Hetmani/Haga, 12 czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hetmani |
Rozdział | Haga, 12 czerwca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludzie zbliska wyglądają zwykle inaczej, niż z oddalenia, a znajomość w obcem mieście postępuje dużo szybciej, niż z rodakami w rodzinnem.
Excellenz Lorenz (tak czasem ojca nazywa panna Hela) jest w codziennem pożyciu zupełnie dobrodusznym panem, lubi anegdoty, śmieje się z najstarszych i pozbywa się wtedy wszelkiej sztywności i goryczy. Zdawałoby się, że ten burżuj tylko pod klauzą jakiegoś niezłomnego kontraktu pracuje po 12 godzin dziennie, w Konferencji, której jest członkiem, w różnych instytucjach niemieckich, z któremi nie traci styczności, siedząc w Hadze, utrzymuje owszem codziennie stosunki przez listy i depesze.
Bliższa moja znajomość z tą rodziną jakoś się zawiązała, dzięki pannie Heli, która twierdzi, że ją kobiece towarzystwo nudzi do mdłości, skąd wynika... że ze mną się bawi. Latzcy znają tu, oczywiście, liczne grono dyplomatów z żonami i innemi aneksami. Jest też sporo młodych attachés, sekretarzy itp. bajecznie ubranych, często utytułowanych. Tem bardziej mi pochlebia wesoła i otwarta predylekcja panny Heli. Ale znowu duma mnie nie ponosi; traktuję te stosunki jako epizod wakacyjny.
Pan Wawrzyniec Latzki, który po śmierci żony wszystkie zasoby familijnej czułości przelał na swą jedyną córkę, pozostawia joj swobodę działania zupełnie amerykańską. Panna oświadcza naprzykład: jadę jutro do Haarlemu — i to z panem Sworskim. I jedzie, spędza ze mną cały dzień, powraca późnym wieczorem. Wszystko w porządku.
Nie zauważyłem nigdy żadnego nieporozumienia między ojcem a córką; tak się ci dwoje rozumieją i aż drapieżnie kochają. Nie można ojcu zrobić większej przyjemności, jak wychwalając rozum, piękność córki, — a choćby jej gust w dobieraniu sobie klamer do pasków. A znowu córka mogłaby komuś przekornemu obrzydzić osobę ojcowską przez ciągłe zostawianie mierności świata z doskonałością ojca. Excellentia brana jest dosłownie w znaczeniu „doskonałość“. A panna Hela ma umysł wyraźnie satyryczny, lubi drwić ze świata, z wyjątkiem jednak... Ekscelencji. Papa jest nietylko najmądrzejszy, ale taki nieskończenie dobry, tak skrycie miłosierny, tak czujący wszystkie bóle świata i bolejący nad tem, że sam jeden ulżyć im nie zdoła. Nawet widać to w jego twarzy mądrze bolesnej. Ta twarz — to najpiękniejszy wzór dla malarza. Gdzież portrecista, któryby ją odtworzył? Żeby Hals, Rembrandt — i to nie.
Ja znowu niechętnie przełykam wierutną przesadę i pobudza mnie ona do przekory. Więc po nasłuchaniu się panegiryków przez pierwsze dni naszej znajomości, ośmieliłem się raz na drobny bunt i to w tak poślednim szczególe.
Zdarzyło się, żeśmy z panną Helą ujrzeli grupę członków Konferencji schodzącą ze schodów gmachu obrad na... śniadanie. Wyglądali nie jak Olimpijczycy, jednak dość okazale do fotografji. Pan Latzki szedł obok jednego austrjackiego księcia, którego postać wyniosłą i rycerską można w paru słowach tak określić, że wygląda, jak archanioł Michał.
A panna Hela:
— Niech pan patrzy, jak w tej grupie odbija postać mojego ojca. Ta powaga, a razem błogosławiąca dobroć.
— No — odrzekłem, książę *** ma także dużo rasy.
Tylem tylko powiedział, dodałem naw et dla złagodzenia uwagi wyraz „także“, ni w pięć ni w dziewięć, bo pan Latzki tego, co nazywamy pospolicie rasą, wcale nie posiada. Kark ma otłuszczony, tułów niezbyt zgrabny, a twarz jego wyraża dostojeństwo w każdym razie dorobkowe, nie dziedziczne.
Trzeba było widzieć pannę Latzką, przedzierzgniętą w córkę króla Lear’a, Gonerillę — gdzie zaś! — w panterę.
— Rasa?! co to jest rasa? — odezwała się jakimś nieznanym mi gardlanym głosem. — To pan jest jeszcze z tych, którzy cenią w człowieku słomę, nie ziarno, cudną atrofję mózgu wyzierającą z bezdusznych oczu, jaśnie oświecone niedołęstwo?... itd.
— Ależ wcale nie, moja pani. Wolno mi jednak wyrazić zdanie, że ten książę jest dekoracyjny.
Nie domówiłem nawet tłumaczenia, gdyż już panna Latzka, parsknąwszy pogardliwie, a nawet nie tak ładnie, jakby to mogła była uczynić, porzuciła moje towarzystwo i oparła się z ostentacyjną adoracją o ramię ojca.
Drugiego dopiero dnia wieczorem otrzymałem od niej telefon, że „papa prosi na śniadanie na jutro, ale — koniecznie“. Zdobyła się nawet na tyle sprytu, że ani słowem, ani spojrzeniem nie przypomniała naszej sprzeczki, która pociągnęła za sobą tylko przerwę osobistych stosunków na 48 godzin — przerwę niebywałą, widywaliśmy się bowiem dotąd dosłownie codzień.
Jedną z niedogodności tych amorów z Latzkimi jest, że Ekscelencja zawsze płaci za wszystkie wspólnie używane przyjemności: w restauracji, w teatrze itd. Ledwie czasem uda mi się od tego wykręcić. Gdy zaś byłem w Haarlemie z panną Helą i musieliśmy coś zjeść popołudniu, nic pozwoliła mi zapłacić za siebie; zwróciła mi przemocą te kilka guldenów na jej wydatki przypadające, i to z najdokładniejszem obliczeniem kolei, restauracji, biletów wejścia, aż do połowy napiwków. — Nie lubię tego, zwłaszcza w stosunkach z ludźmi przeważnie ode mnie bogatszymi. Łatwiej już przyjąć „fundę“ od kolegi.
Więc żeby uratować swą godność osobistą, urządziłem wczoraj śniadanie dla Latzkich, zebrawszy jeszcze parę osób z pośród wspólnych znajomych. Między innymi zaprosiłem młodego, bardzo wygadanego barona von Paugwitza „przywiązanego“ tam gdzieś do czegoś w Niemczech, a tutaj do spódnicy panny Heli. Ona go traktuje sarkastycznie i jakby pogardliwie, jednak często można Paugwitza spotkać u Latzkich. Rozmowa przy tej uczcie streściła się do fechtunku między panną Helą, jedyną kobietą przy stole, a owym baronem.
Ona go pognębiała systematycznie pułapkami zastawionemi na jego ignorancję w historji sztuki i literatury, on zaś, bynajmniej nie stropiony, udając nawet jeszcze większego ignoranta, niż jest w istocie, pozwalał umyślnie błyszczeć dowcipowi panny, a tylko na różne tony dawał do zrozumienia, że niczego tak nie pragnie, jak dostać się do niej na stałą naukę. Śniadanie było dla innych ogromnie nudne.
Oczywiście, nie baraszkuję ciągle po restauracjach i po teatrach, dość zresztą marnych. Stary Latzki (nie tak znów stary — ma 53 lata), zapoznał mnie z paru ciekawymi ludźmi, głównie z Niemcami. Spotkałem u niego i Samuela Sterna. Ten holenderski Żyd nie przypomina wcale naszych ani z typu, ani z przekonań. Pięćdziesięcioletni, szpakowaty, jowjalny raczej z powodu zdrowej cery i żywych oczu, ale spokojny i stanowczy w twierdzeniach, jest patrjotą holenderskim, a nawet amsterdamskim. Rodzina jego mieszka w Amsterdamie od XVI wieku, zsolidaryzowana zupełnie ze sprawami miasta, choć nie porzuciła wyznania mojżeszowego. Sternowie nie zapominali o swojej krescytywie, trudnili się zawsze i handlem i przemysłem, ale wznosili także gmachy użyteczności publicznej, zakładali szkoły nietylko wyznaniowe. Do ich tradycji familijnych należy budownictwo doków i okrętów. I pan Samuel Stern jest budowniczym, a zarazem jakimś dygnitarzem w magistracie miasta Amsterdamu. W ustach jego przyimek „my“ oznacza Holendrów, nie zaś Żydów. To się czuje odrazu. I mówi bez podstępu, ze spokojem i godnością człowieka, który przebywa w swojej, dobrze urządzonej ojczyźnie i ma w niej własne, określone i pożyteczne miejsce.
Upłynęło mi dziesięć dni ostatnich wesoło i z pożytkiem, Z pożytkiem? — — to się dopiero okaże. Poznawanie obcokrajowców jest w zasadzie nauczające; otwierają się w głowie perspektywy na cudze dobytki i drogi, któremi się do nich dochodzi; na własne niedostatki; albo czasem i odwrotnie. Mnożą się przykłady życia, powstają projekty konkretne. Od samego Latzkiego można już wiele się nauczyć. Jest to całą gębą Europejczyk, a przytem dobrze obeznany i z naszemi sprawami. Jogo polskości nio biorę na serjo, ale musi mieć coś do czynienia u nas, bo zna kraj nasz i dużo ludzi w nim i stosunki nawet takie, o których wie nie każdy urodzony warszawiak. Zdają się go szczerze obchodzić Polacy, chociaż nie szczędzi im i uwag krytycznych. Twierdzi np., że marnujemy swe siły na nieustanne walki klasowe i stronnicze.
— Pozbawieni — mówi — parlamentów i ciał autonomicznych, w których takie walki są poniekąd na miejscu, pożeracie się nawzajem w interesach ekonomicznych i w dziennikarstwie; psujecie robotę zbiorową, bo każdy, biały, czerwony i czarny, chce postawić przedewszystkiem na swojem.
— Czy pan mówi o walce postępowców z reakcjonistami, czy może o wybuchającym u nas perjodycznie antysemityzmie?
— O jednem i o drugiem. Szlachta wasza — nie cała jednak — skłonił się uprzejmie, wskazując na mnie zaokrągloną dłonią — nadzwyczaj trudno się nagina do obowiązujących już nowych form demokratycznych, europejskich. Wasza tak zwana narodowa demokracja jest niby stronnictwem politycznem, ale nie mającem oczywiście nic do roboty. Jest w istocie czemś podobnem do waszych dawnych konfederacyj, skupiona około popularnych haseł, ale mająca tylko na celu swobodne buszowanie po kraju i przewagę nad ludem pracującym. Jest to dalszy ciąg szlacheckiej rzeczypospolitej, bez istotnych zadań, tylko z narowami i pretensjami. Taka zabawa w rząd narodowy dyskredytuje tylko waszą sprawę w Europie. Wszystkie wielkie ruchy nowe: emancypacja pracy, emancypacja myśli — zajmują waszą demokrację bardzo słabo. Macie pomiędzy mieszczaństwem i inteligencją ludzi nowożytnych; macie, oprócz nędznego proletarjatu żydowskiego, wielu wybitnych Żydów — ale ci ludzie nowi pracują osobno, bo nieszczera demokracja odpycha ich. Taki Samuel Stern naprzykład, który w Holandji, w Niemczech, w całej Europie jest typem pospolitym i nader cennym, u was jest niemożliwy. Waszym Żydom sami zabraniacie zostać polskimi patrjotami.
Mówi ten Latzki rzeczy zimne i surowe, lecz trudne do zaprzeczenia.
Mniej pożyteczną stroną mego pobytu w Hadze jest, żem się rozbawił, że obcuję ciągle z warstwą ludzi, która wygłasza piękne łub mniej piękne teorje, jednak rządzi się, za wyjątkiem może Latzkiego, sybarytyzmem. A także Haga i cała Holandja dyszy porządkiem, spokojem i dobrobytem, demoralizującym poprostu warszawskiego urzędnika przy kolei, który ma inne jeszcze zamiary literackie i społeczne u siebie. Nie powiem, żeby zniechęcała do ojczyzny, ale pogłębia ból oczekujący w domu, po powrocie. Nie jest to uczucie przyjemne, a nawet niezupełnie szlachetne; miesza się do niego sporo zawiści do losu krain szczęśliwszych.
Można obronić się od zawiści, a tylko nachwytać się pożytecznych wzorów, pobudek pracy u siebie. Jednak w tym pamiętniku, który mi coraz poufniejszym staje się przyjacielem, wyznać muszę, że bez najmniejszej tęsknoty oczekuję dnia 15 lipca, w którym stawić się będę musiał w biurze i usłyszeć powitalne:
— Jak się macie, kolego? Jakże tam Holandja?
Spisując choćby najszczerzej myśli i wrażenia, zawsze się trochę przesadza, bierze się na fis. Bo nie samą cnotą i obowiązkami społecznemi żyje człowiek, ale i... karmelkami holenderskiemi, których każde tutejsze miasto ma specjalną odmianę.
A każde miasto Holandji ma też inne, rzadsze rozkosze, naprzykład ogromne, z wyjątkową rozrzutnością gruntu urządzone parki miejskie. Taki Haarlem dla swych 70 000 mieszkańców ma park starszy, piękniejszy i chyba większy niż berliński Tiergarten.
A ten „gaj Hagi!“ Gdzie on się zaczyna, gdzie kończy? — dotychczas nie zdaję sobie sprawy. Dla mnie zaczyna się od placu, przy którym mieszkam, w samym środku miasta, od Lange Voorhout. Stąd znam moją drogę aż do morza. Trafiam z domu bezpośrednio pod stare wiązy zasadzone na placu symetrycznie, w szachownicę zielonych ulic, pokrywające cały plac przezroczystym, miłym cieniem. I, oddalając się od korony miasta, od Binnenhofu, dążę zawsze z przyjemnością przez parę ulic bezdrzewnych, porcelanowych. Niema innego przymiotnika dla ulicy Hagi, lub Haarlemu. Dom holenderski, najczęściej niewielki, wąskim szczytem zwrócony do ulicy, postawiony na niej bez widocznego podmurowania, sprawia wrażenie tej znanej powszechnie zabawki z porcelany Delfckiej, powiększonej do rozmiarów mieszkalnych. Różowy, czerwony i zielony, z polewanych cegieł, bardzo rzadko okryty szarym uniformem tynku, barwi się i aż ocieka jasnością w słońcu, gdyż mury codziennie, a przynajmniej bardzo często omywane są strumieniami wody. Byłem świadkiem i tej wesołej, pachnącej operacji, odbywanej wczesnym rankiem na spotkanie wchodzącemu do miasta słońcu. Śmieją się mury wyiskrzone, śmieją się ludzie, często oblani takim dyngusem, pluska się rozkosznie całe miasto. To też kurzu i brudu nie spotyka się tu wcale. Choć jesteśmy na północy, w klimacie zimniejszym, zajęcia ludzkie domowe obejrzeć można z ulicy, nie dlatego, żeby stoły jadalne i warsztaty wylęgały na chodnik, jak we Włoszech, ale z powodu otwartych, albo przysłoniętych tylko kryształową szybą okien. W przedłużeniu chodnika, na jednym poziomie, widać często rodzinę krzątającą się we wnętrzu ula, lub zebraną wieczorem około lampy. Żywe Steen’y, Vermeer’y, van Ostade, co do typów twarzy bardzo podobne, w kostjumach ludu często jeszcze identyczne. Złoty koronkowy czepiec spotyka się jeszcze na głowach matron nawet wyższych warstw towarzyskich.
Więc przechadzka moja, zwykle przedpołudniowa, rozpoczęta od wiązów pod oknami, wpada w parę ulic porcelanowych, następnie zaś w dziedziny, gdzie „gaj“ zdaje się walczyć o miejsce z murami. Ni to gaj się zaczyna, ani miasto się kończy. Zieloność i świeżość w postaci drzew wyniosłych, trawników strzyżonych, kwietników jaskrawych (marzą się powieści o czarnych tulipanach z Delft i Haarlem, kosztownych jak klejnoty), wkracza to wszystko bujnemi zalewami, coraz przemożniej, w miasto. — Ale miasto jeszcze. Sznurem tu i owdzie złamanym stoją domy, kursują elektryczne tramwaje. Wsiadam zwykle do jednego z wozów, bo zamiar mój daleki. Mknąc szybciej, łatwiej ogarniam śliczny plan tego siedliska północnych estetów, splecionego z zieleni i z polewanej cegły, rozwiniętego, jak tulipan, z cebulki zasadzonej w XVII wieku. Nareszcie gaj przemaga, nie gaj już, ale las, bukowina wspaniała, ziejąca wilgotnem tchnieniem z gąszczów.
Można ten las przelecieć w kwadrans prostą linją tramwajową, można też nurzać się w nim godzinami i zapaść w dzikie, pierwotne obcowanie z przyrodą, zapomnieć, że było się przed chwilą w mrowisku ludzkiem.
Znowu ślady wielkiego, gniotącego przyrodę swym przemożnym pochodem Człowieka. Domek, zgubiony w zieleni, maleńki, dla matki z dzieckiem — ojciec mieszka w puszczy. Ale oto i drugi domek, trzeci — uliczka — osada. — Czy zaczyna się znowu Haga? — Nie. Przez rozwidnione krawędzie boru świta niebo rozmarzone mgłą i w powietrzu czuć sól, jod — wiatr morski.
Nie widać morza, bo je zasłaniają piasczyste żdżary, a na nich rozrzuciło się bezdrzewne, jarmarczne, kąpielowe Scheveningen. Dalej, pomostami wkraczając zapewne w fale, których lewjatanowy oddech już słychać, piętrzy się grupa wysokich, lekkich, powietrznemi galerjami wiązanych gmachów, niby paradno piętrowe okręty zapraszające do morza.
Szybko idę przez tłum znajomy z chromolitografji, rzeźwy, wykąpany, flanelowy — i docieram do granicy, gdzie mnie czeka ono, niezdeptane stopą, jedyne do pełnej rozkoszy. Znam już miejsce, gdzie przystąpić można samotnie do przeciągającej się w rytmie fal Bogini. Zwykle, gdy do niej przystąpię, porywa się mewa w bryzgach opalowych białym płomieniem ku niebu.
Jeszcze jedno niebezpieczeństwo tutejsze — morze! To zdrowie fizyczne, które z niego przez powietrze się leje, ta abstrakcja od ziemnych robót i zabiegów, ta pokusa życia w bezmierze i beztrosce, roztopionego w medytacji o wiecznie powracającej fali — czynią mnie większym niby człowiekiem, ale zimniejszym obywatelem. Gdybym zamieszkał nad morzem, zginąłbym dla pożytku społeczeństwa. Stałbym się rybakiem-filozofem, którego myśl i praca pozostawałaby pomiędzy nim a morzem. Żywilibyśmy się nawzajem; jabym swoje traktaty i poematy rzucał do tej wiecznej wody.
Coś podobnego powiedziałem raz pannie Heli, gdy tu z nią byłem. Odrzekła:
— Nie zaburzyłoby to wody.
Panna Hela nie jest towarzyszką do marzeń nadmorskich.