nikt nie będzie wiedział — tylko Bóg.
Przeliczył, dodał z biurka, napisał parę słów i wsunął do koperty.
— Oddajcie Idzie. Bierzemy Morocznę w opiekę. Nie damy zginąć. Prawda?
— Za nic, za nic! Nie damy! — powtórzyła Terka.
Michaś w milczeniu ucałował ojca rękę.
— Musisz, Terko, wyręczyć Idę przez czas jej nieobecności — rzekł Białozor na pożegnanie.
— Rozumie się. Ona mi odda klucze! — z dumą odparła dziewczynka. — Jadźka też wszystkie klucze ma.
W trzy dni potem wrócił pan Michał. Chora była uratowana i narazie powstrzymana licytacja bankowa, ale Ida musiała pozostać, chociażby dla posług przy paraliżem unieruchomionej babce.
— Zdaje mi się jednak, że majątku nie da się uratować! — zakończył. — Kobieta zupełnie wyczerpana pod lawiną opłat i ciężarów. Takiej nędzy, upadku i pustki nie przypuszczałem, by mogła w tym kraju istnieć. Szkoda starego rodu i dworu, gawrony zapanują. Mówiła mi, że gdy tylko będzie mogła, przyjedzie do ciebie po radę. — Zresztą płacze już tylko!
— Ciotka chce Idę zastąpić, więc ją tam zawiozę, i rozpytam o stan interesów. Kiedy pojechać, by jej nie zmęczyć?
— Pojutrze może wstać, ale wyjechać nie prędko, bez narażenia. Organizm mocno naderwany pracą i troską. Dziecko, zuch!
Od pogrzebu Wacława Bohusza, Białozor nie był w Morocznej. Bieda i ciężkie borykanie z nowemi prawami i stosunkami pozrywały stosunki sąsiedzkie i towarzyskie. Wiedział, że wdową opiekował się Protasewicz, i że warunki finansowe były fatalne.
Ale widok tej ruiny dworu wśród zimowej martwoty i nagości nawet jego hart wstrząsnął.
Piękny, stary dom mieszkalny — miał okna deskami zabite, z wyjątkiem kilku bocznych, i wchodziło się doń wejściem służbowem. Budynki gospodarskie w większości stały puste i zniszczone — życie ledwie tlało.
Bohuszowa przyjęła go w jednym pokoju trochę umeblowanym i ogrzanym.
Kobieta była drobna, sucha, siwa, o twarzy pooranej w brózdy — jakby miała lat siedemdziesiąt, a nie pięćdziesiąt.
Zaczęła dziękować i płakać bezradnie, witać z wdzięcznością ciotkę Ludwikę, którą wnet zabrała Ida, aby instalować i pouczyć. Dziewczynka, czarnuszka, z oczkami jak tarki, z warkoczem na plecach i w gospodarskim fartuchu — podała mu herbatę.
Zaczęli rozmawiać. Ze zwykłą swą prostotą i brakiem niepotrzebnych omówień spytał o stan interesów.
Opowiadała spokojnie, apatycznie:
— Pan wie, że Wacław musiał spłacić swego stryja — inżyniera na Kaukazie. Wziął wtedy pożyczkę bankową na sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli. Mieliśmy też gorzelnię — i jakoś dawało się rady spłatom. No i przyszła wojna... Cofające się wojska ruskie spaliły gorzelnię, zagarnęły inwentarze — potem przyszli Niemcy i wycisnęli, co się dało... Mieliśmy na te straty wojenne dokumenty, sporządzone w czas — akurat na sześćdziesiąt tysięcy rubli. Cztery lata okupacji — żyliśmy z dnia na dzień, głodno i chłodno — nie siejąc, nie orząc, nie zbierając, bo nie było inwentarza ni narzędzi, ni służby. Pola brzeziną porosły, łąki łozami, budynki niszczały...
Po wyjściu Niemców, były najścia band różnych — potem przyszło wojsko polskie, potem znowu bolszewicy. Przetrwaliśmy najgorsze wśród błot — w ziemiance, którą Wacław sam sklecił — i doczekaliśmy polskich rządów. Zaczęliśmy się dźwigać. Było trochę zakopanego srebra, trochę klejnotów rodzinnych — sprzedało się, kupiło trochę bydła, koni, narzędzi, zebrało się nieco służby. Ciężko było, ale i radośnie, że to Polska nasza znów jest!...
Wtedy przyszedł podatek majątkowy. Oszacował Wacław wedle rozkazu majątek — wykazał dług bankowy i sumę strat wojennych...
Powiedział inspektor skarbowy, że dług bankowy skasowany jest traktatem ryskim, a sumę strat też skasowano, bo jakoś tak obliczono z sześćdziesięciu tysięcy na szesnaście — jak przeszło przez kilka komisyj. Wacław się nie zmartwił, bo powiada: skasowano dług bankowy rosyjski — skasowano rosyjskie zniszczenie — no, to sprawiedliwie. Ale i majątkowy podatek wyznaczono dwanaście tysięcy złotych. Więc pożyczył nam Mejerson na dzierżawę cegielni — na dwadzieścia cztery lata i jakoś wypłacaliśmy. A wtedy przyszło nieszczęście: Wacław dostał zapalenia płuc, bo się przeziębił przy zwózce siana z błot — i w dwa tygodnie zmarł. A jednocześnie przyjechała z bolszewji stryjenka wdowa i niedołężna i takeśmy we trzy z dzieckiem zostały w tej pustce. Oprzytomniałam dopiero — jak urząd zjechał do szacunku majątku dla podatku spadkowego. Wtedy poratował mnie radą i opieką pan Protasewicz. Wyrobił, że mi ten podatek rozłożyli na lat kilka — i otrzymałam parę tysięcy kredytu wekslowego na inwestycje — jak się to teraz nazywa, ale poszło na zaległe podatki — na najpilniejsze spłaty.
I były ciągłe takie kredyty: a to siewny, a to żniwny — i pan Protasewicz zawsze mi pomógł, żebym coś dostała i łatało się jedno drugiem.
Aż oto w zeszłym roku, przychodzi, że dług tego ruskiego banku przejęło państwo polskie — i należy się ode mnie z Moroczny pięćdziesiąt tysięcy złotych, które wpisano na hipotekę — i zaległości za te wszystkie lata dwadzieścia tysięcy do spłaty — pod rygorem licytacji majątku. Czy pan to rozumie! Czy to do pojęcia!
Nie przyjęto w szacunku, ani do podatku majątkowego, ani do spadkowego — a teraz wpisano na hipotekę — i mają sprzedawać to nasze gniazdo, tę naszą ziemię. A straty wojenne skasowano! Czy pan to rozumie?! Pan Protasewicz mi tłumaczył, że to są uchwały kongresu wersalskiego, który wskrzesił Polskę — ale ja tylko to rozumiem — że mi z dzieckiem i staruszką sparaliżowaną — pod płot przydrożny trza iść — i czekać śmierci!...
A jeszcze wstyd i wyrzuty sumienia, że zostaną moje weksle z żyrem dobrych ludzi, co mi zawierzyli!
Zacisnęła swe chude, spracowane ręce — oparła na nich siwą głowę — i umilkła, wstrząsana szlochem.
Białozor podniósł głowę na skrzyp drzwi i ujrzał Idę, która snać słuchała, i miała twarz skupioną i twardą, w odczuciu tej niedoli.
— Nie będę pani męczył dziś szczegółami, — rzekł Białozor. — Poproszę tylko o papier co do licytacji bankowej — bo to narazie najpilniejsze — i to załatwię. Niema położenia bez wyjścia, a nad ludzkiemi prawami i nakazami jest Bóg dla tych, którzy weń wierzą niezachwianie, wiernie i stale... Pani trzeba wyzdrowieć, skrzepić się i ufać w bożą opiekę i rząd.
— Państwo już tyle dla nas zrobili, — wyjąkała, wstając, i wydostając z szuflady w stole gruby pakiet urzędowych papierów.
— Zwykła sąsiedzka powinność. Córkę zabiorę, bo ona u mnie całą gospodynią — ale ciotka Ludwika pozostanie i pomoże. Niech pani będzie spokojna i liczy na mnie.
Gdy wracali do Nietroni, Ida się odezwała:
— Tatuś już pewnie ma plan ratunku dla tej niedołężnej gromadki.
— Nie, bom się w tych papierach nie rozejrzał. Ale opadły mnie dziwne podejrzenia i wątpliwości. Czy chciano tych ludzi istotnie ratować temi pożyczkami i kredytami — nie biorąc pod uwagę psychiki tej klasy — czy też był to pomysł nienawiści, by tych pozostałych tu Polaków zniszczyć, rachując na ich lekkomyślność, łatwowierność, nierachunkowość, amatorstwo lekkiej pracy — i to nieszczęsne: „jakoś to będzie“. Byliż ci rządzący — głupi czy źli? Lekkomyślniki — czy bratobójcy!?
— Rezultat — ten sam!
— Nie. Błądzący może mieć Anioła stróża, ale, gdy rządzi zły duch...
Urwał, jakby ujrzał przed sobą przepaść.
— Tatusiu! nie może być! — zawołała przerażona.
Białozor się opamiętał, opanował.
— Kiedym wysłuchał spraw tej kobiety i porównał z nami — zrozumiałem dopiero dno nędzy i krzywdy i wyzysku i jakiejś strasznej miażdżącej mocy! Ano — trzeba myśleć o ratunku! Bóg jest!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem, gdy się zebrali wszyscy po wieczerzy, rzekł do Michasia:
— Przywiozłeś podwaliny — zwieziemy i resztę drzewa, ale nie zaczniemy domu stawiać — i może jeszcze długo będziemy w tej chałupie, jeśli mamy poratować Morocznę.
— Albo tu nam źle! — wyrwała się Terka. — A komu byłoby źle — niech do nich zajrzy. Niech porówna. Jadźka mi mówiła, że ją matka nauczyła tylko czytać i pisać.
— Aha, to i tobie nie spieszno do klasztoru na pensję — rzekł pan Michał.
— A pewnie. Gabryk mówił, że tam trzeba płacić cztery tysiące. Michaś też...
— Co, Michaś też nie chce się uczyć!
— Nie, stryju, nie! Ja tylko mówiłem, że czytałem o chłopaku, co przeszedł gimnazjum, mieszkając u właściciela magli — pomagał wieczorami i miał zato mieszkanie. A studenci zarabiają jako szoferzy, mówił pan Sawicki — i grywają w orkiestrze — i przepisują u adwokatów — i robią tłum w filmie. Przecież mogę i ja ojcu ulżyć.
— A widzi stryj! — wołała Terka.
— Jeszcze nie widzę, ale słyszę. Tymczasem odrabiajcie jutrzejsze zadania, bośmy przebarłożyli ładnych dni kilka, a święta za pasem.
Na tydzień przed świętami zjawił się Sawicki, tak wyświeżony, wystrojony i odmłodzony tą starannością, że go pan Michał powitał:
— Co to? Będzie pan nas zapraszał na wesele?
— W paszporcie stoi „żonaty“, więc asekurowanym od tego wypadku.
— Może pan zmienić wiarę! Jest z pięć do wyboru.
Sawicki popatrzał na niego z grymasem cynicznego lekceważenia.
— Zmienić wiarę — głupstwo — kiedy się żadnej nie posiada — a tylko papierek metryki chrztu razem ze świadectwem szczepienia ospy i odbytej powinności wojskowej. Ale dostać za drogie pieniądze jeszcze jeden papierek, żeby sprawić sobie kobietę, niby na własność — w tych czasach ich „równouprawnienia“ — to, panie, jakby człowiek nie rozróżniał zacierki od majonezu! Nie, nie żenię się, ale pan Jelec mi polecił, żebym tu był dziś, bo on też przyjedzie z Warszawy — pożegnać się.
— Więc ruszacie napewno — razem?
— Tak. Wszystko załatwione. Okrzątnąłem się, żeby Francuzy nie mieli Polaka za dziada włóczęgę.
— Pewnie zostaniecie przez święta. Ma pan w pamięci polski opłatek?
— Nie! Teraz na te stare rupiecie nie moda, — burknął, i poszedł obejrzeć stare maszyny w stodole. Okazało się, że uparcie pamiętał o parniku dla Idy, bo przywiózł z sobą brakujące części i nazajutrz ustawili z Semkiem zmontowany kocioł pod jej oknem.
Był już zadomowiony w Nietroni — już nie raził w ich gronie wieczorem — nawet przy gospodarzu i dzieciach sprośny swój język trzymał na wodzy. Z Terką była najlepsza komitywa.
Jelec swoim zwyczajem przybył na drugi dzień po terminie — ale z zapewnieniem, że może choćby zaraz ruszać w daleką drogę.
Wręczył panu Michałowi pełnomocnictwo, plany, furę różnych kwitów i dokumentów, klucze od skrytek i biurek w Łuczy — i odsapnął z ulgą.
Ale Białozorowie ściągnęli z niego szczegółowy egzamin.
Okazało się, że istotnie wekslowe długi i podatki były spłacone — ale zarazem wszelkie możliwe dochody z Łuczy — były wyciśnięte na cały rok naprzód i na pytanie o jakikolwiek grosz na obrót gospodarski Jelec odpowiadał:
— Kulesza jakoś, coś, wykręci!
Wreszcie wyspowiadał się z funduszu na drogę i okazało się, że ma zaledwie na przejazd do miejsca, i prawie głodowanie w drodze.
Wtedy pan Michał ręką machnął.
— Niech jedzie! — zakończył, zbierając papiery. — Nic tu po nim! Straci i tę resztę i znowu weksle mi zostawi do płacenia. Niech jedzie choć jutro.
Ale na to zaprotestowała Ida:
— Przecie nie będą świętowali w wagonie. Za trzy dni wigilja.
Na to się zgodził i Białozor, a skonfundowany, zbiedzony Jelec wyszedł po tej rozprawie jak uczeń po źle zdanym egzaminie.
Ale już nazajutrz wrócił mu rezon przy połowie ryb — przy wycieczce z kuszą Michasia, przy wieczornych gawędach i opowieściach. Okazało się, że ciągle jeżdżąc i bywając w gronie „kombinatorów“ powiatowych, znał interesy każdego i wszystkich, i wyjaśnił fatalne położenie Bohuszowej.
— Do Moroczny po drodze do powiatu wstępuje Nietyksza, Niekraszewicz i Protasewicz. Ten wziął ją pod specjalną opiekę, bo ma przyległe do Konotopu pastwiska Moroczny bardzo wygodne. Dzierżawi je, a swoje kosi, bo gatunek siana lepszy i ma zbyt do wojska. Nietyksza i Niekraszewicz namówili Bohuszową do żyrowania weksli i do brania wszystkich kredytów... Kobieta jest łatwowierna, gościnna, i bez pojęcia o finansowych sprawach. Wszystko jej można wmówić — na wszystkiem okpić. Ciężką będzie miał wuj robotę — jeśli nie da się namówić na oddanie Moroczny w dzierżawę.
— Komu?
— A chociażby Szyrmiczowi, który kończy termin w Rydwianach, bo hrabia ten folwark obejmuje na siebie. Ma inwentarze i twardy szlachciura.
— A czemu pani Bohuszowa nie sprzeda starego żelastwa ze spalonej gorzelni! — rzekł Sawicki. — Byłem tam — posłał pan Niekraszewicz po stare rury — dała darmo, że to jakiś jej krewny. A i cegłę można sprzedać; przecie nie będzie odbudowywała! Ona jest dobra i każdemu wierzy — to jej wśród ludzi nie gospodarować.
— A Jadźkę pan widział? — zawołała Terka.
— A był tam jakiś czarny skrzat.
— Skrzat! Także mowa! To moja przyjaciółka! — zaperzyła się.
— Ubierajcie choinkę! — załagodził pan Michał, wnosząc śmigły świerczek.
W dzień wigilji wróciła też ciotka Ludwika.
— Pani Bohuszowa coraz lepiej! — oznajmiła. — Ale wigilji tam nie obchodzą, bo to data śmierci męża i ojca.
Powiało smutkiem i powagą. Nawet Jelec ścichł, wodząc oczami za Idą, a Sawicki z panem Michałem poszli na jezioro i wrócili ledwie o zmroku, gdy stół był już nakryty.
Białozor dzielił się z każdym opłatkiem, jak zwykle małomówny i pozornie bez wzruszenia i frazesu. Skupiony był nawet Sawicki, ale się prędko otrząsnął — i rzekł:
— Na Wielkanoc przyślemy daktyli prosto z drzewa.
— A może na przyszły rok przyjedziemy w odwiedziny, — nadrabiając miną, dodał Jelec.
— Zawsze wasze miejsce tu będzie! — rzekł Białozor.
— Nie wrócę, aż będę miljonerem, żeby umówić sobie do swego pałacu kilku ministrów na kamerdynerów! — rzekł Sawicki.
Potem zaczął szperać po kieszeniach i przed każdym położył na talerzu prezent na gwiazdkę.
Były misterne kłódki, pomysłowe narzędzia ogrodnicze, scyzoryki — dla dzieci łamigłówki z drutu.
— Własne wynalazki! — tłumaczył się.
Tedy się okazało, że każdy szykował niespodzianki, i pod zapaloną choinką każdy dla siebie coś znalazł — i okazało się, że Michaś na skrzypcach Gabryka już umiał wygrać kolendy i wreszcie rozśpiewali się wszyscy, i tak im wieczór zeszedł, w starym wigilijnym nastroju.
Gdy zadzwoniły sanki na pasterkę, pojechał Białozor z ciotką i wujem Kajetanem, a Sawicki gdzieś znikł.
— Mówił, że ma interes do szewca we wsi, — rzekł Michaś do stryja. — Prosił, żeby drzwi nie ryglować.
— Nie rygluj! Kaktus złodzieja nie dopuści. Ale to mu pilno do szewca!
I zmęczony legł spać.
Dobrze po północy Sawicki wracał. Poznały go psy i przepuściły bez protestu. Dom był cały uśpiony i ciemny z wyjątkiem dwóch okien jadalni, oświetlonych od płonących pni na kominie.
Do jednego z okien przytuloną — ujrzał pod ścianą drobną postać. Chwilę się jej z uśmiechem przyglądał — wreszcie cicho się zbliżył.
— Przeziębi się panna Terka! — rzekł szeptem. — A i podglądać — to nie ładnie.
Ale jednocześnie sam się zapatrzył.
Przed kominem — na ławie prostej siedział Jelec obok Idy. Dłonie mieli splecione i głowy o siebie wsparte i zapatrzeni w ognisko mówili do siebie zapewne ostatnie pożegnania, ostatnie słowa, ostatnie przed długiem rozstaniem polecenia, prośby i smutki.
Oboje skupieni byli i uroczyści, ale twarz Idy, zwykłe surową, rozjaśniało uczucie, a Jelec był niebywale poważny, wcale nie podobny do niefrasobliwego wesołka i „kombinatora“.
— Czego panna Terka płacze? — szepnął Sawicki, przenosząc wzrok na dziewczynkę i zarzucając na nią swój kożuch szoferski.
— Bo mi ich tak szkoda! — odparła, chlipiąc.
— Niech panna Terka idzie spać po dobrej woli — a jak nie, to zaniosę! Niema ich czego żałować! Mają siebie, mają o kim myśleć, do kogo i czego wrócić, na kogo czekać. To nie bieda ani nieszczęście. Zarazbym się z niemi na los pomieniał.
— A ja nie! Przed chwilą Ida dała Antkowi medalik na szyję i płakała. Ja też mam medalik.
— To niech go panna Terka da mnie, na szczęście.
— Chce pan? Naprawdę? Dam. I owszem. I niech pan do mnie napisze list, taki z obcą marką.
— A odpisze mi panna Terka?
— Rozumie się, że odpiszę. Ale pan mnie nauczy, jak te druciki w łamigłówce rozplątać, ale pod sekretem — żeby Michaś nie wiedział. Dobrze?
— Dobrze, ale już chodźmy do domu.
— I nie powie pan nikomu, że mnie tu znalazł?
— Żywej duszy nie powiem.
— No, to ma pan medalik. Prawdziwy jest srebrny, z Częstochowy! Taki sam jak Idy.
Gdy byli już w sieni — wspięła się na palce i włożyła mu na szyję łańcuszek z medalikiem, szepcąc z przejęciem:
— Święcony jest — niech pan pamięta i pilnuje.
— Dziękuję, dzieciątko kochane! — szepnął, całując ją w głowę i prędko wszedł do stancji „Michałów“, gdzie miał swe stałe lokum od owego samochodowego wypadku. I długo nie mógł zasnąć, ogarnięty gorzką pamięcią swego dziecka, zmarłego z nędzy i poniewierki.
Nazajutrz całą gromadą byli w kościele, a następnego dnia był termin ich odjazdu.
Ida znalazła chwilę, że była sama z Sawickim i podała mu małą paczkę.
— Niech mu pan będzie bratem i starszym, doświadczonym w biedzie kolegą. A w razie choroby, czy ciężkiej potrzeby — od siebie tem poratuje! — rzekła po swojemu, spokojnie.
— Niech pani często pisze; ja o wszystkiem doniosę. Głupstwo — wróci zdrów i cały. Żadne bydlę tyle nie wytrzyma, co człowiek.
Białozor zaprowadził Sawickiego do siebie, gdy już konie były pod gankiem.
Dał mu także kopertę ładowną.
— Miejcie to na czarną godzinę — i jak razem odjeżdżacie — razem wracajcie — do swoich... Między nami pan niech się czuje, jak najlepszy krewniak i przyjaciel!
— Dziękuję, panie. Zapamiętam!
Uścisnęli mocno prawice.
Przeprowadzili ich wszyscy za wrota i patrzyli, aż zniknęli w oddali.
— Za trzy lata wrócą. Nasz kraj ma mocny głos na swoje dzieci wędrowne. Antek się skrzepi — tamten zmięknie i wrócą zdatniejsi do tutejszego trwania, — rzekł pan Michał zcicha do Idy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Życie potoczyło się dalej, pracowite, ciche, zamknięte w sobie. Minął tydzień i drugi, aż niespodzianie zjawił się rzadki gość: Protasewicz.
Białozor był nieobecny, pan Michał przy nauce dzieci, przyjęła go Ida.
— Cóż tu u państwa słychać? — zagaił stereotypowo.
Zaśmiała się.
— U nas zimą nic nie słychać, bo gawroni gaj pusty.
— Czy to prawda, że Jelec wyjechał zagranicę?
— Tak.
— A dokąd?
— Nie wiem, bo dotąd nie pisał.
— A ojciec pani wziął w administrację Morocznę i Łuczę?
— Ojciec nam nigdy o swych sprawach nie opowiada. To u nas nie w zwyczaju. Dzieci się uczą, ja pracuję. Może pana stryj objaśni. — I zostawiła go samego na chwilę.
Pan Michał, okazało się, też był nie do komunikowania nowin i wiadomości. Znali się z Protasewiczem od szkolnej ławy — i wcale się nim nie krępował.
— Pytasz co się dzieje z Jelcem. Albo co? Został ci co dłużny, czy żyrowałeś mu weksel i grozi protest?
— Nie. Z chłopcami mieli konszachty, ale uregulował wszystko.
— No więc co? Córkę ci zbałamucił?
— Bałamucił Horniczównę i Jasiowi wlazł w drogę. A teraz zniknął, jakby coś grubo nabroił i musiał zmykać.
— To już sprawa śledczej policji i prokuratora, a Jaś ma wolną drogę do Horniczówny.
— Przyznaj się, że drapnął po tej interpelacji do sejmu! Bardzo przykra sprawa, podkopuje nasz prestiż.
— Trudno podkopywać coś, co w gruzy się rozpadło. Ty jeszcze czujesz, że masz prestiż? U kogo? W czem?
— No, zawsze! Tego! Przecież! — począł bąkać Protasewicz. — Jak niebądź — jesteśmy elitą.
— Czego? Dla kogo? W czem? Elita? Bankruty, nieroby, bezmyślniki lub lekkomyślniki. Jeśli Jelec drapnął — to ze wstydu nad sobą — albo, by się wśród obcych nauczyć pracować. Miał tu do ostatecznej ruiny zmieniać weksle i żyć „kombinacjami“?
— Trudno też wymagać, żeby ludzie kulturalni zdziczeli i schamieli!
— Jak my! Dokończ — nie żenuj się. Pogodzeni jesteśmy z opinją potępienia, krytyki, lub w najlepszym razie drwin i żartów. Może i my nie wytrzymamy walki z obecnym systemem, polityką, kierunkiem, stosunkami i warunkami, ale przetrwamy najdłużej i wytrzymamy najwięcej. Podobno w australijskim spalonym stepie, króliki nauczyły się wdrapywać na drzewa i żyć liśćmi. To się nazywa przystosowaniem i przysposobieniem do nowych form bytowania. Czynimy jak te króliki. Nie chcemy zginąć!
— I Antoni zajął się Moroczną. Ostrożnie, — pogroził palcem Protasewicz. — Na ten majątek ma zamiary ktoś możniejszy, od nas wszystkich razem.
— W każdym razie nie pan Bóg, który jest najmożniejszy. Spróbujemy się.
— Najlepiej pilnować tylko swoich spraw.
— I to mówisz ty — zasiadający w tylu komitetach powiatowych i wojewódzkich! Ale co do tego mam też inne zdanie. Widziałem kiedyś w lesie, jak cietrzew pustoszył mrowisko. Potężny, czarny kogut ze stalowemi pazurami i dziobem. Mrówki — każda porwała po jednej poczwarce i unosiły w bezpieczne miejsce. Swego rodu przyszłość! I pomyślałem, że gdyby zamiast tego, wszystkie rzuciły się na wroga, zostałby zeń suchy szkielet — garść piór, na szczycie ledwie naruszonego mrowiska. Są chwile i warunki, gdzie za mało jest myśleć i czynić tylko dla siebie. Ale to zrozumienie przychodzi po klęsce — niestety — i dlatego cietrzew odchodzi syty, zburzywszy mrowisko.
— Ho! ho! Apostołujesz rebelję! Gdy mamy wreszcie ojczyznę i własny rząd!
— Apostołuję rebelję i spisek na własne wady i grzechy. Giniemy tylko z własnej winy. To nas zmoże, zgnębi i zmiecie z tej ziemi, której ani kochać, ani utrzymać, ani obronić nie potrafimy, bo nie chcemy!... Jeśli Jelec wyjechał po zarobek i pracę na obczyznę, zamiast tu próżniaczyć i upierać się przy starych formach bytowania, miał rację — przy obecnym kierunku.
— To dlaczegóż wy głosicie zasadę trwania na zagrożonych placówkach?
— Bo my mamy moc trwania, a on był zarażony nagminną chorobą swej klasy. Zresztą jest dorosły, długi swe spłacił, rodzinę siostry ubezpieczył — miał prawo czynić, co uznał za słuszne.
Protasewicz machnął pogardliwie ręką i zaczął mówić o innych sprawach okolicznych, łgarstwa plotek, skandali, krytyki, obmowy. Na to pan Michał wcale nie reagował i półuchem uważał i gdy gość wreszcie wyjechał, rzekł do Idy:
— Będą mieli na parę tygodni tematu do gadania, ale ty — weź no święcone wianeczki i wykadź dom po tem powietrzu!... Więcej nas napastować nie będą!
Po paru krótkich kartkach z drogi zamilkli emigranci, i dopiero w końcu lutego — przyszedł list Sawickiego do Idy.
„Proszę pani, zastępuję pana Jelca, który tak ma zerwane palce dojeniem krów, że nie może utrzymać pióra.
„Najprzód niema tu pana Jelca, ani Stefana Sawickiego; jest „Monsieur Żelek“ i Monsieur Sawiki — a często i bez „Monsieur“. Żelek dogląda i doi krowy, a Sawiki prowadzi traktor na fermie u pana Denis. Węgla nie ładowaliśmy w porcie, ale szuflowaliśmy arachidy — te orzeszki, co za młodu kupowałem na straganach w Bobrujsku. Potem dostaliśmy się z rekomendacji pana Osieckiego na tę fermę o dzikiem nazwisku miejscowości. Patron, tj. właściciel, jest tłusty Francuz, pracowity, brudny, często pijany; — patronka, madame Denis, chuda, skąpa, wrzaskliwa „Herod-Baba“, która wszystkiem trzęsie. Wycisnęliby z robotników ostatnią kroplę potu. Na to conto zgodne stadło. Zresztą on jej wymyśla, a ona go bije — jak się upije. Jest winnica, pole kalafjorów i pomidorów i krowy. Można się nauczyć ogrodnictwa, hodowli wina, sprytu kupieckiego i zajadłej pracowitości. Chodzimy zawsze brudni, i mało co odziani, a tak nas męczą, że zpoczątku pan Jelec przechorował i chciał uciekać — ale potem się zawziął i zostaliśmy. Myślę, że zostaniemy do winobrania, żeby choć użyć i wykąpać się w moszczu. Ja — co targ, wożę do miasta jarzyny, mleko i jakieś cuchnące sery, które preparuje panna Zefirynka, córka patronów, i tam, w ciżbie różnego tałałajstwa przepatruję, przepytuję, przesłuchuję.
„Panu Jelcowi najgorzej dokucza brud, pot, gorąco i mieszkanie z pięciu kolegami, z pod ciemnej gwiazdy drabami. Jeden chciał kiedyś zadusić patrona, i ledwieśmy go obronili. Od tej pory Denisy nas szanują, ale tamci gotowi zakatrupić — więc się uczymy boksu i japońskiego systemu obrony. To bardzo zajmujące i przyjemne. Kurs ten przechodzimy w niedzielę. Jedziemy wtedy do miasta, a uczy nas Japończyk z cyrku. Zresztą wszystko w porządku i prosimy o wiadomości z kraju, a mieliśmy już trochę pieniędzy, ale wydaliśmy na tego Japończyka z cyrku — na nic złego.
Koślawo, drżąco dopisał Jelec:
„To nieprawda, żem chciał uciekać — tylko myślałem, że umrę — ale żyję, i to już przeszło. Chciałbym ci przesłać fotografję moich rąk — ale przestraszę.
Na wielką zazdrość Michasia, Terka otrzymywała też karty z widokami — i oni pisali do nich często i o wszystkiem, co się zdarzyło.
Następnie przyszedł list od Jelca:
„Thais moja — jesteśmy znów na odlocie, jak ptaki wędrowne. A stało się tak. Przed paru miesiącami w jakąś wolną niedzielę wracaliśmy z cyrku na pociąg i w jakiejś uliczce natknęliśmy się na bójkę. Jakieś draby dwa obrabiały pijaka. Podobało się nam, że powalony i szarpany, zamiast wołać ratunku, klął po angielsku Francuzów. Pomogliśmy mu, bo byliśmy właśnie po lekcji boksu, i przepędzili kanalje. Wtedy Anglika zupełnie osłabłego wzięliśmy na ręce i zanieśli do apteki, gdzie go przedewszystkiem otrzeźwiono. Wtedy on nas zaprosił do baru, gdzie się znowu upił, ale że przedtem podaliśmy sobie wzajemnie nazwiska i adres — więc odwieźliśmy go jak tłomak na statek. Resztę nocy spędziliśmy na dworcu, bo nasz pociąg dawno odszedł. U Denisów za to spóźnienie byłoby pewnie piekło i potrącenie zarobku — ale trafiliśmy właśnie na awanturę z robotnikami, którzy zażądali wyższej płacy i zagrozili odejściem. Nie było tedy czasu i okazji nam grozić, gdyśmy wrócili do swych zajęć — wcale w całej akcji nie biorąc udziału. Wtedy ci „koledzy“ zwrócili się do nas — wymagając solidarności. Wtedy nas porwała pasja „pańska“; ja zacząłem kląć po francusku a Stefan po moskiewsku, cały swój żołnierski repertuar, a gdy nie odstępowali, zdaliśmy drugi raz celująco egzamin z kursu u Japończyka. Skończyło się na tem, że poszli precz, a my zostaliśmy. Stefan naturalnie wmig skorzystał, żeby przekonać patrona, że byle nam drożej zapłacił i dobrał dwóch Negrów — to nastarczymy robotą i sprawa została załatwiona ku ogólnemu zadowoleniu. Rozumie się, że Negry mnie zastąpiły w dojeniu krów, awansowałem na robotnika w winnicy — i dostaliśmy lepszą kwaterę i wikt. Roboty przybyło, ale i trening postępował, a przytem traktowano nas inaczej...
„Aliści w parę dni potem zjawił się Anglik. Odszukał nas, przyjechał podziękować, zaprosił na przyszłą niedzielę do miasta — na statek, który stał w porcie dla jakichś reparacyj, przytem ofiarował nam nagrodę. Stefan splunął, ja się roześmiałem i jakoś pół po francusku, pół po angielsku, a przeważnie na migi wytłumaczyłem, że ani gościny, ani nagrody nie chcemy, ani przyjmiemy.
„Nie okazał ani zdziwienia, ani obrazy — powiedział „all-right!“ i zaproponował nam pracę u siebie — w fabryce mydła w angielskiem Kongo. Wynagrodzenie było wysokie, podróż darmo, warunki łakome. Przetłumaczyłem tę propozycję Stefanowi — ale ten powiada: zwojowaliśmy Denisów — dali nam cośmy chcieli, znamy ich i robotę i raptem na propozycję Inglisza, pijaka, powleczemy się dalej w tę dzicz obcą. Denisy powiedzą słusznie, żeśmy taka sama hołota jak ta, co onegdaj stąd poszła. Zgodziliśmy się do jesieni — i dotrzymamy. Powtórzyłem Anglikowi naszą decyzję — znowu powiedział „all right“ i podał nam rękę; Stefan na pożegnanie dał mu dziesięć franków i powiedział: „have a drink!“ — frazes jedyny, którego się nauczył po angielsku.
„Roześmiał się — wziął — i dał nam notatnik, żeby mu wpisać wyraźnie nasze nazwiska, wiek, narodowość i wyznanie — a wreszcie powiedział: „well, well — August!“ i pojechał. Mieliśmy potem afrykańskie lato!
„Oj, Thais, — w takiej imprezie najcięższe jest schamienie ciała i nabranie wytrzymałości na brud, obcowanie z chamstwem, ich mowy, obyczajów, niechlujstwa, ordynarności, mściwości i łajdactwa. Pięść, nóż, kopniaki, złodziejstwo — na to trzeba być przygotowanym i obronnym — i pozornie stać się podobnym. Żeby nie Stefan zginąłbym w pierwszem zetknięciu, ale jego zahartował byt sołdacki — sam się obronił i mną kierował.
„No i stosunki pracy. Z jednej strony wyzysk drapieżny — z drugiej nienawiść, lenistwo, mściwość, niesumienność, triumf motłochu nad pracodawcą przy każdej sposobności, gdy można go zrujnować, zaszkodzić, a przynajmniej dokuczyć. Wszyscy są rozdrażnieni, w ciągłej, bezustannej wojnie, i doprawdy nie wiem, która strona wstrętniejsza.
„Tutaj my dwaj stanowimy wyjątek, bronimy się od jednych i drugich, ale bez nienawiści, omal nie z humorem. Przechodzę szkołę pracy i wytrzymałości — ale mam ciebie, swoją ziemię, swój dom — i odbywam, jakby ciężką służbę, naukę mozolną, może karę za poprzednie życie bez celu. O, teraz cel mi jasny — i w najcięższej pracy — pewność, że się to skończy — że wrócę, że każdy dzień zbliża mnie do ciebie i do swoich. Ze Stefanem jestem jak z bratem, i on wie, że koleżeństwo zostanie przez życie. Ma fach w ręku — i wprost genjalne zdolności do mechaniki — i projektujemy, że za powrotem będzie miał warsztat w Zahościu — i nas — jakby rodzinę.
„I żyjemy tak — obok tamtych — nietroskliwi i niefrasobliwi. Co najdziwniejsze, żeśmy się stali oszczędni, skąpi — i zbieramy grosz do grosza! Czy uwierzysz temu.
„Otóż ujeździwszy Denisów, zaczęliśmy potrosze komenderować Negrami, którzy mają większy respekt dla naszych pięści, niż dla tłuściocha patrona i jego sekutnicy żony. O Zefirynce niema co mówić, słucha Stefana na gwiźdnięcie!
„No i tak dotrzymaliśmy umowy i terminu. Raptem zjawia się nasz Anglik.
— August! — powiada.
— Have a drink! — produkuje swoje Stefan.
„Śmiejemy się wszyscy trzej i jedziemy do miasta. Tam na libację — wyciągam Osieckiego, który ma kantor przewozowy w porcie i po angielsku kuty na cztery nogi.
— Pomóż nam zrozumieć, czego ten Inglisz chce od nas?
„Okazuje się, że on nas umówił do swej fabryki mydła, Stefana do maszyn, mnie do magazynu arachidów, i żeśmy obiecali zająć posadę w sierpniu.
„Gadał, gadał, żeśmy go uratowali od śmierci, żeśmy go potem pijanego nie okradli, ale odwieźli na statek, że Denisy za nic nie chcieli nas zwolnić, choć dawał odstępne, żeśmy zostali do terminu, pomimo większej płacy — i że on nas ma za gentlemenów.
„Osiecki zasięgnął informacji — o tej firmie, o położeniu, o dojeździe, o warunkach i powiada: Jedźcie, solidna buda, okolica zdrowa, płaca przyzwoita. Jużeście frycówkę odbyli, nie dacie się byle czemu. Anglik to w was ceni, żeście nie syndykaliści, Polacy i „wesołe chłopcy!“ Podpisaliśmy kontrakt, odebraliśmy z banku nasze oszczędności, odfotografowaliśmy się, jako curiosum dla was (mam nadzieję, że tych straszydeł nikomu nie pokażesz) — i pojechałem do Denisów po rzeczy i resztę zapłaty. (Stefan ze strachu przed Zefirynką — odrazu się schował na statek.)
„Złość i zawód wyładowali na mnie, trochę orżnęli w rachunku — i skończony był pierwszy etap naszej wyprawy po wrażenia i złoto.
„A wiesz, Thais moja, że gdy pomyślę o przeszłości: o wekslach, terminach, nakazach płatniczych, ubezpieczeniach od wypadków i tej roli prześladowanego obszarnika — wolę moją obecną nędzę i żywot włóczęgi. Za tobą tylko mi chwilami strasznie tęskno — ale cóż — żebym teraz wrócił — wiem, żebyś mnie przegnała zpowrotem — jako zbiega, więc...
„Posyłam wujowi Michałowi, ilem zdołał zebrać — a Tobie moje serce i uczciwą duszę. Stefan dla Terki posyła zbiór pocztowych znaczków z różnych świata stron. A piszcie często i o wszystkiem. Nazywamy się znowu inaczej: ja Dżilik — a Stefan: Seuiki — uczymy się po angielsku. — Zdaje mi się, że wkońcu nie będziemy umieli żadnego języka i pozapominamy prawdziwego nazwiska“...
Fotografja, którą oglądano w Nietroni, był to wizerunek dwóch drabów, chudych i smagłych, postrzyżonych przy skórze, odzianych w znoszoną, dość brudną odzież i śmiejących się. Pan Michał obejrzał i rzekł:
— Może ty poznasz ukochanego oczami duszy, bo ja dalibóg, nie wiem który.
Potem się zamyślił i dodał:
— W modzie są teraz konkursy i szampjonaty sportowe, obozy harcerskie, przysposobienie wojskowe, różne „wyczyny“ fizyczne dla sławy i rozgłosu. Czyby to nie było wskazane — takie konkursy pracy, i wytrzymałości — nie dla sławy, lecz dla przysposobienia do wszelkich zmian losu, i niespodzianek, które życie płata. Tych naszych szampjonów — niełatwo — nawet kataklizm — pozostawi bezradnych i wykolejonych. Ano — niech pjonierami chociażby będą!
Zgarnął przysłane pieniądze.
— Wydam to na geometrę, który raz przecie Łuczańskie wypasy i sianożęcie zmierzy i okopcuje. Trudno przy obecnych podatkach rządzić się cenami z czasów Jagiellonów...
W parę miesięcy potem przyszedł list od Sawickiego:
„Szanowny Panie Doktorze. Robimy mydło. Cuchnie to i brudne, chociaż ma służyć do czystości, a właściwie służy panom Jenkins, Slate et Comp. Limited, do robienia funduszu. Arachidy to taki orzech, który Negry wtykają w piasek, i potem sam rośnie. Jest tego sterty, które pan Dżilik waży, sprawdza i magazynuje — a ja mielę. Papranina obrzydliwa. Angliki — zupełnie inny gatunek jak Francuzy — mało gadania, rygor spokojny — ale nieubłagany. Na innych ludzi patrzą z obojętnością, jako na stworzenia przeznaczone do spełniania woli synów Wielkiej Brytanji. Ale płacą dobrze i są sprawiedliwi. Dobry, rachunkowy gospodarz, który o inwentarz roboczy dba. Mamy pomieszczenie i wikt przyzwoity wśród białych — wszystko kolorowe, żółte, czerwone i czarne — odseparowane. Mam pod sobą dziesięciu smoluchów. Maszyny pierwszorzędne. Kraj paskudny: albo leje bezustannie, albo piec ognisty, w którym wół by się upiekł na sztufadę. Nasz Anglik dowiózł nas, ulokował i pojechał na urlop — bo tu nikt długo wątroby zdrowej nie zachowa. Dyrektor — jeden ze wspólników, pan State, robotę nam wskazał — potem puścił na własne siły — i tylko czujemy, że nas obserwuje i szpieguje. Kobiet wcale niema, boć nie można rachować murzynek — cuchnących gorzej tego mydła, kiedy się w kotłach skwierczy. Podobno, że się zczasem oswaja z tą wonią — ale chyba po długim czasie!
„O ośmiogodzinnym dniu pracy mowy tu niema, pracujemy pół doby — na dwie zmiany — można wytrzymać. Kto nie może, czy nie chce, może sobie szukać lżejszego chleba. Żadnego gadania i protestu. Prawdziwa swoboda, wolność. Wytrzymasz rekord, dobrze, — nie wytrzymasz — rzuć grę!
„Anglicy pewnie zakłady robią — na nowicjusza i dlatego nas tak śledzą i szpiegują. Pan Jelec dowodzi, że Master musiał się grubo na nas zaangażować, bo nas obserwuje z widoczną ciekawością. Czasami udajemy zupełne wyczerpanie, żeby go wystraszyć. Wyschliśmy i zczernieli, jak przesuszone daktyle, ale nawet niewiele łykamy chininy. Zresztą niema tu gdzie i naco wydać pieniędzy, ani gdzie się zabawić. Droga to rzeka, po której rzadko kursują statki. Przywożą tandetę dla Negrów — a ładują skarby i każdy zadowolony. My też potrosze kupujemy różności i zarabiamy. Tak — że posyłam panu doktorowi sto funtów z prośbą, aby mi wypatrzył jaką chałupę w Zahościu i plac. Jak wrócimy, założę warsztat — i umrę burżujem. Angliki na wigilję jedzą indyka — a całe życie piją wódkę z sodową wodą — straszne paskudztwo. Ale zawsze, wolę ich od Francuzów. Piękne ukłony wszystkim. Seuiki.“
W święta poszedł do Jelca list od Idy.
„Drogi Antku. Rocznica waszego wyjazdu i patrjarchalne święta, z serdeczną o was myślą. Zeszczuplała nasza gromadka, bo dzieci w szkołach. Chciał je ojciec sprowadzić, ale oboje odmówili, ze względu na koszta. Stryj się do Lwowa wybiera po Nowym Roku, a ja do Terki. Jesienią jakeś chciał, stryj kupił szczep owocowych i posadziłam je w Łuczy osobiście. I trochę róż także przed domem. Kulesza dobrze się sprawia. Jesienią skupiliśmy po jarmarkach sto owiec, bo były bardzo tanie, a stryj rachuje, że to będzie początek inwentarza, i że z tem najmniejszy kłopot. Edmund trwa na posadzie, a że jakaś ciotka zapisała mu trochę gotówki i klejnoty — chce kupić dom w Brześciu i skoro dzieci zaczną podrastać, zabierze tę gromadkę do szkół. Ale to dopiero projekt za trzy lata. W tym roku nic tam nie przybyło, a jedno z bliźniąt umarło.
„U nas na Matkę Boską Gromniczną prymisja Gabryka. Pamiętaj być myślą i pamięcią z nami. Mówił, że za nas się modlić będzie. Posyłam Ci kilka książek co najładniejsze, które w tym roku wyszły. A podzieliliście się opłatkiem, poczciwe robociarze? U naszego stołu były wasze miejsca. Myślę, że jest takie radjo duszne, które nawzajem słyszymy! Prawda? U nas, Bóg łaskaw. Rok był dobry i ceny możliwe. Ojciec Moroczną się opiekuje i bywamy u siebie. Ciotka Ludwika często tam przesiaduje, a ja ojca podczas wyjazdu wyręczam. Zapomniałam Ci donieść, że jesienią Jan Protasewicz ożenił się z Horniczówną i dotąd bawią zagranicą. A Protasewicz ojciec jest kandydatem do Sejmu.
„Antku, ja jestem pewna, że ty wytrzymasz, ale zdrowia nie zrywaj! Przed nami długie, pracowite życie, pamiętaj!“
List był jak cała Ida, prosty, krótki, rzeczowy, ale Jelec znalazł w nim dla siebie wiele, wiele rzeczy drogich i ucałował te linje, gdzie pisała o różach, które posadziła przed domem i to zakończenie o długiem, pracowitem życiu — we dwoje. A tymczasem życie biegło poosobno — i minął rok drugi — pracowity — kłopotliwy, przebojowany, przetęskniony.
Małe, nieznaczne dźwiganie w Nietroni i Łuczy, bardzo znaczny zanik ogólnego dobrobytu w kraju — i na świecie — —
Nad Polesiem leżał smętek jak tuman, gdy późną jesienią przyszedł list od Jelca:
„Tais moja — stoję na rozdrożu w szarpaninie, rozterce i niepewności. A przecież jestem zwycięzcą. Przebyliśmy tutaj dwa lata coraz cięższej, i coraz odpowiedzialniejszej pracy — przetrzymaliśmy wszystkich. Od kilku miesięcy wskutek śmierci głównego inżyniera posadę zastępczo powierzono Stefanowi — ja musiałem wyręczać pana State, który został ciężko okaleczony na polowaniu.
„Coprawda nie targowaliśmy się, ani drożyli. Trudno; stał się wypadek, katastrofa! Białych tu niema wielu do wyboru, a nim z Anglji sprowadzą „on se debrouille“, jak mówią Francuzi. No i tak się to pchało zanim pan Jankins — szef firmy zjechał — ale sam! Rozejrzał się, nos wszędzie wetknął, ze Statem pobełkotali, fajki z zębów nie wyjmując, i zawołał nas do kantoru. No i, wyobraź sobie, proponuje byśmy te zastępcze posady zachowali — i kontrakt odnowili na następne dwa lata. Stefan się śmieje. Z szofera na inżyniera bez dyplomu, to znaczy z pensją szoferską. A ja mówię: chcę do domu wrócić, i ożenić się — dziesięć lat na to czekam! A on powiada: ja czekałem czternaście, zanim się dorobiłem tyle, żeby żonę i rodzinę utrzymać. I wyjmuje księgę i zaczyna nasz czas owego zastępstwa obliczać i płaci.
„Stefan ścichł — a Jankins mu kładzie czek i mówi: oto mój dyplom — a potem mnie daje drugi i mówi: a to na kapitał dla nowego gniazda. Ja was chcę i będę miał — umiecie pracować i ludźmi rządzić, a ja umiem ludzi cenić. Podpiszcie kontrakt na następne dwa lata.
— „Nie! — powiadam ze złością. — Pomyślimy! Nic nie pili. Od roboty się nie cofamy na obecnych warunkach, ale podpisywać cyrografy będziemy trochę później. — Decyduje Stefan, zgarniając czek. I na tem trwa dotychczas. Tais — napisz jak zdecydujesz! Tais, zdecyduj, żebym wracał! Zlituj się — nie każ mi tu zostać. Przecie zwyciężyłem, wytrwałem, mozołem rąk, potem męka moich wszystkich nawyknień, tradycji, kultury — zdobyłem stanowisko i uznanie. Dosyć! Mogę wracać! Prawda? Przecie nie napiszesz, żebym został!...“
List odczytała Ida, i splótłszy na nim ręce, zapatrzyła się w mroczny, szary dzień dżdżystej jesieni.
I oto za oknem ukazał się pan Michał, w burce ociekającej wodą, i począł wołać:
— Ido, jeść i ognia na komin! Suchej nitki na mnie niema.
Zerwała się — chwyciła klucze, skoczyła do kuchni, i gdy się przebrał, znalazł już w jadalni posiłek i ciepło płomienia.
— Uf! a tom się zmachał! — odsapnął, gdy pierwszy głód zaspokoił. — Cóż tu przez ten tydzień się stało?
— Ojciec ma dziś wrócić z Warszawy. Załatwia jakieś sprawy moroczańskie w banku. Posłałam konie na kolej. Młocarnia szła pięć dni. Dziś pauza, bo zakładają nowy dyszel do kieratu. Parobcy rżną sieczkę.
— Były listy od dzieci?
— Były. Zdrowe. Michaś zapisał się na kursy wieczorne w orkiestrze. A co w Łuczy?
— Same biedy. Edmunda zredukowano. Już siedzi i zrzędzi. Zawaliła się obora, a dach na domu jak rzeszoto. Sprowadziłem majstrów, trzeba trzy tysiące złotych. Dzieci pochorowały się na szkarlatynę — i gmina wyznaczyła opłat szarwarkowych półtora tysiąca... Jelec nie pisał?
— Owszem. Dobrze im się powodzi — awansowali.
— No to i wybawienie z biedy. Myślę w tej desperacji: chłopy z Ameryki ślą pieniądze, kupują ziemię, stawiają piękne domy — kiedyż nasi to samo potrafią! Zaraz mu napiszę, żeby swoją Łuczę podparł w potrzebie.
Ida chciała coś powiedzieć — ale tylko wstała i poprawiła ogień na kominie.
A pan Michał rozochocony roił:
— Żeby przysłał po cztery tysiące przez dwa jeszcze lata — toby stanął na nogi solidnie. Dźwignęłoby się folwark, dokompletowało inwentarze, wytrzebiłoby się łozy z najlepszych sianożęci, i wtedy sam czart by go nie wydarł z ziemi. Swoją drogą — zuch chłop — zdał egzamin z przysposobienia do pracy i życia... Ot i Antoni wraca! — dodał patrząc przez okno.
Białozor był równie zmoknięty, zdrożony i głodny.
— Oj dom, kochany dom z wami! — rzekł, zasiadając wśród nich i przesuwając rękę po głowie Idy. — Wracałem jak z piekła do raju.
— Uzyskałeś jaką ulgę?
— Trochę. W tych warunkach — byle jako tako trwać. Ale wroga sobie zrobiłem z Protasewicza i Nietykszy — z powodu, że Szyrmicz w dzierżawę wszedł, i już cała okolica przeciw mnie. Żebym dziewiątą część tego popełnił, co mi zarzucają — plotkując — tobym wart kryminału i piekła. A u ciebie w gospodarstwie, córuś, co dobrego?
— Wszystko dobrze, tatusiu! Żyto sypie doskonale. Sprzedałam karmniki i gęsi — bo ceny spadają.
— Masz rację. Mam wrażenie, że nadchodzą znowu trudne czasy — i znowu okres biedowania.
— Nie długa była ulga. Ale oto i Jelec na swojem postawił. Pisał do Idy. Nabraliśmy mocy wszyscy!
— Ba, żebyż wszyscy! — stęknął Białozor. — A gdzie wuj Kajetan?
— Pojechał obejrzeć pasiekę u Nietykszy — chcą sprzedać, bo ogrodnik odchodzi.
— To ma być na twój posag do Łuczy — mówił mi pod sekretem! — zaśmiał się pan Michał. — A pokażno list Michasia! A zatem znowuż trąbić się zachciało!
— Stryjowi tęskno za faworytem! — uśmiechnęła się, podając list.
— Nie tyle tęskno, ile trwożno, by go nam nie zbałamucili. W domu z tobą dobrze i spokojnie.
Spojrzała na ojca. Patrzał na nią jasnemi oczami i powtórzył:
— W domu z tobą dobrze! — —
Ostatni wrócił dziad Kajetan rozpromieniony, bo dziesięć pni pszczół kupił tanio, starannie oszacowawszy, że zdrowe i zasobne. I on patrzał na Idę serdecznie, uśmiechając się tajemniczo.
A po wieczerzy obsiedli, jak zwykle, jadalny stół, każdy czemś zajęty, gwarząc o dalszych planach i zamiarach pracy, pracy, pracy. Mniejsza była gromadka, ale jakże mocna, i jak ofiarna, i jak jednomyślna.
Od roboty swej przy szyciu bielizny odrywała oczy swe Ida i patrzała po nich. Pan Michał ślęczył nad planem Łuczy, Białozor pracowicie sumował cyfry moroczańskich ciężarów, stary w okularach — studjował pilnie nowe systemy ulów.
Za oknem słała się czarna noc jesienna, początek długich miesięcy bez słońca, bez kwiatu, bez rozmachu zajęcia na swobodzie. Czy odejdzie od tych ludzi na swoje — i czy ich zostawi samych, gdy mówią z serca — że dom im miły z nią — i gdy rozumie, jak im potrzebna, konieczna, niezastąpiona.
Pochyliła się nad robotą, zacisnęła usta, przymknęła oczy.
Czy pokazać ojcu list, spytać o radę?
Poco? Zgodzi się — dla jej szczęścia. Czy wtedy mu rzec, że gotowa jednak zostać — jakby im czyniła jałmużnę i ofiarę — z tych paru lat osobistego życia!? Każdy z nich pracował przecie i dla niej — nigdy o tem nie mówiąc — ani, może, nie czując ofiary. Nie powie, nie spyta i odpowie jemu: zostań!
Tej nocy długo się świeciło w okienku u Idy — i nazajutrz poszedł list:
„Antosiu mój! Nigdy jeszcze nie czułam tak mocno — jakiś mi własny i kochany — jak w tej chwili — gdy ci piszę: zostań tam! jeszcze nie wracaj! Widzisz — czuję, że gdybym teraz stąd odeszła — zrobiłabym krzywdę ojcu i stryjowi i stanąłby cień tej krzywdy — na progu naszego życia, a ja chcę — byśmy w słońcu na tę drogę wspólną poszli.
„Ty mnie zrozumiesz, bo się tak do gruntu znamy — że ich zostawić samych nie mogę — nie możemy — prawda? Stryj dla nas pracuje w tej Łuczy naszej, i wzywa twej pomocy, boś przecie już możny swą pracą. Ojciec musi mieć w domu pomoc i gospodynię — choć jeszcze te parę lat, aż Terka dorośnie. Całe życie dla nas dał — jeśli jesteśmy coś warci — jemu to winniśmy.
„Jego przykład i na ciebie promieniował. Nie godzi się nam zawód mu zrobić.
„Piszę to wszystko nie dla ciebie, ale wszystkie myśli i całą własną walkę — ze sobą. Ale tak trzeba zrobić i zrobimy.
„Napisz mi, że tak dobrze, że tak uczciwie, że tak mocno — po naszemu. Napiszesz — kochany, prawda? Twoja Thais.“
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
List poszedł i długo nie było wieści, aż otrzymał pan Michał awizację z banku tej wysokości sumy, na którą się zdumiał.
— Ki djabeł! Cyrograf na duszę podpisał, czy diament znalazł w tej Afryce!
Jednocześnie prawie był list od Sawickiego:
„Szanowny Panie Doktorze! Omal nie wróciliśmy, ale coś do pana Jelca przystąpiło i pomieszało nasze plany. Wziął mnie ze sobą do kantoru — i godzinę szwargotali z Ingliszem. Małom co rozumiał, bo rozumiem ten język w druku, ale w bełkotaniu jak połowę połkną, już zupełnie baranieję. Gadali, gadali — wreszcie zaczęli pisać, i podpisywać — i pan Jelec mi powiada: „Podpisuj i ty!“ — Co miałem robić! Wstyd się było przyznać, że nie rozumiałem, a pismo Jenkinsa bardzo nieczytelne — więc dla pozoru niby przejrzałem i podpisałem. Pokazało się, że to był kontrakt na drugie dwa lata i kupa pieniędzy zgóry.
„Teraz już zmurzyniejem do szczętu. Narośnie nam czarna wełna na głowie, a biała skóra zostanie chyba na podeszwach. No, ale co miałem robić! Podpisałem — i nazywam się Master Indżynir — i mieszkamy i obiadujemy — i gramy w golfa z naczalstwem.
„Wszystkie opony, ze wszystkich maszyn, któremi woziłem burżujów, popękałyby ze śmiechu na mój widok — jak się przebieram do obiadu i jak pokazuję sztuki w tych głupich angielskich sportach.
„A pan Jelec zupełnie zangliczał. Patrzy zgóry na cały świat, nie wyjmuje z zębów fajki, i pije tę obrzydliwą sodową wodę z wódką, i klnie: damned!
„Posyła do kraju swe zarobki, i ja dołączam sto funtów na tę moją habendę w Zahościu, ale postanawiam sobie wydębić urlop — i choć trochę zobaczyć co innego niż Anglików, Negrów i mydło Jenkinsa.
„Wszystkim piękne ukłony. Inżynier Sawicki.“
Ida otrzymała list ostatnia:
„Moja, nie będę gorszym od Ciebie, a jak skrzywdzę — to tylko siebie. Niech będzie po Twojemu. Ale musiałem się zaprzedać i cyrograf podpisać, żeby nie mieć pokusy. Ale przecie muszę być człowiekiem, za jakiego mnie masz! Wmówiłaś to we mnie! Twój!“
Było słoneczne lipcowe popołudnie.
Na łanie w Nietroni zwożono żytnie kopy. Jak zwykle pracował osobiście Białozor, pomagając ładować snopy, a na jednym z furgonów układał je Michaś z Terką, starając się zabrać jak najwięcej.
Zgrzani byli i podnieceni tą ochotą i wyścigiem zręczności i pospiechu. Świat był złoty od słońca i zionął ciepłem i wonią pól.
Na szczycie fury stojąc i jadąc ku dworowi, Michaś dojrzał człowieka, który od jeziora biegł w tym samym kierunku przez łan, na drogę nie bacząc.
— Co się stało w Medwidle, że Ohryzko pędzi? — rzekł do Terki.
— Może grzyby się wysypały. Pojedziemy choćby jutro.
— Zwózki jest jeszcze do końca tygodnia.
Dojeżdżali do stodoły, gdy Ohryzko jednocześnie dopadł. Pan Michał stał z widłami na progu szeroko rozwartych wierzei.
— Co tam, Ohryzko? — zawołał.
— Nieszczęście, panie. Zabili naszego orła!
— Kto?
— Cała kupa. Wielka łódź pełna! Był hrabia z Rydwian, i młody pan Protasewicz, i pan Nietyksza i jakieś naczalstwo... Obławę zrobili, ktoś wyszpiegował, gdzie poluje, ktoś doprowadził. Wypłynąłem naprzeciw — krzyczałem, że to nasze grunta i wody — śmiali się, a potem jeden kazał mi won iść i nie przeszkadzać. A właśnie on nadleciał, do gniazda żer niósł — dali kilka strzałów — skręcił — uszedł, ale widziałem, że tknięty — i ruszyłem za nim — a ich łódź, na prości utknęła... Zabili — znalazłem!
— Gdzie?
— Tu, na jeziorze, w zatoczce!
Michaś z fury się zsunął, pan Michał widły cisnął — i już biegli do jeziora.
Pobiegł z nimi Ohryzko — dopadli czółna i zepchnęli się na wodę milczący, z ponurą pasją w oczach — z dygoczącemi rysami.
Niedaleko — w małej zatoczce był! — jakby do nich leciał, by skończyć.
Na rozpostartych potężnych swych skrzydłach nawznak leżał — królewski — obszarny władca pustkowia. Stalowe szpony zaciśnięte — zgasłe oczy ku słońcu zwrócone — na piersi krwawe plamy — — woda wsuwała go w tajnie szuwarów.
Spojrzał nań pan Michał.
— On! Samica została! A w gnieździe co? — zwrócił się do Ohryzki.
— Dwoje. Już krzepkie podloty.
Tedy „dwa Michały“ spojrzeli sobie w oczy — aż w dusze!
Michaś się z łodzi przechylił, odegnał pięścią wstrętnego, czarnego raka, który na ten zewłók już pełzł — i pod skrzydła wsunąwszy dłonie wyjął go z wody.
— Pogrzebać go chcesz?
— Tak. Pod węgielnym kamieniem naszego nowego domu! — odpowiedział powoli młody, składając zamordowanego swego ptaka na szuwarach w łodzi.
I nic więcej nie rzekłszy — ni złości słowa, ni pomsty, zawrócili ku dworowi — —
Hruszowa, 21 lipca 1931.