Hetmani/Haga, 17 czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Haga, 17 czerwca
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Haga, 17 czerwca.

A tom się dopiero ubawił przeszłej nocy! Byłem z Latzkimi w teatrze. Hela w tak zalotnym humorze, jakby mnie chciała doprowadzić do kapitalnego głupstwa. Bo głupstwem ze wszech miar byłoby oświadczenie jej moich afektów bez przyszłości. Małżeństwo między nami jest niemożliwe: dla niej niepraktyczne, dla mnie taka „świetna partja“ byłaby trochę dziwna; trudnoby wytłumaczyć się przed przyjaciółmi politycznymi i przed samym sobą, dlaczego żenię się z bogatą Niemką. Póki nasza znajomość ograniczała się do wesołego koleżeństwa — wybornie. Ludzie różnej płci mogą przecie obcować z sobą bez zamiarów matrymonjalnych. Ale nie trzeba budzić zmysłów, gdy się wie, że tak poprostu zgodzić się z sobą nic będzie można.
Jak ta panna dzisiaj wyglądała w czarnej z płomiennemi wstążkami sukni! Wogóle jest jeszcze piękniejsza wieczorem niż za dnia. I co mi chciały powiedzieć, do czego zachęcić te szklisto-błyszczące oczy, te wargi, które drgały nerwowemi ukąszeniami, aż spostrzegłem raz czerwoną plamę krwi na chustce. Zapytałem, może mniej zgrabnie, czy się zraniła... Za odpowiedź otrzymałem tylko uśmiech, ale jaki! Mówił coś niby: „Jaki tu głupi, nieczuły, jak daleki od moich pragnień...“
To wszystko nie jest urojeniem mojem. Kobieta piękna i gorącej krwi umie, zachowując pozory, dotykać z oddalenia mężczyznę, którego sobie upatrzy. Siedzi przy ojcu taka wykwintna dama, patrzy na scenę, ale ja czuję, że jej wrażliwość zmysłowa, jej ciało astralne, tuli się do mnie. To obcowanie magnetyczne niezupełne, acz rozkoszne w danej chwili, szarpie nerwy wzajemnie. Ja czułem pod koniec przedstawienia całą krew kołującą, dzwoniącą mi w głowie, a Hela bladła i mieniła się w oczach, rozpaczliwie ponętna. Zapominam dodać, żeśmy słuchali opery „Tosca“, najlubieżniejszej z muzykalnych pośredniczek.
I skończyła się opera — i rozstaliśmy się, jak zwykle, bo cóż począć dalej z zajętym jak minister papą, który wstaje o 7-ej z rana, i z panną attachée do Ekscelencji?
Czułem się tak rozgrzanym i rozpędzonym do jakichś wrażeń niepowszednich, że nie mogłem powrócić odrazu do mieszkania. Gdybym miał sformułować, czego mi się chciało, musiałbym uciec się do obrazu. Siadłbym gdzieś obok Heli na miejscu wzniesionem pod bukami, w gaju Hagi, na rozesłanych białych futrach. Otaczałaby nas ciemność, tylko odblask dochodziłby od wielkiego ludowego święta, jakiejś „nocy weneckiej“ ubranej barwnemi latarenkami, gdzieby pito i śpiewano nazabój przy wtórze mandolin. Ale nas dwojga niktby nie widział, mielibyśmy dla siebie tylko kwiat tej atmosfery lubieżnej, mówilibyśmy mało, spojrzeniami bliższemi, bliższemi...
Banialuki! Szukaj tu po nocy choćby ramy do takiego marzenia w pospolitszej właśnie części miasta, gdzie się znalazłem po wyjściu z teatru, w połowicznem już oświetleniu ulicy. Świeciły tylko jaskrawo transparenty poplamione ciemnemi głoskami, albo zapalały się i gasły czerwone węże napisów, zapraszających cło nocnych kawiarni.
Tak się kończą nagłe, z krwi poczęte zachcianki poetyczne! Wszedłem pod gorejący szyld jakiegoś Cafê des Ambassadeurs, czy inaczej, zawsze to samo: na scenie murzyński taniec, wykonywany przez lalkowate Angielki; na sali stoliki, restauracja, dym cygar. Usiadłem przy niezajętym stole, kazałem podać wina i piłem chciwie, bo gardło m i wyschło od nerwowej gorączki. Przysiadły się do mnie dwie kobiety, którychbym dzisiaj nie poznał, tak pospolicie były piękne; wiem tylko, że od jednej buchał bez biały, od drugiej, zdaje się, peau d’Espagne.
Siedziałem tam ze trzy godziny aż do wyczerpania programu.
Tu dopiero zaczyna się dramat.
Zapłaciwszy za tę mizerną rozkosz sumę, któraby mi starczyła na tydzień normalnego pobytu w Hadze, — — bo obie te panie były w zmowie z właścicielem restauracji i różnemi wymysłami powiększały rachunek — puściłem cały ten zakład w niepamięć śpiesznie powracałem do domu. Dochodząc już, powziąłem fatalny zamiar: odświeżyć skronie i myśl rozognioną nad kochanem lustrem Vijveru.
Połowa ramy stawu, opatrzona chodnikami, była pusta, bez jednego przechodnia. Dwa drugie boki czworokąta dochodzą do zrębu Buitenhofu, który w nich się przegląda, wiecznie ciemny. Więc byłem sam nad czarną wodą; nawet łabędzie spały w bukiecie drzew na wysepce pośrodku stawu, która teraz wyglądała jak stóg majaczący na zalanej łące. I księżyca nie było na niebie, więc i na murach. Sterczały twardym kirem w rzadszej ciemności nieba. Kilka tylko latarni stróżowało po brzegach, tyle, że można było rozróżnić suchy brzeg od połyskującej wody.
Takiej mi właśnie było potrzeba samotnej kąpieli w mroku i świeżości. Od węgła Mauritshuys’u począłem dostępne brzegi stawu mierzyć krokami. Jakie głośne! — — jakby zegar niewidzialny gadał z tam tej wieży. I myślałem o jakichś rzeczach zawikłanych, bom i wspomnienie Heli zamazał sobie w pamięci przez tę głupio spędzoną noc, i z czegoś byłem dumny i zły na siebie — a i wino nie wywietrzało mi jeszcze z głowy.
Będąc już w połowie drugiego, dłuższego brzegu Vijveru, doznałem nagle fizycznego przeczucia, że mnie coś, czy ktoś spotka. Patrzyłem w punkt u krańca stawu, gdzie przytwierdzona do muru paliła się mdła latarnia na odległości jednego piętra ponad wodą i tyleż wgłąb odbijała się jeszcze bledziej. — Między temi mżącemi oczyma ślepej nocy stała jakaś postać, stała napewno nad samym stawem, bo i w wodzie majaczył jej odwrotny zarys.
Jakoś mi się nie chciało zawrócić z drogi przed tem widmem — szedłem więc wprost ku niemu, jednak coraz wolniej. Rozróżniłem już, że mężczyzna wysoki, suchy, w płaszczu bez rękawów, zarzuconym modą nie tutejszą — włoską? — — nie — polską. Poznałem odrazu polski ruch tego jegomości, po ręce wspartej o bok, po głowie wzniesionej chwacko, pokrytej czapką niby angielską, ale właściwie „Maciejówką“. I gdy tak stał jeszcze niepoznany, przysiągłbym, że jest przy szabli, na której głowni się oparł, bo mu płaszcz z tyłu, jak delja, podnosił się szablistym fałdem.
Zbliżyłem się już na odległość kilku kroków, gdy ruszył ku mnie, majestatycznie wyciągając dłoń:
— Jak się masz? czekam tu na ciebie.
Poznałem go już, obudził we mnie całe roje wspomnień, coś swojskiego i bolesnego zarazem. Ale nie umiałem go jeszcze nazwać.
— Glębokoś tu widać zabrnął między obcych ludzi, że nie poznajesz pana Wojciecha Piasta, krewnego ojców swoich.
— Ach!pan Piast — — stryj! — — tak, tak, pamiętam.
Podparł się teraz pod boki i, kołysząc się w biodrach, wpatrywał się we mnie oczyma błyszczącemi, jakby zebrał w nie całe światło latarni z ciemnego miasta.
— Nie pytam, co tu porabiasz, bo wiem: zalecasz się do panny Latzkiej.
Każdemu innemu zamknąłbym wymowę krótkim zwrotem np. po francusku: „f... moi le camp!“ po polsku jeszcze dobitniej. Ale ten stary trzymał mnie pod władzą jakiegoś magnetyzmu. Zaledwie z nadąsaniem odpowiedziałem:
— Niechże stryj da pokój... jestem na wakacjach. A stryj co tutaj? czy dawno?
— Dowiesz się o tem. Ja tu pilnuję naszej sprawy, gdzie potrzeba.
— Tutaj? w Hadze?
Piast rzucił głową pogardliwie:
— A gdzież się odbywają te narady, te krwawe drwiny ze sprawiedliwości, jeżeli nie tutaj? Poczekaj... mogłeś się bawić z Latzkimi w teatrze, z dziewczynami przez całą noc, pobaw się teraz trochę ze mną.
Ani myśląc czekać na moją odpowiedź, ruszył powolnym, ale po młodemu elastycznym krokiem napowrót wzdłuż Vijveru, pociągając mnie za sobą. Djabeł jakiś? czy należy do policji, że wszystko wie o mnie?... Znam go i nie znam, podoba mi się i nie podoba. Tacy emigranci polscy spotykani zagranicą najrozmaitszych bywają gatunków. Buntowałem się też przeciwko narzuconej mi nagle władzy i dydaktyce, a nie mogłem się z nich wyzwolić. Zawsze to człowiek, o którym nic uwłaczającego nie słyszałem, starszy... Ile właściwie on ma lat?... Te wąsy gumowane, podkręcone zdają się ciemne? Uczernione zapewne? A stąpa, jak młodzieniec, podciągając nerwowo prawem ramieniem płaszcz opadający. O ile go pamiętam, zawsze był taki sam...
— Widzisz, kawalerze, sprawa nasza żyje, chociaż nie często ją spotykasz po dziennikach. Żyje w sumieniu Europy.
— Sumienie w dzisiejszej polityce?... — ośmieliłem się powątpiewać.
— Sumienie tkwi i w zbójcy i w obładowanym zyskiem spekulancie. Inaczej — zepsułyby się wagi Temidy, które Duch Najwyższy reguluje — i światby przestał istnieć.
Spojrzałem uważnie na perorującego: mówił zupełnie na serjo. Odpowiedział na myśl moją:
— Zdaje ci się, że ja bredzę, bo sam się opiłeś mętów i komplikacyj dzisiejszego życia i nie umiesz już wyzwolić z nich jasnej wizji wszechświatowej. Zapominasz, lub nie wiesz, że bogowie żyją...
— Bogowie? — —
— Ci starożytni, najlepiej pojęci i określeni przez Greków, uosobienia dobrych i złych potęg człowieczeństwa, podwładne naczelnemu Bóstwu, zwanemu niegdyś Ananke, przeczutemu przez Platona, które nam się odsłoniło z jednej jeszcze tajemnicy swojej przez wielki wynalazek Chrystusowy.
— Dobrze. Do czegóż to zmierza?
— Do całokształtu pojęć o święcie. Najwyższy nie zatracił ani jednego z pomysłów, które w ciągu wieków Duchem swym do życia powołał. Więc żyje i stary Zeus, gniewny, zmysłowy król ziemi, bóg władzy nic zawsze prawowitej, niemiłosierny sprawca sądów doczesnych. Żyje i Ozyrys-Apollo, bóg piękności dnia i piękności dzieł ludzkich. Żyje i Afrodyte-Astarte, którą znasz dobrze ze spraw jej lubych, owocnych dla wiecznego człowieka, a zgubnych dla indywiduów. I Promoteusz, duch wiedzy buntowniczej przeciw wierze — i Hermes, duch wiedzy stosowanej do rozkoszy — i Demetra, czarodziejka przyrody — i muzy, gracje, fauny, driady — i maleńkie bóstwa miejscowe — wszystkie żyją do dziś dnia. Wieki i plemiona rozmaicie je nazywały — nic trzeba się w tym lesie bóstw zabłąkać. Ja, co do bóstw starszych, używam nomenklatury greckiej.
— To pan się zajmuje mitologją?
— Zajmuje się!... cóż to za wyrażenie! znam ją. Moja „Nowa Teogonja“ ukaże się w druku, skoro czas będę miał wolniejszy od spraw ziemskich, któremi się właśnie zajmuję. Dam ci to dzieło kiedyś, albo i ustnie nauczę cię o starych i nowych bogach. Bo spotykać się będziemy nieraz w życiu, gdyś już dojrzał i miewasz zachcianki pracy dla ojczyzny.
Dreszcz mnie przejął, nie strachu, nie wstrętu, lecz niby od pobudki żołnierskiej. Aby pokryć wzruszenie i uratować swą niepodległość, spróbowałem żartować:
— To pan tak sobie rozmawia z bogami?
— Jakbyś wiedział. Nie każdemu to dane. Ilekroć zechcesz się z bogami porozumieć, możesz to uczynić za mojem pośrednictwem. A nie drwij ze mnie, bo gdy ci się to zdarzy, drwić będziesz z samego siebie. I nazywaj mnie stryjem, bom krewny ojców twoich...
Spokorniałem odrazu; coś przemożnego dźwięczało w głosie tego dziwaka. On zaś mówił dalej, tajemniczo:
— Są i nowe bóstwa... powinieneś je znać.
— Nie wiem, o czem stryj mówi.
— Bóstwa, wcielone w narody. Jedne — potęgi ciemne, którym Duch Najwyższy, jedyny nieprzenikniony, pozwolił się urodzić i zaciężyć ponad ludzkością — — bo nie wierzę, aby mógł je stworzyć pierwiastek Zła, współistniejący z Duchem. Zło jest odejściem światła, cieniem rzuconym przez Najwyższego, polem zasługi naszej, która bez walki by nie istniała. Zło względem do dobra jest niczem. Istnieje tylko dla nas, abyśmy mieli zasługę walki i zwycięstwa.
Tu go zacząłem lepiej rozumieć.
— Jedno zaś bóstwo nazywa się imieniem narodu nieszczęśliwego.
Zdjął czapkę z głowy i trzymał ją przez chwilę wzniesioną. Zasrebrzył mu się czub gęsty, pochylony. Czym chciał, czy nie chciał, musiałem także zdjąć kapelusz; zapadałem w sen magnetyczny. Piast mówił:
— Jest Ono większe jeszcze, niż kraj nasz i sprawa nasza. Mieszka jednak na naszym ołtarzu ofiarnym. Nie wszystkich godnych ma kapłanów i wyznawców, owszem i fałszywych i lekkomyślnych. Ale Ono jest sumieniem chrześcijańskiego świata, które gryzie łupieżców i bałwochwalców złota, krzepi zaś nadzieje wiedzących, że świat musi pójść nareszcie pod panowanie Błękitnej Królowej.
Jakby się bronił od rozrzewnienia, zadarł głowę, targnął ramieniem i rzekł szorstko:
— No, rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedziałem bez wahania.
— Więc, gdym ci trochę rozjaśnił poglądy ogólne, przejdę do spraw osobistych. Poco tu siedzisz?
— Wybrałem sobie Holandję na miejsce odpoczynku po robocie warszawskiej.
— Holandja to nie tylko Haga. Byłeś w Amsterdamie?
— Mam zamiar tam pojechać.
— A tymczasem siedzisz w Hadze, boś się wdał w najfatalniejsze towarzystwo.
— Latzkich?!
— Przecie to Żydy!
— Gdzież tam! Niemcy, i to polskiego pochodzenia. Sam ich widziałem idących do kościoła ewangelickiego. Nic zresztą żydowskiego w sobie nie mają.
— Owszem, dusze — odrzekł Piast twardo.
Nie spierałem się dalej, bo ten dziwny człowiek zdawał się wszystko wiedzieć w tej chwili.
— Jedź do Amsterdamu. Wielkie centrum zdrowego demokratyzmu, ludzi praktycznych, przemysłowców, marynarzy. Naucz się tam choć czegoś i przewieź do ojczyzny.
Mniej górny ton rozmowy rozluźnił niby kręgi magiczne, w których mnie trzymał ten człowiek. Spróbowałem znowu być trzeźwym:
— Czegóż stryj chce, abym się w parę dni nauczył? Wyrobu porcelany, czy może budowania okrętów?
— Człecze małej wiary! — załamał Piast ręce — nieodrodny synu grzęznącej w miernocie i pesymizmie epoki! To nie przypuszczasz nawet, abyśmy kiedyś potrzebowali własnej porcelany i floty?!
— Porcelany — tak, ale floty?...
— A ja ci powiadam, że ją mieć będziemy. Ty zapewne nie doczekasz, boś kruchy, ale ja dożyję.
Przystanął, wyprężył się i tupnął o kamienną burtę tak dźwięcznie, żem aż spojrzał, czy nie nosi ostróg przy butach.
— Cóż znowu? Dlaczego ja mam nie doczekać, ale stryj?...
— Bo żeby żyć, trzeba wierzyć.
Pamiętam jeszcze ten aforyzm, sam przez się nie pozbawiony słuszności. Z dalszej rozmowy — trzymał mnie stary aż do świtu — mam w głowie tylko plamy bez zarysów. Jakieś to były sny o przyszłości, nieoparte o ziemię, jednak logicznie zbudowane. Tak mi się przynajmniej zdawało. Odnajduję teraz w pamięci strzępy tego wykładu, gdy myślę o rzeczach analogicznych. Jakby ten mag stał jeszcze niewidzialny przy mnie i odzywał się przy każdej sposobności. I czuję, że on mnie już nie opuści.
Nie pamiętam również pożegnania. Roztopił się jakoś w świecie. Nie byłem przecie pijany, a gdybym był, ta parugodzinna przechadzka nad wodą mogła mnie otrzeźwić; tymczasem zapadałem w coraz dziwniejszą nieswojość, jakbym słuchał, mówił i myślał ze stanowiska innego człowieka.
Jasny był już dzień, gdym się dowlókł do mieszkania, zmęczony nadnaturalnie. Zasnąłem i obudziłem się popołudniu. Unikałem przez resztę dnia ludzi znajomych, zjadłem coś w restauracji na uboczu i powróciłem tutaj, aby spisać me dziwaczne przypadki z przed 24 godzin.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.