Gromada/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gromada |
Rozdział | XIV. |
Wydawca | Księgarnia A. Gmachowskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | F. D. Wilkoszewski |
Miejsce wyd. | Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz był już Józef Broniecki znowu poza Warszawą, w Lublinie, ale tym razem podał swój dokładny adres pani Obichowskiej i prosił, aby w razie najlżejszej komplikacji w sprawach rodzinnych zawiadomiła go przez depeszę. I nie pojechał na bylejaką lekkomyślną wyprawę, działał, owszem, pod wpływem serdecznego wzruszenia, które wywoływało w nim sprawną i przemyślną energję. Dowiedział się, że Stefan Czemski pochodzi z Lublina, gdzie mieszka też jego ojciec, doktór medycyny, i podążył odrazu do ośrodka powiadomień o człowieku, który już pewną rolę odegrał w życiu Manieczki.
Stanął po południu w hotelu „Wiktorja”, który pamiętał z wystaw rolniczych i innych odwiedzin bogatej małopolskiej dzielnicy. Broniecki znał Zresztą cały kraj i wszędzie w nim był u siebie; miał i tutaj szeregi przyjaciół na wszystkich piętrach społecznych, od braci szlachty aż do służby hotelowej. Dowiedział się łatwo, gdzie mieszka doktór Tomasz Czemski i, ogarnąwszy się trochę po podróży, poszedł do doktora.
Dzień grudniowy był pogodny, połyskiwał prawie wiosennie na pstrokatych murach, na wielce nierównych dachach, krenelach i wieżach wzgórzystego miasta. Na bruku i chodnikach głównej ulicy, Krakowskiego Przedmieścia, leżało lepkie, czekoladowe błoto, naniesione setnemi kołami wodzów i bryczek, przybywających z żyznych okolic podmiejskich. I przed oczyma Bronieckiego harcowały dwukonne, puste dorożki, wiejskiem zacięciem nieco odmienne od warszawskich; wlokły się chłopskie wozy, naładowane worami zboża, paradowały dworskie karykle przeróżnych kształtów. W jednym powozie, sypiącym wyciągniętego kłusa czterech koni, poznał pan Józef dobrego kompana.
— O, psia! ten szelma Wicek! Jeżeli mnie zobaczy, będzie znowu około szkła robota — —
Ale pan Józef szedł piechotą, głowę trochę odwrócił ku sklepom, a pan Wincenty, stojąc w powozie, był pilnie zapatrzony na kłusa czwórki, którą może właśnie chciał kupić łub sprzedać.
— Lewy w dyszlu dryga, jak na kijach — musiał być ochwacony — wyrwała się Bronieckiemu uwaga zawodowca, automatycznie.
Sklepy ogłaszały swą zawartość nietylko zapomocą szyldów, lecz i zapachów; cukiernia buchała „litewskiem” masłem, skład apteczny — dajweldrekiem, tylko księgarnia wystawiała mozaikę druków, mniej więcej bezwonnych. Panowała zaś w powietrzu przeważnie woń Żyda. Ale Broniecki, przywykły do miast krajowych, puszczał mimo nosa ten koncert zapachów. Doszedłszy do magistratu, zawrócił na prawo, w ulicę, gdzie wkrótce znalazł liczbę domu wskazaną. Z chodnika zszedł po schodach niżej, dostał się na małe płaskowzgórze, obudowane z włoska po staropolsku, potem schodami pod górę trafił do mieszkania lekarza na wysokiem piętrze.
Trzy osoby siedziały w poczekalni przed zamkniętemi drzwiami gabinetu. Pan Józef podał służącemu bilet wizytowy, uprzyjemniony srebrną monetą, i kazał się zameldować. Służący poszedł naokoło do gabinetu i wrócił niebawem, oświadczając głosem, zmiękczonym przez postać i hojność Bronieckiego, że doktór prosi o poczekanie kolei. Ruszył wąsem niecierpliwy dziedzic, ale uznał porządek demokratyczny i usiadł na krześle pod oknem, skąd widok miał pocieszający.
Starożytna strażnica bramy Krakowskiej zagradzała dolną część miasta swym kadłubem fortecznym, przebitym niską, głęboką paszczą, w której przepadali ludzie i wozy. Wielkie żółte gmachy katedry i przyległej kapituły stały na prawo, niżej pałac biskupi, jeszcze niżej staczało się drobniejsze miasto ku Bystrzycy. Poznawał Broniecki z wysokiego swego piętra krenelową koronę zamku Leszka Czarnego, dzisiaj turmy, dachy dawnego, prześwietnego Trybunału, zapleśniałe mury Dominikanów, pamiętające Kazimierza Wielkiego, święty przybytek Unji lubelskiej. — — Czując się wśród tych wielkich pamiątek uczestnikiem dawnej świetności i chwały, choć blado ozłoconej zimowem słońcem, Broniecki rozmarzył się i udobruchał zupełnie. Tymczasem poproszono go do gabinetu doktora.
Dr. Tomasz Czemski był wysokim mężczyzną o bujnych włosach siwych, o pięknych, zmęczonych oczach i postaci ujmującej przez swą poważną swobodę. Pan Józef zaraz wyciągnął do niego rękę:
— Jestem Broniecki, ze Sławoszewa, sąsiad syna pańskiego, Stefana. Nie przychodzę po consiljum pana doktora, bo jeszcze, chwała Bogu, jestem z lekarzami tylko w przyjaźni, ale nie w zależności pacjenta. Przychodzę pomówić o panu Stefanie, który, jak zapewne panu wiadomo...?
— Ach! — klapnął się doktór w czoło, jak gdyby teraz dopiero zbudził się do rzeczywistości — pan Broniecki ze Sławoszewa! Tyle przecie o panu słyszałem! — proszę mi darować zwłokę w przyjęciu pana, ale my, słudzy publiczni, musimy się trzymać przyjętej zasady.
— Uznaję, uznaję. — — A o synu pan wie?
— Wiem, szanowny panie. Dostał się do kozy. Niech posiedzi — może go to oduczy od papierowej roboty.
Broniecki trochę się zadziwił, jednak przyjemnie. Doktór mógł być obojętnym ojcem, ale oczywista, że jest miłym człowiekiem, pełnym szlacheckiej fantazji. Musi nawet być szlachcicem? — Lada łyk takby nie wyglądał — —
— Pogląd doktora trafia mi do przekonania. Gadałem mu to nieraz! Tymczasem jednak wartoby chłopaczka wyłabudać z ciupy.
— Udałem się już do znajomych ze świata urzędowego — odrzekł doktór frasobliwiej — mówiono mi, że sprawa małej wagi, bo cóż? tylko nielegalne zebranie. Ale kto ich tam zgadnie? — —
— Ja także znam kilka wpływowych mundurów i pozostaję do świąt w Warszawie. Mogę za tą sprawą podeptać — —
Doktór podziękował wymownem spojrzeniem.
— I przyjechałem właśnie dlatego prosto do pana, aby zebrać wiadomości o młodym „zbrodniarzu”. Znamy się od niedawna, a przemawiając za kimś, trzeba znać jego curriculum vitae, aby się w zabiegach nie zasypać.
— Proszę szanownego pana — Stefan ma lat 25; chodził do tutejszego gimnazjum; skończył je, na szczęście, przed wybuchem strajku szkolnego, ale już do uniwersytetu w Warszawie nie poszedł, jak mieliśmy dawniej projekt. Jako jedynaka uwolniono go od wojska. Siedział przez pewien czas w Warszawie, gdzie różne pozawierał znajomości — — Namawiałem go na uniwersytet krakowski, ala uparł się i pojechał na studja do Niemiec. Gdy je ukończył, kupiłem dla niego za posag jego matki, już nieżyjącej, ten folwarczek Niespuchę w pańskiem sąsiedztwie, mówił bowiem, że czuje się powołanym do życia z ludem wiejskim i dla ludu. — — Oto szkielet jego życiorysu. Co zaś do jego przekonań i działań politycznych, o które zapewne chodzi w obecnej chwili — nie mogę pana dokładnie objaśnić. Już w gimnazjum należał do związków raczej postępowych — — potem — czy się zapisał do związków takich lub owakich? — nie wiem, coraz mniejszem bowiem zaszczyca mnie zaufaniem, jako człowieka „zacofanego“... mnie, który przecie... Ale nie zacznę mówić o sobie.
— Taki już los nasz, ojców — westchnął Brouiecki. — Gwizdać na nas wolno i korzystać z naszej roboty. Gadałem trochę i z panem Stefanem. Sprawił mi wrażenie, że byłby setnym pracownikiem, gdyby go nie opętały cudze formułki.
— To właśnie mówię — ucieszył się doktór — dodam tylko, że Stefan nigdy nie był kosmopolitą, międzynarodowcem, niczem podobnem.
— Niby Polak ordynaryjny, jak my, panie doktorze?
— Z instynktu najzupełniej, szanowny panie. A tam z teorji! Wypróbuje on ją na swojej skórze.
— Byle nie na skórze ludu — wtrącił Broniecki.
— Tak źle nie będzie — odpowiedział ojciec Stefana, chcąc kres położyć ujemnym przypuszczeniom o synu — kto ma polskie sumienie i głowę na karku, nie zechce wykonywać takich eksperymentów swej teorji. Stefan pragnie dobrego postępu, w to wierzę, A że tam czasem zabłąka się w drodze do celu, to skutek krwi gorącej. My mamy krew żołnierską, szanowny panie.
Doktór wskazał na ścianę, gdzie wisiało sporo obrazków i trochę broni. Pan Józef rzucił oczyma we wskazanym kierunku, a potem pytająco na doktora. Ten zaś mówił dalej:
— Ach, przepraszam! stare nawyknienie; każdy czemś się chwali. Wiszą tam patenty żołnierskie mojego dziada, jego broń — — drobiazgi pospolite, ale dla mnie pamiątkowe.
— Owszem, to ciekawe dla każdego Polaka — rzekł Broniecki. powstając i idąc ku ścianie.
Więc powstał Czemski i pokazywał z upodobaniem. Wisiała tam za szkłem nominacja „urodzonego“ Stefana Czemskiego na porucznika w wojsku Księstwa Warszawskiego, podpisana: „Wódz naczelny, Józef książę Poniatowski“ — obok patent dla tegoż Czemskiego na krzyż wojskowy polski. Wisiała szabla, szpada, ładownica z orłem — dużo rycin, przedstawiających portrety wojskowych i bitwy.
— To wszystko po dziadku pana doktora?
— Przeważnie po nim. Po ojcu mam tylko drobne pamiątki. Zginął jako żołnierz, w polu; miałem już kilka lat wówczas i pamiętam go, jak przez sen — —
Bronieckiemu zagrzało się w sercu, a od serca fala przepłynęła do ust wymową:
— Mój dziad służył także w ułanach, doktorze. To jesteśmy niby krewni — po mieczu. No, daj buzi, panie Tomaszu!
Omietli się podwójnym pocałunkiem, poczem Broniecki rozglądał się po pokoju.
— Książek masz pan zatrzęsienie!
— O! nawet niezły dobór i nietylko moich podręcznych, lekarskich. Tu są militarja polskie — — tu zbiór, który nazywam łańcuchem myśli polskiej, według mojego wyboru: statyści, reformatorowie, uczeni, poeci — — kosztowało dużo czasu i sporo nawet pieniędzy. Jest tu. naprzykład, kilka bardzo rzadkich druków arjańskich, jeden nieznany bibljografom — —
Dobył z szafy drobną, wyszarzaną książeczkę i podał Bronieckiemu, który ją ujął bez należytego uszanowania, jednak ciekawie.
— Nie znam się na tem, ale rozumiem zamiłowanie.
— A Stefan, naprzykład — poskarżył się znowu doktór — wcale tego nie ceni. To też biblioteczka pójdzie po mojej śmierci do zbiorów publicznych, gdzie się komuś przyda napewno do studjów, bo nie jest to kupa książek, ale szereg, związany przez treść i wiekową ewolucję.
— A reszta, naturalnie, dla jedynaka? — zapytał niby niedbale Broniecki.
— Naturalnie. Dla kogożbym oszczędzał?
W mieszkaniu widać było, oprócz tradycji żołnierskich i znamion aktualnej pracy — dobrobyt; pokoje i meble miały styl niepowszedni, staroświecki, lecz żywy, odświeżony dla potrzeb nowożytnych. Z przyjemnością dowiedział się też Broniecki, że doktór mieszka we własnym domu, zajmuje zaś w nim wysokie piętro dla pięknego stąd widoku.
— Morowy chłop! — pomyślał pan Józef — warto z nim wypić „jedną“ — —
Odezwał się głośno:
— Gdzie się teraz u was jada, w Wiktorji w Polskim, czy gdzieindziej? Pójdziemy może razem, panie Tomaszu?
— Nie chodzę prawie nigdy do restauracji — jadam w domu. Ale! niechże mi pan uczyni przyjemność pozostania u mnie na obiedzie! — Dobrze? — Zaraz — dowiem się, co tam będzie na obiad.
Spiesznie i ochoczo wyszedł doktór z gabinetu, pozostawiając w nim Bronieckiego, który wróżył sobie z instalacji i z wszechstronnego wykształcenia doktora, że i kuchnię musi mieć dobrą. Mina doktora za powrotem, zadowolona i pewna swego, wzmocniła jeszcze to mniemanie.
— Czy pan pije białego burgunda? — zapytał Czemski — mam parę butelek z lepszych czasów.
— Moje wino! — odrzekł wesoło Broniecki, choć uważał za swoje wszystkie gatunki win, byle dobre.
Oczekując obiadu, dwaj nowi przyjaciele ciągnęli dalej rozmowę. Mówił Broniecki:
— Gdziekolwiek się zajrzy w tę naszą ziemicę, trafia się na robotę szlachty. Zdarza się tu i tam jakiś wyskoczek z ludu, z miasta, ale naogół wszędzie szlachta: na polu i w mieście, A warczą na nas z różnych piśmideł, żeśmy strupieszeli. Androny, panie Tomaszu! Gdzie tylko co się robi — wszędzie szlachta, A co najzabawniejsze, że ten, który się na nas ciska, także zwykle ze szlachty! Jeżeli nie z Żydów, bo tych to już powołanie szczekać na wszystkie roboty, nie prowadzone przez kahał i dla kahału.
Doktór ujmował kwesję z szerszego stanowiska:
— Można powiedzieć, że wszystko u nas robi szlachta, albo i nie szlachta; robią — obywatele kraju, A między nimi jest ogromna większość takich, których dawniej nazywano szlachtą i nazywanoby może dotychczas, gdyby nasz ustrój państwowy był naturalną ewolucją, a nie uległ bezprzykładnemu w dziejach gwałtowi i zepsuciu. Pomimo osławionego naszego nierządu i mniej uwydatnionej niedoli, myśmy dążyli konsekwentnie do najszczytniejszej demokratyzacji, do równouprawnienia czynnych obywateli. Przyjmowaliśmy przecie w poczet szlachty mieszczan, chłopów, nawet Żydów pod wieczór Rzeczypospolitej, w dobie oświecenia i świadomości, zakończonej nieszczęściem — uszlachcaliśmy masowo ludzi pożytecznych. I to szlachectwo polskie nie miało nic wspólnego z feodalną szlachtą Zachodu, ani z hierarchiczną kamaryllą Wschodu; posiadał je równouprawniony obywatel polski, civis Polonus; było to coś w rodzaju patentu dojrzałości do udziału w rządzie i w prawach obywatelskich. Gdybyśmy się dotąd rozwijali normalnie, takiej szlachty byłoby jeszcze więcej; byliby w niej i nowi chłopi — obywatele i mieszczanie — z czasem wszyscy zdolni do sprawy publicznej. Jeszcze krok dalej: zniesienie dziedziczności praw szlacheckich, a stalibyśmy się idealną gromadą republikancką. I dzisiaj, pomimo setnych przeszkód zewnętrznych, ten proces historyczny trwa: lud się budzi do obywatelstwa, czyli do polskiego „szlachectwa”, szlachty zaś, w znaczeniu stanu uprzywilejowanego, niema już wcale. Są pretensje, niczem nieuzasadnione, do przewodnictwa w narodzie naszej śmiesznej, ospałej arystokracji, która też przecie ze szlachty wyrosła; są wspomnienia, utyskiwania niektórych rodów, rzeczywiście w przeszłości zasłużonych; ale to już przepada zupełnie w ogólnej „szlacheckiej“ robocie, która jest i trwa, w przeciwieństwie do tak zwanej „Polski ludowej“, której niema, która istnieje tylko w głowach, oszołomionych ewolucją społeczną niepolskiego zgoła typu. Ameryka jest „ludowa“, bo powstała z rozrostu gminu. Ale Polska ma swój własny typ rozwoju, zdawna ustalony.
Broniecki słuchał uważnie długiej konferencji doktora, miarkując sobie ubocznie, że musiał on mieć już gotowy taki odczycik od parady, Nie wątpił jednak o szczerości Tomasza Czemskiego, tylko mu się w perorze nie wszystko jednakowo podobało.
— Mówisz, panie Tomaszu, jak z nut. Czy i piórkiem czasem tak...?
Domawiał, udając złączonemi palcami prawej ręki drobne pisanie po powietrzu.
— Nie zapieram się. Ale mało co drukowałem i nie z tej kategorji — — Może tam kiedyś po mnie? — — Teraz mnie uniosła nasza zwykła dyskusja ze Stefanem. Bo syn mój należy poniekąd do tych egzotycznych ludowców, którym się przyśniło, że Polska od nich może się zacząć nanowo.
— Tak, tak — odrzekł Broniecki — złotemi usty szczebioczesz, panie Tomaszu. Stefana wydobędziemy najprzód z ciupy — to się da zrobić — Potem go stasujemy mocno do chomąta społecznego — o! Ojcu nie wierzy się zwykle — przez ambicję należenia do młodych, do nowych. — Ale my, sąsiedzi, coś tego... mamy mnótwo przynęt dla Stefeczka.
— Niezmiernie panu wdzięczny jestem, panie... Józefie.
— Jam także bardzo rad, że poznałem tak miłego współobywatela, uczonego, działacza, no — I znowu brata szlachcica.
— Wszystko to pan łaskawie przesadza. A już co do szlachectwa nie poczuwam się...
— Jakżeż?! skoro dziad pański był porucznikiem i „urodzonym“ —? — wskazał Broniecki dokumenty, wiszące na ścianie.
— Tak... cenię te pamiątki dla siebie. To moje relikwie familijne. Ale ze szlachectwa nie legitymowałem nawet ani siebie, ani syna. To tylko bróździ w pojęciu nowożytnych obowiązków obywatela.
— Tu mi dajesz kominka, panie Tomaszu! Nikt się nie wypiera pochodzenia od zacnych przodków. Nie zrobiłbyś pan tego dla przypodobania się owym ludowcom, których krytykujesz? Ręczę, że pan wiesz, jakiego używacie herbu?
— Oni się tam pieczętowali Nałęczem — uśmiechnął się Czemski.
— No więc? Masz pan wszystko, co składa szlachcica: piórka na hełmie i polską duszę w piersi. No, chodźmy na obiad, obywatelu Tomaszu. —
Bo już drzwi otworzono do sąsiedniej jadalni, gdzie bieliła się zastawa poczesna, a ze ściany spoglądał dziadek w staroświeckim mundurze.