Hawa/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hawa |
Podtytuł | obrazek z natury |
Pochodzenie | Obrazki galicyjskie |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— No, dzieci! — rzekł Staromiejski wchodząc do swej ubogiej chaty — cieszcie się, dał nam Bóg szczęście!
— Bogu dzięki — rzekła Staromiejska, stara, pomarszczona kobiecina — Bogu dzięki! A co za szczęście?
Staromiejski nie mówiąc ani słowa wydobył ze swej torby parę dużych kłębów nitek półjedwabnych, następnie kilka łokci różnobarwnych wstążek i błyszczących szklanych paciorek dla „dzieci“.
— Na, macie! — rzekł z tryumfem, kładąc te łupy na stole. Matka i „dzieci“ wytrzeszczyły oczy. A trzeba wiedzieć, że dzieci te, to były trzy dorosłe już córki Staromiejskiego, wszystkie trzy kaleki na nogi. Biedne te istoty zaledwie z wielkim trudem mogły się poruszać, siedziały więc wiecznie w chacie i nie miały żadnej nadziei na zmianę swego losu. Staromiejski był niegdyś niezłym gospodarzem, gospodarstwo to jednak podzielił między dwóch synów, a sam z córkami pozostał w tej chałupie, do której przylegał tylko niewielki ogródek. Córki jego szyły, haftowały, plotły czepce i tem utrzymywały rodzinę, ojciec chodził dostarczając im zarobku, matka zaś prowadziła gospodarstwo domowe, od czasu do czasu pomagając córkom w robocie.
— A to co? A to skąd? — w jeden głos zapytały dziewczęta.
— Aha, skąd? Od żyda.
— No, wiemy, że nie od wilka — rzekła jedna z nich — ale za jakie pieniądze?
— Za żydowskie.
— Gadaj bo na rozum! — rzekła matka — Gdzie czepce?
— Sprzedane wszystkie do jednego. I nie dość na tem. Na drugi poniedziałek ma być jeszcze gotowych pięćdziesiąt sztuk, i musi być gotowych, choćby tu niewiedzieć co! Jużem zadatek wziął, całego reńskiego.
— Pięćdziesiąt sztuk! — zawołały wszystkie cztery kobiety. — A to dla kogo tyle czepców potrzeba?
— Pewnie gdzieś cała wieś dziewcząt naraz zamąż wychodzi — żartowała najstarsza córka.
Staromiejski opowiedział swą historyę z żydziakiem w Drohobyczu.
— Ej, stary — rzekła Staromiejska — uważaj tylko, żeby cię ten żydziak w pole nie wywiódł!
— Jak mię ma wywieść? — zawołał Staromiejski. — Ja jego mogę wywieść, bom wziął od niego reńskiego zadatku. A on mi co może zrobić?
— Może wziąć czepce i nie zapłacić.
— Ho, ho, na taką plewę mnie nie złapie. Połóż pieniądze, to masz towar — oto mój zwyczaj!
— Ależ ty nie wiesz, kto on i co, to jakże można zachodzić z nim w interesa?
— A co mię to obchodzi, kto on i co, byle tylko robotę dawał i pieniądze płacił. Niech sobie będzie i łysy dyabeł, żebyśmy tylko my uczciwie swoje robili!
— Bój się Boga, człowiecze, co też ty wygadujesz! — zawołała stara, żegnając się pobożnie, ale zarzutów żadnych przeciw żydkowi już nie podnosiła.
Niezwłocznie też cała rodzina Staromiejskich zasiadła do krosienek. Cały tydzień szła robota, jak na maszynie. Wszyscy siedzieli nie rozginając grzbietów, nie dosypiając nocy, zaledwie znajdując parę chwil czasu na obiad i kolację. Jedyną zabawą ich przy tej żmudnej robocie były pieśni i rozmowy. Dziewczęta śpiewały i wylewały w pieśniach swą zbolałą tęsknotę do życia, do uciech młodości, do tego wrzącego wiru, który kręcił się i pienił tam po za ich oknami, a od którego one były na zawsze wyłączone, jak suche gałązki, wyrzucone falą daleko na brzeg i pruchniejące na suchym źwirze. Stary zaś jak dziecko snuł różowe plany.
— Nie bójcie się dzieci — mawiał. — Jakoś to Bóg da, będzie i na naszej ulicy praźnik. Czekajcie tylko! Tego tygodnia zarobimy osiem reńskich, na drugi tydzień osiem, co tygodnia osiem, Chryste Jezu! Ileż to na rok wyniesie! Pięćdziesiąt tygodni po osiem reńskich toć to całe cztery setki. A nam na życie i na wszystkie potrzeby i jedna setka, przy tem co u siebie mamy, wystarczy. To trzy setki będziemy mogli odłożyć do skrzyni, rozumiecie, dzieci. A co wtenczas będzie, Maryńciu, ha — mrugał zwracając się do najstarszej córki.
Dziewczyna nic nie odpowiadała, tylko oblewała się cała rumieńcem i pochylała głowę nad krosnami, pracując ze zdwojoną szybkością.
— No, no, nie potrzebujesz się wstydzić, wiem ja co tam u ciebie na sercu. A wiesz, kiedyś to spotkałem Andrusia w Starej Soli, kazał ci się kłaniać. Służy u księdza. Mówił, że jak wysłuży rok, to się do nas dowie.
Andruś ten, był to biedny sierota, któremu się spodobała Maryńcia, mimo jej kalectwa. Rodzice wiedzieli o tem. Andruś służąc w pobliżu, często bywał u nich i rozmawiał z dziewczyną, nie chciał się jednak żenić, dopóki nie „wyjdzie z klas“, t. j. nie będzie wolnym od poboru wojskowego i nie zasłuży sobie przynajmniej tyle pieniędzy, by starczyło na dokupienie kawałka gruntu lub bodaj pary koni i woza, z którymiby mógł rozpocząć zarobek furmański.
Maryńcia czekała na niego z upragnieniem, którego siłę i trwałość zrozumieć może tylko więzień i kaleka. Nowy zarobek, tak niespodzianie i obficie dostarczony im przez Hawę, oskrzydlił jej nadzieje. Biedna dziewczyna co rana i co wieczora gorąco modliła się do Boga za tego nieznanego, a tak wspaniałomyślnego dobroczyńcę. Modliła się za niego i cała rodzina. Młody, zdrowy i do ciężkiej pracy zdolny mężczyzna w chacie zamieszkałej przez samych inwalidów był skarbem nieocenionym, wniósłby nowe życie, nową nadzieję we wszystkich. Młodsze siostry już z góry cieszyły się szczęściem Maryńci, które było dla nich niejako zadatkiem własnego ich szczęścia. Czepce jedne po drugich schodziły z krosien, rosły jak na drożdżach, i tym głowom, które je kiedyś nosić miały, pewnie nigdy nie przyśnią się nawet owe ciche, tęczowe nadzieje, marzenia, obawy i modlitwy, jakie towarzyszyły każdemu splotowi tych delikatnych nitek, każdemu węzełkowi i każdemu misternie związanemu oczku. Nawet stara Staromiejska pod wpływem ogólnego podniesienia ducha wyprostowała nieco swą zgarbioną postać i odmłodniała.