Han z Islandyi/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jego posąg kamienny wiozą na wozie, a postanowili cofnąć się wtedy jedynie, kiedy ten posąg się cofnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I idą ku Arlançon. tak szybko, jak mogą nadążyć woły, które wóz ciągną; nie zatrzymują się wcale, jak i słońce nigdy nie staje.
Burgos jest puste: pozostały tam tylko kobiety i dzieci: tak samo jest pusto w okolicy.
Idą razem, rozmawiając okoniach i sokołach: rozważają, czy nie uda się uwolnić Kastylii od haraczu, jaki płaci królestwu Leonu.
Podczas kiedy w lesie, okalającym Smiasen, odbywała się rozmowa wyżej powtórzona, powstańcy, podzieleni na trzy kolumny, wyszli z kopalni ołowiu Apsyl-Corh, przez główne wyjście, prowadzące do głębokiego wąwozu.
Ordener pragnął zbliżyć się do Kennybola, lecz umieszczony został w oddziale Norbitha. Widział on z początku tylko długi szereg pochodni, których blaski, walcząc z pierwszym brzaskiem dziennym, odbijały się na toporach, widłach, motykach, ostro zakończonych maczugach żelaznych, olbrzymich młotach, drągach i wszelkiego rodzaju broniach, wypożyczonych przez powstanie od pracy, a zarazem na broni prawdziwej, więc na muszkietach, pikach, szablach, karabinach i rusznicach. Posiadanie przez powstańców oręża wojennego świadczyło, iż bunt był owocem spisku.
Kiedy słońce weszło, a światło pochodni straciło siłę i stało się dymem tylko, Ordener mógł lepiej przypatrzeć się tej dziwacznej armii, postępującej w nieładzie, z ochrypłemi śpiewy i dzikiemi krzyki, podobnej do stada zgłodniałych wilków, szukających żeru. Dzieliła się ona na trzy oddziały, albo raczej gromady. Na czele, pod dowôdztwem Kennybola, szli górale z Kole, podobni do niego ubiorem ze skór, dzikich zwierząt i wyrazem twarzy śmiałym i surowrym. Za nimi postępowali młodzi górnicy Norbitha i starego Jonasza, w wielkich kapeluszach, szerokich szarawarach, z gołemi rękami i czarną twarzą, zwracając ku słońcu bezmyślne spojrzenia. Po nad temi gromadami, kroczącemi w nieładzie, powiewały chorągwie ognistego koloru, na których można było czytać różne napisy, jak: „Niech żyje Schumacker!“ — „Wyswobodźmy naszego zbawcę!“ — „Wolność dla górników!“ — „Wolność dla hrabiego Griffenfelda!“ — „Śmierć Guldenlewowi!“ — „Śmierć gnębicielom! — „Śmierć Ahlefeldowi!“
Chorągwie te rokoszanie uważali raczej za ciężar aniżeli za ozdobę; przechodziły więc z ręki do ręki, skoro tylko chorążowie uczuli się utrudzonymi lub też zapragnęli przenikliwe brzemienia swych rogów połączyć ze śpiewami i wrzaskami swych towarzyszy.
Tylną straż tej dziwacznej armii tworzyły ciągnione przez renifery i osły trzy wozy, na których zapewne wieziono zapasy.
Sprowadzony przez Hacketa olbrzym, szedł sam na czele, uzbrojony w maczugę i topór, a za nim, w pewnej odległości i z widoczną obawą, postępowały pierwsze szeregi Kennybola, który nie spuszczał oczu z olbrzyma, jak gdyby chciał widzieć swego szatańskiego wodza we wszystkich postaciach, jakie podobałoby mu się przybrać.
Zastęp rokoszan z głuchą wrzawą, napełniając jodłowe lasy odgłosem rogów, schodził z gór północnej części Drontheimhuusu. Wkrótce powiększyły go bandy z Sund-Moer, Hubfallo, Konsbergu i oddział kowali ze Smiasen. który z resztą powstańców dziwną przedstawiał sprzeczność. Składali go ludzie wysocy i silni, uzbrojeni w cęgi i młoty, mający zamiast pancerzy szerokie fartuchy skórzane, a zamiast sztandarów — krzyż drewniany. Szli oni poważnie i miarowym krokiem, w porządku raczej religijnym niż wojskowym, śpiewając, zamiast pieśni wojennych, psalmy i kantyczki. Prowadził ich człowiek, niosący krzyż i wcale nie uzbrójny.
Powstańcy nie spotykali na drodze żadnej istoty ludzkiej. Za ich zbliżeniem, pasterz wpędzał swoją trzodę do pierwszej lepszej jaskini, rolnik uciekał ze swej wioski. Mieszkańcy bowiem płaszczyzn i dolin wszędzie są jednacy; zarówno lękają się trąbki bandyty, jak i rogu łuczników.
Przebywszy w ten sposób wzgórza i lasy, ożywione gdzieniegdzie miasteczkami, kroczyli dalej po krętych drożynach, gdzie łatwiej można było znaleźć ślad dzikiego zwierza niż człowieka, mijali jeziora, przechodzili przez potoki, wzgórza i bagniska. Ordener zupełnie nie znał tych miejsc. Raz tylko jego spojrzenie spotkało na horyzoncie odległy i niebieskawy widok zgarbionej skały. Nachyliwszy się tedy do jednego ze swych towarzyszy, zapytał:
— Przyjacielu, co to za skała tam, na południu, z prawej strony?
— To Szyja Sępa, skała Oelmoe — odparł zapytany.
Ordener westchnął głęboko.