Henryka/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryka |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kassylda Kulikowska |
Tytuł orygin. | Henriette |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tę przyszłą rywalkę pani Bernard wprowadziła sama do domu, w chwili, kiedy jéj syn, doszedłszy do lat dwudziestu, rozpoczął naukę prawa.
Nazywała się Henryka Perrin i była zwyczajną szwaczką, dziennie płatną. Przyjaciółka pani Bernard, osoba bardzo litościwa, gorąco poleciła jéj to dziewczę, zaledwie dziewiętnastoletnie, sierotę po ojcu i matce, utrzymującą się z pracy rąk. Zarabiała trzy franki dziennie wraz z życiem, i mając tak niewiele, pomagała jeszcze staréj ciotce, przy któréj miała mieszkanie. Na pierwszy zaraz rzut oka, ujęło panią Bernard dziewczątko pełne wdzięku, przyzwoite, ubrane z wrodzonym Paryżankom smakiem, które w sukience z materyi po dwadzieścia sous metr, zrobionéj własnemi ich rękami, wyglądają jak wielkie panie. Robotnicę polubiła także bardzo Leontyna, stara klucznica, i wydała o niéj przed panią sąd najpochlebniejszy.
— Kochane biedactwo! — mówiła do pani Bernard. — Na ósmą rano przybiega to piechotą, naczczo, z głębi Vaugirard. Po wypiciu kawy, którą jéj daję, siada zaraz przy oknie w małym saloniku, spokojna, jak kotek, szmeru nie robi tyle nawet, co myszka! Nazywam ją panna Cichuteńka! Cały dzień igła w ręku. I szyje to, szyje.... A przytém jaka ładna. Czy pani uważała jéj śliczne blond włosy?.... w pasie można-by ją objąć dwiema rękami.... Tak, jak pani kazała, przynoszę jéj obiad na mały stoliczek. Pani ma słuszność, że dla takiego stworzenia młodego, usługa i towarzystwo lokajów na nic się nie zda. Jé bardzo czysto, ani kruszynki chleba nie upuści. Jednego dnia rozmawiałyśmy troszkę. Ma ona dosyć na głowie! Niech sobie pani wyobrazi, że bez niéj dziś jéj stara ciotka była-by żebraczką chyba, wyciągającą rękę do przechodniów. Takie-to młode i już spadają na nią obowiązki rodzinne! Czy to nie budzi litości!
Pani Bernard przekonała się sama, że młoda szwaczka zasługiwała istotnie na te wszystkie pochwały, widziała ją zawsze łagodną, uśmiechniętą, skromną, pracowitą, i dla okazania swojéj życzliwości, zapewniła jéj trzy dni roboty tygodniowo. Przyzwyczaiła się, przechodząc przez salonik, widziéć przy oknie tę wdzięczną blond główkę, pochyloną nad robotą, i często zatrzymywała się, aby przemówić do Henryki kilka łaskawych wyrazów. Widocznie, jakiś szczególny czar miało w sobie to dziecko, bo nieraz pani Bernard, spojrzawszy na próżne, zwykle przez nią zajmowane miejsce, myślała z pewnym odcieniem żalu:
— Prawda! to nie jéj dzień dzisiaj.
Tak było przez kilka miesięcy, kiedy pani Bernard odebrała list, niewprawnie i nieortograficznie pisany, w którym Henryka, dziękując za doznawaną dobroć i uprzejmość, żegna ją i oznajmia, że dostała miejsce stałe u wziętéj bardzo krawcowéj.
— Mogła przecież przyjść i powiedziéć mi to sama, — rzekła pani Bernard cokolwiek dotknięta. — Zdaje mi się, że byłam dla niéj dosyć łaskawa.... Wprawdzie czas dla tego rodzaju ludzi jest szacownym skarbem, bo stanowi ich utrzymanie. Tém lepiéj, jeśli znalazła dobre miejsce.
I nie myślała o niéj więcéj.
Ale w kilka dni potém, wszedłszy do pokoju syna, żeby zmienić kwiaty w żardinierkach, spostrzegła list na kobiercu, podniosła, aby go położyć na biurku, a rzuciwszy mimowoli okiem na kopertę, przeczytała ze zdumieniem nazwisko Armanda Bernard, skreślone dziecięcém pismem szwaczki. Nagle podejrzenie wśliznęło się do jéj serca. Czy miała lub nie miała prawa czytać ten list? Nie wahała się ani sekundy. Szło o jéj syna, dla którego była-by popełniła krzywoprzysięztwo, morderstwo, największą zbrodnią. Wyrwała gwałtownie papier z koperty, otworzyła go, a w oczy jéj wpadły, jak palący witryoléj, następujące wyrazy:
„Mój najukochańszy Armandzie, czekaj na mnie dziś, gdy będę wychodziła z magazynu. Spędzimy wieczur razem.
„Ubustwiam cię,
Henryka.”
Rażona jakby piorunem, czując gnące się pod sobą kolana, osunęła się i padła na fotel syna, a zdawało jéj się, że każdy włos na głowie kłuje ją i piecze, jak rozpalone żelazo.
Więc to, czego się lękała, o czém nie śmiała myśléć nawet, — chyba w najdalszéj przyszłości, — stało się ciałem. Jéj syn miał kochankę. I jaką? Szwaczkę domową! Czemu nie młodszą, nie pomywaczkę? Tak! jéj Armand, który wczoraj jeszcze wydawał jéj się czystym, jak pierwiosnek, jéj wytworne i arystokratyczne dziecię, blade i smukłe, wyglądające na książątko krwi królewskiéj, należało do téj dziewczyny z przedmieścia, wyciągniętéj może z rynsztoka paryzkiego. Kocha ją prawdopodobnie i może okrywał pocałunkami tę wstrętną kartkę, pisaną, jak notatka praczki. I ona nic nie widziała, nic nie podejrzewała! Och! ślepa, głupia!
Jakto! wszak ona sama przez jakieś niedorzeczne współczucie sprowadziła pod swój dach tę niegodziwą i zajmowała się nią z całą życzliwością? Tego już za wiele. Nawet przypomina sobie, że ona piérwsza zwróciła uwagę Armanda na pilną robotnicę i wyrażała się o niéj bardzo przyjaźnie. Więc to dlatego poświęciła wszystkie chwile swego istnienia, dlatego znosiła bez skargi przez długi szereg lat zniewagi i opuszczenie w swojém życiu małżeńskiém, dlatego wyrzekła się nadziei, pewności szczęścia, nie przyjmując ręki pułkownika de Voris! Dlatego czuwała nad tym chłopcem, jak skąpiec nad skarbem, hodowała go jak roślinę cieplarnianą, żeby to arcydzieło miłości macierzyńskiéj, stworzone jéj krwią, jéj poświęceniem, jéj miłością, stało się w jednéj chwili, za piérwszym porywem płci, za pierwszém ocknieniem zmysłów, uciechą gryzetki, kaprysem i zabawką dziewczyny ulicznéj! I była tak naiwną, tak dziecinną, że go uważała za lepszego, delikatniejszego, wytworniejszego od innych mężczyzn! Cóż znowu! Czyż w jego żyłach nie płynęła krew ojca, krew występku i najwyższego zepsucia, popychająca go do najhaniebniejszego życia? Tak, w istocie, doczekała się pociechy!
Złamana, wzburzona, z goryczą i niesmakiem w sercu, z oczyma utkwionymi w list fatalny, siedziała pani Bernard des Vignes w tym ładnym pokoju, w którym wszystko, — meble wykwintne, światło przyćmione, książki pięknie oprawne, aż do delikatnéj woni drobiazgów ze skóry wiedeńskiéj, rozrzuconych w miłym nieładzie na biurku, — wszystko przypominało jéj o przywyknieniach wyszukanych, o czystych i pracowitych młodocianych latach jéj syna. A ten list, trzymany w ręku, ten list, podobny do ropuchy, spotkanéj na wygracowanym piasku w parku angielskim, ten list, który czuć było uliczném pospólstwem, sklecony na papierze, kupionym w sklepie korzennym, list z błędami pisowni i kaligrafią dziecka z wstępnéj klasy, ten list wykrzywiał wstrętem i obrzydzeniem usta wielkiéj pani i uczciwéj kobiety.
Wtém Armand wbiegł z teczką studencką pod pachą, swobodny, wesoły, z młodzieńczym ogniem w oczach, a zdziwiony, że zastaję matkę w swoim pokoju, zawołał wesoło:
— Tu! u mnie! Dzień dobry, mateczko!
Ale pani Bernard wstała sztywna, blada, a rzucając na biurko list Henryki, wskazała go synowi ręką drżącą ze wzruszenia i głosem, jakiego u niéj nie słyszał, głosem brzmiącym jak metal, a gniewnym i urągliwym, rzekła:
— Czytałam. Na drugi raz nie rozrzucaj listów swojéj kochanki.
Dodała, dławiąc się oburzeniem:
— Taka dziewczyna!
I zostawiając chłopca osłupiałego i okrytego rumieńcem wstydu, wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.