Gromada/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gromada |
Rozdział | XI. |
Wydawca | Księgarnia A. Gmachowskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | F. D. Wilkoszewski |
Miejsce wyd. | Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chociaż jedna siedziba ludzka, najwyżej zbudowana, opustoszała, okolica nie zasmęciła się bynajmniej. Lęgowi mieszkańcy pozostali przy ziemi, która ich zrodziła, ciągnęli z niej dalej soki żywiące, stosowali swe zajęcia do jej wiecznych przemian. Błękitnie barwione chaty Mielna ciężej jakoś przylegały do ziemi w powietrzu jesiennem, ale było w nich raczej weselej teraz, niż za natężonej roboty letniej, gdy większa część mieszkańców na cały dzień wyrajała się w pole. Siedziały wszystkie kobiety i dzieci w granicach gospodarskiego obejścia. Póki światła, po stodołach dudniły młocarnie, obracane przez dwuramienne kieraty; w niejednej sadybie waliły jeszcze rytmicznie starodawne cepy ręczne. Koniom coraz częściej trzeba było zadawać na zakładkę w stajni, bo polne pastwisko i tak dość chude, było o tej porze prawie całkowicie wyżarte. Ludzie i bydlęta coraz ściślej skupiali się w okólniku, aż póki na zimę nie zam kną się szczelnie w swym drewnianym gródku. Trzy razy na dzień wszyscy domownicy zasiadali w izbie stołu, na śniadanie, obiad i wieczerzę — bo już podwieczorki skasowano od świętego Michała. — A tkactwo lnu i wełny zajmowało kobiety przy kołowrotkach i warsztatach, nietylko ze zwyczaju i obowiązku, ale dla honoru, bo każdy człowiek musi mieć przecie z własnego lnu koszulę — im cieńszą, tem godniej — i wełniakiem własnym godzi się popisać gospodarskiej rodzinie. Więc w chacie każdy kąt był pełny użytku, roboty, osobnego postuku lub szmeru — i cała chata gadała mową swą własną, od przebudzenia aż do snu, nawet bez udziału głosów ludzkich. A gdy po krótkim już dniu zabłysły frontowe okna od lamp i ognisk, mrugliwy różaniec świateł wydłużał się na wiorsty w klamrę, ogromny w mroku i radujący oczy, że tylu nas jest w gromadzie — nie damy się złodziejowi, ani komu.
Wszystkie porządki najpiękniejsze zawierała osada Jana Rykonia; najlepszy pono miał zbiór, najtęższy inwentarz, obfity sad owocowy, pańskie narzędzia rolnicze, sławne kury, bo też i głowa nad tem wszystkiem czuwała naczelna. Napatrzywszy się dużo świata, Jan zagrzał się do ulepszeń w gospodarstwie, a szczególniej do szerszej organizacji wspólnej roboty, niż ją mieli Mielniacy w swem kółku rolniczem.
— Widzita, ojce — mówił do kilku przyjacielskich gospodarzy, którzy wieczorem do niego przyszli — miewają w innych stronach panowie po piętnaście, a niejeden tylko dziesięć włók — niewielkie państwa, kilka razy tylko większe, niż nasze. A jak się w kupę wzięli, takie ci zaprowadzili u siebie porządki: pługi samochodne se sprowadzają, nasiona najplenniejsze, buhaje i ogiery zagraniczne. A ktoby tam z tych małych panów miał śmiałość sam dla siebie taki koszt i zachód czynić? Jeno jak się w gromadę zbili, jak wszyscy dla wszystkich radzą i składają się — mocni są; dwa razy tyle ziarna zbierają z morgi, co my, a krowa im więcej, niż pięćset złotych, na rok daje.
— To nasz zakrystjan ma taką krowę, co mu z udoju w przeszłym roku sto rubli dała — odezwał się ciężki Selwestrowicz.
— Nie trudno jedną taką mieć — odrzekł Rykoń — a jeszcze kościelną, co jej nikt nawet swego zielonego grochu nie zabroni, a z całej parafji jada — ale żeby sztuka w sztukę z wielkiej obory tyle dawała.
— Szczęśliwsze panowie od nas są, bo mądrzejsze — rzekł z przekąsem dziobaty Workowski.
— To właśnie, somsiedzie — potwierdził Rykoń — zmądrzeć nam trzeba. I który mocniejszy rozum ma, kto więcej czytał, abo lepiej praktykował, niech innym użyczy — żeby go tylko słuchali. A najlepiej postawić nad każdą robotą przełożeństwo, żeby ci, co umieją robić, dla całej gromady robili. Spółki mleczarskiej nam trzeba — i takich, coby nasiona kupowali — i takich od kupowania narzędzi — i takich, coby z urzędu naszych spraw pilnowali.
— A to wszystko przy naszem kółku urządzić! — odezwał się Żułek, chłop młody i niecierpliwy.
— Aale! — odrzekł Workowski — w kółku od pół roku o kupieniu buhajka radzimy, a buhajka jak nie było, tak niema.
— Kółko za słabe; szerszego nam koła trzeba — odezwał się Dominik Pełka, brat karbowego ze Sławoszewa.
Rykoniowi błysnęły zęby od radosnego uśmiechu.
— Rzadko co powiecie, somsiedzie Dominiku, ale dobrze: trzeba nam się poczuć w większej gromadzie — i z panami, które mądrale są na roli — i z nauczycielami, które uczą po szkołach rolniczych — i z wielkiemi pieniędzmi i z wielką siłą.
— Jakże to przemyślacie, Janie? — zapytat Workowski.
— Widziałem ich tam robotę między sobą w towarzystwie rolniczem. Ta jest i z nami, gminiakami. Wielgachna jest ta robota; wszystko w niej sprzężone, co człeku siedzącemu na kawale tej polskiej ziemi potrzebne, czy na dużym, czy na małym. I nam, Mielniakom, trzeba do tej wielkiej roboty mieć przyłączenie.
— Oj! — powątpiewał Workowski — robią ci tam oni bardziej dla siebie, niżeli dla nas. Taka już ludzka natura jest.
— Nie widzieliście, Pawle, a gadacie. Trafiliście jeno w to, że każdego natura do swojego ciągnie. Tylko i natura nas wszystkich, co się tą ziemią paramy, powinowata. A cóż to, my w zarządzie nie potrafimy naszych chłopskich interesów obronić, czy co?
— Byliby nasi w zarządzie? — zagadnął Workowski, a twarz ospowata śniadością mu się powlekła ciemniejszą i oczy pożądliwie błysnęły.
— Choćby i wy, Pawle, i ja. Tak myśleliśmy z dziedzicem slawoszewskim, kiedyśmy sobie pogwarzali o założeniu u nas towarzystwa okręgowego na wiosnę.
— Oj, rety! już na wiosnę? — zawołał Selwestrowcz.
— A dopóki chcielibyście czekać, somsiedzie? Kiej co dobre, śpiesz się doń, bo może uciec — rzykł Rykoń.
Nowy projekt realny ubudził w gospodarzach niektóre wątpliwości. Przemówił Żułek:
— Ślachty mało w okolicy; jakież ci to będzie towarzystwo?
— Taka bieda, po waszemu? — odparł Rykoń nieco ironicznie — to nas więcej będzie w zarządzie, gminiaków.
— I nową składkę nałożymy na siebie — powątpiewał Pełka.
— Kto nie chce się zapisać, płacił nie będzie. A potem, jak zobaczyta, co to za robota przyłączona do swojej własnej centrali, niby do Warszawy, każdy się naprosi jeszcze, żeby płacić głupiego ruble.
— To niby gubernator nie ma do tego nic? — odezwał się znowu najmniej świadomy z obenych, Selwestrowicz.
— Jemu tam gubernator! — objaśniał Workowski. — Gubernator je tylko od tego, żebyśmy powstania nie robili.
— A od tego, coby ludsiom na roli lepiej było, mamy swoje naczelniki — dodał Rykoń głosem głębokim od przeświadczenia.
— Jacyż to oni? jacy? — zapytało naraz paru gospodarzy.
— A bo to mało ich, prezesów w Warszawie, albo jenszych na wsi! A są i tacy, co nijakiej godności na sobie nie noszą, ten gospodarz na małem, ten dochtór na ten przykład w Kutnie, ten wędrownik od zakładania warsztatów chłopskich po kraju — a naczelniki są! — Co wam tam powiadać, kiedy się nie chceta nawet do towarzystwa zapisać — —
— Kto powiedział — warknął Workowski — że ja nie chcę?
— Może wy, Pawle, Ale do tej roboty potrzebna cała gromada; inaczej nic!
— Dajcie pomyśleć, Janie — dorzucił Pełka — powoli wszyscy możemy się zapisać.
— Oj! powoli wy myślicie, Mielniacy! — a czasy prędkie są.
— I cóż? gadajcie — —
— Przerabia się ta polska ziemia — mówił Rykoń mocno — jakby ci ją kto głębiej pługiem skroił, a odkładnicą na wierzch wywalił takie skiby, co nigdy słońca Bożego nie widziały. To te skiby nowotne powinny ze staremi, które zdawna rodziły, swoją spoistość mieć, bo kiedy się nie skleją i w rodzajności swojej nie pogodzą, mizerny będzie plon z tej niwy. Tego, widzita ojce, nie trzeba zabaczać przy każdem naszem poczynaniu.
Słuchali go, jeden bystrzej, drugi leniwiej, wnikając w znaczenie, ale wszystkim podobała się przypowieść. Workowski opowiedział się odrazu przy Rykoniu i tłómaczył:
— Trzymajta ze ślachtą — mówi wam Jan.
— Ze ślachtą, abo i nie ze ślachtą — poprawił Rykoń — ze wszyćkimi po wsiach i miastach, które Polaki są i robić potrafią w gromadzie.
— Polaki to oni wszyscy w gębie są — nadmienił Żułek — które z nami gadają. Ale kto ich tam wie, co potrafią i jaką dla nas życzliwość mają?
— Na to człowiek rozum ma — odrzekł Pełka — kto ci gada o tem, co sam już dobrze robi, to go słuchaj; a kto od śliny, albo coś tam z niewiadomego pisma przepowiada, to lepiej obwąchaj, zanim połkniesz.
— I racja — potwierdził Rykoń. — Kiedy mi pan Broniecki, co jest gospodarz, jak się patrzy, poradzi: bronuj tu prosto, tam na sagę, wierzę mu. Kiedy pan Godziemba, co już budował, a dobrze, da mi plan domu gminnego — biorę. A zacznie mi tam opowiadać ten profesor, co się po Mielnie tego roku włóczy — śmieję się. — Prawi mi o Polsce ludowej, gdzie to my tylko sami, gminiacy, rząd sprawować mamy — daleko to, ale daj Boże! — A zapytajcie go, co tera robić — uczyć się — dobrze — prenumerować „Ludowca“ — niechta będzie. I dalej co? — Nie robić nic z dziedzicem, ani z księdzem, bo to wrogowie. — To ja ich lepiej znam od was, panie profesorze! Jest czasem, który we dworze, albo w plebanji, o sobie tylko myśli i do pospólnej roboty na nic — ale więcej takich, co nam z duszy serca życzliwi są, bo się już po ich czynach pokazało. Do takich was namawiam, ojce. A ilu ich ja widziałem i na wsi i w miastach! — i wrogów naszych nie spotkałem. To taki profesor niby nowe czasy przepowiada. Po swojemu postęp, a stare bajki roznosi. Abo on głupi z całym swoim rozumem, abo swoje w tem jenteresy ma, nie nasze.
W te rozprawy starszyzny wmieszał się znienacka głos parobka Bembenisty, który dotąd słuchał w milczeniu:
— Gadajcie zdrowi, gospodarze, ale prefesor dla całego ludu roboczego serce ma — —
— Pocałował cię? — zagadnął szyderczo Workowski.
— Całować me nie całował, jeno zna on należność, jaką człowiek roboczy za granicą ma, parobek, czy fabryczny, i o tej przepowiada, że i u nas nastanie.
— To ci tu jeszcze źle u Rykonia — mówił ze zgrozą Workowski — gdzie parobek z nimi do jednej misy siada, a sutej? — gdzie kożuch co roku dostaje i tyle dobra, że lepiej ma, niż niektóry gospodarz na połwłóczku?! —
— Nie mówię, że tu źle, jeno że kużdy człowiek do swojej własnej skiby ziemi się kwapi i do swego prawa...
— A pokwap no się tera za drzwi! — zawowołał Rykoń niewielkim nawet głosem, ale tak dotkliwym, że Bembenistę jakby wymiotło z izby.
Zaległo między ojcami wsi milczenie, przemyślali o nowych czasach, które nadciągają, pełne obietnic i razem niepokoju, — — Jednym będzie lepiej, drugim gorzej — — ale jak nam? — myślał każdy o sobie i swoich najbliższych. Tylko Jan, który miał najszersze serce, roił wciąż o szerokiej szczęśliwości i wyrywał się do jej przyśpieszenia. Odezwał się nareszcie:
— Patrzajcie, jaka tu jeszcze robota tego profesora! Od Bronickiego i Godziemby nas odciągał; proboszcza, chociaż to nijaki ksiądz, na czarnego djabła przemalował; ledwie nam naszego domu nie popsuł w zaczęciu — tera jeszcze i parobków przeciw gospodarzom bontuje. — Ten ci jest w roli, o której wam powiedziałem, jako ten kamień co skibę od skiby odgradza, plonu nijakiego nie żywi, tylkoby dobre żelazo pługa szczerbił i łamał.
Pokiwali gospodarze głowami.
— Wyrzucić go ze wsi! — zawołał prędki Żułek.
— Co tam wyrzucić? nie mieszka przecie w Mielnie — poprawił Workowski — tylko go nie słuchać, nie brać jego książeczek, bo i bez Boga są i nie do rzeczy.
— Dużo on tam wie! mojej wyki na polu nie mógł poznać; myślał, że groch — zaśmiał się Selwestrowicz.
— A do mnie gadał: chodzisz pan do kościoła? — A jakże — mówię. — Nie przeszkadzam — powiada. Ja się go ta pytać bede o pozwoleństwo! — śmiał się z profesora Dominik Pełka.
— To widzicie — rzekł Rykoń — tacy się nam na naczelników napraszają, a nic z naszych spraw nie rozumieją, nic dobrego nie radzą, jeno ludzi kłócą i roboty psują. — A inni, dawni znajomi i sąsiedzi na roli, mówią nam: pójdźcie do pospólnej z nami roboty. Was jest gromada duża, jeno ciemna, nas gromada mniejsza, ale silnie z sobą zmówiona i nauczna. Robić będziemy to samo: żeby każdy chleba więcej miał, Polskę sławił i Boga jednego chwalił. — To jakich myślita obrać sobie za przyjaciół: czy tamtych majstrów-psujów, czy tych majstrów od roboty?
Zgadzali się już, mniej lub więcej rozumiejąc, ale ufali wszyscy Janowi, który najdalej jeździł i najdalej okiem sięgał.
Gdy wyszli, Rykoń przeszedł przez sień i zajrzał do drugiej izby. gdzie Rykonina matka, brzydka dziewka Anastazja i drzemiący parobek Fudała zwijali nici na szpulce. Cicho tam było i niewesoło, tylko ład i dostatek, widoczne przy świetle dobrej lampy, napełniały izbę zadowolonym spokojem.
— Idźta już spać — rzekł Jan do służby.
Matkę zaś pocałował w rękę na dobranoc, a ona przemówiła, całując syna w głowę:
— I Jasieńko już legnie, co? Niechta oczków se nie ślepi przy lampie, jak wczora — —
— Tylko se doczytam gazetę, legnę, matulu.
Wrócił do izby, w której przed chwilą rozmawiał z sąsiadami; dymno w niej było od papierosów, więc okno otworzył i spojrzał w noc pochmurną. Różaniec światłych okien, czuwających przy ziemi, poprzerywał się już znacznie i gasł w oczach; wiało chłodem wilgotnym i osmętną ciszą.
Zamknął okno. Ogarnąwszy wzrokiem pustą izbę, podumał przez chwilę nad swem życiem prawie zakonnem, które wypełnia całkiem robota, tylko robota — — i przypomniał nagle Magdusię Olaczkównę, jak ją trzymał w tańcu przyciśniętą, krągłym gorsem do piersi, palącą oczyma, napraszającą się ust czerwoną ponętą, na okrężnem w Sławoszewie — — Wiedział, że wczoraj wyjechała z państwem do Warszawy — żal go w serce zakłuł, że ona już nie w sąsiedztwie, lecz daleko, między rozpustną ludnością wielkiego miasta, a słodka taka, jak plaster miodu, do którego wszystkie bąki i trutnie się zlatują — — Mógłby ją tu taj mieć, w chacie rozweselonej, pełnej młodego szczebiotu — — pogodziłaby się z matką, której Jan do śmierci opuszczać nie chciał — i dobrą byłaby żoną a pomocną, bo nawet pisać umie pięknie i w listach mogłaby wyręczyć — byłaby naogół taka, jakąby ją Rykoń mieć chciał, bo potulna, choć piękna, i garnie się zdawna od niego.
Ale zakazał sobie ponownie tego rojenia, niby złej pokusy, westchnął krótko, potrząsnął czupryną, po lejbiku na żebrach mocno się chlasnął oburącz, jakby ręce, do ciągot ochocze, powstrzymywał — i usiadł przy stole pod lampą.
Miał Rykoń w tej izbie stół, przeznaczony do czytania i pisania, na którym ostro zakazał gospodarować czeladzi. Leżały tu zebrane po porządku numerów trzy pisma perjodyczne, dwa warszawskie, jedno łowickie; był kałamarz, pióro, ołówek, papier i koperty; w szufladach zbiór listów otrzymanych, plany domu ludowego — cały aparat wiejskiego statysty. Było to ulubione miejsce Jana podczas samotnych wieczorów, czuł się tu obywatelem szerokiego kraju, którego przeróżne sprawy przynosiły mu gazety; nieraz już i sam napisał do znajomych redakcji zwięzłe uwagi albo zapytania. Niektóre z nich wydrukowano. — Otrzymywał często listy i nie od byle kogo: od wybitnych działaczy, od doktorów od prezesów, ba nawet od jednego posła polskiego z Petersburga. — Gminiacy, zamiast pisać, woleli do niego przyjść, albo przyjechać, a nierzadko zjawiali się z dalekich stron. Na listy Jan odpisywał zawsze, prędzej czy później, a przychodzących po radę przyjmował uprzejmie, nie jak naczelnik albo znachor, lecz — jak brat. Chwalili go sobie ludzie, jako mądralę i setnego chłopa. Najmniejszy może mir miał w swojej wsi, w Mielnie, że to z panami za dużo majstrował i fizyk był nieprzenikniony.
I którzy tu byli dzisiaj, niby najlepsi przyjaciele, jak ciężko godzili się na projekty i namowy! A co i gadać o innych, zazdrosnych o swoją przewagę, jak wójt Damian Skierski, albo wręcz nieprzyjaznych, jak Goździk, Kołaczyński, Orlik, Maryniak, chłopy oporne wszelkiej robocie łącznej z dworem! A o takim Smagale, nawet z innej gminy pochodzącym, który z profesorem Owocnym był w zmowie i w jego zastępstwie przyjeżdżał do Mielna chłopom we łbach przewracać. Reszta gromady była ciężka, podejrzliwa — tyle tylko, że na zebraniu gminnem szła za tym, kto najmocniej gardłował, a w tej sztuce Rykoń był majstrem nieprześcignionym... Przeprowadził więc uchwałę o domu ludowym mocą swego gadania i zabiegów — już się cegłę zwoziło na grunt przy gminie kupiony od Gładocha — ale po tem zwycięstwie nie nabrał zaufania do zbiorowego rozumu, ani do samodzielności Mielniaków; utwierdził się tylko w przekonaniu, że pchać trzeba przemocą ku ich własnemu pożytkowi.
Do wójtostwa w Mielnie też się nie kwapił — przybyłaby mu jeszcze walka z pisarzem gminnym i mozolna korespondencja z władzami — czuł się za to przełożony nad znacznie większym okręgiem, zmówionym z potężnem i organizacjami, z wielką gromadą. Na wójta możeby go nawet nie zatwierdził gubernator, bo rodzina Rykoniów była „nie błahonadeżna” od roku 1905, gdy się wszystkie z niej chłopy postawiły twardo przy obronie polskiego języka w gminie. Brat Jana, Ambroży, odsiedział nawet za to dwa lata więzienia, przeznaczony przez nieboszczyka ojca na winowajcę w tym buncie, jako mniej zdolny i mniej potrzebny gromadzie, niż Jan. Cherlał od tego czasu, ale się ożenił i miał swe gospodarstwo w Mielnie.
Jan Rykoń kochał swoją gromadę po męsku, bez rozrzewnienia, bez pobłażania wadom i opieszałościom, kochał ją trochę tyranicznie.