Gryzli Uab/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gryzli Uab | |
Pochodzenie | Opowiadania z życia zwierząt, serja druga | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Drukarnia M. Arcta | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska | |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton | |
Tytuł orygin. | The Biography of a Grizzly | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Ernest Seton Thompson
Gryzli Uab
OPOWIADANIA Z ŻYCIA ZWIERZĄT
spolszczyła
Marja Arct-Golczewska
SERJA DRUGA
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
1912. — DRUKARNIA M. ARCTA
WARSZAWA — ORDYNACKA 3.
|
Matka jego była zwykłą srebrzystą, niedźwiedzicą lubiącą jak wszystkie niedźwiedzie spokój i ciszę, a kłopoczącą się tylko o siebie i swe dzieci.
W czerwcu niedźwiedzica sprowadziła swą liczną rodzinę z góry Sosnowej w dolinę Byczą, gdzie chciała nauczyć swe niedźwiedziątka szukania poziomek.
Dzieci Srebrzystej zwracały uwagę nietyle swą pięknością ile raczej ilością, gdyż mało która matka niedźwiedzica mogła się pochwalić więcej niż dwoma niedźwiedziątkami, a ona miała ich aż czworo! Otaczała je więc pieczołowitą opieką i uczyła coraz czegoś nowego. Malcom wiodło się doskonale, bo matka wyszukiwała im wciąż jakieś nowe smakołyki. Największa radość była, gdy napotkano jaki wielki kamień: wtedy matka podnosiła go swą łapą, a niedźwiedziątka właziły pod niego i wyjadały różne robaki, wije, ślimaki. Żadne z nich nie obawiało się, ze może kamień spaść i przygnieść je swym ciężarem, wogóle poddawały się z całem zaufaniem wszystkiemu, co matka robiła. Ale bo też ktoby tylko zobaczył, jaka to wielka i silna łapa kryła się pod kudłami Srebrzystej, toby z pewnością sile jej i wytrwałości odrazu uwierzył.
dzieciom. Niedźwiedziątka zrozumiały i same zaczęły w ten sam sposób łowić i pochłaniać mrówki.
Po skończonej uczcie zaprowadziła je matka na brzeg strumyka płynącego środkiem doliny. Wszystkie, bardzo spragnione, gasiły pragnienie świeżą zimną wodą, a potem płukały w niej łapki, pluskały się i przewracały na kamykach. Nagle zobaczyły coś poruszającego się w przezroczystej wodzie — jeszcze nigdy nie widziały takich stworzeń.
— Poczekajcie, pokażę wam coś nowego — zdawała się mówić matka i dawszy znak malcom, by cicho siedziały, sama uderzyła kilkakrotnie łapą po tafli: w okamgnieniu zmąciła się woda i nie było widać ani jednej ryby, ale po chwili niektóre mniej doświadczone mieszkanki wody wypłynęły z prądem w czystą wodę i w jednej chwili znalazły się w pysku niedźwiedzicy, która jedną po drugiej znosiła na brzeg. Małe przyglądały się z początku nieufnie tym płetwiastym „jaszczurkom,“ ale gdy matka jedną schrupała, zabrały się same do nich i tak się uraczyły nową zdobyczą, że w krótce brzuszki ich wzdęły się jak balony.
Teraz jedynem ich pragnieniem było spać. Wiedziała o tem dobrze Srebrzysta i, wyszukawszy zaciszny, spokojny kącik w zaroślach na stoku góry, ułożyła się sama, a obok cała czwórka pogrążyła się w miły, głęboki sen — objąwszy się wspólnie brunatnemi łapkami, a czarne noski umieściwszy na ciepłych kudłach matki.
Po upływie 2 godzin zbudziły się z wyjątkiem najmniejszego Strzępuszka, który wsunął się jeszcze głębiej w futro matczyne, po chwili już znowu wszystkie cztery zaczęły ziewać i przeciągać się a potem bawić w najlepsze. Przewracały się wzajemnie, tarzały po trawie, skakały, mocowały z sobą, słowem wyprawiały najrozmaitsze figle, przypominając to kociaki młode, to psiaki, to dzieci. Największy i najsilniejszy z nich Uab położył się na grzbiecie i łapami usiłował wyrwać korzeń, gryząc go zębami, szarpiąc i warcząc, jakby miał do czynienia z żywą istotą. Puszynka wielka figlarka pociągnęła za ucho Kędziorka, a ten chwycił ją za szyję łapkami i oboje zaczęli tulać się po ziemi, a że działo się to na spadzistym stoku góry, szybko stulali się w dół i zatrzymali się dopiero przy rzece, skąd po chwili rozległo się żałosne głośne skowyczenie.
Stara niedźwiedzica pojęła odrazu, że musi grozić jej dzieciom jakieś niebezpieczeństwo, bo w okamgnieniu z czułej matki stawszy się groźnym dzikim zwierzem, opuściła swe ciche schronienie i kilkoma skokami znalazła się obok swych skarbów, właśnie w chwili, gdy ogromny byk chciał je wziąć na rogi.
Jeszcze minuta — a byłaby Puszynka zginęła na rogu byka — ale przeraźliwy ryk niedźwiedzicy i tentent jej wielkich łap spłoszyły go — puścił więc swą małą ofiarę i spojrzał w stronę usłyszanego głosu.
Srebrzysta z najeżonem futrem, z podniesionemi do góry przedniemi łapami skierowała się wprost na przeciwnika.
Ale czyżby uląkł się jej ten wielki mocarz — król doliny Gromkiej, ten postrach zwierząt i ludzi?
Stanął wyprostowany i jednym susem rzucił się rogam i na niedźwiedzicę, tak, ze ją przyparł grzbietem do skały — ale w jednej chwili dostał od niej takie uderzenie w głowę, ze oszołomiony cofnął się. Skorzystała z tego rozjuszona matka i skoczywszy bykowi na plecy, zaczęła wyrywać mu szerść swemi ostremi pazurami.
Stary pułkownik Pickett, król i właściciel państwa byków, postanowił wybrać się pewnego dnia na przegląd swych rozległych pastwisk. Właśnie poprzedniej nocy nowy księżyc pokazał się ponad stożkowatym szczytem góry Picketta.
— Przed miesiącem widziałem księżyc ponad szczytem Franka — rzekł pułkownik — teraz zwrócił się on w moją stronę — to dobry znak!
I rzeczywiście następny ranek przyniósł mu miłą niespodziankę: otrzymał z Waszyngtonu długo oczekiwany list, w którym donoszono mu, że prośba jego do rządu została wysłuchana i w najbliższej przyszłości będzie urządzona w jego dobrach stacja pocztowa.
— Jakąż nazwę nadaćby tej stacji? — myślał i zdjąwszy ze ściany fuzję, wyszedł, wskoczył na konia i podążył w stronę Byczej doliny.
Jeszcze nie dojechał na miejsce, gdy zdaleka usłyszał jakiś dziwny ryk, jakby połączone głosy wielu byków, a im bardziej się zbliżał, tem wyraźniej słyszał wielkie poruszenie i głośny niepokój w stadzie, tak jakby zwierzęta te czuły lub widziały krew świeżo przelaną. I rzeczywiście, po chwili Pickett ujrzał jednego byka z grzbietem zranionym i mocno krwawiącym; on to był przyczyną ogólnego niepokoju i porykiwań.
— „Gryzli“ — szepnął pułkownik, który był dobrym znawcą gór i ich mieszkańców i zaczął rozglądać się za śladami krwi. Znalazł je i skierował konia w tę stronę, właśnie obok góry Sosnowej — tuż do strumienia. Koń wskoczył w zimną wodę i śmiało przeszedł na drugi brzeg. Tutaj jednak spiął się, najeżył szerść, zastrzygł uszami i rozdymając hrapy, zabierał się do odwrotu.
Opodal siedziało pięć sztuk niedźwiedzi: stara niedźwiedzica i czworo niedźwiedziątek.
Głuche, przytłumione mruczenie dało się słyszeć — to matka Srebrzysta wydawała rozkaz swym małym: „Uciekajcie do lasu!” — ona wiedziała dobrze, co znaczy człowiek na koniu.
Ale zanim małe zdążyły dopaść do najbliższych drzew, rozległ się strzał... i wielka szara niedźwiedzica padła zraniona. Znowu huknął strzał i mały Kędziorek leżał tuż przy niej.
Z wściekłym rykiem podniosła się niedźwiedzica i skoczyła wprost na nieprzyjaciela... Ale nowy strzał zagrzmiał i położył nieszczęśliwe zwierzę trupem, a trzy pozostałe niedźwiedziątka pobiegły co tchu do matki...
Jeszcze jeden strzał i Puszynka i Strzępuszek padły nieżywe, zanim zdążyły schować się pod kudły tej, która tak dobrze ich zawsze w niebezpieczeństwie broniła. Uab zaś przerażony zaczął uciekać, ale i jego dosięgła kula, raniąc wlokąc się i jęcząc z bólu, ledwie dotarł do lasu, gdzie znikł w gęstwinie.
∗
∗ ∗ |
Nową stację pocztową nazwał pułkownik „Cztery niedźwiedzie“ — a całe to zdarzenie było jego ulubionem opowiadaniem aż do końca życia.
∗
∗ ∗ |
Tymczasem w wielkim gęstym lesie chodził mały Gryzli sam, wlokąc zranioną nogę i piszcząc żałośnie. Co chwila zatrzymywał się i rozglądał jakby wyczekiwał nadejścia swej drogiej matki...
— Mamo, mamo, gdzież ty jesteś?! — zdawało się brzmieć w jego smutnem, tęsknem mruczeniu. Było mu zimno i był głodny, a przytem tak go bolała noga! Ale napróżno biedak czekał, a odwagi powrócić na miejsce swego nieszczęścia nie miał. Znalazł wreszcie jakąś dobrą sosnę, wdrapał się na nią i przytulił do gałęzi.
Wtem poczuł jakiś dziwny zapach zwierzęcy
i usłyszał tupot nieznanych zwierząt — ciekawy co to być mogło, siedział cichutko i czekał...
Po chwili zjawiło się obok drzewa stado rączych zwierząt z długiemi szyjami i rogami. Nie widział on jeszcze nigdy takich zwierząt, ale matka opowiadała mu o istnieniu istot zwanych jeleniam i lub łosiami — to pewnie były jedne z nich. Nie zląkł się tej gromady, lecz spuścił głowę i przyglądał się, jak te wielkie rogate zwierzęta skubały trawę.
Nagle jeden z łosi, stojący na czele, podniósł łeb, rozszerzył nozdrza i w okamgnieniu zawrócił wgłąb lasu a za nim stado. Widać doleciał ich zapach niedźwiedziątka i tak bardzo przeraził.
A biedny, mały Uab przesiedział na drzewie do rana i zmarzł tak, ze ledwie mógł się ruszać, przy tem był strasznie głodny i gdy pomyślał o swej wielkiej biedzie, zapiszczał żałośnie i zeszedł na ziemię.
Właśnie słońce przygrzało jego futerko i zrobiło mu się cieplej, a kilka jagód i trochę mrówek pokrzepiło go i powlókł się do strumyka. Tutaj przedewszystkiem umaczał w zimnej wodzie zranioną nogę, paliła go bowiem bardzo i czuł, ze mu to dobrze robi. Stąd było już niedaleko do miejsca, gdzie zostawił wczoraj matkę i rodzeństwo — tam więc podążył. Po drodze napotkał resztki wczorajszej uczty rybiej i zjadł co się dało. Już zdawało mu się, że jest blizko swej drogiej matki, gdy wtem poczuł nowy zapach, strasznie przykry i cuchnący, a gdy wdrapał się na pagórek, zobaczył kilka koyotów szarpiących coś i ciągnących po ziemi. Niedźwiadek nie szedł dalej — przerażony zawrócił i już nie poszedł więcej szukać matki — coś mu mówiło, że już jej nigdy nie znajdzie i że lepiej na miejsce nieszczęścia nie wracać. Cały dzień przełaził po lesie, znalazłszy ledwie kilka jagód dla zaspokojenia głodu.
Nadeszła znowu zimna noc, a biedny sierota, mały, okaleczały bezdomny niedźwiadek wciąż piszczał, żalił się i szukał schronienia. Wreszcie
napotkał wydrążony pień, ułożył się w nim i wzdychając cichutko do ramion swej drogiej matki, wtulił nosek między swe własne łapki i zasnął.
Uab nigdy nie był wesołym niedźwiedziem, a różne przygody i niepowodzenia zrobiły go jeszcze bardziej poważnym i ponurym.
Zdawałoby się, że wszystko było przeciwko niemu. Najlepiej mu jeszcze było w głębi boru sosnowego, gdzie w dzień udało mu się zawsze znaleźć coś do jedzenia, a noc spędzał spokojnie w głębokiej dziupli spróchniałego drzewa. Pewnego wieczoru jednak zastał swe mieszkanie zajęte przez jeżozwierza z kłującemi kolcami, i musiał biedak szukać innego schronienia.
Innego znowu dnia, poszukując w dolinie Byczej smacznych korzeni, tych, które mu matka niegdyś wskazywała, ujrzał jakieś groźnie wyglądające zwierzę, wyłażące z nory ziemnej wprost na niego. Nie wiedział on, że to jest borsuk, ale wiedział, że trzeba uciekać przed dzikiemi zwierzętami i czem prędzej zawrócił i póty biegł, aż dotarł do najbliższego strumyka. Tutaj jednak wyskoczył wprost na niego koyot, szczekając przeraźliwie, a za nim biegł drugi i oba gonili kulawego niedźwiadka. Wreszcie, gdy już opadał z sił, wyczerpany wskoczył na drzewo i wdrapał się na wysoką gałąź. Koyoty jeszcze nie dał za wygrane i zaczęły latać wokoło drzewa, ale widać przypomniały sobie, ze w blizkości takiego niedźwiedziątka na drzewie bywa zwykle matka, po chwili zaprzestały więc oblężenia i cicho zawróciły. W ten sposób biednego sierotę uratowała nieistniejąca już matka.
Zlazł więc Uab z drzewa i wrócił do swej puszczy Sosnowej. Wprawdzie w dolinie Byczej było więcej pożywienia, ale tam wciąż groziło mu jakieś niebezpieczeństwo, od którego nie miał go kto chronić i bronić — wolał więc być w lesie, gdzie każdej chwili mógł wdrapać się na jakieś drzewo, co było dotychczas niezawodnym jego ratunkiem.
Noga długo nie chciała mu się zagoić, i nigdy już nie była zupełnie zdrowa. Rana wprawdzie zabliźniła się i już tak go nie bolała, ale dostał na podeszwie nową skórę, która całkiem była niepodobna do tamtej na trzech zdrowych nogach i zawsze mu trochę dokuczała i zawadzała przy chodzeniu, a najbardziej wtedy, gdy musiał uciekać lub drapać się szybko na drzewo.
A jednak ciągle musiał się mieć na baczności, bo miał samych wrogów wokoło, a przyjaciela od śmierci swej drogiej matki — żadnego. Ona to była jego najlepszym przyjacielem i opiekunem. Stratę jej uczuwał na każdym kroku. Wszakże i chleb codzienny musiał on zdobywać własnym pomysłem i nabierać ciężkiemi doświadczeniami praktyczności i umiejętności życia.
O ileżby to łatwiej przyszło, gdyby żyła matka Srebrzysta. Dobrze że choć przyroda sama zsyłała coraz coś dobrego, co mogło zaspokoić głód i pragnienie.
Właśnie nastał czas dojrzewania szyszek sosnowych, a w roku tym był nawet wielki na to urodzaj. Uab mógł się teraz dowoli uraczyć smacznemi nasionami za wszystkie czasy głodu. To też rósł on i rozwijał się i znać już było w nim silnego niedźwiedzia, tak że nawet inne zwierzęta leśne nie śmiały go zaczepić i jakiś czas żył sobie spokojnie i szczęśliwie.
Aż tu pewnego dnia spotkał on pod cedrem, gdzie zbierał szyszki, jakiegoś innego, dużego czarnego niedźwiedzia podążającego ku niemu.
— „W lesie każde zwierzę jest nieprzyjacielem” — pomyślał Uab i wdrapał się na drzewo.
Czarny niedźwiedź w pierwszej chwili przeląkł się, poczuwszy zapach Szarego, ale przekonawszy się, że to jest jeszcze bardzo mały Gryzli, podszedł pod to samo drzewo i zaczął się jeszcze zręczniej wdrapywać niż Uab. Ten wdrapał się wyżej, czarny za nim. Uab wlazł na szczyt drzewa i zawiesił się na jednej z cieńszych gałązek. W tejże chwili napastnik wstrząsnął mocno drzewem i mały Gryzli upadł z łoskotem na ziemię. Ledwie się podniósł i rozbity z jękiem powlókł się dalej. Czarny niedźwiedź nie gonił go, może obawiał się blizkości matki szarej, która z pewnością nie puściłaby cało napastnika.
Mały Gryzli o tem jednak nie wiedział i opuścił piękny las cedrowy. Ale gdzież miał się
teraz biedak podziać! W dolinie Gromkiej nie było w jesieni wiele pożywienia: jagody już się skończyły, a mrówek i ryb nie zawsze udało się dostać. Szedł więc biedny niedźwiadek smutny i zgnębiony brzegiem rzeki coraz niżej, niżej aż dotarł do doliny Meteetse.
I znowu napadł go koyot. Uab chciał uciekać ale nie mógł. Odwrócił się raptem i stanął groźny naprzeciw wilka. Ten, nie namyślając się długo, uciekł ile mu sił tylko starczyło. Po raz pierwszy zdobył mały, słaby niedźwiadek spokój własną siłą.
Uab nie mógł długo pozostać nad brzegiem strumienia, gdyż nie było co jeść, chciał więc powędrować do lesistego zakątka doliny, gdy ujrzał człowieka, takiego samego, jakiego widział owego pamiętnego wieczoru, kiedy stracił całą swoją rodzinę. W tejże samej chwili posłyszał wystrzał i równocześnie coś z gwizdem przeleciało tuż nad jego grzbietem!
Całe zajście i nieszczęście w dolinie Byczej stanęło mu żywo w pamięci, nie oglądając się więc, leciał przed siebie. Przez długą chwilę nie widział żadnej bezpiecznej kryjówki aż wreszcie dopadł do jakiejś szerokiej szczeliny w skale. Wydawało mu się to dobrem schronieniem — ale nagle stanęła mu na drodze krowa i tak groźnie ruszała rogami, że Uab przerażony skierował się w bok i już chciał wdrapać się na przewrócony pień sosny, ale nagle wyżej wśród gałęzi na drugim końcu pnia sosny pojawił się ryś, w groźnej postawie broniąc przejścia.
Biedny Uab stanął jak wryty: chyba wszystko zmówiło się przeciw niemu! Musiał więc iść dalej i wreszcie dostał się do małego lasku cedrowego, otaczającego tę część doliny.
Ale i tutaj nie od razu znalazł spokój. Na samym wstępie przywitały go wiewiórki, które widać niezadowolone z nowego rywala w chrupaniu cedrowych nasion, zaczęły piszczeć i biegać niespokojnie. Ale że niedźwiadek nic sobie z nich nie robił i szedł wolno swoją drogą, więc tylko wielką gromadą towarzyszyły mu, skacząc po gałęziach drzew i krzycząc. Chciały zapewne swym hałasem zwabić jakie większe zwierzę, które by wypędziło natręta z ich siedziby. Cała ta scena ogromnie zdenerwowała niedźwiedzia, tak, że nie śmiał się zatrzymać i dopiero wypadłszy na kamienisty pagórek na skraju lasu, pewny, że nie napotka nowego wroga, przysiadł, by wreszcie odpocząć.
Uab nie był nigdy usposobienia łagodnego, a przygody i przeciwności życiowe robiły go coraz bardziej złośliwym i nieufnym. Dlaczego nie chciano zostawić go w spokoju? Dlaczego wszyscy byli przeciwko niemu? Ach, żeby to matka jego mogła powrócić! I żeby mogła zabić tego czarnego niedźwiedzia, który prześladował go na każdym kroku i bronił mu wstępu do lasu!
W całej tej niedoli nie przyszło mu nawet na myśl, że mógłby już czasem zaufać własnej sile, że przecież już dzisiaj sam się potrafił obronić! A jeszcze w dodatku ten złośliwy ryś, czegóż on chciał od niego i ten człowiek strzelający. Strasznie czuł się nieszczęśliwy i nie mógł nikomu zapomnieć swych krzywd — postanowił więc raz pomścić się!
Nowa siedziba Uaba wydawała sie dobrą, obfity był bowiem i tutaj urodzaj na szyszki. W krótce dowiedział się, dlaczego wiewiórki tak się na niego gniewały, gdy wchodził do ich państwa; oto obfite ich spichrze stały się niedługo szczęśliwym łupem niedźwiadka, ku wielkiemu zmartwieniu z jednej, a radości z drugiej strony — orzechy bowiem i nasiona szyszek były nadzwyczajnie dobre. I gdy dni stawały się coraz krótsze, a noce coraz bardziej mroźne, Uab nabrał tuszy i wzrostu godnego młodego niedźwiedzia. Włóczył on się teraz śmiało po wszystkich zakątkach wąwozu, trzymał się jednak bardziej wysokich lasów, niż doliny, a najrzadziej bywał nad rzeką.
Pewnej nocy, zbliżywszy się do wody poczuł jakiś dziwny zapach, który go tak zaciekawił, że poszedł w tym kierunku, uważnie rozglądając się. Stał tam w wodzie przy samym brzegu zanurzony do połowy kloc. Od niego szedł ten osobliwy zapach... Uab zbliżył się ku niemu, a w tejże chwili klapło coś głośno i łapę mocno przytrzymało.
Jęcząc i skowycząc, Uab ciągnął łapę z całej siły, ale nie mógł jej wyrwać z żelaznego zatrzasku. Jeszcze raz pociągnął, cofając się całem ciałem i tym sposobem wyrwał z wody cały kloc i pognał z tem wszystkiem do nadbrzeżnych zarośli. Tutaj probował uwolnić łapę z zatrzasku zębami, ale oprócz przykrego uczucia zimnego i twardego metalu, nic nie zyskał. Gryzł go jednak i rwał pazurami, tłukł łapą o ziemię — nic nie pomogło. Wreszcie zakopał łańcuch w ziemi i chciał odejść, myśląc, że w ten sposób uwolni się od niego. Napróżno! zatrzask zaciskał się coraz bardziej! Biedny niedźwiadek usiadł zmęczony i zrozpaczony pod krzakiem. Z takim nieprzyjacielem nie spotkał się jeszcze nigdy i zupełnie nie mógł go zrozumieć.
Po dłuższej chwili zabrał się znowu do walki z tym nowym wrogiem. Wolną łapą przytrzymał mocno łańcuch, a zębami pociągnął zatrzask i — o dziwo — łapa została uwolniona!
Zerwał się i uciekł od groźnego narzędzia. W drodze zaś powtarzał zapewne sobie, ze w przyszłości należy wystrzegać się znajomości z podejrzanemi zapachami i obchodzić je zdaleka, bo znowu może jaka tajemnicza siła złapać mu łapę. Przez cały tydzień bolała go łapa, zwłaszcza gdy wspinał się na drzewa.
Właśnie był to czas, kiedy łosie odzywają się w górach, wabiąc się wzajemnie. Po całych nocach słyszał Uab to ich oryginalne ryczenie jakby szczekanie, ale nie śmiał wyjść, by się im bliżej przypatrzeć, bo przecież miały duże, groźne rogi, które on już miał sposobność dawniej poznać.
W tym także czasie zaczęli i ludzie kręcić się po lesie — to z fuzjami, to z zatrzaskami, a stada dzikich gęsi przelatywały po nad lasem. Rozchodziło się mnóstwo dziwnych zapachów w lesie i Uab był mocno tem zaciekawiony i zaniepokojony. Chodził więc to tu, to tam, aż pewnego dnia, wiedziony jakąś ponętną wonią, znalazł się na małej polance, gdzie leżało kilka patyków, a jeden z nich był wbity w ziemię. Zapach dochodzący stamtąd przypominał mu ów straszny wieczór, w którym stracił matkę. Co to być mogło? Zbliżył się jeszcze bardziej i obwąchał to nowe zjawisko wokoło. Woń z przedniej strony wydawała mu się obrzydliwą, ale z tylnej, tam gdzie leżała kupka chróstu, wydawała mu się bardzo miła i słodka. Podniósł więc jedną łapą suche gałęzie do góry, a drugą wyciągnął kawałek mięsa — a wtem trzasło coś tak jak wówczas nad rzeką! Uab przerażony odskoczył — na szczęście jeszcze w porę. Łapa nietylko że nie dostała się do zatrzasku, ale trzymała mocno kawałek mięsa, pomimo to niedźwiadek znowu przyszedł do przekonania, że każdy brzydki i dziwny zapach zapowiada coś niedobrego i niespodziewanego.
Dnie stawały się coraz zimniejsze i Uabowi wciąż chciało się spać, tak ze sypiał nieraz całemi dniami. Nie miał on stałego mieszkania, lecz spał zwykle tam, gdzie mu było wygodniej — w końcu zaś wybrał sobie zaciszną norę w ziemi pod korzeniami z przewróconym pniem wielkiej sosny i ułożywszy się wygodnie, zapadł w głęboki sen.
W samą porę niedźwiedziątko się skryło, bo właśnie zaczęły się zimowe zawieruchy śnieżne. Śnieg padał i padał, tak że gałęzie drzew gięły się pod jego ciężarem. Biała, miękka powłoka niby kołdra pokryła góry i zapełniła dolinki i parowy po same brzegi. Koło legowiska Uaba zgromadziła się masa śniegu, tak że utworzyła się wkrótce twierdza chroniąca od wichru i zabezpieczająca od mrozu, a pod nią, nakryty ciepłą ziemią spał biedny, opuszczony sierota niedźwiedzi, jedyny pozostały potomek dzielnej matki Srebrzystej.
Uab spał całą zimę bez przebudzenia, jak to jest zwyczajem wszystkich niedźwiedzi, a teraz, gdy nastała wiosna, zbudził się, zdziwiony, że przespał tyle czasu. Zmienił się trochę przez ten czas, schudł i urósł. Obudził się strasznie głodny i, wyciągnąwszy się należycie, poszedł na poszukiwanie zdobyczy. Nie było to jednak łatwe, gdyż nie było już teraz nasion szyszek ani jagód ani jeszcze mrówek, udało mu się jednak znaleźć zwłoki martwego, prawdopodobnie zmarzniętego łosia i uraczył się nimi należycie, pozostałą resztę ukrył na później. Wystarczyło mu tego na kilka tygodni, potem znowu odbywał dalsze wędrówki, gdyż w najbliższej okolicy nic na razie znaleźć nie mógł.
W jednej z takich wędrówek zaszedł do jakiejś pięknej doliny, gdzie było dużo słońca i bujna roślinność, zapewne więc i pożywienia też była obfitość. Gdy tak zachwycony rozglądał się po nowej okolicy, poczuł zapach czegoś, co mu przypomniało jakby niedźwiedzia szarego. Zapach ten stawał się wyraźniejszy im bardziej zbliżał się do wysokiej sosny, stojącej samotnie na skalistem zboczu. Uab stanął na tylnich łapach, żeby lepiej obwąchać drzewo i poznał po nalepionym na niem błocie i szarych włosach, że był tu jakiś wielki szary niedźwiedź, prawdopodobnie większy od niego. Poczuł się więc nieswojo. Oddawna coprawda pragnął spotkać się z jakim krewniakiem, ale obecnie ten nowy znajomy przejmował go strachem. Wszakże dotychczas nie doznał nic dobrego w czasie swej samotności i opuszczenia, czyż teraz mógł spodziewać się czego lepszego?
Gdy tak rozmyślał, ujrzał nagle olbrzymiego Gryzli. Wielki szary niedźwiedź z całą siłą wyrywał na pagórku z pod kamieni korzenie roślinne.
Uab, nie wiele myśląc, zawrócił do lasu i, stanąwszy na wzniesieniu, obserwował ruchy potwora.
Olbrzym po chwili, poczuwszy także obecność drugiego niedźwiedzia, porzucił swe korzenie i podszedł do sosny, obtarł się o nią nosem i pazurami darł korę, o którą poprzednio obcierał się Uab. Potem szybko poszedł za śladem Uaba.
Ale młody niedźwiedź spostrzegł to w porę i czemprędzej uciekł do swego wąwozu Meteetse, upewniwszy się po raz nie wiem który, że wiecej swobody i spokoju ma się tam, gdzie jest brak pożywienia.
Lato wkrótce nadeszło i wtedy zaczęło się lenienie zwierząt. I Uaba mocno swędziła skóra, tak że czuł potrzebę drapania się i z całą przyjemnością tarzał się w błocie, a potem obcierał o drzewa. Wyrósł ogromnie, a jeszcze bardziej pazury jego i łapy, tracił przytem swą dawną lekkość, sprężystość i zręczność, jaką miał w dzieciństwie, nie tak dawno jeszcze. Nie mógł on teraz drapać się po drzewach, ale za to coraz częściej stawał przy drzewie na tylnich łapach i wyciągnąwszy się jak mógł najwyżej, obcierał się o korę koniuszkiem nosa. Może nie zauważył tego, a może i wiedział, że dosięgał coraz wyżej i że stając się wielkim i silnym, coraz wyżej dotykał drzew swą skórą, tak że w końcu wszystkie drzewa okolicy przez niego zamieszkanej były jakby poznaczone jego sierścią. Stanowiło to okręg Uaba, którego był wyłącznym panem i władcą.
Pewnego dnia w końcu lata zauważył, że w pobliżu pojawił się jakiś nieproszony gość — inny niedźwiedź o czarnem błyszczącem futrze. Uab strasznie się rozzłościł na intruza. Gdy czarny się zbliżył, Uab zobaczył jego czerwonawy nos, białą plamę na piersiach i rozerwane jedno ucho, a przytem doleciał go jakiś dziwny zapach.
Nie było wątpliwości, że to był ten sam czarny niedźwiedź, który go napastował niegdyś w borze sosnowym. Ale jakżeż on się zmienił! Dawniej był to olbrzym, przed którym drżał ze strachu, obecnie zaś mógł on, mały Gryzli, zmiażdżyć go uderzeniem łapy. Podsunął się więc bliżej z groźną miną, czarny zaś w okamgnieniu wdrapał się na drzewo. Uab podążył za nim, ale wielkie jego łapy nie mogły nawet uchwycić cienkiego drzewa i po kilku nadaremnych wysiłkach odszedł. Skorzystał z tego czarny i uciekł, a gdy Gryzli po raz wtóry powrócił pod to drzewo, gdzie siedział jego niegdyś nieprzyjaciel, nie było nawet śladu po nim.
Lato miało się ku końcowi, a z nim kończyły się różne przysmaki leśne. Pewnej nocy powędrował więc Uab do dolnej części wąwozu, spodziewając się tam znaleźć coś dobrego. I rzeczywiście, po chwili doleciał go z wiatrem miły zapach — poszedł za nim i znalazł się obok martwego ciała byka. Obok uwijało się kilka koyotów, ale jakież małe wydały się one teraz Uabowi w porównaniu z temi, które widział w dzieciństwie! Jeden z koyotów stał sam jakby przykuty do miejsca, wykonywając tylko jakieś dziwne skoki tylnemi nogami. Uab podsunął się do niego i powalił go na ziemię, w tej chwili jednak poczuł znany mu zapach żelaznego zatrzasku i cofnąwszy się na drugi koniec padliny, zabrał się z apetytem do uczty. Wtem lekki trzask dał się słyszeć i Uab poczuł jedną ze swych łap przytrzymaną i uwięzioną. Nie rozpaczał jednak teraz tak jak niegdyś, ale wziął się odrazu do roboty i po chwili uwolnił łapę z uwięzi. Nieufnie już teraz spoglądał na ponętną zdobycz, a poczuwszy przy tem zapach człowieka, porzucił wszystko i uciekł do swego dzikiego zakątka leśnego.
Trzecie lato zastało naszego Gryzli wielkim, silnym niedźwiedziem. Miał on futro o pięknej jasnej, szarej barwie i dlatego pewien Indjanin zwany Spauat, zapalony myśliwy, nazwał go „Uab” co znaczyło „biały niedźwiedź.”
Spauat był wielkim znawcą i wystarczyło mu spojrzeć na sosnę, o którą ocierał się niedźwiedź, aby poznać że dolinę Meteetse zamieszkuje wielki, piękny Gryzli, o futrze srebrzystem. Przeszukał więc cały wąwóz, ale dużo czasu upłynęło, zanim udało mu się celnie strzelić, i biedny Uab otrzymał ranę w ramię. Ryknął przeraźliwie i widać rana bardzo go bolała, bo nie miał zupełnie ochoty stanąć do walki i wolał skryć się w bezpiecznym kąciku, który po długich poszukiwaniach znalazł za małym pagórkiem. Położył się i lizał ranę, i choć go nikt tego nie uczył, wiedział dobrze, że jestto najlepszy sposób leczenia. Przedewszystkiem śliną oczyścił ranę z brudu, liżąc robił pewien masaż, który zmniejszał zapalenie, a mokre włosy utworzyły na ranie warstwę zabezpieczającą ją od zanieczyszczeń
zewnętrznych, kurzu, bakterji. Trudno wymyśleć lepsze leczenie!
Indjanin szedł jednak śladem rannego niedźwiedzia. Ale Gryzli przeczuł to dobrze i nie zwlekając, przeniósł się w inne miejsce.
Ale kiedyś znowu Spauat wystrzelił i zadał nową ranę Uabowi.
Tego było już za wiele! Nienawistny zapach człowieka i jego śmiercionośnej strzelby rozgniewał Uaba i żywo stanął mu w pamięci ów wieczór ostatni spędzony ze swą drogą matką. Teraz jednak nie bał się niczego. Z trudem wdrapał się napowrót w górę, potem zawrócił, obszedł wokoło zrąb skały i skrył się za nim.
W łaśnie w tej chwili szedł śladem jego Indjanin, z nożem za pasem i fuzją w jednym ręku, drugą zaś czepiając się wystających ostrych kamieni. Radość malowała się na jego twarzy — szedł więc pewnie i śmiało, patrząc wciąż przed siebie i pewny, że za chwilę odniesie zwycięstwo. W górę nie spojrzał ni razu. Przechodził właśnie pod wystającym zrębem skały, za który skrył się Gryzli.
Niedźwiedź nie miał siły walczyć, ale w chwili gdy Spauat stanął tak blizko, że czuł prawie jego oddech, stanął na swych tylnych łapach i — podniósłszy przednią — uderzył nią całą swą siłą w głowę Indjanina. Ten wydał straszny krzyk i w okamgnieniu padł w przepaść.
Rok za rokiem upływał, a w życiu Uaba nie zaszła żadna wybitna zmiana. Wprawdzie sypiał on teraz coraz krócej w zimie i wstawał wcześniej na wiosnę, ale to było wynikiem tego, że stawał się coraz większy i silniejszy, mocne jego łapy potrafiły go obronić w każdej złej chwili życia, a gęste biało-szare kudły ochraniały od zimna i niepogód. Wkrótce stał się on postrachem wszystkich mieszkańców doliny Meteetse, a nawet pastuszkowie z okolicznych pastwisk opowiadali sobie dziwy o olbrzymim Gryzli.
Nikt jednak nigdy nie słyszał o żonie Uaba. Młode lata przechodziły, a z niemi okresy tęsknoty miłosnej, ale Uab nie znalazł towarzyszki i pozostał sam. Nie jest to dobre w życiu niedźwiedzia. Samotność i sobkostwo wyrabia w zwierzęciu złośliwość i mściwość i czyni go jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Nie bał się też nikogo, a nabywszy własnem ciężkiem doświadczeniem znajomość życia, wiedział jak się zachować w każdym wypadku. Jednakże w szóstym roku życia spotkał go niemiły wypadek, który znowu powiększył jego szereg doświadczeń.
Nieomylny węch zaprowadził go pewnego dnia do martwego ciała łosia leżącego w borze. Łoś był tak piękny, że pomimo iż w powietrzu unosił się zapach człowieka i żelaza, Uab nie cofnął się. Obszedł tylko ostrożnie zwierzę naokoło, stanął na tylnich łapach, żeby mu się lepiej przyjrzeć i wreszcie, upewniony że nic mu nie grozi, sięgnął przednią lewą łapą po mięso. W tem rozległ się znany dobrze Uabowi trzask i łapa jego znowu została złapana w zatrzask. Ale był to wielki zatrzask, stawiany umyślnie na niedźwiedzie.
Gryzli ryknął ze złości i bólu i ciągnął łapę, rzucając się wściekle, wskutek czego zatrzask zacisnął się jeszcze mocniej. Z pianą na pysku zaczął teraz zębami gryźć żelazo, ale wnet przypomniał sobie dawniejsze zdarzenie i, oparłszy się mocno nogami, ciągnął z całych sił łapę uwięzioną. Nic to jednak nie pomogło. Obruszyło jednak podstawę zatrzasku i niedźwiedź postanowił powlec się na górę z tym strasznym ciężarem u łapy. Szedł biedak kulejąc i przystawał co chwila, by spróbować w inny sposób uwolnienia się. Wszystko napróżno! Wreszcie napotkał na drodze przewrócony pień sosny i wpadł na pyszny pomysł. Oparł się mocno o pień i postawiwszy wszystkie trzy nogi na zatrzasku, ciągnął zatrzaśniętą łapę — i, po chwili puściły śrubki, zatrzask się rozluźnił i łapa została oswobodzona. Tylko duży palec pozostał w żelazie i biedny Gryzli musiał znow u myśleć o leczeniu swej nowej rany.
Przygoda ta bardzo rozdrażniła Uaba i jeszcze raz pow tarzał sobie, że tam, gdzie jest choćby najlżejszy zapach człowieka i żelaza, to nawet gdyby i prochu nie było, lepiej nie kusić się na smaczne kąski, lecz uciekać, lub trzymać się zdaleka.
Chory palec nie dokuczał mu bardzo, i wkrótce zagoił się, ale na długi czas Uab pozbawiony był przyjemności łapania mrówek i różnych przysmaków, które znajdował pod wielkiemi kamieniami, gdyż robił to zwykle lewą łapą, właśnie tą, która teraz była pozbawiona palca.
Pewnego dnia po długiej nieobecności, Uab zaszedł w niższą część doliny i zobaczył ku wielkiemu zdziwieniu swemu drewniany szałas, jaki zwykle ludzie robią dla siebie. Podszedł bliżej i zamierzał obejść szałas wokoło, ale że kierował się właśnie z wiatrem — nie poczuł nic grożącego — i nawet nie zauważył, jak rozległ się strzał, ale poczuł, że został ugodzony w lewą tylną nogę, tę starą sztywną nogę. Odwrócił się i ujrzał człowieka. Gdyby strzał trafił w ramię, Uab byłby bezsilny, ale teraz wiedział co zrobić.
Wielkie, silne łapy, mogące wyrwać drzewo z korzeniem, które jednem uderzeniem zabijały wielkiego byka, pazury, które odłamywały kawały skał jak łupinę — czyżby nie dały sobie rady ze słabym człowiekiem i jego nędznem narzędziem?
Gdy wieczorem powrócił do chaty Miller, towarzysz tego człowieka, zastał go leżącego na ziemi i zalanego krwią. Na stole zaś leżała karteczka z temi słowami:
„Jestto dzieło niedźwiedzia, zobaczyłem go nad strumieniem i raniłem... Chciałem potem uciec do szałasu, ale dogonił mnie. Boże, jak ja się męczę...”
Było to tak proste. Człowiek chciał zawładnąć państwem niedźwiedzia, nastał na jego życie i sam zginął.
Towarzysz Jacka był tem mocno zgnębiony i postanowił zabić Uaba. Śledził za nim codzień, szukał go, dobrze uzbrojony w lesie, nastawiał zatrzaski — wszystko napróżno. Aż pewnego dnia usłyszał trzask, łomot, głuche echo i ujrzał wielki kamień spadający z góry w dół, a jednocześnie wybiegły z wąwozu dwie przerażone antylopy. Miller myślał na razie, że oberwał się kawałek skały, ale po chwili przekonał się, że to Uab rzucił kamień, pod którym spodziewał się znaleźć mrowisko. Wiatr nie wydał myśliwego, schowany więc za krzakiem ujrzał strasznego niedźwiedzia, jak spokojnie wybierał mrówki, rozsuwając kamienie i korzenie swą zdrową łapą, przyczym ponuro pomrukiwał, gdy uraził się w ranioną tylną nogę.
— Teraz albo z nim albo ze mną będzie koniec — pomyślał człowiek — wydał lekki gwizd i w chwili gdy niedźwiedź stanął na tylnich łapach, nadstawiwszy uszy, strzelił mu prosto w głowę.
Ale w okamgnieniu wielka głowa Uaba podniosła się i widać było że tylko miał lekko zadraśniętą skórę. Dym fuzji wskazał mu miejsce, gdzie stał myśliwy i Gryzli wściekły skoczył na swych trzech zdrowych łapach w jego kierunku.
Miller rzucił broń i wdrapał się na najbliższe drzewo. Uab skakał napróżno wokoło pnia i darł z wściekłością korę zębami i pazurami. Całe cztery godziny czekał pod drzewem a w końcu odszedł, ale z poblizkich zarośli nie spuszczał z oka swego wroga. Miller przesiedział jeszcze godzinę na drzewie, ale widząc, że niedźwiedź nie wraca, zlazł ostrożnie z drzewa i rozglądając się wokoło, podniósł fuzję i udał się do domu.
Tego tylko czekał Gryzli. Wyszedł ze swej kryjówki, pogonił za nim i dogoniwszy go, szybko i prawie w okamgnieniu zrobił to, co każdy człowiek uczyniłby niedźwiedziowi.
W jakiś czas potem przyjaciele znaleźli fuzję Millera i ta oraz ślady i szczątki jego ubrania opowiedziały im całe zdarzenie.
Szałas drewniany rozpadł się — nikt go nie zamieszkał, bo nikt nie miał odwagi i ochoty narażać swego życia. Nikt też przez długi czas nie zaglądał do doliny Meteetse, którą wszechwładnie opanował olbrzymi, okrutny niedźwiedź-samotnik Uab.
Jednakże zjawili się ludzie. Odkryto w górnej części doliny w ziemi złoto i przychodzili górnicy; rozchodzili się po kilku w górach i kopali, wzruszali ziemię i skały kilofami i szukali upragnionego kruszcu. Byli to często ludzie starzy, siwi, którzy całe życie spędzili w górach na takiem kopaniu. Podobni do niedźwiedzi żyli jak oni, ale zamiast słodkich korzeni, wygrzebywali drogocenny złoty piasek, którego jednak jeść nie mogli. Zdawało się, że rozumieli się dobrze z Uabem. Przy pierwszem spotkaniu wielki Gryzli stanął na tylnich łapach i przyjrzał się swemi małemi zielonemi oczkami uważnie i ciekawie nowym nieznajomym.
Starszy z kopaczy rzekł do swego towarzysza
— Zostawmy go w spokoju, to i on nam nic złego nie zrobi.
— Ach, jakiż on olbrzymi — odrzekł drugi nieco drżącym głosem.
Może Uab zamierzał rzucić się na ludzi, ale coś go powstrzymało, coś — co nie miało łączności z uczuciem lub rozsądkiem, coś, co tak u niedźwiedzi jak u ludzi jest silniejsze od rozsądku a co na rozstajnych drogach każe się tu lub owdzie skierować — coś, co w chwili złych porywów przynosi upamiętanie i uspokojenie...
Naturalnie Uab nie rozumiał mowy ludzi, ale czuł, że oni nie przyszli czyhać na jego życie. Wprawdzie czuć było od nich zapach „człowieka i żelaza“, ale nie w taki okropny sposób, jaki go zawsze rozdrażniał od czasu owego pamiętnego wieczoru, w którym został sierotą.
Ludzie nie poruszali się, więc Gryzli głucho mruknąwszy, opuścił się na wszystkie cztery łapy i powędrował w swoją stronę.
Tego samego roku późną jesienią, Uab spotkał czerwononosego niedźwiedzia czarnego. Jakżeż ten się przeraził! Bo co prawda Gryzli mógłby mu zmiażdżyć głowę jednem uderzeniem łapy! Ale czarny wdrapał się w okamgnieniu na drzewo i mrucząc patrzał na napastnika, który stanąwszy na tylnich łapach darł swemi wielkiemi pazurami korę z drzewa i dosięgał nosem wysokości dziewięciu stóp po nad ziemię.
Widok czarnego niedźwiedzia w zbudził w Uabie wspomnienia lasu cedrowego, obfitego w pożywienie. Pozostawił więc przerażonego przeciwnika skulonego na najwyższych gałęziach drzewa i podążył znaną sobie drogą do boru cedrowego, a okrążywszy Groźną górę znalazł się wkrótce wśród jagód i mrówek — dobrych znajomych z czasów dzieciństwa.
Zapomniał jakim to rajem był bór cedrowy: pełen pożywienia, bez górników kopiących ziemię, bez myśliwych z ich bronią, bez moskitów i much, które go tak przez całe lato trapiły, ale pełen słonecznych wyrębów, a obok tego bezpiecznych kryjówek i skał, zasłaniających od wiatrów zimowych. Nadto nie było tam żadnych innych Gryzli, a Baribali (czarnych) nie było się co obawiać.
Uab był bardzo zadowolonym. Przedewszystkiem utarzał z rozkoszą swe wielkie cielsko w jakiejś kałuży i obtarł je potem o pień sosny, znacząc swą wysokość na 9 stóp od ziemi.
Następnych dni posuwał się coraz dalej w gąszcz i wszędzie pozostawiał swe ślady, a jeżeli znalazł na którem drzewie znaki czarnego niedźwiedzia, to łamał drzewo, o ile było suche i cienkie, a gdy natrafiał na silne i młode, to robił znaki swoje powyżej tamtych, zdrapując przytem kawały kory swemi olbrzymiemi pazurami.
Bór cedrowy był przez długi czas w posiadaniu czarnych niedźwiedzi, tak, że wiewiórki nauczyły się zakładać swe spichrze zimowe nie jak zwykle na drzewach, gdzie mógł dotrzeć czarny, lecz w norach ziemi lub głęboko pod pogiętemi korzeniam i drzew. Tego tylko było potrzeba Uabowi! Po niedługich poszukiwaniach dotarł za pomocą swych wielkich łap uzbrojonych pazurami do tych zapasów, a jeśli napotkał przytem ich właścicielkę, nie wzdragał się schrupać i ją na deser.
Wkrótce wielki Gryzli zawładnął całym borem, tak że gdziekolwiek było się ruszyć, wszędzie widzieć się dawało ostrzeżenie „uciekajcie” w postaci znaków na drzewach, oblepionych błotem i włosami niedźwiedzia.
Wiedział też dobrze Uab, że nie każde miejsce zamieszkania jest dobre na każdą porę roku. Tak np. wczesną wiosną dobre były okręgi łosi i byków, gdyż wtedy można tam było zawsze znaleźć jakie martwe zwierzę, które zmarzło i zginęło w zimie. Z początkiem lata najlepiej udawać się na pagórki słoneczne, gdzie rośnie dużo roślin z soczystemi smacznemi korzeniami; w środku lata zaś zarośla z jagodami i innemi owocami — przedstawiały prawdziwy raj — a w jesieni lasy sosnowe i cedrowe ze swojemi szyszkami.
Zmieniał więc Uab w ciągu roku miejsce pobytu i rozszerzał swój okręg coraz bardziej. Nietylko że wypędził wszystkie czarne niedźwiedzie z okolicy, ale napotkawszy gdzieś starego Gryzli, który go niegdyś wygnał z pięknej doliny Byczej, napadł go i zabił.
W jakiś czas potem, jacyś koloniści ze stadem koni chcieli osiedlić się w tej dolinie — ale zanim zdążyli wybudować szałasy, niedźwiedź napadł ich, rozpędził przerażonych ludzi i konie na wszystkie strony, i porozwalał rozpoczęte budowle. Był niezwyciężony! Żadne zwierze nie śmiało mu teraz zastąpić drogi tak, że wszyscy, nie wyłączając człowieka uznali, że jedynym wszechwładnym władcą doliny Meteetse jest Uab.
Daleko już mu było leraz do tego maleńkiego Uaba, który straciwszy matkę, wałęsał się bezradny po lesie. Obecnie wszystko było na jego usługi — mógł żyć syty i zadowolony. Nawet zatrzasków nie obawiał się, bo liczne doświadczenia nauczyły go dobrze rozpoznawać zapach tych strasznych narzędzi! Chodził więc i szperał po wszystkich zakątkach swego okręgu, bezpieczny i dumny, usuwając z drogi wszystko co mu zawadzało: olbrzymie kamienie przewracał lub strącał z góry, drzewa łamał, spędzając z nich przerażone rysie, nawet wilki drżały przed nim, a największe byki uciekały, a jeśli kiedy głupi młody byczek ufny w swe siły, stanął mu na drodze, to mu dobrze skórę pokrwawił, a nawet czasem i pokosztował, zostawiając resztę na pastwę koyotów.
Matka natura uposażyła dobrze swego syna Gryzli. Nie szczędziła mu w prawdzie rozmaitych goryczy, ale i obdarzyła balsamem: po pełnem przygód i przykrości dzieciństwie nastąpił wiek męzki, pełen siły i zwycięstw. Ciężkie były koleje życia Uaba ale dobrnął do portu obfitego w rozkosze. Płynęło mu ono teraz spokojnie chociaż samotnie i bez towarzyszy — nie doznawał w niem wprawdzie żadnych przyjemności, lecz był szczęśliwy swą niezrównaną siłą i potęgą — ale zarazem stawał się coraz bardziej złośliwym i zaczepnym, gotowym do boju w każdej chwili, pewny swego zwycięstwa i siły.
Każdy przedmiot ma swój właściwy zapach ale dla tych, którzy mają węch. Uab uczył się rozpoznawania zapachów przez całe swe życie i poznał ich w górach mnóstwo.
Każda rzecz również posiada swoisty głos, który jednak tylko ten poznać może, kto się tym interesuje i głosu tego szuka. I tak, jak Uab umiał iść za nęcącym zapachem, tak potrafił odnaleźć głos, który mówił zdaleka: „ja jestem tu!”
Tak np. jagody jałowca, głóg róży, poziomki — wszystkie miały miły cichy głos, który śpiewał: „tu jesteśmy — jagody, jagody.”
Szyszki sosen i cedrów miały znowu gruby, ciężki głos — mówiący: „tu nas znajdziesz — szyszki, szyszki.” A gdy późną wiosną słodkie korzenie zaczęły wyrastać wśród kamieni, zabrzmiał chór głośny: „korzenie słodkie, korzenie dobre.” Uab szedł naturalnie za tymi głosami, a na miejscu obfitej zdobyczy wsłuchiwał się w cichszy jeszcze głos, wychodzący z ziemi: „tutaj jestem smaczny gruby korzeń” albo „ja jestem włóknisty twardy korzeń ” i tego omijał Uab, szukając słodkich i soczystych.
W jesieni znowu inne głosy dochodziły do czułych uszu Uaba — to grzyby najrozmaitsze wzywały go na ucztę — ale między niemi słychać było i takie jak muchomora: „nie ruszaj mnie, jeśli chcesz być zdrowym i żywym ” i takiego za nic w świecie nie tknął.
Każde zwierzę, każda roślina, każdy kamień śpiewał Uabowi swą piosnkę, którą on jeden rozumiał. Przedtem jednak radził się zawsze węchu, który dla niego miał większe znaczenie niż głos i słuch. I tak dniem i nocą miał na straży swe zmysły i poznawał wszystko co chciał, a pomijał to co było dla niego wrogiem.
Dla Uaba zaś i wszystkich jemu podobnych węch i zapachy były głównemi kierownikami czynów. Podczas więc gdy jedne zapachy były dlań przyjemne i zapraszały do siebie, drugie były obojętne, lub znowu tak odrażające, ze doprowadzały go do wściekłości, albo tak straszne, że uciekał przed niemi. Przedewszystkiem zauważył on niejednokrotnie, że wiatr zachodni wiejący ze szczytów Sosnowego (kanionu) jaru przynosił jakiś dziwny zapach, który czasem był mu obojętny, czasem zaś odrażający — nigdy jednak nie pociągał go. W innych dniach znowu wiatr północny przynosił z za wysokiego łańcucha gór taki straszny zapach, że Uab nie wiedział, gdzie się przed nim ratować.
Na tych wszystkich naukach i doświadczeniach zeszła młodość Uaba i teraz cieszył się swą umiejętnością życia i potęgą — ale jednocześnie zaczęły odzywać się w nim różne dolegliwości. Tak np. często przypominała mu się tylna noga, która w dzieciństwie a później tyle razy była zraniona. Bywało, że po chłodnej nocy lub przy długo trwającej niepogodzie, ledwie mógł chodzić, ciągnąc chorą łapę. Gdy raz tak szedł jęcząc, poczuł z wiatrem zachodnim znowu ten dziwny zapach. Tym razem zastanowił się, bo zdawało mu się, że woń ta mówiła do niego „chodź” i jednocześnie i w nim odezwał się głos podobny „idę.”
Zapach jedzenia bywa miły, gdy się jest głodnym, przy pełnym żołądku jednak jest odrażający. Zapewne pociąg do czegoś jest w związku z potrzebami ciała. Uab, nie namyślając się długo, usłuchał głosu, który go teraz nęcił i powlókł sie w kierunku tej dziwnej woni, a drapiąc się ostrożnie po wązkiej ścieżce góry i pomrukując, torował sobie drogę wśród gałęzi, które biły go po karku i głowie.
Dziwna woń stawała się coraz wyraźniejsza i silniejsza, aż wreszcie przywiodła Uaba w okolicę, w której jeszcze nigdy nie był. Wśród lasu ciągnęła się grobla białawego piasku, przy końcu której widać było jamę wypełnioną jakąś żółtawą wodą, i unoszącą się nad nią mgłę. Uab pokręcił nosem podejrzliwie: „jakiż to nadzwyczajny zapach!” Wszedł jednak na groblę i spuścił się ku jamie. Jakiś wąż zastąpił mu drogę, w okamgnieniu zgniótł go tak mocnem uderzeniem łapy, że drzewa zadrżały i kawałek skały wiszącej u wierzchołka oberwał sie i poleciał w przepaść z odgłosem dalekiego grzmotu. Uab nie zwrócił nawet na to uwagi, tylko szedł prosto do otoczonej mgłą jamy. Była ona wypełniona wodą brudną żółtawą, która wydzielała z siebie drobne bańki i silnie parowała. Niedźwiedź zanurzył w nią swą chorą łapę — woda była ciepła i Uab odczuł bardzo przyjemne wrażenie na skórze. Włożył drugą łapę, potem trzecią i czwartą — i wreszcie wszedł cały i
usiadłszy na dnie kałuży poruszał się w niej na wszystkie strony, tak ze woda rozpryskiwała się daleko, a ciepła para owiewała jego głowę.
Było to źródło siarczane, których mnóstwo znajdowało się w górach Skalistych, ale w okręgu Uaba było tylko to jedno. Szary niedźwiedź rozkoszował się tą ciepłą kąpielą przeszło godzinę i wreszcie, uznawszy, że ma już tego dosyć, wynurzył swe wielkie cielsko z wody i stanął na piasczystym brzegu. Odrazu poczuł, że mu ta kąpiel posłużyła, czuł się rzeźkim, a noga tylna straciła męczącą sztywność. Otrząsnął więc wodę ze swych gęstych kudłów i położył się na piasku w miejscu najbardziej słonecznem. Po chwili jednak wstał i otarł się o stojące obok drzewo. Trzeba przecież było zostawić znak, aby uniknąć nieporozumień, było bowiem na piasku dużo śladów różnych zwierząt, które prawdopodobnie przychodziły do tego źródła leczyć swe bóle. Cóż to jednak mogło obchodzić wielkiego Gryzli? Wszak widniał teraz na drzewie napis — zrobiony mułem i włosami potężnego władcy:
Uab.”
Niedźwiedź leżał długo na piasku, wystawiając na działanie promieni słonecznych coraz to inną część ciała, dopóki nie wysechł całkowicie. A gdy zaczął schodzić ścieżyną górską, poczuł się całkiem zdrowym, sprężystym, odmłodzonym.
Zapewne w drodze rozmyślał dużo nad cudowną wodą, ale nie mówił: „ja mam niemiłą chorobę zwaną reumatyzmem, przeciw której wskazana jest kuracja siarczanych kąpieli,” lecz: „mam okropne bóle w nogach, a poczułem się lepiej gdy siedziałem w tej cuchnącej kałuży”.
Od tej pory przychodził do niej, ilekroć cierpienia zaczęły mu dokuczać i za każdym razem wracał zdrowszym i silniejszym.
Lata przechodziły. Uab nie rósł już więcej — wszak był już dość wielkim, ale stawał się coraz silniejszym, złośliwszym i bardziej jeszcze niebezpiecznym, a szare jego kudły robiły się coraz jaśniejsze i bielsze. Panował teraz nad ogromnym obszarem.
Co rok na wiosnę obchodził go cały i odnawiał znaki na drzewach, zmazane lub zniszczone przez zimowe burze i deszcze. Czynił to jednocześnie z poszukiwaniem pożywienia, którego na wiosnę zawsze był niedostatek; musiał za niem wędrować po wszystkich zakątkach okręgu.
Może być że to znakowanie wiosenne drzew wynikało z potrzeby ciała — bo właśnie na wiosnę wypadało futro zimowe, a przy tej zmianie odzieży swędzenie skóry było tak przykre, że Uab rzucał się na wilgotną ziemię, a potem obcierał grzbiet i głowę o pnie drzew. Jakakolwiek była tego przyczyna — dość wiedzieć — że drzewa dostawały co wiosnę nowe znaki robione przez wszechwładnego Gryzli.
W końcu pojawili się i w okręgu Uaba ludzie. Zbudowano szałas, ale mieszkańcy jego po pierwszem spotkaniu ze „starym towarzyszem“ postanowili nie wchodzić mu w drogę, bo bliższa z nim znajomość nie przedstawiała dla nich interesu i nie wróżyła nic dobrego. I nie widywali go nawet w swej okolicy często, pomimo że wszędzie było pełno jego śladów i znaków.
Tylko właściciel kolonji, urodzony myśliwy, bardzo się zainteresował dziejami Uaba. Słyszał o nim cokolwiek już od pułkownika Picketta, ale sam daleko więcej się dowiedział dzięki swej spostrzegawczości i zapałowi myśliwskiemu.
A więc przekonał się, że państwo Uaba sięgało na południe aż do wyższych Widłów, na północy do Cuchnącej wody, i od wąwozu Meteetse do Suchego szczytu. Dowiedział się także, że stary niedźwiedź znał lepiej wszystkie zatrzaski niedźwiedzie niż sami myśliwi, że umiał je nietylko omijać, ale nawet potrafił wyciągnąć z nich kawałki mięsa bez wszelkiej dla siebie krzywdy. Wreszcie spostrzegł i to, że w czasie największych upałów znikał zupełnie, tak jak w czasie snu zimowego.
Przed wieloma laty rząd Stanów Zjednoczonych wyznaczył ogromny obszar ziemi, bo wynoszący około 6000 klm. kw. zw. parkiem narodowym Yellowstone, w którym całej przyrodzie tak roślinnej jak zwierzęcej pozostawił prawo i swobodę istnienia w jej dzikim stanie.
Park ten tworzy płaskowzgórze 2400 m. nad poziomem morza wysokie, poprzerzynane dolinami, wśród których rzeka Yellowstone tworzy głęboki jar (kanjon). Park ten otoczony wielkiemi górami nie jest zupełnie ogrodzony, tak że zwierzęta maja zupełną swobodę ruchów i mogą chodzić wszędzie i same zdobywają sobie pożywienie.
W tym wielkim zwierzyńcu nie wolno polować, strzelać ani nawet drażnić zwierząt. Nie wolno złapać ptaszka ani ruszyć gniazda, nie wolno używać siekiery ani wędki, młynów zakładać na rzece, ani kopać w ziemi — słowem, człowiek mógł być tam jedynie stróżem pilnującym, by ktoś inny nie naruszył praw parku. Wszystko więc było tam takie, jakie istniało jeszcze przed zjawieniem się człowieka.
Dzikie zwierzęta prędko zapoznały się z granicami parku i jego prawami, i nietylko że nie boją się człowieka ale i między sobą żyją w większej przyjaźni a przynajmniej z większą pobłażliwością odnoszą się jedno do drugiego.
Spokój i obfitość pożywienia jest treścią ziemskiego dobra — to właśnie w całej pełni istnieje w parku Yellowstone, to też zwierzęta ze wszystkich okolic ściągają tu, nieprześladowane i swobodne, zaspakajając bez trudu głód swój i rozmnażając się tak jak nigdzie na ziemi.
Przedewszystkiem niedźwiedzie miały prawdziwe uczty w okolicy hotelu „Fountain“ skąd wszystkie resztki kuchenne wywożono do lasu na jeden stos w pewnej odległości od hotelu.[1]
Codzień stróż hotelowy powiększał nowemi odpadkami stos, a ponieważ rozchodziły się z niego liczne miłe zapachy nęcące nosy niedźwiedzie, więc coraz więcej ich się schodziło i otaczało wspaniały biesiadniczy stół, stróża zaś tego przezwano „kucharzem niedźwiedzim.” Dla gości hotelowych było zaś to widowisko nielada! około tuzina i więcej niedźwiedzi można było zobaczyć, jak razem w zgodzie i poszanowaniu wyszukiwały sobie smaczne kąski, wylizywały puszki od sardynek, kompotów i innych konserw. Można tam było zobaczyć wszystkie gatunki: czarne, brunatne, szare, srebrzyste, wielkie i małe, stare i młode z familjami i samotne — wszystkie, nawet najbardziej złośliwe gromadziły się razem i zajęte jednym celem, przy którym nawet dochodziło czasem do sprzeczki, nie wyrządzały jednak krzywdy nikomu a zwłaszcza nie tknęły człowieka.
Rok za rokiem przechodził, a niedźwiedzie wciąż przychodziły i odchodziły. Wiele przechodniów poznało je, a ludzie hotelowi znali niektóre bardzo dobrze. Przedewszystkim wiedzieli to o nich, że co rok z nastaniem sezonu letniego, w którym hotel był najbardziej odwiedzany, pokazywały się niedźwiedzie również w wielkiej ilości i że gdy ten krótki gorący czas
się kończył, znikały — ale nikt nie wiedział skąd przychodziły i dokąd odchodziły.
Pewnego dnia wstąpił do hotelu „Fountain” właściciel kolonji Paletta. W czasie swego pobytu zachodził często w okolicę stosu biesiadniczego niedźwiedzi i przyglądał się ucztującym. Było tam wtedy najwięcej niedźwiedzi czarnych, ale uwagę jego zwrócił przedewszystkiem wielki srebrzysty Gryzli, który pojawiał się przed samym zachodem słońca.
— Ten szary — objaśniał człowiek z hotelu towarzyszący koloniście — jest największym ze wszystkich Gryzli w parku, ale jest bardzo spokojnego usposobienia, inaczej strach pomyśleć, coby się tu działo!
— Ten?! — zapytał zdziwiony kolonista, w chwili, gdy Gryzli zbliżał się ociężale i całe jego wielkie cielsko wynurzyło się z pośród pni sosen, dążąc do stosu.
— Ten! A czyż to nie jest Uab z Meteetse! Jeśli to nie on, to doprawdy niech nie ujrzę więcej niedźwiedzi w mem życiu. Przecież to jest najsilniejszy, najzłośliwszy Gryzli w całej Ameryce.
— Niepodobna — odrzekł stróż — przecież on jest u nas co rok przez lipiec i sierpień — wątpię czyby przychodził z tak daleka!
— Ależ to on! — twierdził stanowczo kolonista. — Już wiem teraz, gdzie nasz Uab przepędza lipiec i sierpień — właśnie w tych miesiącach znika zupełnie z naszej okolicy. Może pan się przekonać — wszak on kuleje i utyka trochę na tylną nogę i nie ma jednego pazura u lewej nogi. Nie ulega wątpliwości, że to on.
— A więc tutaj spędza on lato! Ale nieprzypuszczałem żeby ten stary niegodziwiec potrafił tak żyć spokojnie i zgodnie!
Stary Gryzli był mile widzianym gościem letnim, gdyż zachowywał się bez zarzutu. W pierwszym roku tylko, zanim poznał prawa parku, dał uczuć swe bezwzględne usposobienie. Podszedł on do samego hotelu i znalazłszy drzwi otwarte wszedł wewnątrz, dostał się do sali, gdzie siedzieli goście i stanął na tylnich łapach, ukazując się w całej swej postawie. Naturalnie, przerażeni ludzie, uciekli do swych pokojów. Wtedy niedźwiedź wszedł do kantoru. Urzędnik zaś siedzący tam rzekł:
— Widać że potrzebna jest tobie ta izba, ustępuję więc do drugiej — i przeskoczywszy stół w padł do biura telefonicznego, zam knąwszy drzwi za sobą. Tutaj wysłał natychmiast do zarządzającego ochroną parku następującą depeszę: „Stary Gryzli jest w kantorze hotelu, po obejściu innych sal hotelowych. Czy wolno strzelić do niego.”
Odpowiedź brzmiała:
„W parku strzelać nie wolno. Można użyć sikawki.”
Tak też zrobiono i wielki szary niedźwiedź, zaskoczony zimną kąpielą, uciekł czemprędzej z kantoru, ale po drodze przebiegając przez kuchnię porwał wiszącą tam ćwierć wołowiny i znikł w lesie.
Był to jedyny zatarg, jak i Uab miał z ludźmi.
Prócz tego tylko raz jeszcze naruszył spokój między niedźwiedziami.
Żyła tam w parku niedźwiedzica znana ze swej złośliwości. Miała ona jedynaka, piszczącego, nieznośnego niedźwiadka, za którym krok w krok chodziła i chroniła przed wszelkim widomym i urojonym wrogiem. Niedźwiadek rozpieszczony, był niecierpiany przez inne niedźwiedzie, ale że matka jego odznaczała się obok złośliwości wielką siłą, więc wszyscy czarni jej krewniacy ustępowali jej z drogi. Tylko Gryzli wzbudzał w niej niepokój. Postanowiła go więc przegnać, ale przy pierwszej próbie dostała od starego zawadjaki takiego klapsa potężną łapą, że się przewróciła. Byłby ją może Uab zabił, ale szanował prawa parku, a przytem czarna niedźwiedzica w okamgnieniu wdrapała się na sosnę, na wierzchołku której przywitał ją radosnym piskiem jej ukochany jedynak. Od tej pory czarna unikała spotkania z Uabem, a ten zyskał sobie opinję poważnego niedźwiedzia, niedopuszczającego do nieporządków i bezprawia.
Wszyscy przypuszczali, że on pochodzi z jakichś ukrytych zakątków gór, gdzie nieznane są zatrzaski i wystrzały, które niedźwiedzi czynią złośliwemi i mściwemi.
Może niejednemu zdarzało się słyszeć o bardzo złych niedźwiedziach szarych z okolicy „Gorzkich korzeni.” Okolica ta należy do najdzikszych zakątków gór Skalistych. Cała ziemia jest tam poprzerzynana głębokiemi wądołam i zarośniętemi gęsto krzewami i inną roślinnością. Jestto okolica niemożliwa dla koni i myśliwych, ale zato bardzo wygodna dla niedźwiedzi, które tam znajdują obfitość pożywienia. Mnóstwo jest więc tam tych zwierząt i równie dużo zatrzasków na nie zastawionych.
Gryzli z tych okolic zwano „Gorzkniakami.” Znane są one ze swej przebiegłości i umiejętności życia. Jeden taki szary zna więcej zatrzasków niż cały tuzin myśliwych, a o roślinach i korzeniach tamtejszych wiedzą dużo więcej niż cały zespół botaników. Wiedzą gdzie i jakie znaleźć można robaki i owady; na wiorstę odległości potrafią wyczuć nadchodzącego myśliwego i rozpoznać z czem przychodzi: z zatrzaskiem, bronią palną, zatrutem mięsem lub psami, a wszystkie słuchają jednego wielkiego prawa: „Decyduj się szybko i jeśli już co postanowiłeś, to doprowadź to mądrze do końca.“ To też jeśli spotkają myśliwego — wtedy albo uciekają jak mogą najszybciej lub rzucają się na człowieka i trwają w boju do końca.
Gryzli z „Groźnych gór“ stanowi zupełnie inny typ. Ten, gdy spotka myśliwego, staje w całej swej wielkości na tylnich łapach i ryczy jak grzmot i w ten sposób daje myśliwemu czas do puszczenia w ruch swego śmiertelnego piorunu; a piorun myśliwego jest gorszy od wszelkich grzmotów. Człowiek z czasem przyzwyczaja się do ryku niedźwiedzia, choć wstrząsa on ziemię i każe drżeć nogom, a stąd dochodzi z zimnym dreszczem do malutkiej kryjówki, gdzie siedzi schowana odwaga człowieka — ale szary wielki niedźwiedź nie może przywyknąć do piorunu i gradu dalekonośnych kul. I to jest przyczyną znikania Gryzli z „Groźnych gór” a także i z powierzchni całej ziemi. Za to u Gryzli z „Gorzkich korzeni” — myśliwi przyzwyczaili się do tego, że nigdy nie mogą wiedzieć, co on zamierza zrobić, ale że gdy co poweźmie, to wykonywa szybko i żwawo. Wszyscy oni znają doskonale tajemnice życia i wbrew wszelkim wysiłkom białych ludzi i rozmnażają się szybko w swych dzikich górach. Ale ponieważ każdy okręg może pomieścić tylko tylu mieszkańców, ilu wyżywić zdoła, więc zawsze nadmierna ilość musi wywędrowywać w inne okolice.
Zdarzyło się właśnie, że pewien młody łysopyski „gorzkniak” nie mogąc utrzymać się w swych rodzinnych górach, postanowił szukać szczęścia w dalszych lasach — i — powędrował.
Nie był on ani wielkim, ani silnym — nie byłby bowiem potrzebował opuszczać swego kraju — ale przeszedł dobrą szkołę życia i umiał radzić sobie w każdym wypadku. Jak on wędrował przez góry Łososiowej rzeki i nie zginął tam; jak przeszedł przez żelazne ogrodzenie w dolinie Wężej, gdzie pozostać dłużej nie mógł; jak sam los skierował go ku wschodowi do parku Yellowstone, gdzie mógł swobodnie odpocząć; jak potem dostał się do gór Wężowej rzeki, gdzie było więcej myśliwych niż jagód; jak wreszcie wlazł na szczyty gór, skąd przyglądał się z odrazą licznej ludzkiej gromadzie w kolonji Jacksona (Dżeksona) — to wszystko nie ma nic wspólnego z życiem Uaba. Ale z chwilą gdy przeszedłszy łańcuch gór Cedrowych i szczelinę Burzliwej rzeki, znalazł się w Byczych wąwozach — można go wprowadzić do życiorysu Uaba, gdyż wtedy wszedł on w środek życia i państwa władcy doliny Meteetse.
Łysopyski Gorzkniak nie znalazł tu nigdzie ludzkich śladów a natomiast krainę pełną różnego pożywienia. Używał więc uczt sezonowych i rozkoszował się na słonecznych zielonych polankach, ciesząc się ze swego szczęścia niepodzielnego, gdy wtem natrafił na znak Uaba pomieszczony wysoko na pniu sosny.
„Wstęp wzbroniony” — brzmiał on w pięknej formie.
Przybysz stanął zdumiony — i przyjrzał się uważnie znakowi. Przymierzył się. Znak był o całą głowę i szyję wyżej od jego najwyższej wysokości.
Zwyczajny niedźwiedź, zobaczywszy taki groźny znak, uciekłby natychmiast, nie czekając niemiłego spotkania. Ale łysopyski Gorzkniak powiedział sobie, że góry te muszą go karmić, jako że jest w nich obfity urodzaj i że stąd nie pójdzie, a starego Gryzli postara się unikać. Podniósł się na tylne łapy, rozejrzał uważnie wokoło, wietrzył nosem na wszystkie strony i powrócił do rozpoczętej uczty.
W pobliżu leżał przewrócony pień drzewa. Pod takim pniakiem w górach „Gorzkich korzeni” można było zwykle znaleźć gniazdo myszy, to też niedźwiedź podważył go łapą do góry i skrzętnie przeszukał. Myszy nie znalazł, ale poruszony pień stoczył się i zatrzymał przy sośnie, na której był ów groźny napis. Chytra myśl wpadła do głowy młodemu Gorzkniakowi. Spojrzał na znak, potem na stoczony pniak, zmierzył się swemi małemi świńskiemu oczkami i — stanął na przytulonym pniaku na swych tylnich nogach, wyprostowawszy się tak, że nosem zrobił znak na korze. Spojrzał w górę: dosięgnął o całą głowę wyżej napisu wielkiego Gryzli! Rzucił się na ziemię, umazał błotem i znowu obtarł grzbiet o korę drzewa, a pazurami zdrapał ponadtem korę. Dzieło było dokonane, a znaczyło to jedno: „wielki niedźwiedź pojawił się w tych stronach i chce zawładnąć okręgiem, wzywa więc każdego przeciwnika do boju i niechybnej śmierci.”
Niewiadomo czy przypadkiem czy umyślnie, ale z chwilą gdy mądry szary Gorzkniak
zeskoczył z pniaka, potoczył się ten dalej, tak ze zatarty został wszelki ślad jego podstępu, a on sam odszedł w dalsze okolice kanjonu, rozglądając się wciąż za nieznanym wrogiem.
Uab spostrzegł wkrótce ślad intruza i zawrzała w nim cała złość, tak dobrze kryta w parku. Zaczął więc śledzić przybysza, ale ten był równie chytry jak zwinny i nigdy nie przyszło do wzajemnego spotkania. Jednak uciekając przed wszechwładnym Gryzli, wciąż szukał znaków jego na drzewach i wpadłszy raz na dowcipny pomysł, starał się prowadzić dalej swe oszukańcze dzieło i gdzie tylko więc udało mu się przysunąć do naznaczonego drzewa pniak, kamień, lub gdy mógł wleźć na wystającą gałąź, wszędzie kładł swe znaki powyżej tamtych, a gdy w żaden sposób nie udało mu się zwalczyć wysokości, starał się zrobić to samo na jednej z pobliższych sosen, używając do tego wszelkich niedźwiedzich forteli.
Uab znajdował wszystkie te ślady, a najbardziej go gniewały znaki położone nad jego własnemi. Jakiś ogromny niedźwiedź chciał zawładnąć jego państwem — czyż on mógł dopuścić do tego? Spotkać się z nim i zwalczyć było jego jedynem, najwyższem pragnieniem. Dzień za dniem więc szukał wroga i choć wiatr czasem donosił mu jego woń, dojrzeć nigdzie go nie mógł. Wprawdzie oczy jego nie były już tak ostro widzące i nieraz wszystkie przedmioty, nawet na niedalekiej przestrzeni wydawały mu się jak bezkształtne plamy.
Te ciągłe wyczuwanie wroga nie mogło być obojętne dla Uaba; wszak on nie był już tak silnym, a zęby jego i pazury stępiły się. Chociaż więc w razie spotkania nie zawahałby się stanąć do walki i wierzył w swe zwycięstwo, jednak rany i różne dolegliwości przypominały mu jego przeżyte lata i nie bez niepokoju myślał o swym młodym, silnym, tajemniczym przeciwniku. Naturalnie to życie w ciągłej obawie i śledzenie nie pozostało bez wpływu na sprężystość jego umysłu i mocno podkopało zdrowie.
Życie młodego Gorzkniaka było również pełne niepokoju: musiał on ciągle mieć się na baczności — to uciekać, to kryć się, żeby uniknąć spotkania z Uabem, które napewno skończyłoby się jego śmiercią. Ileż razy schowany za zrębem skały, śledził ruchy potężnego zwierza, drżąc ze strachu, żeby wiatr nie zdradził go. Czasem wyratował się tylko dzięki swej bezczelności, a ileż razy strach zapędził go w ucieczce do dziury w jarze, z której nie było wyjścia. Raz uszedł cało tylko dla tego, że znalazł szczelinę, w której wielki Uab nie mógłby się zmieścić. Wciąż jednak z przedziwną wytrwałością, znaczył drzewa coraz dalej w okolicy.
Nakoniec trafił i do siarczanego źródła. Nie wiedział on po co istnieje, ale postępując konsekwentnie w swem działaniu, usiłował zniszczyć i to. Powrzucał więc do „cuchnącej kałuży” kamieni i piasku, a zobaczywszy na drzewie znak Uaba, stanął na zrębie skały i położył swój znak wyżej o kilka stóp ponad tamtym. Potem zeskoczywszy pospiesznie, rozejrzał się wokoło i z niepokojem wietrzył, gdyż posłyszał jakiś szelest. Wtem wiatr przyniósł mu zapach wszechwładnego Gryzli i jednocześnie usłyszał bardzo blizko trzask gałęzi. Mały intruz struchlał i — wokamgnieniu pognał do lasu.
Tak, to był Uab. Szedł właśnie do swej siarczanej kąpieli, gdyż czuł się słabym i zmęczonym, nietylko bowiem dokuczała mu tylna noga, ale przedewszystkiem prawe ramię, w którem tkwiły dwie kulki myśliwskie. Przywlókł się na piasczysty pagórek, kulejąc i stękając, ale na wstępie poczuł zapach wroga. Obejrzał się i ujrzał na przybrzeżnym mule ślady jego łap. Zdawało mu się na razie, że ślady te były małe, ale nie dowierzał już swym mętnym oczom, a gdy w chwilę potem ujrzał świeży znak na drzewie na wysokości, której w żaden sposób nie mógł dosięgnąć, przystanął zaniepokojony. Nos i oczy wskazywały na niedaleką obecność intruza, a choć ślady świadczyły o niewielkiej jego postaci, on był pewien, że będzie miał do czynienia z potężnym, młodym przeciwnikiem. A czuł się dzisiaj tak słabym, że nie miałby odwagi stanąć do nierównej walki, w której spodziewał się być zwyciężonym. Po krótkim więc namyśle zawrócił, nie używszy swej zbawczej kąpieli. Poszedł tą samą drogą, którą przyszedł, jeszcze bardziej posępny i zbolały — cofnął się po raz pierwszy od czasu swego dzieciństwa. Potężny, wszechwładny Gryzli uszedł przed nieznanym wrogiem.
Była to chwila przełomowa w życiu Uaba.
Gdyby zamiast cofać się, Uab poszedł w stronę, skąd woń niebezpiecznego zwierza przychodziła, byłby znalazł o jakie 50 kroków ukrytego w zaroślach chytrego psotnika, który na pół martwy, drżąc jak liść osiki, nie miał odwagi ruszyć się — i byłby od jednego zamachu uśmiercił mizernego prześladowcę. Albo, gdyby chociaż wziął swą zbawienną kąpiel, uwolniłby się od dolegliwości i nabrawszy siły, mógłby żyć spokojnie, nie obawiając się spotkania ze swym tajemniczym wrogiem. Ale Uab przeląkł się i cofnął... Schodził z góry wolno, kierujac się do niższego pasma gór Sosnowych — gdy wtem poczuł ten okropny zapach, który znał oddawna, ale za którym nigdy jeszcze nie poszedł, bo nie tylko go nie rozumiał ale miał dotychczas wyraźny do niego wstręt. Tym razem poszedł za nim i znalazł się w małym pustynnym wądole, którego dno założone było mnóstwem kości zwierząt i ich resztkami. Uab domyślił się, że to jest cmentarzysko różnych zwierząt, które tu przychodziły zakończyć swe życie, ale nie wiedział on, że u góry wąwozu tego znajdowała się szczelina, z której wydobywał się jakiś jadowity gaz i wypełniał jamę, grożąc śmiercią każdemu, kto tu pragnął spocząć. Uab tego nie wiedział, ale czuł że mu się robi duszno i niemiło i zapragnął czemprędzej stamtąd odejść i wtedy to poczuł całą rozkosz w oddechaniu świeżem sosnowem powietrzem.
Raz ustąpiwszy, potężny Gryzli wpadał w coraz większe nieszczęścia. Przedewszystkiem zaprzestał już całkiem chodzić do siarczanego źródła, a w lesie unikał coraz bardziej świeżych śladów nieznanego przybysza. Wprawdzie czasem uczuwał się znowu silnym i potężnym i ryczał wówczas swym wielkim głosem jak niegdyś w młodości — byłby wtedy napewno zdruzgotał wroga, ale na nieszczęście nigdzie go znaleźć nie mógł. Młody bowiem Gorzkniak wiedział dobrze, co wtedy należy robić — a stary Uab, choć czuł w sobie napływ potęgi, nie mógł z powodu reumatyzmu puścić się w pogoń za śmiałkiem. Tak z dnia na dzień oczekiwał odpowiedniej chwili do walki, ale zawsze stało coś na przeszkodzie. Gdy napadała go złość i moc wielka, prześladowcy nie było w blizkości, gdy zaś poczuł go nosem — czuł się tak słabym i chorym, że wolał dla własnego bezpieczeństwa ustąpić z drogi tajemniczemu wrogowi.
Uab zauważył, że najwięcej śladów intruza było po zachodnim spadku gór Sosnowych, bo też tam była najurodzajniejsza okolica. Chcąc więc uniknąć spotkania, nie pozostawało nic innego, jak ustąpić mu tę najlepszą część okolicy, a samemu zejść w niższe części jaru, gdzie pożywienie nie było już tak obfite.
Tak przechodziły tygodnie. Uab, pozbawiony swych uzdrawiających kąpieli — jedynego ratunku w bólach, stał się formalnym kaleką, stękającym przy każdem żywszem poruszeniu tylnej lewej nogi i prawego ramienia.
Te ciągłe oczekiwanie walki, wyrodziło w nim chorobliwą obawę, która podkopując siły, zmniejszała coraz bardziej odwagę potężnego Gryzli, gdyż odwaga idzie w parze z muskularną siłą. Codzienną jego troską było teraz nie „spotkać i zabić wroga“, ale: „stronić przed nim póty, dopóki nie będzie mu lepiej.” W ten sposób owa pierwsza mała ucieczka stała sie początkiem wiecznej ucieczki. Uab schodził coraz dalej i niżej, i coraz mniej miał pożywienia i stawał się coraz mniej zdolnym do zgniecenia wroga.
Wreszcie zeszedł nad rzekę, tam gdzie spędził swe pierwsze dzieciństwo z matką i rodzeństwem. Życie, które teraz tu prowadził było podobne do tamtego w ciągu pierwszych dni swego sieroctwa. Może przyczyny były podobne. Gdyby nie był tak samotnym, byłoby może inaczej.
Pewnego poranku, gdy skwapliwie poszukiwał owadów i nielicznych jagód, któremi nawet ptaki i wiewiórki wzgardziły — posłyszał od zachodniej strony gór jakiś głuchy odgłos spadającego kamienia, a nieco później — wiatr przyniósł ten okropny odrażający zapach. Uab przelazł przez rzekę, przez którą niegdyś tak skakał — i spoczął po drugiej jej stronie zniechęcony: zimna woda szczypała go poprzez szerść w stare rany, i wszystko zdawało się przypominać jego całe długie życie. Co teraz począć?
Wprost siebie, niedaleko ujrzał nowe szałasy — tam roiło się od ludzi. Nos jego, ten najwierniejszy przyjaciel, mówił: „zawróć, zawróć i idź w góry.“ Uab usłuchał i zawrócił, chociaż tam w górach mógł spotkać swego strasznego wroga. Szedł więc po północnym brzegu Sosnowego wąwozu, kryjąc się i odpoczywając co chwila w zagłębieniach jego lub wśród gąszczu drzew. Z trudnością wchodził na występy skał, po których niegdyś tak zręcznie i szybko skakał. Na połowie drogi obsunęła mu się noga i spadł. Podniósł się i znowu, okrążając niewygodne miejsca, szedł naprzód — ale gdzie? Zdawało się, że nie wątpił już o oddaniu całego swego okręgu nieznanemu strasznemu prześladowcy.
Uab czuł, o ile niedźwiedź czuć może, że jest bezsilnym, opuszczonym, zdetronizowanym starym władcą, który zmuszony był odstąpić swe wielkie państwo młodemu, skierował się więc na zachodnią stronę i los został wyciągnięty. Siła i moc odeszły od jego kiedyś potężnych łap, i nic go już do tych gór nie ciągnęło. Szedł więc i szedł dalej, oglądając się co pewien czas za siebie z obawy, czy go kto nie ściga.
Przed nim rozciągały się pustynne najnieurodzajniejsze nizkie szczyty gór, po za niemi leżał park Yellowstone — tam należy iść. Ale gdy swemi zbolałemi nogami probował przebyć te skaliste zbocza, poczuł ból... i znowu wiatr zachodni przyniósł tę straszną woń z parowu śmierci, gdzie leżały martwe szczątki zwierząt i zatruwały powietrze. Woń ta działała teraz
mile na Uaba i szedł w jej kierunku, ciągniony niewidzialną jej siłą.
Parów ten leżał na drodze jego ucieczki, poszedł więc zwolna w tę stronę. Coraz bliżej, bliżej, aż wreszcie stanął u wejścia cmentarzyska. Na samym brzegu siedział na jakiejś padlinie sęp, ale zdawał się spać snem wiecznym nie dokończywszy uczty. Uab podniósł swój wielki szary łeb ze zwieszającą się siwo białą brodą i zwrócił się w kierunku odrażającego gryzącego powietrza. Zdawało się, że jest mu ono teraz milszem nad wszystko. Ciało jego pożądało go. Obiecywało mu uśmierzyć wszystkie bóle i dać sen długi, spokojny, cichy.
Stał tak chwilę u wejścia swego ostatniego przytuliska, a przed nim rozciągało się, jak wysoko i daleko okiem sięgnąć, jego wielkie bezgraniczne prawie królestwo, które niegdyś było jego wyłączną własnością, gdzie panowała jego potęga i siła. Nie było mu równego, któryby odważył się zmierzyć z nim. I jakżeż piękna była jego kraina!
Uab nie zachwycał się jednak nigdy tyle jej pięknością jak urodzajnością. Żył tam szczęśliwy po pierwszych latach troski — zdobył ją siłą własną. A teraz odchodzi — pozostawiwszy wszystko, opuszcza swój raj, bo opuściły go siły i młodość — ucieka od tego przepysznego rozległego państwa i szuka schronienia małego, cichego, gdzie mógłby zostać na zawsze w wiecznym spokoju.
Tam za górami mógłby też odpocząć spokojnie i żyć bez troski — ale to było tak daleko... daleko... i w dodatku wątpliwy koniec tej ciężkiej wędrówki! A zresztą po co to? Przecież tu bliziutko ma ten parów, gdzie też jest cicho i dobrze. On wiedział to niezawodnie, a nos, ten nieomylny przewodnik mówił: „tutaj, tutaj teraz!”
Stał jeszcze chwilę przy wejściu dopóki to dziwne powietrze nie rozpoczęło swego dzieła. Przedtem wierny jego stróż i pocieszyciel kazałby mu uciekać jaknajdalej — a teraz!...
Uab stał jeszcze... przez chwilę opanowało go zwątpienie... Jego nierozłączny przewodnik zamilkł. Ale opanowało go inne uczucie. Anioł śmierci stał tam i wzywał go do siebie. Uab nie mógł tego zrozumieć, a oczy jego były zamglone i nie mogły dojrzeć łzy w oku anioła, ani litości pełnego uśmiechu na jego wargach. Ale on przeczuwał go, słyszał jego ciche wezwania. I, poczuwszy dawną odwagę w sobie, ruszył się żywo z miejsca i krokiem stanowczym wszedł do parowu śmierci. Trujące gazy owionęły go i wypełniły jego wielkie płuca, opanowały bohaterskie członki, aż te położyły sie same spokojnie na kamieniach i to dzielne serce bić przestało.
Cicho zasnął wszechwładny Gryzli, przytulony do kamienistej ziemi, jak niegdyś maleńki w ramionach matki swej w Dolinie Byczej. Ale tu zasnął na wieki.
- ↑ p. tegoż autora «Nowe opowiadania z życia zwierząt» serja I. p. t. «Joch» dzieje małego niedźwiedzia.