<<< Dane tekstu >>>
Autor François Coppée
Tytuł Henryka
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kassylda Kulikowska
Tytuł orygin. Henriette
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Od téj stanowczéj chwili, miłość wdowy dla syna wzrosła w stosunku zrobionego poświęcenia i stała się jeszcze namiętniejszą, prawie zazdrosną. Nie mogła się obejść ani chwili bez jego widoku. Jeśli nie patrzała na niego, musiała przynajmniéj wiedziéć, że się znajduje pod jednym z nią dachem. Cierpiała, kiedy się oddalał, chociaż zwykle na krótko, gdyż chodził do liceum tylko na kursa, i często, nie mogąc się oprzéć pragnieniu ujrzenia go półgodziny wcześniéj, wołała o powóz i kazała się wieźć przed bramę Ludwika Wielkiego. Zwykle przybywała zawcześnie, niecierpliwiła się, rzucała na bramę spojrzenia kochanki, przybyłéj przed czasem na schadzkę. Nareszcie usłyszała odgłos bębna, oznajmującego o zamknięciu klasy, i jeśli dzieciak wychodził ostatni, naprawdę ją to bolało i o mało mu nie robiła wymówek, że nie przeczuł jéj bytności. Kazała mu prędko wskakiwać do karety, obejmowała go, aby wycałować w czoło, jak gdyby wrócił z długiéj podróży, i cały czas tuliła go do siebie, jak skąpiec, ukrywający swój skarb przed chciwcami.
Czasem Armand wybiegał ze szkoły, śmiejąc się i rozmawiając z którym z towarzyszy; wnet pani Bernard, zaniepokojona, zarzucała go tysiącem pytań: „Jak się nazywa? Kim jest? Kto są jego rodzice? Czy naprawdę chcesz go miéć za przyjaciela?” Jeśli Armand, z właściwym zapałem swego wieku, mówił gorąco o swoim współtowarzyszu, chwalił jego umysł albo dobroć, pani Bernard doznawała uczucia przykrego, patrzała podejrzliwie na tego obcego, co jéj w części zabierał dziecko. Była to niesprawiedliwość, o czém wiedziała i o którą się oskarżała. Czyż, przeciwnie, niepowinna się była cieszyć, że jéj Armand jest serdecznym i przyjacielskim?
— Zaproś go do siebie, — mówiła, gwałt sobie zadając. — Będzie mi bardzo przyjemnie przyjąć go w domu.
Kiedy przyszedł, usiłowała być niezmiernie uprzejmą, jakby się chciała ukarać za niepoczciwe względem niego uczucia. Ale niebardzo jéj się to udawało; nie mogła nad sobą zapanować i dopiéro kiedy odszedł, czuła się zupełnie swobodną, bo wtedy miała swego syna wyłącznie dla siebie.
Armand zdawał sobie doskonale rachunek z uczuć swéj matki i rozumiał cały ich despotyzm. Bo zarówno intelligencya, jak serce, rozwinęły się w nim przedwcześnie, do czego bezwarunkowo przyczyniło się wychowanie bardzo pieszczotliwe i przebywanie tylko z matką jedynie. W wykwintnéj i wyborowéj jego naturze nie pozostał żaden z instynktów egoizmu, brutalstwa, niewdzięczności, tak zwykłych w wieku młodzieńczym. Ten niepospolity chłopiec, który uczył się doskonale i, bawiąc się prawie, zbierał wszystkie wawrzyny uniwersyteckie, rozumiał, usprawiedliwiał i uosabiał serce macierzyńskie, kochające go aż do cierpienia, i dotykał go miłosną i lekką ręką, z delikatnością dojrzałego mężczyzny.
Bani Bernard doznała nieopisanéj radości, poznawszy, jak czule i jak szlachetnie jest kochaną. Zaczęła sobie wyrzucać, że za bardzo pochłania swego syna i za bardzo trzyma go przy sobie. Zapraszała i przyjmowała gościnnie towarzyszy Armanda i pragnęła mu dać więcéj wolności. Ale on, zamiast jéj nadużywać, téj swobody, jakby to był zrobił każdy na jego miejscu młodzieniaszek, jeszcze większemi i tkliwszemi względami otoczył swoję rodzicielkę. Przez lat kilka pani Bernard czuła się najszczęśliwszą z matek.
Największą dla niéj przyjemność stanowił spacer po ulicach Paryża, pod rękę z synem. Kończył właśnie liceum, był smukłym i ślicznym chłopcem, ubierał się dobrze, zręcznie. Co zaś do pani Bernard, ta zwycięzko przeszła trzydzieści sześć lat życia. Niejedne oczy ich ścigały, gdy przechodzili; ale piękna wdówka nie zwracała nawet uwagi na to, że wszyscy mężczyźni spoglądali z zajęciem na nią; widziała tylko w oczach i na ustach kobiet, rzucających przelotne spojrzenie na jéj syna, ten uśmiech zadowolenia, który jasno mówi: „Śliczny chłopiec!” Co zresztą, jak się zdawało, Armandowi było zupełnie obojętném, a co niesłychaną radością przejmowało matkę, która jasno widziała, że jéj syn, taki intelligentny, tak rozwinięty umysłowo, był zarazem tak czystym i tak nic nie wiedział o swéj piękności.
Nieraz myślała o téj ważnéj chwili przejścia do dojrzałości, o téj nieuniknionej przemianie młodzieniaszka w mężczyznę. Tak, przyjdzie dzień — dzień przeklęty! — w którym Armand pokocha inną kobietę, pokocha inaczéj i silniéj. Ta myśl tak ją strasznie bolała, że przez proste tchórzostwo nie chciała się nad nią zastanawiać, odsuwała ją od siebie. Z pewnością, — kiedyś, och! nieprędko jeszcze, — kiedy Armand skończy uniwersytet i obierze sobie stan jakiś, ożeni się. To, to zupełnie naturalne. Wtedy ona postara się być rozsądną, pomoże mu nawet w wyborze towarzyszki, mogącéj go uszczęśliwić. Ale kochanka, złodziejka serc młodych, która porywa syna matce i oddaje go ze wzburzonemi zmysłami i zmęczonemi oczyma, taka kobieta, dla zawziętéj Korsykanki, dla nieskażonéj wdowy po rozpustniku, dla matki wymagającéj i zazdrosnéj, była już naprzód nieprzyjaciołką ohydną, o któréj nie mogła myśléć bez zaciśnięcia zębów i gniewnego drżenia w całém ciele.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François Coppée i tłumacza: Kassylda Kulikowska.