Hetmani/Kraków, 15 marca 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Kraków, 15 marca 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kraków, 15 marca 1906.

Nie czynię sobie wyrzutów, że uciekłem, bo tam już niema nic uczciwego do roboty. Wybory do prześwietnej prawodawczej Dumy obejdą się bez mojego udziału. Owoce ruchu wolnościowego ograniczyły się do tej problematycznej perspektywy, a rewolucja czynna zwyrodniała w chaotyczny rozbój.
Uciekłem wreszcie dlatego, że bezwarunkowo lepiej czekać na wypadki pod wolnem niebem, niż w więzieniu, do którego mam niektóre kwalifikacje. A i bez dowiedzionej winy można się dostać do więzienia i jeszcze dalej.
Piast tam siedzi; nie mogłem nawet dowiedzieć się, gdzie go zamknięto. Szukać go nie mam już przez kogo — Tomiłowa, ani Latzkiego już o pomoc nie poproszę! Tem bardziej uwolnić Piasta nie zdołam; sam tylko zawiklałbym się, bez pożytku. — Ten drogi, stary krewny! — Mam tylko dziecinną nadzieję, że on zginąć nie może, że on zawsze trwać będzie, póki ja żyję, a nawet — póki my żyjemy.
Cisza Krakowa murowana i dostojna, jak pomnik grobowy w pięknym kraju. Zawszem kochał tę ciszę romantyczną, nawiewającą dumne i smutne pieśni. Dzisiaj milsza jeszcze po piekielnym zgiełku warszawskim, tęskniejsza jeszcze po zawodach tamtejszej walki. — Po zimie, pełnej błota i krwi wiosna tu już przeciąga tatrzańską wonią i rozrzedza stęchliznę wspaniałych murów. Rumienią się wesoło w karbowanym białą przesłoną błękicie kołpaczaste wieże Panny Marji, pyszni się kunsztowna szkatuła Sukiennic, każdy budynek na rynku śmieje się twarzą osobliwą, noszącą w rysach cechę polskiego szlachectwa. Budowana góra Wawelu wydaje się starą jak nasz świat, współczesną zielonym olbrzymom legendarnych kopców. I rzewnie, aż do łez, wypływają z wieków godziny, otrąbione przez górne hejnały.
Nie śmiem wmieszać się w ciurkające tu pomiędzy staremi pamiątkami poniki życia nowego, ani dać się kołysać snowi dawnej chwały, który tu osiadł na wieżach i murach. Czuję się prawie wygnańcem między swoimi — tyle mych pragnień i umiłowań pozostało tam, w Warszawie, przywartych do tamtych krwawych bruków i więziennych murów!
Można tu przecie żyć i rozwijać się, jak tego dowiedli różni dzielni obywatele; można tworzyć wspaniałe dzieła sztuki, jak niejeden mistrz okazał. — — Ale nie dla mnie to życie i twórczość. Pełno jeszcze zgiełku mam w głowie, śnią mi się nocami galopy wojska po bruku, krzyki swawoli i rozpaczy, trzaski browningów, salwy karabinów i okrutnie ślepe grzmoty bomb. Do innego świata dążyłem jeszcze wczoraj, przedzierając się przez kurzawę krwawą, poza którą miał być kraj szczęścia ludu i mojego szczęścia. Na obu drogach spotkałem nietylko zupełny zawód, ale tragedję najcięższą, bez piękna w tragizmie — obrzydzenie do robót i osób z nimi związanych. Żeby choć jeden bohater przez mękę swą rozbudził nową wiarę! Nie — zmarniało tylko i zginęło wiele drobnych głów i rąk, w innych warunkach użytecznych.
Żeby ta Hela była inna, żeby chociaż inaczej umarła!
W łunie pożaru, w fałszywych blaskach rewolucji ludzie wydawali się większymi; pożar dziś gaśnie i ci sami ludzie są tak drobni, jak i przedtem. Ci, którzy polegli, mają przynajmniej symboliczną wartość ofiar; ich nazwiska coś znaczyć będą w rojeniach przyszłych pokoleń. Ale ci, którzy przeżyli, są przerażająco mali. I ja znajduję się oczywiście w tej ostatniej kategorji.
Ze znajomych moich dwaj tylko ludzie, krańcowo różni między sobą, zachowali swe rozmiary niepospolite: Latzki i Piast. Jednemu „wiedzie się“ — jak mówi pospólstwo, — chociaż duszę ma zatrutą przez gorycz i zemstę: drugi uwięziony i pozornie bezsilny, choć duch jego szeroko, szeroko rozkrzewia swe wpływy. Ktokolwiek zobaczył i usłyszał Piasta, pamięta go na zawsze, i czy go ma za starego dziwaka, czy za apostoła wiecznych idei, liczy się z nim, jak z głosem sumienia. Chyba że jest wyznawcą instynktów zwierzęcych podniesionych do godności rozumu — — wtedy nienawidzieć można Piasta, a uwielbiać Latzkiego. Tylko nie przypuszczam, aby kto mógł jednocześnie cenić i naśladować tych obu?
Owszem — ja byłem takim okazem człowieka przez długie już lata mego życia. Muszę przyznać się do tego. Żyłem dla chleba i dla Słowa, dla rozkoszy i dla obowiązku, dla siebie i dla ludzkości. Gdybym w równej mierze wahał się między temi przeciwnemi biegunami, byłbym zerem. Ale ponieważ żyłem raczej dla chleba, dla rozkoszy i dla siebie — mogę się pocieszać, że byłem czemś wyraźnem: poszukiwaczem własnej korzyści w rzekomym dobrobycie mas i kochankiem pięknej, a zwodniczej kobiety. Te dorobki nie starczą na tytuł obywatela, ani są nawet zapasem na zadowolenie reszty życia; we wspomnieniach gorzkną i niepokoją.
Byłoby może inaczej, gdybym oddawna poszedł za Piastem? — —
Teraz już za późno. Piast uwięziony, oskarżony i sądzony przez wrogów może już nie wydostać się na wolność. Latzki zdaje się z nim mieć rozmaite dawne porachunki i posiada nadzwyczajne wpływy u władz rosyjskich. — Życiu czcigodnego stryja nie grozi niebezpieczeństwo, bo nietylko w zabójstwie Heli, ale w żadnej zbrodni ten człowiek nie mógł brać udziału. Ale czy jego procesu nie zechcą sędziowie i delatorowie przeciągać do nieskończoności, aby go tym chociaż sposobem obezwładnić?
Gdybym nawet gwałtem chciał od dzisiaj zostać pożytecznym i czynnym członkiem społeczeństwa, nie mam sposobu w ręku, nie mam fachu. Przestałem od paru lat pisać po literacku, a gdybym chciał rozpocząć na nowo, nie znalazłbym ani potrzebnego spokoju, anibym się zdobył na ów silny nakaz twórczy, bez którego dzieło sztuki nie powstanie. Nawet technikiem kolejowym nie jestem i nic w tym wydziale stworzyć nie potrafię; wykonywałem przez lata funkcję, którą maszyna do pisania, prowadzona przez bylekogo, mogłaby wykonać. Zajęciem mojem głównem, moją rolą w społeczeństwie jest od lat kilku bezsilna, zależna, papierowa polityka. Gdybym nawet wierzył, żem coś w tym kierunku osiągnął i nadal osiągnąć mogę — niepowodzenie ogólne wyrzuciło mnie poza granice terytorjum, do którego praca moja była zastosowana. Tutaj rozpoczynać akcję inną, albo stąd przemycać trochę druków do Warszawy? — na to mi brak już zapału.
Od czasu przyjazdu do Krakowa włóczę się z kilku znajomymi, przeważnie rozbitkami z Warszawy, po malowniczych ulicach i zakątkach, po zieleniejących już Plantach, i oddycham fizycznym spokojem, który mi jednak wewnętrznego spokoju nie zastąpi. Trochę mi cieplej, trochę wygodniej, ale czuję się starszym i mniej do życia ochoczym. Łowię wiadomości z Warszawy o stanie umysłów, o naprężeniu sił do walki przyszłej. Wszystko się kurczy, albo rozprzęga. Już zaczynają po gazetach traktować rewolucję jako szczytne wspomnienie i obliczać jej wartość dla przyszłej historjozofji i sztuki. Bandytyzm urodzony ze źle zasianych ziarn socjalistycznych, podaje rewolucję w ohydę u wielu, kompromituje szlachetne nawet dążenia partji skrajnych. Rozpowszechnia się mniemanie, że prawdziwa rewolucja już minęła, że wstąpiła w fazę konstytucjonalizmu. Tymczasem rozbestwienie instynktów rabunkowych i krwiożerczych, rozpasanie młodzieży, rozwielmożnienie taniego frazesu — dają ciągle preteksty ośmielonej starej władzy do przywracania porządku. A porządek, który nadchodzi, wydaje się strasznie podobnym do przedrewolucyjnego.
Czyżbyśmy te ogromne ofiary, tę ruinę ekonomiczną, tę krew, ten zapał zmarnowali tylko na próbę, jak mogłaby się udać rewolucja socjalna i polityczna w Rosji?
Inaczej, samoistniej trzeba było przygotowywać ten przewrót wewnętrzny: rozbudzić w ludzie żywotne, nie zaś mordercze instynkty, wzmagać w nim miłość, nie zaś nienawiść. Miłość bowiem trudna jest do zaszczepienia, ale zawsze owocna; nienawiść łatwa do zasiania, lecz plami i wyjaławia gniazdo, gdzie się wylęgła. Bywały w dziejach święte wojny, ale nie było nigdy świętych grabieży, ani mordów. — —
Ależ to wszystko mówi Piast!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.