<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Stara Łuczycha, kucharka, zastukała do drzwi alkierzyka za kuchnią, gdzie mieszkała Ida.
— Panienko, dójki przyszły!
Dziewczyna zerwała się z posłania, umyła i ubrała błyskawicznie, zapasała fartuch, wzięła ciężką więź kluczy i wyszła. Dwór już zaczynał dzień roboczy. Spotkała ojca, idącego do stajen, wuja Kajetana, zajętego wiązaniem psów-stróżów, i otworzyła drzwi do piwnicy. Dójki wzięły konew na mleko i poszły do obór.
Ranek był jeszcze ledwie perłowy na świt. Zaskrzypiały żórawie studzienne, dopominały się żarcia cielęta, konie, piały koguty, snuli się ludzie. Ida pilnowała udoju, potem poszła do piwnicy, narządziła wirówkę, ujęła za korbę i puściła w ruch. Wnuczka starej Łuczychy, jedyna pomocnica gospodarstwa kobiecego, nalewała mleko.
Gdy skończyły, poszły do cieląt, potem do chlewków trzody. Dźwigały obie ciężkie wiadra, poiły chudem mlekiem łapczywy, małoletni inwentarz. Potem odniosły śmietankę do lodowni, zabrały rozebrane części wirówki do kuchni do mycia, i poszły do kurnika, w zgiełk głodnego i żądnego swobody drobiu.
Fornale i rataje wyciągali za dwór pod wodzą Białozora, a pod bocznem wejściem do kuchni doktór z Michasiem budowali coś niezrozumiałego z kawałków drzewa.
— Co to będzie, stryjku? — rozległ się głosik Terki.
— Robią łóżko dwa Michały — jeden duży, drugi mały! — odparł, piłując.
— A poco łóżko?
— Bo nawet psom nie zdrowo sypiać na ziemi, a mamy lokatora przecie. Ida, dasz mi trzy stare worki. Terka, zamiast paplać, zagrzej mleka dla chorego i zanieś mu.
— Czy on bardzo chory, stryjku?
— Zobacz. Będzie tak samo z tobą, jak spadniesz z góry, dokuczając gołębiom. Michaś, przynieś świder i dłuto z półki.
Ida przyniosła ze spiżarni żądane worki i poszła do kuchni na naradę z Łuczychą co do obiadu, wnet potem widać ją było wśród stada kurcząt, podającą karmę.
Słońce już wstało, umilkły słowiki, wrzał rajkotem gawroni gaj, porykując, ruszyły krowy na pastwiska.
— Śniadanie! — zawołała Ida z głębi korytarza, łączącego kuchnię z dużą izbą, służącą za jadalnię, biuro, salon i szkołę.
Wszyscy się stawili karnie, wiedząc, że kto się spóźni — zastanie stół sprzątnięty. Ida nie miała czasu czekać.
Zajęli swe miejsca. Podała im duże kubki mleka, chleb czarny leżał do woli — wielki bochen, który krajał misternie dziad Kajetan.
Teraz rozmawiali.
— Jutro sadzenie reszty kartofli. Wczorajszy najazd zmitrężył mi dzień! — rzekł Białozor.
— Żebyż jeszcze z tego nie było większego nieszczęścia, — westchnął dziad Kajetan.
— Dlaczego? Bardzo europejscy ludzie! — zaprzeczyła ciotka.
— Urzędniki! Chodzili, oglądali, pytali mnie, ile jest pszczół. Nałożą podatek!
— Niech się wuj uspokoi. Na nasze kilkanaście pni — jest w gminie chłopskich setki. A że chłopi rządzą — pszczół nie opodatkują. Był przecież jeden rok podatek od bydła i skasowali.
— Może Bóg da, że o nas zapomną! — stękał stary.
— Ojciec mi da dziś Semka do miasteczka. Muszę wysłać masło! — rzekła Ida.
— Michaś po lekcjach odwiezie, bo Semko bronuje — odparł Białozor, wstając i sięgając po czapkę.
— Bielizna gotowa do prasowania! — wtrąciła ciotka.
— Pamiętam! — mruknęła Ida, sprzątając ze stołu.
— Ja odniosę do kuchni! — ofiarowała się Terka.
— Bierz się do nauki — już siódma.
Na stoliku pod oknem leżały książki i zeszyty. Bez zbytniego zapału Terka rozłożyła jakiś podręcznik i zatopiła się w kuciu. Ciotka zasiadła w fotelu, nałożyła okulary, i jęła przeglądać zeszyty.
Jadalnia do południa była szkołą.
Ida, idąc do ogrodu warzywnego, zatrzymała się przy stryju, który już sklecił coś w rodzaju łóżka i oszywał workami.
— Stryj mi przyśle Michasia po obiedzie.
— Przysłałbym ci królewicza w konkury, żeby nie tyle republik na świecie.
Ruszyła ramionami i poszła. Godzinę obrabiała z Hanną zagony na ogórki, ale czekało na nią tyle innych robót, że, poleciwszy dziewczynie pospiech, wróciła do domu.
Narządziła żelazko, deskę — wzięła się do prasowania w kuchni. Dziad Kajetan rozłożył się tam także i nawlekał sztuczną woszczynę na pszczele ramki. Ze stancji stryja Michała, leżącej naprzeciw kuchni w korytarzu, rozległ się głos Michasia, recytującego geografję.
Nagle stary podniósł głowę.
— Boże miłosierny. Znowu samochód!
— Pewnie policja po szofera! — rzekła Ida.
Istotnie, auto zatrzymało się przed gankiem, wysiadło dwóch policjantów i cywilny.
— Ot, i przyjechali po mnie — rzekł szofer, wyzierając oknem. — Policja, kasa chorych, szpital.
Pan Michał wyszedł.
— Ze szpitala pan doktór i samochód na rozkaz starostwa. Mamy zabrać rannego! — meldował mu starszy policjant.
— Proszę.
Napełnili małą izdebkę. Szofer ponuro po nich patrzał — warczeniem odpowiadał.
Doktór zbadał go i obejrzał opatrunek nogi.
— Wszystko w porządku. Czy pan się czuje na siłach znieść przewóz?
— A kto mnie o to będzie pytał. Mam się zaraz zbierać?
Spojrzał na pana Michała. W tych ponurych oczach było coś takiego, że ten rzekł:
— Jeśli pan tu woli zostać, aż się wzmocni i odpocznie — to przymusu być nie może.
— Co? mam być na łasce? Niech biorą... Zdechnę tam prędzej.
— Co mi pan jakąś łaskę pluje w oczy! — huknął pan Michał. — Mojem zdaniem jest pan zanadto wstrząśnięty i osłabiony, żeby telepać się po tych drogach aż do powiatowego szpitala. To moje lekarskie zdanie, a nie jakaś łaska. Panu nietylko złamaną nogę trza wygoić, ale i histerję leczyć.
Usunął się z doktorem na korytarz, rozmówił się zcicha, zawołano policjanta, zaczęła się w jadalni pisanina urzędowa.
Gdy samochód odjechał, a pan Michał wrócił, szofer leżał z zamkniętemi oczami i udawał sen.
— Kończmy, Michaś, bo trzeba Idzie pomóc masło na pocztę przyszykować.
I Michaś zcicha dalej recytował geografję.
Znowu cichość rolnego trudu objęła dwór, aż ją zmącił i przerwał tupot wracającego na południe bydła.
Ida wpadła do izdebki z naręczem wyprasowanej bielizny, i już znowu szła do doju, do piwnicy, do wirówki.
Po godzinie znowu znaleźli się wszyscy przy posiłku.
— Przyjeżdżali po szofera? Zabrali? — spytał Białozor.
— Nie. Zostawili pod moją opieką.
Białozor spojrzał na brata.
— Łachman ludzki! Lepiej mu tu będzie.
— Wygląda, jak bandyta! Narobisz sobie biedy i kłopotu! — rzekł stary.
— Odpłaci się niewdzięcznością! — dodała ciotka.
— Człowiek nie pies, żeby był wdzięczny! — odparł pan Michał. — Stęskniłem się za bolszewikami, postudjuję okaz polski; pewnie ma właściwości rasowe — to interesujące.
— Niech mu u nas będzie dobrze! — zakończył sprawę Białozor, i zwrócił się do Idy: — Zabiorę ci Hannę od obiadu, bo w polu za mało robotnika, skończyć trzeba, bo na deszcz się zanosi.
Jak każdy gospodarz, Białozor nie miał dla gospodarstwa kobiecego żadnego względu. Dziewczyna się nie spierała. Robota Hanny spadała na nią, ale w maju taki długi dzień.
— Czy szoferowi nie trzeba posłać obiadu? — spytała stryja.
— Idźno, Terka, spytaj go, bo ze mną nie gada.
Poszła Terka i długo bawiła. Wróciła roześmiana.
— Prosi herbaty i książkę do czytania. Więc mu dałam mleka, bo niema herbaty — i „Krasnoludki“ Konopnickiej — takie ciekawe! Dał też dwa złote i prosił o papierosy z miasteczka.
— To niech mu Michaś przywiezie.
— Ho, ho! Wielki pan! ma na papierosy — mruknął stary.
— A o wódkę nie prosił?
— Ach, co też stryjek mówi! Przecie on nie chłop.
— Skądże wiesz?
— Bo mnie pytał, czy nie mamy krewnych Białozorów w Witebskiem, bo to jego krewni.
— Może być! — rzekł z namysłem stary. — Był Marcin Białozor pod Orszą — za Jana Kazimierza.
— A on nazywa się Stefan Sawicki i jego ojciec był inżynierem na kolei w Bobrujsku.
— Wywiad zrobiłaś porządnie! A pamiętasz, jak się zwie po niemiecku taka papla jak ty?
— Zaraz... — zamyśliła się, — już wiem! Plauderpasza!
— No to przynieś podręczniki i zeszyty, bo potrzeba ci powtórzyć niemiecki.
— Michasiu, nie zapomnij poczty! — poleciła ciotka i z tem się rozproszyli do roboty.
Po obiedzie pan Michał odrabiał lekcje z Terką w jadalni i trzymał ją trzy godziny. Gdy się nareszcie wyrwała na swobodę jak ptak, on poszedł do swej stancji, zasiadł u okna i zaczął z wielką wprawą podzelowywać stare buty. Szofer czytał — wreszcie książkę odłożył i długo się tej robocie przyglądał.
— Obszarniki na psy zeszły, kiedy już sami buty łatają! — ozwał się wreszcie.
— Nadchodzi oto dzień odpłaty. Panami wnet będziecie wy! — zanucił doktór z humorem.
— Pana trudno do złości doprowadzić.
— A czego mam się złościć? Pięć lat wydzierałem się przez Rosję — tutaj. Napatrzyłem się, nauczyłem. Tam obszarnicy nie umieli butów łatać i źle na tem wyszli. A że i tu idzie w tym samym deseniu, ratuję się jak mogę.
Znowu chwila milczenia, przerywana stukami młotka.
— A żeby pan wiedział, że ja się też chamem nie urodziłem! — burknął szofer.
— Na Węgrzech był wielki hrabia komunistą.
— Symulant, jucha, znam takich. Pierwszą klasą jeździ na wiece. Na ostatniej stacji przebiera się za robociarza i włazi do trzeciej. Na wiecu radzi rżnąć burżujów kapitalistów, a na różne cudze nazwiska ma własne domy, wille i kapitały po bankach...
— Ktoś na to pieniądze daje.
— Któżby! Bydło chamy! A dają — bo myślą — że przecież trzeba jakiś koniec zrobić — bo tak żyć nie sposób!
— Pan mówi, że się chamem nie urodził. A dlaczego pan teraz za chama siebie ma?
— Pan się pyta. Ubliżyłem panu zamiast podziękować, żeście mnie tu zatrzymali. Czy pan się przynajmniej zabezpieczył, że ta cholera, Kasa chorych — zwróci panu koszty za moją kurację i utrzymanie? Toć ta drańska instytucja — tysiące za mnie ściągnęła.
— Nie mam też ochoty z tą instytucją mieć jaki interes, i rad byłem ich się pozbyć z chrześcijańskiego domu.
— No, to niech się pan ode mnie niczego nie spodziewa za swą fatygę.
— Nie spodziewam się. Niech się pan uspokoi — przecież Kasa chorych to zwycięstwo socjalizmu, zdobycz dla proletarjatu. Ciężko wam dogodzić. My, nie pracujący obszarnicy, z niej nie korzystamy. Jak jest za co się leczyć, to się leczą — a nie, to milcząc, wyglądają śmierci.
— Ciekawość — poco mnie pan zatrzymał? Chyba macie jakie połamane maszyny i myślicie, że wam się mechanik zda. Potrafię sprawić wszystko od zegarka, maszyny do szycia, broni, do młocarni i młyna.
— Nie zgadł pan. Zegarek i ja potrafię zreperować — zresztą jest w domu tylko jeden — u brata, a młocarnię z lokomobilą, co była przed wojną, zarekwirował „Demat“ jako zdobycz wojenną, a fortepian spalili Moskale wraz z domem. Nie będzie pan miał ni popisu ni zarobku u nas. Zatrzymałem pana, bo miałem na to nakaz od bardzo wysokiej władzy.
— Jakto?
— Powiem panu, jeśli będę uważał, że pan zrozumie.
Szofer popatrzał na niego, skurczyła mu się urągliwie twarz, ale w tej chwili pan Michał podniósł głowę, spotkali się oczami i szofer swoje spuścił.
— Wypij pan łyżkę mikstury i załóż termometr pod pachę. Jutro niedziela. Trzeba będzie się okrzątnąć, ogolić, wyszorować — jak młodemu kawalerowi przystoi.
— Ale — kawalerowi. I na to byłem za głupi!
— To może pan list do żony napisze?
— Pewnie! Dawno precz poszła — na zabawę każdemu i wszystkim. Było i dziecko, ale na swoje szczęście — uświerkło już temu dwa lata. Byłaby taka — jak ta mała wasza. Co pan myśli! Mam już trzydzieści pięć lat. A pan żonaty?
— Nie. Miałem dwadzieścia, gdy mnie zesłano do Tomska, i nigdy nie zdobyłem tyle, żeby móc żonę utrzymać. Zresztą chciałem wrócić...
— Ja się urodziłem w Bobrujsku. Inżynierski jedynak! Parada! Ale ojciec ciągle w rozjazdach był — a matka żyła zabawą i strojami. Poszedłem do gimnazjum, alem się uczyć nie chciał. W dwanaście lat już znałem wszelką swawolę i rozpustę, po dwa lata siedziałem w każdej klasie — przepychali mnie pieniędzmi i protegą — aż ze czwartej sam uciekłem, pokrwawiwszy jakiegoś kolegę — o uliczną dziewkę. Ojciec sprawę zamazał i za karę wpakował do warsztatów — a mnie to była właśnie frajda. Miałem amatorstwo do maszyn. Tymczasem stary umarł — matka za innego poszła i wyjechała do Saratowa czy Samary — a mnie do wojska wzięli, w proste sołdaty. I zrobiłem się cham-proletarjusz. Gimnazjum z chamami, warsztaty z chamami, sołdactwo z chamami! Rozpusta, wódka, brud, wszy, nory, koszary, kazionna odzież i jadło — i samochód: szoferski przeklęty żywot. A potem wojna! Pędzali od Mazurów do Karpat, od Odesy do Rygi. Trza było kraść i łgać, głodować i rabować, po szpitalach odpoczywać! Pan nie wie, co to sołdacki, moskiewski szpital, to pan nie rozumie!
— Trzy lata szedłem pieszo przez bolszewicką Rosję — do kraju! Rozumiem!
— Do kraju! Otóż-to! Do kraju! I ja to słowo posłyszałem! A było to tak! Jak Moskale urządzili swój bolszewicki karnawał — w jakiemś miasteczku parszywem — i nasz pułk się zbuntował. Zdobyli gieroje monopolowy skład, pomordowali oficerów i zaczęli hulać. Nie poszedłem na tę operę — bo miałem dość tej uciechy — i spać mi się chciało. Samochody pułkowe stały przy drodze za miasteczkiem, była warta, ale poleciała też na zabawę. Myślę — szkoda pułkownikowskiej maszyny. Rolls był — istne cudo. A żeby nią w świat drapnąć i gdzie po drodze spuścić... Więc narządziłem maszynę — i czekam, co będzie. — W miasteczku wrzaski, strzały — a wreszcie i pożar. Aż słyszę — biegnie ludzi kilkoro, sapią jak miechy — wpadli między samochody.
— Narządzaj, Zawiślak! — ktoś woła. — Poznałem głos porucznika Majewskiego — co nami komenderował, — poruszyłem się. Błysnął na mnie latarką, rewolwer podniósł.
— To ty, Sawicki. Narządzaj z Zawiślakiem którąkolwiek maszynę i zmiatajmy. Ledwieśmy z życiem uszli.
— Rolls gotów! Niech pan porucznik siada.
A tu jeszcze dwóch nadbiegło. Zakrzewski i Ofmański — karabiny mieli w garści, a sami bez tchu.
— Benzyny, ile wlezie blaszanek. Siadajcie, chłopcy, i jazda.
W moment ruszyliśmy — od miasteczka pogoń i wycie. Porucznik siadł obok mnie.
— Palcie, chłopcy — w kupę!
Palnęli — tamci też, aleśmy już byli daleko.
— A dokąd jechać? — pytam.
— Do kraju, do swoich!
— To niech pan porucznik mapę weźmie i komenderuje, bo ja tej drogi nie znam.
— Tam, na zachód! — machnął ręką — precz z tego mongolskiego piekła! Do swoich!
Byłaż to jazda! A ta maszyna! Z kochanką nie miałem takiej uciechy! Cicho szła jak chmura po niebie — a jak wicher prędko. Do rana jużeśmy bezpieczni byli od pościgu. Stanęliśmy w lesie — porucznik mapę obejrzał, zorjentował się — wytknął mi drogę, Zakrzewski czerwoną szmatę na patyku umocował — ja maszynie dałem ostygnąć — narządziłem — i dalej.
— Panie poruczniku, mam wódkę! — chwali się Zawiślak i podaje butelkę.
— Ile tego masz?
— Cztery!
A porucznik trzasnął ją o ziemię.
— Wyrzuć jeszcze dwie! Jedna nam starczy.
— Panie poruczniku! — skamle tamten.
Ino się porucznik obejrzał!
Miał twarz chudą i dziką — a oczy — jakby lód na bystrej rzece, szkliste i zimne.
Zawiślak wyrzucił dwie butelki.
— Jutro rano będziemy u swoich. Odpocznij, Sawicki, ja poprowadzę.
Potrząsnąłem głową. Wziąłem największy pęd. Strzelali do nas — jakieś bandy goniły z wyciem, przejechaliśmy kilku — ale nic!
Wieczorem znowu krótki postój — pozwolił nam porucznik wypić po łyku wódki — sam nie tknął, byliśmy jak drewno zmachani, głodni, i bez żadnego myślenia. Znowu noc w pędzie i już świtało, gdyśmy ujrzeli na drodze konnych. Porucznik spojrzał przez szkła, i rękę na kierownicy położył. Głosu nie dobył — ale czuję, że mi na rękę coś kapie. A to lód stopniał z oczu porucznika. Rozumie to pan — on płakał.
Zwolniłem, zahamowałem, stanąłem. — Tamci doskoczyli — pięciu było — ułański patrol.
— Coście za jedni? Skąd?
Porucznik wstał, zasalutował i jakimś chrapliwym, zduszonym głosem krzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł jak martwy!
A to był patrol korpusu Dowbora... A ja pierwszy raz byłem w kraju!
Pan Michał wstał.
— Spocznijcie! Morowy chłop był ten wasz porucznik. Cześć mu! Wysoko stoi!
— Ale — wysoko. Pod Radzyminem z ochotnikami był i ja z nim. Nogę mu obcięli wyżej kolana. Wysoko poszedł, a jakże! Na poczcie siedzi inwalida i listy adresuje tym, co nie umieją pisać.
— A przecie powtarzam — wysoko stoi!
— Oj kraju, ty kraju! Spalą gazu za tysiące na grobie nieznanego żołnierza i kwiaty noszą na paradach — a my, w gnoju i błocie!
W tej chwili wszedł Michaś i podał mu paczkę tytoniu i resztę pieniędzy.
— Było za te drobne pannie Terce karmelków kupić.
— Eee. Toć byłby wstyd! — oburzył się chłopak. — Tak ciężko zapracowane pańskie pieniądze!
— Oho, kawaler jeszcze się nie nauczył brać!
— My przywykli tylko dawać! — hardo odparł.
— Poczekajcie! I na was przyjdzie kreska i ugniecie łba!
— Nie da Bóg! Stryjku, ja skoczę do ogrodu Idzie pomóc.
— Pójdę i ja. A panu przyślę Terkę z kolacją. A potem spać. Gorączka spada. Zuch z pana.
Gdy szli do ogrodu, Michaś rzekł zcicha:
— Stryjku, czego on taki zły?
— Z Bogiem się swarzy — więc mu źle. Biedny, zbuntowany człowiek. Trzeba z nim dobrym być!
Tej nocy, gdy wszyscy już spali, Ida jeszcze czuwała, zajęta reperowaniem bielizny. Mała lampka naftowa oświetlała jej alkierzyk ubogi i pusty jak zakonna celka. Ktoś zastukał w szybkę.
Poznała ojca i wyszła do niego.
Usiedli na kłodzie drzewa pod ścianą.
— Był dziś sołtys z nakazem płatniczym, — rzekł Białozor.
— Znowu! Toć zapłaciliśmy wszystko!...
— Uchwalił Sejm stuprocentową podwyżkę gruntowego podatku... Wypadnie chyba sprzedać te brakowne krowy, cośmy mieli wypaść.
— Stracimy połowę ceny! Ledwie się zaczęły poprawiać... Może lepiej młode konie?
— Nie starczy! Zresztą, czem zastąpię braki w fornalce? Wiesz, że dwie pary zupełnie zdarte.
— Żeby choć do jesieni zwlec. Mam sto gęsi, cztery tuczniki, sad pięknie kwitnie!
— Jesienią w listopadzie przychodzą drugie raty — a kary za zwłokę pożrą zarobek.
— Możeby zaliczyli na to wartość ziemi, co wzięli na osadnictwo?
— Protasewicz jeździł o to do ministerstwa... Siedział tydzień w Warszawie, po całych dniach deptał po urzędach — wydał czterysta złotych. Nareszcie otrzymał kwit na ośmset — ale gdy przyszedł z tem do kasy — usłyszał, że przyszedł rozkaz od ministerstwa, żeby wypłaty do czasu wstrzymać... Na te koszta pożyczył na weksel.
— Ja myślę wciąż, na czemby jeszcze oszczędzić, ale wymyślić nie mogę.
— Dziecko kochane, i tak pracujesz za dziesięciu. Nie mamy w czem się ograniczać, ani więcej na barki wziąć. Trzeba to bydło sprzedać!
Zamilkli, ramionami o siebie się wsparli, i zmęczonemi głowami. Wokoło była cudna majowa noc — na wschodzie poczynało jaśnieć na zorzę.
— Niech tatuś spocznie! Nic to! Nie damy się i przetrzymamy... Gorzej było po najściu bolszewików!
Objęła go rękami za głowę i ucałowała.
— Ty już wcale nie sypiasz!
— Jak chłopi i ptaki. Odeśpię jesienią. Ale honorne Białozory i Nietroń zostanie nasz. I jeszcze innych będziemy ratować!
— Tych wszystkich, co nas krytykują i obmawiają — —
— Nawrócą się!
I tak się rozeszli na krótki spoczynek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.