<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Szczęsny
Tytuł Henryk z Góry
Pochodzenie Spadkobierca skarbów ojcowskich
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała opowieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Któreż dziecko nie zapytuje skąd pochodzi choinka, któreż nie myśli o tych pięknych lasach iglastych, gdzie ona rośnie, kiedy zbliża się Boże Narodzenie, wszystkie drzewa straciły już dawno swoje liście, a tylko choinka i nieliczne inne drzewa iglaste zachowują swoją zieloną szatę. Dziecko, rozradowane świętami, myśli, że sama ziemia, na której boże drzewko rośnie, jest tajemnicza i święta. I dziecko wypytuje, wypytuje o wszystkie baśnie, gdzie jest mowa o drzewkach bożych, o takich drzewkach, które rosły kiedyś w głębi zamkowych podwórców, gdy na górach były wspaniałe i groźne zamki a zbrojni rycerze wyjeżdżali z nich na łowy lub na wojny w kraje dalekie.
I gdy coraz bardziej zbliża się czas Narodzin Bożych, gdy wieczory są coraz dłuższe i gdy coraz silniej bije dzieciom serce z ciekawości do niespodzianek świątecznych, — coraz częściej wypytują się one wtedy o baśnie, opowieści i klechdy, które mają swoje mieszkania w lesie, wysoko na szczytach ogromnych choinek. Bardzo prędko zbiega dzieciom czas przy takich opowiadaniach. A gdzież w naszym kraju rodzinnym jest takie miejsce gdzieby nie było bożych drzewek i gdzieby nie opowiadały o przeszłości stare zamki, wielkie lasy, lub duże jeziora? Na brzegach rzek, na wzgórzach i na skałach wszędzie są miejsca, do których przywiązane są piękne miejscowe podania i gdzie rzeczywiście wymowny bajarz zawsze znajdzie chętnych słuchaczy, szczególniej wśród dzieci, gdy na dworze śnieg pada i wiatr hula po świecie.
Wiem to z własnego doświadczenia, bo gdym jeszcze był dzieciakiem, to sam robiłem cudowne odkrycia wśród murów mojej okolicznej ruiny zamkowej, zaglądałem wgłąb zawalonych piwnic, które lud nazywał mieszkaniem djabła, lub też roiłem sobie opowiadania o ogromnych wężach, które zamieszkiwały smocze jamy, a ponieważ wiem że dzieci chętnie przysłuchują się starym ojczystym podaniom i baśniom, że pomimo wielu nowych rzeczy, nie zapominają o starych historjach swojego kraju, dlatego to chętnie zabieram się do opowiedzenia dawnej historji, jaka się działa w stronach mojego dzieciństwa, w miejscu, skąd miałem jako malec moje radosne boże drzewka.

Drzewka te rosły na górze zamkowej między murami i zwaliskami kamieni, na które gdy się stąpnęło, to dźwięczały, jakby pod niemi były lochy ogromne, a starzy ludzie mówili, że w lochach tych zakopane było bardzo dawne wino, tak dawne, że beczki się rozpadły i wino trzymało się we własnej skorupce gęste jak oliwa. I mówili ludzie, że kto się tego wina napije, to, jeśli był stary, twarz jego okrasi młodzieńczy rumieniec i raz jeszcze swoją młodość przeżyje. A gdy zapytywano skąd to było wiadome, i kto widział wino we własnej skorupce, to wtedy się słyszało, że bardzo dawno przychodził do wsi staromodnie ubrany człowieczek w bucie jednym czerwonym a drugim żółtym i ten ludziom opowiadał o winie i piwnicach.
W stronie mojego dzieciństwa prawie do stóp góry zamkowej dochodziła dawniej wieś, leżąca w dolinie, a znacznie dalej znajdowało się miasto, którego nazwisko nie dochowało się już w powieści. U stóp góry zamkowej, w kilkadziesiąt lat po najazdach szwedzkich, stał mały domek, pierwszy z wioski, w którym mieszkał owczarz Maciej, z jedyną córeczką Elżbietą. Domek był jednym z niewielu jakie ocalały pośród ciągłych wojen i zamieszek, gdy to dzisiaj szwedzi, jutro znów węgrzy przeciągając przez wioskę niszczyli ostatni dobytek włościan. Biedny ludek ciągle był rozpędzany jak stado owiec przez wilków. Owczarz Maciej pamiętał, jak przerażony, rad był że uchodził z życiem do lasu. Ztamtąd widział on płonące naokoło wsie i aż do jego uszu dochodził krzyk nieszczęśliwych ludzi, którzy się zostali we wsi, by cośkolwiek ze swego dobytku uratować. Coprawda próżne to były chęci. Mogli się wieśniacy przy rabunku zostać lub też odejść, gdyż i tak ich obecność nie przeszkadzała zabraniu ostatniego barana lub kury.

Po takich rabunkach cóż mogło ludzi utrzymać na ich zniszczonej ziemi. Na odbudowanie się nie było czasu ani pieniędzy, na zasiewy nie zostało się ani garści ziarna, to też wielu ojców rodziny brało kije wędrowne w ręce i wychodzili ze swojej wsi rodzinnej na wędrówkę szukać miejsc mniej przez wojnę nawiedzonych. Dzieci zostawały się na łasce losu, synowie zaciągali się do szeregów walczących i gdy przychodził wreszcie gorąco upragniony pokój, w wiosce znajdowała się najwyżej trzecia część poprzedniej ludności.
Owczarz Maciej, bardzo przywiązany do swej wsi, doskonale ukrywał się w czasie tych niepokojów w lesie i gdy wróciły czasy spokojne i odezwały się znów dzwony wioskowe, wrócił do wsi z powrotem ze swoją córką i wziąwszy sobie do pomocy wyrostka zaczął jak mógł gospodarzyć i hodować owce które mu ocalały.
W miarę jak powiększało się stado, powiększał się i dobrobyt w domku i gdy córka Macieja, Elżbieta, tak już podrosła, że mogła się zająć gospodarstwem domowem, wtedy było Maciejowi zupełnie dobrze w małym domku swoich rodziców, czy to na górze u źródła w zaroślach dzikich róż, między któremi rosły poziomki a jeszcze lepiej wśród murów zamkowych, zkąd widać było szeroki widnokrąg, aż do mglistych łańcuchów gór.
Gdy kto chciałby się teraz dostać do źródła na wzgórzu, musiałby iść ścieżką między uprawnemi polami, lecz wtenczas było to zbyteczne. Gęste krzaki i chwasty zarastały całą górę, las szerokiemi pasami rozchodził się ze wzgórza i otaczał naokoło wioskę i tylko gdzieniegdzie widać było płaszczyzny zamieszkałych miejsc w dolinie, a między zaroślami i lasem znajdowały się na nizinach łąki.
Najlepiej lubił owczarz Maciej paść swoje stado na górze zamkowej, zkąd widział i wioskę i daleki obszar kraju rodzinnego. Gdy się tam kiedyś znajdował w gorący dzień i spoglądał na okolicę, zalaną blaskiem słonecznym, a jaskółki wesoło latały nad jego głową, wyszedł z lasu i zbliżył się do niego jakiś nieznajomy i zaczął się wypytywać go o górę i o jej przeszłość i prosił o opowiedzenie wszystkiego co tylko Maciej o tem wiedział. Nieznajomy kiwał przytem głową, jakby to wszystko znał już dawno, a tylko chciał sprawdzić słowa pasterza.
Tak czynił to ten człowiek całemi dniami, nawet tygodniami, aż wreszcie pasterz znużył się opowiadaniem, gdyż już mu zabrakło wątku. Lecz nieznajomy był niestrudzony, prosił on Macieja o dalsze opowiadania jak dziecko prosi czasem matkę o często powtarzaną bajkę. A gdy Elżbieta przynosiła ojcu obiad, wypytywał się i jej, i z jej ust opowiadania o górze zamkowej zdawały się nieznajomemu jeszcze bardziej zajmującemi.
Tak przeszły całe miesiące, aż kiedyś zapytał się Maciej:
— Ale zkąd wy panie pochodzicie i gdzie chcecie się ztąd udać?
— Jestem znikąd i nigdzie się nie oddalę, — odrzekł nieznajomy. — Chcę się tutaj zostać dopóki mi życia starczy, zbuduję sobie na górze zamkowej chatkę i będę żył z tego co w lesie rośnie, a gdy zapragnę chleba, to udam się do wsi i przyniosę sobie zapas żywności.
Maciej wstrząsnął na to głową i odrzekł; — tak, jest to możliwe dopóki w lesie są poziomki, dopóki skowronki śpiewają i w trzosie są pieniądze, lecz gdy to wszystko się wyczerpie i zima przyjdzie cóż będzie wtedy?
— Mam i na to radę — odrzekł nieznajomy — wtedy zamieszkam we wsi i codzień będę chodził na moją górę, dlatego że moją jest ta góra i zdaleka do niej przyszedłem.
Maciej nic na to nie odpowiedział, lecz pomyślał sobie, że nieznajomy jest niespełna rozumu, jednakże rozmawiał chętnie z dziwnym człowiekiem, który się nazwał panem góry zamkowej i gdy jednego dnia nie zobaczył go jak zwykle, zasmucił się. Nieznajomy nie zjawił się na drugi i trzeci dzień i Maciej napróżno się za nim oglądał, i napróżno zapytywała o niego Elżbieta, która poszła, nucąc, do źródełka na górze. Gdy Elżbieta doszła do źródła i spojrzała w wodę jak w zwierciadło, to wydało jej się jakoby ujrzała tam twarz nieznajomego, lecz tak bladą i zachmurzoną, że zatrwożyła się wtedy, zerwała kwiat rumianku rosnący nad strumieniem i obrywając listki mówiła do siebie: — mogę czy nie mogę — i gdy ostatni listek upadł ze słowem mogę, — zwróciła się znów ku górze zamkowej. Wdrapała się na wysoki wał zamkowy, chwytając się rękoma za krzaki i stanęła wreszcie zadyszana na wysokości nizkich murów zamkowych. — Gdzie ja go znajdę? —
zapytywała się przytem siebie — i czy jest potrzebnem abym go szukała? jednakże litość przezwyciężyła w niej i po cichu weszła Elżbieta w zarośla jakie otaczały źródło na górze.
Wszystko tam było spokojnie. Woda płynęła czysta i jasna, a ważki unosiły się nad jej powierzchnią pod cieniem gęstych gałęzi. Tam gdzie krzaki były najgęstsze stała pleciona z gałęzi chatka, której drzwi, wychodzące na trzy strumienia, były otwarte. Gdy Elżbieta spojrzała do wnętrza przekonała się że nie omyliły ją przeczucia. Nieznajomy tak blady, jakim go widziała w strumieniu, leżał na posłaniu z mchu. Nie odpowiadał on na żadne zapytania, a ręka której dotknęła Elżbieta była zupełnie zimna.
— Ach Boże, on umarł! — rzekła przerażona dziewczyna, lecz w tej chwili zdało jej się, że chory lekko oddycha. Wtedy jak strzała pobiegła coprędzej do ojca i opowiedziała mu to wszystko co widziała, prosząc o pomoc dla nieznajomego.
Maciej poruczył córce pilnowanie stada i udał się sam na górę. Za dobrą chwilę zobaczyła go córka jak schodził ostrożnie z powrotem, niosąc na plecach chorego. Widziała jak, schylając się pod ciężarem, udał się najbliższą drogą do domku ich nad strumieniem a potem raz jeszcze wrócił do lasu. Po chwili ujrzała jak wyniósł stamtąd torbę i kij nieznajomego, lecz Elżbietę ucieszyło najwięcej to, iż ojciec niósł jakieś zioła. Wiedziała, że Maciej ma sposoby leczenia ziołami i uwierzyła w powrót do zdrowia chorego.
Po zamieszkaniu w chacie Macieja, młody człowiek nie był im już więcej nieznajomym. Pod staranną opieką ojca i córki, poprawiał się szybko i gdy wstał pierwszy raz i mógł już wkrótce powrócić do swej chaty na górze, wtedy rzekł:
— Ojcze Macieju, gałęzie na mojej chatce już pożółkły i ptactwo pociągnęło do ciepłych krajów. Myślę, że i mnie byłoby teraz zimno na górze zamkowej. Przyjmij mnie więc ojcze Macieju do siebie, daj mi swoją Elżbietę za żonę. Będę was kochał jak syn i pomagał wam o ile sił starczy. Zdaleka tutaj przyszedłem, nie mam wcale rodziny, a wędrówka zmęczyła mnie bardzo. Co mnie do tej góry przywiodło to powiem wam, gdy Elżbieta będzie moją żoną, a wierzę, że góra zamkowa z tem co w sobie zawiera, może nas wszystkich uczynić szczęśliwymi.
— Dlaczegóż, — spytał Maciej, — tak dużo o tem wiedziałeś zanim jeszcześ był tutaj?
— Jak tylko mogłem zrozumieć co się na świecie dzieje, matka moja dużo zaczęła mi opowiadać o górze zamkowej. Działo się tutaj wiele rzeczy, związanych ściśle z moim rodem. Nazywamy się — z Góry — a ja jestem ostatnim z rodu Henrykiem z Góry i przyszedłem tutaj, aby szukać mojej ojcowizny, która się tu znajduje. Wiem z opowiadań mojej matki o zakopanych tutaj niezliczonych skarbach i wszystko mogę wam sztuka po sztuce wyliczyć. To wszystko było spisane na pergaminie, który mój ojciec przechowywał w żelaznej szkatułce. Lecz gdy przyszła wojna i spalił się dom mojego ojca, spalił się też i pergamin, a mnie została się tylko ta szabla, z którą przyszedłem. Służyłem z nią długo po świecie, lecz teraz wolę być pasterzem, jak wy ojcze Macieju, niż płatnym żołnierzem. Jeśli znajdę skarb mój to podzielimy się nim wszyscy, jeśli zaś go nie znajdę to będziemy wspólnie pracowali na chleb. Oddajcie mi ojcze Elżbietę i bądźcie pewni że was nie skrzywdzę.
I pasterz Maciej oddał Henrykowi za żonę swoją jedyną córkę i nie zawiódł się.
Tajemnica rodu nieznajomego została się w domu Macieja, a okoliczni ludzie nazywali Henryka pasterzem z Góry.
Swoją szablę, torbę podróżną i napierśnik w jakim tutaj przyszedł, zamknął Henryk w skrzyni, a sam ubierał się w wełnianą opończę, jaką mu Elżbieta utkała.
Najpiękniejszemi dla wszystkich trojga były długie wieczory zimowe, gdy stado z powodu śniegu musiało zostać pod dachem, Elżbieta przędła, a obaj mężczyźni czesali i przygotowywali wełnę. Wtedy Henryk opowiadał o wydarzeniach, jakie działy się w czasie jego wędrówek, o przyszłem szczęśliwem życiu i o swoich nadziejach na przyszłość. Elżbieta przysłuchiwała się z zachwytem opowiadaniom swojego męża i wierzyła tym nadziejom, tak jak wierzył w nie Henryk. Tylko inaczej trochę myślał stary Maciej. Wierzył on też zapewne w owe skarby, jakie leżały zakopane na górze zamkowej, lecz tyle już przeszedł zawodów w czasie swojej młodości, że wątpił o odnalezieniu ojcowizny Henryka. I dlatego często mawiał, że nadzieja jest pięknym kwiatem, który prędko śnieg zasypuje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Szczęsny.