Henryk z Góry/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryk z Góry |
Pochodzenie | Spadkobierca skarbów ojcowskich |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Któreż dziecko nie zapytuje skąd pochodzi choinka, któreż nie myśli o tych pięknych lasach iglastych, gdzie ona rośnie, kiedy zbliża się Boże Narodzenie, wszystkie drzewa straciły już dawno swoje liście, a tylko choinka i nieliczne inne drzewa iglaste zachowują swoją zieloną szatę. Dziecko, rozradowane świętami, myśli, że sama ziemia, na której boże drzewko rośnie, jest tajemnicza i święta. I dziecko wypytuje, wypytuje o wszystkie baśnie, gdzie jest mowa o drzewkach bożych, o takich drzewkach, które rosły kiedyś w głębi zamkowych podwórców, gdy na górach były wspaniałe i groźne zamki a zbrojni rycerze wyjeżdżali z nich na łowy lub na wojny w kraje dalekie.
I gdy coraz bardziej zbliża się czas Narodzin Bożych, gdy wieczory są coraz dłuższe i gdy coraz silniej bije dzieciom serce z ciekawości do niespodzianek świątecznych, — coraz częściej wypytują się one wtedy o baśnie, opowieści i klechdy, które mają swoje mieszkania w lesie, wysoko na szczytach ogromnych choinek. Bardzo prędko zbiega dzieciom czas przy takich opowiadaniach. A gdzież w naszym kraju rodzinnym jest takie miejsce gdzieby nie było bożych drzewek i gdzieby nie opowiadały o przeszłości stare zamki, wielkie lasy, lub duże jeziora? Na brzegach rzek, na wzgórzach i na skałach wszędzie są miejsca, do których przywiązane są piękne miejscowe podania i gdzie rzeczywiście wymowny bajarz zawsze znajdzie chętnych słuchaczy, szczególniej wśród dzieci, gdy na dworze śnieg pada i wiatr hula po świecie.
Wiem to z własnego doświadczenia, bo gdym jeszcze był dzieciakiem, to sam robiłem cudowne odkrycia wśród murów mojej okolicznej ruiny zamkowej, zaglądałem wgłąb zawalonych piwnic, które lud nazywał mieszkaniem djabła, lub też roiłem sobie opowiadania o ogromnych wężach, które zamieszkiwały smocze jamy, a ponieważ wiem że dzieci chętnie przysłuchują się starym ojczystym podaniom i baśniom, że pomimo wielu nowych rzeczy, nie zapominają o starych historjach swojego kraju, dlatego to chętnie zabieram się do opowiedzenia dawnej historji, jaka się działa w stronach mojego dzieciństwa, w miejscu, skąd miałem jako malec moje radosne boże drzewka.
Drzewka te rosły na górze zamkowej między murami i zwaliskami kamieni, na które gdy się stąpnęło, to dźwięczały, jakby pod niemi były lochy ogromne, a starzy ludzie mówili, że w lochach tych zakopane było bardzo dawne wino, tak dawne, że beczki się rozpadły i wino trzymało się we własnej skorupce gęste jak oliwa. I mówili ludzie, że kto się tego wina napije, to, jeśli był stary, twarz jego okrasi młodzieńczy rumieniec i raz jeszcze swoją młodość przeżyje. A gdy zapytywano skąd to było wiadome, i kto widział wino we własnej skorupce, to wtedy się słyszało, że bardzo dawno przychodził do wsi staromodnie ubrany człowieczek w bucie jednym czerwonym a drugim żółtym i ten ludziom opowiadał o winie i piwnicach.
W stronie mojego dzieciństwa prawie do stóp góry zamkowej dochodziła dawniej wieś, leżąca w dolinie, a znacznie dalej znajdowało się miasto, którego nazwisko nie dochowało się już w powieści. U stóp góry zamkowej, w kilkadziesiąt lat po najazdach szwedzkich, stał mały domek, pierwszy z wioski, w którym mieszkał owczarz Maciej, z jedyną córeczką Elżbietą. Domek był jednym z niewielu jakie ocalały pośród ciągłych wojen i zamieszek, gdy to dzisiaj szwedzi, jutro znów węgrzy przeciągając przez wioskę niszczyli ostatni dobytek włościan. Biedny ludek ciągle był rozpędzany jak stado owiec przez wilków. Owczarz Maciej pamiętał, jak przerażony, rad był że uchodził z życiem do lasu. Ztamtąd widział on płonące naokoło wsie i aż do jego uszu dochodził krzyk nieszczęśliwych ludzi, którzy się zostali we wsi, by cośkolwiek ze swego dobytku uratować. Coprawda próżne to były chęci. Mogli się wieśniacy przy rabunku zostać lub też odejść, gdyż i tak ich obecność nie przeszkadzała zabraniu ostatniego barana lub kury.
Po takich rabunkach cóż mogło ludzi utrzymać na ich zniszczonej ziemi. Na odbudowanie się nie było czasu ani pieniędzy, na zasiewy nie zostało się ani garści ziarna, to też wielu ojców rodziny brało kije wędrowne w ręce i wychodzili ze swojej wsi rodzinnej na wędrówkę szukać miejsc mniej przez wojnę nawiedzonych. Dzieci zostawały się na łasce losu, synowie zaciągali się do szeregów walczących i gdy przychodził wreszcie gorąco upragniony pokój, w wiosce znajdowała się najwyżej trzecia część poprzedniej ludności.
Owczarz Maciej, bardzo przywiązany do swej wsi, doskonale ukrywał się w czasie tych niepokojów w lesie i gdy wróciły czasy spokojne i odezwały się znów dzwony wioskowe, wrócił do wsi z powrotem ze swoją córką i wziąwszy sobie do pomocy wyrostka zaczął jak mógł gospodarzyć i hodować owce które mu ocalały.
W miarę jak powiększało się stado, powiększał się i dobrobyt w domku i gdy córka Macieja, Elżbieta, tak już podrosła, że mogła się zająć gospodarstwem domowem, wtedy było Maciejowi zupełnie dobrze w małym domku swoich rodziców, czy to na górze u źródła w zaroślach dzikich róż, między któremi rosły poziomki a jeszcze lepiej wśród murów zamkowych, zkąd widać było szeroki widnokrąg, aż do mglistych łańcuchów gór.
Gdy kto chciałby się teraz dostać do źródła na wzgórzu, musiałby iść ścieżką między uprawnemi polami, lecz wtenczas było to zbyteczne. Gęste krzaki i chwasty zarastały całą górę, las szerokiemi pasami rozchodził się ze wzgórza i otaczał naokoło wioskę i tylko gdzieniegdzie widać było płaszczyzny zamieszkałych miejsc w dolinie, a między zaroślami i lasem znajdowały się na nizinach łąki.
Najlepiej lubił owczarz Maciej paść swoje stado na górze zamkowej, zkąd widział i wioskę i daleki obszar kraju rodzinnego. Gdy się tam kiedyś znajdował w gorący dzień i spoglądał na okolicę, zalaną blaskiem słonecznym, a jaskółki wesoło latały nad jego głową, wyszedł z lasu i zbliżył się do niego jakiś nieznajomy i zaczął się wypytywać go o górę i o jej przeszłość i prosił o opowiedzenie wszystkiego co tylko Maciej o tem wiedział. Nieznajomy kiwał przytem głową, jakby to wszystko znał już dawno, a tylko chciał sprawdzić słowa pasterza.
Tak czynił to ten człowiek całemi dniami, nawet tygodniami, aż wreszcie pasterz znużył się opowiadaniem, gdyż już mu zabrakło wątku. Lecz nieznajomy był niestrudzony, prosił on Macieja o dalsze opowiadania jak dziecko prosi czasem matkę o często powtarzaną bajkę. A gdy Elżbieta przynosiła ojcu obiad, wypytywał się i jej, i z jej ust opowiadania o górze zamkowej zdawały się nieznajomemu jeszcze bardziej zajmującemi.
Tak przeszły całe miesiące, aż kiedyś zapytał się Maciej:
— Ale zkąd wy panie pochodzicie i gdzie chcecie się ztąd udać?
— Jestem znikąd i nigdzie się nie oddalę, — odrzekł nieznajomy. — Chcę się tutaj zostać dopóki mi życia starczy, zbuduję sobie na górze zamkowej chatkę i będę żył z tego co w lesie rośnie, a gdy zapragnę chleba, to udam się do wsi i przyniosę sobie zapas żywności.
Maciej wstrząsnął na to głową i odrzekł; — tak, jest to możliwe dopóki w lesie są poziomki, dopóki skowronki śpiewają i w trzosie są pieniądze, lecz gdy to wszystko się wyczerpie i zima przyjdzie cóż będzie wtedy?
— Mam i na to radę — odrzekł nieznajomy — wtedy zamieszkam we wsi i codzień będę chodził na moją górę, dlatego że moją jest ta góra i zdaleka do niej przyszedłem.
Maciej nic na to nie odpowiedział, lecz pomyślał sobie, że nieznajomy jest niespełna rozumu, jednakże rozmawiał chętnie z dziwnym człowiekiem, który się nazwał panem góry zamkowej i gdy jednego dnia nie zobaczył go jak zwykle, zasmucił się. Nieznajomy nie zjawił się na drugi i trzeci dzień i Maciej napróżno się za nim oglądał, i napróżno zapytywała o niego Elżbieta, która poszła, nucąc, do źródełka na górze. Gdy Elżbieta doszła do źródła i spojrzała w wodę jak w zwierciadło, to wydało jej się jakoby ujrzała tam twarz nieznajomego, lecz tak bladą i zachmurzoną, że zatrwożyła się wtedy, zerwała kwiat rumianku rosnący nad strumieniem i obrywając listki mówiła do siebie: — mogę czy nie mogę — i gdy ostatni listek upadł ze słowem mogę, — zwróciła się znów ku górze zamkowej. Wdrapała się na wysoki wał zamkowy, chwytając się rękoma za krzaki i stanęła wreszcie zadyszana na wysokości nizkich murów zamkowych. — Gdzie ja go znajdę? —
zapytywała się przytem siebie — i czy jest potrzebnem abym go szukała? jednakże litość przezwyciężyła w niej i po cichu weszła Elżbieta w zarośla jakie otaczały źródło na górze.
Wszystko tam było spokojnie. Woda płynęła czysta i jasna, a ważki unosiły się nad jej powierzchnią pod cieniem gęstych gałęzi. Tam gdzie krzaki były najgęstsze stała pleciona z gałęzi chatka, której drzwi, wychodzące na trzy strumienia, były otwarte. Gdy Elżbieta spojrzała do wnętrza przekonała się że nie omyliły ją przeczucia. Nieznajomy tak blady, jakim go widziała w strumieniu, leżał na posłaniu z mchu. Nie odpowiadał on na żadne zapytania, a ręka której dotknęła Elżbieta była zupełnie zimna.
— Ach Boże, on umarł! — rzekła przerażona dziewczyna, lecz w tej chwili zdało jej się, że chory lekko oddycha. Wtedy jak strzała pobiegła coprędzej do ojca i opowiedziała mu to wszystko co widziała, prosząc o pomoc dla nieznajomego.
Maciej poruczył córce pilnowanie stada i udał się sam na górę. Za dobrą chwilę zobaczyła go córka jak schodził ostrożnie z powrotem, niosąc na plecach chorego. Widziała jak, schylając się pod ciężarem, udał się najbliższą drogą do domku ich nad strumieniem a potem raz jeszcze wrócił do lasu. Po chwili ujrzała jak wyniósł stamtąd torbę i kij nieznajomego, lecz Elżbietę ucieszyło najwięcej to, iż ojciec niósł jakieś zioła. Wiedziała, że Maciej ma sposoby leczenia ziołami i uwierzyła w powrót do zdrowia chorego.
Po zamieszkaniu w chacie Macieja, młody człowiek nie był im już więcej nieznajomym. Pod staranną opieką ojca i córki, poprawiał się szybko i gdy wstał pierwszy raz i mógł już wkrótce powrócić do swej chaty na górze, wtedy rzekł:
— Ojcze Macieju, gałęzie na mojej chatce już pożółkły i ptactwo pociągnęło do ciepłych krajów. Myślę, że i mnie byłoby teraz zimno na górze zamkowej. Przyjmij mnie więc ojcze Macieju do siebie, daj mi swoją Elżbietę za żonę. Będę was kochał jak syn i pomagał wam o ile sił starczy. Zdaleka tutaj przyszedłem, nie mam wcale rodziny, a wędrówka zmęczyła mnie bardzo. Co mnie do tej góry przywiodło to powiem wam, gdy Elżbieta będzie moją żoną, a wierzę, że góra zamkowa z tem co w sobie zawiera, może nas wszystkich uczynić szczęśliwymi.
— Dlaczegóż, — spytał Maciej, — tak dużo o tem wiedziałeś zanim jeszcześ był tutaj?
— Jak tylko mogłem zrozumieć co się na świecie dzieje, matka moja dużo zaczęła mi opowiadać o górze zamkowej. Działo się tutaj wiele rzeczy, związanych ściśle z moim rodem. Nazywamy się — z Góry — a ja jestem ostatnim z rodu Henrykiem z Góry i przyszedłem tutaj, aby szukać mojej ojcowizny, która się tu znajduje. Wiem z opowiadań mojej matki o zakopanych tutaj niezliczonych skarbach i wszystko mogę wam sztuka po sztuce wyliczyć. To wszystko było spisane na pergaminie, który mój ojciec przechowywał w żelaznej szkatułce. Lecz gdy przyszła wojna i spalił się dom mojego ojca, spalił się też i pergamin, a mnie została się tylko ta szabla, z którą przyszedłem. Służyłem z nią długo po świecie, lecz teraz wolę być pasterzem, jak wy ojcze Macieju, niż płatnym żołnierzem. Jeśli znajdę skarb mój to podzielimy się nim wszyscy, jeśli zaś go nie znajdę to będziemy wspólnie pracowali na chleb. Oddajcie mi ojcze Elżbietę i bądźcie pewni że was nie skrzywdzę.
I pasterz Maciej oddał Henrykowi za żonę swoją jedyną córkę i nie zawiódł się.
Tajemnica rodu nieznajomego została się w domu Macieja, a okoliczni ludzie nazywali Henryka pasterzem z Góry.
Swoją szablę, torbę podróżną i napierśnik w jakim tutaj przyszedł, zamknął Henryk w skrzyni, a sam ubierał się w wełnianą opończę, jaką mu Elżbieta utkała.
Najpiękniejszemi dla wszystkich trojga były długie wieczory zimowe, gdy stado z powodu śniegu musiało zostać pod dachem, Elżbieta przędła, a obaj mężczyźni czesali i przygotowywali wełnę. Wtedy Henryk opowiadał o wydarzeniach, jakie działy się w czasie jego wędrówek, o przyszłem szczęśliwem życiu i o swoich nadziejach na przyszłość. Elżbieta przysłuchiwała się z zachwytem opowiadaniom swojego męża i wierzyła tym nadziejom, tak jak wierzył w nie Henryk. Tylko inaczej trochę myślał stary Maciej. Wierzył on też zapewne w owe skarby, jakie leżały zakopane na górze zamkowej, lecz tyle już przeszedł zawodów w czasie swojej młodości, że wątpił o odnalezieniu ojcowizny Henryka. I dlatego często mawiał, że nadzieja jest pięknym kwiatem, który prędko śnieg zasypuje.
W pracy i nadziei na przyszłość przeszło wiele lat mieszkańcom małej chatki u stóp góry zamkowej. Na świecie szalały wojny, lecz tutaj dochodziły o nich tylko niejasne wieści, które przerażały Elżbietę, smuciły starego Macieja, a Henrykowi mąciły spokój domowy. Wtedy zaciskał on pięście i mówił do siebie: „o gdybym mógł nauczyć tych rabusiów“. Lecz wkrótce się uspakajał i wyganiał swoje stado na górę i tylko ztamtąd wodząc okiem po okolicy wzdychał i zamyślał się, jakby oczekując jakiegoś dobrego ducha, któryby mu wskazał jego los właściwy.
Z wesołego młodzieńca, dla którego świat był zamały, i który dlatego szukał spokoju w tym kącie, stał się Henryk człowiekiem zamkniętym w sobie, zamyślonym, który wyglądał jakby zanadto wiele ufności włożył w spokój szczęścia domowego.
Lecz była jeszcze jedna przyczyna, która go przywiązywała silnie do nowej ojczyzny i domu. Przyczyną tą był jedyny syn Stanisław. Stanisław był żywym obrazem ojca. Ta sama porywczość, jaką Henryk miał za lat młodych, odbijała się w jego synie. Góra zamkowa była też dla niego najdroższem miejscem na świecie. Całemi dniami mógł chodzić po ruinach, a gdy ojciec wracał z pastwiska i zaczynał opowiadać swoje opowieści chłopiec, zapominał o napoju i posiłku. Nie nęciły go kwiaty i drzewa chciał być górnikiem i z oskardem i lampką schodzić wgłąb ziemi. Bardzo często zastawał go ojciec kopiącego ziemię łopatką, ażeby znaleźć zaczarowane skarby.
— Patrz ojcze! — wykrzykiwał on z błyszczącemi oczami, pokazując odkopaną siekierkę kamienną, — gdzie to się znajduje muszą być i daleko ciekawsze rzeczy.
Henryk oglądał z uśmiechem piękny oręż z gładkiego kamienia i tłomaczył synowi, że gdzie się znajdują podobne rzeczy, to nie leży obok nich srebro lub złoto, lecz co najwyżej obręcze miedziane, lub szpilki i pierścienie z tego metalu, które ówcześni ludzie nosili.
— A jak to było ojcze? — zapytywał Stanisław.
I ojciec opowiadał o tem co się działo tutaj bardzo dawno. Jak na miejscu dzisiejszego zamku było prawdopodobnie miejsce święte, gaj leszczynowy, który ocieniał wielkie kamienne bóstwa. Na płaskich kamieniach w gaju palił się wieczny ogień i składano ofiary bogom z roślin kwiatów i zwierząt a owe siekierki i noże z kamienia służyły często do zabijania ofiarowywanego zwierzęcia. Tutaj tak samo schodzili się dowódzcy rodów na narady i tu przechowywały się znaki władzy i znaki każdego plemienia. Tutaj dochodzili też często wędrowni kupcy z dalekich krajów, gdzie już wtenczas były miasta i zamki. Ludzie ci zwali się rzymianie i za swoje monety złote i srebrne, jakich parę znalazł kiedyś twój dziadek, kupowali od tutejszych mieszkańców skóry, miód i wosk.
— Ale spójrz Stasiu, podczas gdy my tu rozmawiamy, Filuś zabrał się do łowienia myszy polnych, a owce mogą wejść w szkodę. Pospiesz spędzić je na właściwe miejsce — dodawał ojciec.
I gdy Staś biegł szybko pod górę za psem, Henryk myślał, że ten żywy chłopiec będzie zmuszony tak jak on stracić swoje siły na spokojnem paszeniu owiec. O, gdyby mógł mieć mój chłopiec lepszą przyszłość, a ja — spokojniejsze serce — myślał Henryk.
A Elżbieta? Czyż nie myślał ostatni z panów Góry o swojej wiernej żonie? Czyż nie widział on jej też, gdy zamyślony dawał jej zdawkowe odpowiedzi? Czasem burzyła się w Henryku krew i wtedy czuł się jak ptak w klatce, który może wolność znaleźć tylko w szerokim świecie.
Stary Maciej zdziecinniał już zupełnie. Jego mętne spojrzenie, siwy włos i zgarbione barki wróżyły mu prędki spokój wieczny. I stało się tak za nadejściem jesieni. Elżbieta stała się jeszcze cichszą i bardziej milczącą.
Wkrótce potem przyszły i przeczuwane złe czasy. Zbiory zaczęły niedopisywać, owce się pochorowały i zdychały prawie na ręku właściciela. Wkrótce pasterz został się sam. Filuś wył z nudy w swojej budzie, a gdy go puszczono obiegał górę, jakby szukając zaginionego stada.
Powoli zaczęły dochodzić i do wsi wiadomości o nowej strasznej wojnie, a przynosili je rozpędzeni po całym kraju mieszkańcy popalonych miast i wsi.
Całemi dniami oczekiwał teraz Henryk przybyszów, a gdy ich zdaleka dojrzał, śpieszył naprzeciw i wypytywał. I im wieści były straszniejsze i bardziej żałobne, tym bardziej stawał się on milczącym i zamkniętym.
A gdy z nowym rokiem rozległy się po całym kraju głosy, powołujące do obrony przed potężnym wrogiem, jak kiedyś przeciw turkom, wtedy widziała nieraz Elżbieta łzę w oku swego męża, gdy szedł na zamkową górę. aby jego płaczu nie widziało żadne szyderskie oko.
Jak długo mogła tak długo znosiła biedna Elżbieta zmianę jaka zaszła w jej mężu, lecz gdy kiedyś szła przez wieś i zobaczyła oficerów królewskich werbujących przy odgłosie bębna młodzież, zawróciła i poszła na górę zamkową, gdzie znajdował się wtedy Henryk. Tam zobaczyła go leżącego pod drzewem i patrzącego daleko na południe, gdzie horyzont ćmił się od dymu pożarów. Zdawał się jakby zamyślony i gdy ją zobaczył, tak się zdziwił i przeraził jakby ujrzał ją po raz pierwszy.
— Henryku — rzekła Elżbieta, — a głos jej był silny i spokojny. Wziąłeś mnie za żoną wiele lat temu, gdym była córką pasterza, a ty byłeś potomkiem dumnego rodu. Byłeś wtedy zmęczony światem i chciałeś u nas znaleźć spokój. Teraz, gdy cię znów pociąga świat daleki nie mogę cię zatrzymywać. Gdy będziesz znużony, wrócisz tu znów. Lecz zostaw mi naszego chłopca, będzie on się uczył odemnie spokoju i wytrwania.
Henryk wracał przez ten czas jakby z odległej krainy marzeń i przy ostatnich słowach żony zarumienił się.
— Jesteś lepszą Elżbieto, niż cię sądziłem, — rzekł, — lecz ja nie mogę być innym. Nie mogę się oprzeć chęci pójścia w świat. Gdy byłem pasterzem, codzienny mój trud nie pozwalał mi wiele myśleć nad tem, lecz teraz gdy jestem bezczynny, obudza się znów we mnie nie przemożona chęć odejścia daleko. Muszę coś uczynić, aby odzyskało moje imię dawną świetność, a wtedy wrócę tutaj, ujrzysz mnie znów wesołym i będziemy żyli szczęśliwie jak za dawnych dni.
Gdy Henryk z Elżbietą powrócili do domu, Henryk zdjął swój strój pasterski i oddał go żonie, włożył swój dawny strój, przypasał szablę i pożegnawszy się z Elżbietą, odszedł szybko. Gdy Elżbieta zobaczyła go niknącego w lesie, wtedy dopiero poczuła cały ogrom swojej ofiary.
Płacząc, siedziała bezradna na progu domu. Tak zastał ją wierny stróż domu pies, który położył jej łapy na kolana jakby chcąc powiedzieć: patrz zostałem ci ja, przykład wierności w każdej potrzebie. Tak też zastał ją i syn. Elżbieta opowiedziała mu o odejściu ojca.
Staś odpowiedział na to:
— Nie smuć się matko, że ojciec poszedł ze swoją szablą w świat, Bóg nie opuszcza mężnych i może kiedyś będziemy się mogli nazwać rzeczywiście panami z Góry. Tymczasem pola nam znów obrodzą, a ja będę sumiennie odrabiał naszą pracę, aż póki nie wróci ojciec by mi dopomódz. A jeśli odnajdę skarb, wtedy zakończą się nasze kłopoty. Lecz matka wzdychała i milczała.
Staś rzeczywiście tak czynił jak zapowiedział. Czynił to wszystko, co mu matka dała do roboty; pracował od rana do późna i przyjemnym był mu każdy kęs z dłoni matczynej. Tak ich zastała wiosna. Staś zaczął pasać kozy i z taką samą chęcią wyganiał je na paszę w góry jak dawniej owce. Lecz musiał się przytem napracować, gdyż kozy wchodziły często w szkodę, a Filuś nie mógł go zupełnie w pilnowaniu wyręczyć. Kozy, opędzając się, kaleczyły go rogami. Wtedy Staś gładził psa po sierści mówiąc: „czekaj Filusiu, przyjdą dla nas lepsze czasy. Gdy ojciec wróci wyhodujemy sobie znów stado owiec i nie będziemy potrzebowali pilnować cudzych kóz.
Wiatr południowy głaskał Stasiowi policzki i chłopiec zwrócił się w jego stronę całą twarzą. Lecz przytem usłyszał on jakby głuchy dźwięk w powietrzu, który był jakby daleki łoskot gromu. Lecz ten daleki grom toczył się jakoś głucho i jakby podnosił się od ziemi. I gdy się tak dalej nasłuchiwał zobaczył zbliżającego się z dala starego Błażeja, przezwanego Królewczykiem, który zdaleka już mówił zadyszany:
— Czy słyszysz Stasiu muzykę wojny? Wyszedłem tutaj, gdyż tutaj lepiej słychać jak tam na dole. Bardzo muszą ciężko ze sobą walczyć, królewscy z wrogiem, gdyż muzyka jest bardzo wesoła i głośna. Przyłóż ucho do ziemi wtedy usłyszysz zupełnie wyraźnie wystrzały.
— Tak, rzeczywiście, — rzekł chłopiec, — słyszę wystrzał za wystrzałem. Czy bitwa się do nas zbliża, Błażeju, czy sprawia to tylko południowy wiatr.
— Tak jest rzeczywiście, — odpowiedział stary, lecz czy boisz się Stasiu, że tak pobladłeś?
— Ja, czy się boję? — cieszę się Błażeju, że bitwa toczy się w naszych stronach, gdyż są tu serca dzielne, które się nie cofną przed największem poświęceniem.
— Stasiu — odparł Błażej — będzie z ciebie dzielny żołnierz. Lecz kozy a szabla są to dwie różne rzeczy. Gdy dorośniesz wtedy pomówimy inaczej. Teraz mój chłopcze spędź kozy w dół, gdyż zbliża się wicher i burza. Spojrzyj tylko, kozieł spogląda pod wiatr a teraz spójrz jak daje znak i zbiega na dół. To oznacza prędką nawałnicę. Lecz Staś został na miejscu, patrząc jak oddalały się szybko do zagrody kozy i jak stary Błażej, walcząc z wiatrem, schodził z góry.
Przepędzał on już nieraz podobny czas na swojej górze zamkowej, więc i teraz, ukrywszy się pod jednem z drzew, patrzył z zachwytem naokoło. Widząc liście zrywane z drzew i ciskane o ziemię razem z gałęźmi wyobrażał sobie całą grozę bitwy, gdzie, zamiast liści padają kule.
Naraz oślepił go przerażający błysk i ogromna sosna stojąca niedaleko, porażona piorunem, upadła na ziemię. Wicher i burza połączyły się aby zniszczyć ją zupełnie. Leżała teraz na ziemi z połamanemi gałęźmi, a na miejscu gdzie upadła uformował się duży dół z którego sterczały połamane korzenie.
Wtedy chłopiec zaczął się modlić: Wielki i potężny Boże, wszystkie twoje dzieła są sprawiedliwe i dobre. Nieopuszczaj nas w potrzebie i spraw aby ojciec wrócił do nas. Przez słodkie imię syna twojego Jezusa spraw to. Amen.
W tym czasie zadźwięczały dzwony kościelne i burza jakby wysiliwszy się zaczęła ścichać. Obłoki ciemne i groźne przeszły, gdzieniegdzie ukazało się błękitne niebo, i słońce zaczęło błyskać wesoło w kałużach wody.
Przy błyskach pierwszych promieni wyszła Elżbieta z chaty. Wiedziała, że Staś został się na górze, a widząc szkody, jakie wicher w lesie poczynił drżała od niego. Z niepokojem wchodziła na górę, nawołując; z początku nieodzywał się nikt i dopiero niejakim czasie usłyszała zdaleka głos syna jakby wychodzący z pod ziemi. Kierując się nim, doszła do miejsca, gdzie wicher wywrócił sosnę. W głębi dołu, obok powalonego drzewa, klęczał Staś i rękoma rozrzucał ziemię.
— Matko, krzyknął on zadyszany, nareszcie znalazłem skarb ojcowski. Za pomocą burzy podarował go nam Bóg.
— Spójrz, oto skrzyneczka żelazna prawie przez rdzę nienaruszona! — Matka pomogła synowi z radością wydobyć skrzynkę z dołu. Lecz zostawiono ją zamkniętą. Elżbieta położyła ją na swoim zmoczonym przez deszcz fartuchu i poprzedzani przez szczekającego Filusia, zanieśli ją oboje do swojego domku. Lecz i tam żadne z nich nie odważyło się skrzynki otworzyć.
— Tylko twój ojciec może to uczynić, Stasiu, — rzekła matka.
— Tak jest — odparł chłopiec — lecz nie możemy skrzynki tutaj zostawić. I dlatego ukryję ją pod jednym z kamieni kuchni, gdzie jej nikt nie znajdzie w razie gdyby jaki zły człowiek naszego domu nie ominął.
Gdy skrzynka została ukryta Staś siadł obok matki i rzekł westchnąwszy. — O, gdyby ojciec był z nami!...
Oboje nie jedli tego dnia wieczerzy i cicho pokładli się do snu. A gdy nazajutrz rano Staś wyganiał kozy na górę nie słyszał matki śpiewającej jak zwykle.
Sam pasąc swoje stado stał cały czas wpatrzony w dal i gdy schodził do domu pierwszemi jego słowami były słowa: O gdyby ojciec był z nami!
Tak przeszło parę dni i gdy pewnego rana Elżbieta się obudziła, zobaczyła że jest wyjątkowo późno. Staś, który spał obok, nie obudził jej jak zwykle i nie słychać było jeszcze dotąd Filusia. Przypuszczając że z chłopcem co się stało, wstała szybko, lecz miejsce Stasia było puste. Pustą była także i buda Filusia.
Wtedy Elżbieta ugotowała śniadanie i gdy przeszło parę godzin a nikt się nie zjawiał, poszła na górę zamkową zobaczyć co się z chłopcem stało.
Tam spotkała starego Błażeja, Królewczyka, któremu się zwierzyła ze swojem zmartwieniem.
— Wyfrunął ptaszek z gniazda — odrzekł stary. — Syn chce ojca odnaleźć i sądzi że jest to tak łatwo jak bawić się w lesie w rozbójników. Lecz nie obawiaj się Elżbieto, wróci się on od pierwszej rozstajnej drogi.
Po słowach Błażeja jeszcze większa troska ogarnęła Elżbietę. Sama wygoniła kozy na pastwisko i odtąd co dnia wpatrywała się ciągle w drogę, którą odszedł jej mąż i syn.
Tymczasem Staś doszedł do dużej rzeki i znalazłszy przewoźnika prosił o przewiezienie na drugą stronę.
— Gdzież idzież pasterzu? — zapytał go przewoźnik widząc jego kij i psa jakiego prowadził ze sobą.
— Idę szukać mego ojca, który jest na wojnie — odparł chłopiec.
— Jeżeli masz matkę chłopcze to wracaj do domu — odrzekł przewoźnik. — Tam, dokąd idziesz, niema ani jednej całej wsi i ani jednego miasta. Piekielnem dziełem jest wojna i takie dzieci jak ty nie powinny o tej porze z domu się oddalać.
Wtedy Staś odpowiedział krótko — Pójdź Filusiu, pójdziemy szukać drugiego przewoźnika. Zostańcie zdrowi idę dalej. I sądzę że odnajdę ojca pomimo wojny i jej okrucieństw.
I rzeczywiście Staś znalazł niedługo chętne ręce, które go przewiozły i obdarzyły chlebem na drogę, współczując takiej miłości synowskiej. Coraz dalej szedł chłopiec pustym, wyludnionym krajem, przysłuchując się odgłosom bitew i słuchając strasznych opowieści przerażonych wieśniaków. Tak idąc natrafił na oddział nieprzyjacielski, który go zabrał ze sobą przemocą jako chłopca do zbierania drzewa. Wtedy wieczorem, gdy już drzewo było nazbierane, kładł się Staś ze swoim psem w kącie namiotu, myśląc o tem jak niedługo znajdzie swojego ojca, gdyż oddział jaki go zagarnął ciągnął na plac bitwy. Wkrótce przybyli na plac boju. I tu dopiero nasłuchał się chłopiec strasznego grzmotu strzałów armatnich i zobaczył jak zakamieniałe są ludzkie serca.
Zostając się przy nieprzyjacielskim oddziale, przybył z nim Staś po bitwie do jednego z mniej zniszczonych miast.
Pewnego dnia, gdy miał już zasnąć, przyszedł doń Filuś bardzo niespokojny i ciągnąc go za ubranie i skamląc, dopóty to powtarzał, dopóki nie zwrócił tem uwagi chłopca, poczem zaczął go prowadzić, szczekając, w głąb miasta. Staś niespokojny i wzruszony szedł za nim. Tak przybyli do zapadłego domu bez okien i drzwi, które zapewne zostały dawno wzięte na ogniska obozowe. Na podłodze leżało tam mnóstwo ranionych w ostatniej bitwie. Pies podwoił tu swoje szczekanie i zaprowadził chłopca do małego pokoju, gdzie na słomie leżał jeden z rannych. Filuś rzucił się ku leżącemu liżąc mu twarz i ręce, jakby chciał tem pokazać chłopcu, że tu leży tak długo poszukiwany. I rzeczywiście przy blasku małej lampki Staś poznał ojca wynędzniałego od ciężkiej rany i trudów. Ten dumny człowiek, któremu za ciasną była chata pasterza, leżał na garści słomy jako prosty żołnierz. Ledwo z trudem poznał syna tak był osłabiony. Staś płakał lecz jednocześnie radował się serdecznie. Znaleziony, znaleziony powtarzał sobie. Ojcze, odwagi, jest przy tobie twój syn a matka nas czeka.
Lecz dobry syn nieprędko mógł wrócić z rannym ojcem do swojej wioski; dopiero po paru miesiącach, gdy wojna przeniosła się dalej i trochę przycichła, pod staranną opieką syna mógł Henryk zabrać się do drogi.
— Stasiu — rzekł kiedyś do syna, gdy był już zdrowszy, — znam te okolice i tutaj leżał właśnie zamek moich blizkich. Lecz niema tam obecnie już nikogo i wszystko zniszczyła wojna. Pozostało mi się jedyne miejsce a tym miejscem jest góra zamkowa. Jak tylko będę mógł dosiąść konia, udam się za trochą zachowanych pieniędzy w drogę z powrotem. Tak się rzeczywiście stało. Przekradli się oni ostrożnie w nocy przez placówki nieprzyjacielskie i rano byli już daleko.
Tak przybyli pod górę zamkową pewnego wieczoru kiedy ruiny oświecało słońce zachodnie. Przed drzwiami ich domku siedziała Elżbieta i myślała o dalekich. Gdy małżonkowie padli sobie w objęcia Elżbieta zapytała się łkając.
— Czy zostaniesz się teraz z nami, drogi Henryku?
Henryk odpowiedział wzruszony.
— Droga żono zupełnie wyleczyłem się z swojej choroby, która cię przytrafiła o tyle smutku. Wróciłem zupełnie zdrów. Niech skarb moich ojców spoczywa spokojnie gdzie go Staś ukrył. Ja chcę odtąd szczerą pracą zarabiać na chleb, aby uczył się odemnie mój syn, że:
Uczciwa praca najwięcej uszlachetnia człowieka.