Hetmani/Warszawa, w lipcu 1905

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Warszawa, w lipcu 1905
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Warszawa, w lipcu 1905.

Mój pamiętnik, przerwany przed sześciu laty, leży zamknięty w swej szkatułce. Ledwiem go nie zniszczył podówczas — potem mi zobojętniał i poszedł w zapomnienie; teraz uśmiecham się do owych zapachów młodych, które z kart wieją, a należą już do historji, do drobnej, ale mojej.
Porzuciłem tak zwaną „działalność literacką“ dla zajęć pilniejszych i ważniejszych. Dzisiaj nawiedza mnie jednak znowu chęć literackiego, bądź co bądź, formułowania myśli dziennej, choćby dla wypoczynku od zajęć. Może też namysł nad życiem bieżącem da mi z niego wycisnąć choć trochę zabawy i przyjemności osobistej, której brak odczuwam dotkliwy.
Nie będę spisywał mojej historji przez lat sześć, ubogiej w wypadki zwrotnicze w mym losie prywatnym: jestem dotychczas urzędnikiem przy kolei, nieżonatym, literatem „znanym“ we wzmiankach dziennikarskich, coraz bardziej niezależnym duchowo... I tego już za wiele. Spróbuję tylko łowić na karty pamiętnika nowe wzruszenia mego życia i odbłyski na niem dziejów współczesnych, które djablo szybko kroczyć zaczynają.
Świat nie jest stworzony wyłącznie dla mnie — zapewne — ale ja mam chyba prawo dążyć do takiego ustroju świata, aby w nim było miejsce dla mnie, nie zacieśniające oddechu piersi, ani swobody rąk. Tak pragnących jak ja, są miljony, więc porządek społeczny musi ulec radykalnemu przekształceniu.
Ale porozumienie się między pionierami przyszłości natrafia na ciężkie zapory. Zdawałoby się, żo najgorszy gatunek ludzi stworzył nowożytne państwa i triumfuje; zdawałoby się, że ogół ludzi stchórzył przed panującą koniecznością zła i nieszczęścia. Nie wszyscy jednak! I ci pionierowie lepszej ery muszą podać sobie ręce. Chlubię się tem, że do nich należę.
Ludzi jednomyślnych ze mną szukam po przez wszelkie granice nacjonalistyczne i kastowe. W przyszłym ustroju świata takie granice będą archcologją, o której już i dzisiaj należy zapomnieć, aby siły dobre połączyć w mechanizm rozległy i sprawny.
Czytałem temi dniami broszurę o międzynarodowym związku robotników napisaną podobno przez Wawrzyńca Latzkiego, tłumaczoną „nakładem autora” na język polski. O moim niedoszłym teściu (śmieszne to już wspomnienie!) słychać ciągle w robocie wyzwolenia nietylko „proletariuszów wszystkich krajów“, ale wszystkich ludzi urodzonych z duszą wolną. Ten Latzki to silny i wytrwały człowiek. Cokolwiek mówią o nim nasi ślepi narodowcy, wartoby mieć takich w Warszawie do rady, zamiast tej ohydnej burżuazji na wszystkich piętrach, tych drżących o swe miljony kapitalistów i obszarników, gotowych do sprzymierzeń choćby z żandarmerją, albo tych rozkrzyczanych z bezpiecznych ukryć deklamatorów o wolności narodowej, którzy pierwszych jej zasad nie rozumieją i nie chcą!
Ciężko to przyznać, a jednak trzeba, że mała garść ludzi na ziemi tej, która musi być wkrótce wolna, rozumie tę jutrznię, pragnie jej i dąży na jej spotkanie.
Są przecie i tacy na szczęście, coraz liczniejsi u nas i wyciągają już ramiona poza granice do duchów pokrewnych.
Taki Tomiłow, delegat do nas od przyjaciół rosyjskich, świeży Europejczyk, ale jaki działacz potężny! „Szeroka natura“, którąśmy ośmieszyli, przypatrując się jej w okazach rozhukanych oficerów lub kupczyków, ma jednak wyższe swe wcielenie w narodzie, którego dotychczas nie znaliśmy. Tomiłow ma szeroką duszę, na wszystko gotową, byle zbliżyć triumf wolności i sprawiedliwości. I oryginał także, jak każdy silny człowiek z rasy młodej.
Ostatnia z nim rozmowa utkwiła mi w pamięci.
Było to nazajutrz po zniszczeniu floty pod Cuszimą. Nie rozwodziłem się przed nim dotąd o triumfach Japończyków, bom sądził, że muszą być bolesne dla każdego Rosjanina. Ale tego dnia niepodobna było mówić o czem innem — powietrze było pełne aż tutaj grzmotu od tej niebywałej w dziejach bitwy morskiej, w której jedno ogromne stado połknęło drugie stado równe, jak w bajce.
Mój Łukasz (Łuka Nikitycz Tomiłow) wydawał się podnieconym radośnie. Bez przywitania, zdaleka już wołał na mnie:
— Ot i sławnie, że nareszcie skończone! Bo to już koniec. Sam Bóg Ojciec obudził się z drzemki i najwyższą rękę przyłożyć raczył. Generały durne, oficery pijane — a naród poszedł sobie lekko w niewolę japońską na koszt skarbu. Mówię ja wam: sam Bóg Ojciec rękę przyłożył.
Trochę mię zdziwił ten wybuch oryginalny humoru; miałem go za szyderstwo, stosowane z rozpaczy do samego siebie — alem się pomylił.
— Co? dziwno wam, że ja cieszę się? A mnie czemu płakać? Kiedy te żółte czorty wzięły Port-Artura, wychodzę ja na ulicę — był ja wtedy w Rosji — patrzę: policmejster, podlec, krowopijec — jedzie na liniejce, blady, twarz na pół arszyna, i kłania się obywatelom na prawo i na lewo — grzeczny, ledwie że nie Francuz-demagog. A urzędniczki po restauracjach takie miłe, ciche, i popłakują, sieroty: już nam przyjdzie się won stąd? A naród niczego sobie: wódkę pije, Żydy handlują, i rozmowy idą o tem, że już koniec, a teraz nam konstytucja.
— Zapewne — rzekłem — ta krwawa łaźnia może być historycznie potrzebna. Ale, szczególniej gdybym był Rosjaninem, myślałbym, że krwi już dosyć.
— A cóż to my nie krzyczeli w styczniu, że pora zawrzeć pokój? A może i nie mieli racji? — — bo słuchajcie tylko. Po bitwie pod Mukdenem, kiedy już krwi popuścili trochę i nad miarę, wychodzę ja znowu na ulicę. Policmejstra nie widać — dzisiaj już jego nikt nie obaczy, bo jego pośpieszną drogą tak do nieba podsadzili, że tylko rączka na ziemi w policyjnej kasie została się — rozumie się, nie chciała puścić. Urzędniczki — prosto Japonce, takie żółte. A naród, po staremu, wódkę pije, Żydy handlują, tylko już rozmowy nie te — teraz dawaj prawa ludowi! Dzisiaj, po straceniu floty, kiedy już koniec, bo dalej i dyszeć nie można — dzisiaj my powiemy nasze słowo!
Ze stanowiska rewolucji Tomiłow ma słuszność. Ale straszna w nim ta bezwzględność bojowca, nie oszczędzająca krwi, choćby rodzonego brata. Tak samo oddałby swoje życie za sprawę; to go tłumaczy i uszlachetnia. A ta nieczułość w nim na niweczenie zarówno ludzi, jak i urządzeń krajowych, zabytków, tradycji, tłumaczy się przez młodość jego — ma lat dwadzieścia kilka — i młodość rasy.
Tomiłowa znam dość dawno, bo studjował chemję w warszawskim uniwersytecie i przyjaźni się z młodzieżą polską, a ja z nią utrzymuję do dziś dnia stosunki. Odznaczał się zawsze skrajnym radykalizmem, który go z drugiego kursu zaprowadził do więzienia. Wypuszczony po paru latach, powrócił niby na uniwersytet, obecnie zaś podróżuje często między Warszawą a gubernią Kijowską, gdzie ma krewnych, ale sądzę, że są to raczej krewni ideowi, bo czułość familijna tak dalekoby go nie zaprowadziła. O rodzicach swych mówi z charakterystyczną otwartością:
— Ojciec mój był na służbie, więc musiał kraść — bo gdyby jemu zachciało się nie kraść, nie pozwoliliby jemu koledzy zostać na służbie. Tak on miał i pieniądze — tylko, że lubił kobiety — w tem to i ja jemu para — a że lubił kobiety, to i pieniędzy nie okazało się za nim, kiedy umarł. Matka, biedniażka, cóż miała robić, zostawszy wdową w lat trzydzieści? Kapitału nie było, a piękna została się. Takie już życie!
Zapytałem, czy matka żyje.
— Żyje i teraz z kupcem, bogatym nawet sobaką. Ale ja od niej nic — — ja sam wychował się.
Cynizm w nim połączony ze szlachetną bezinteresownością i zapałem do idei wyzwolenia ludu. I zdolności niepospolite, może nie do nauk, lecz do orjentacji w życiu, do psychologji praktycznej. Ten człowiek musiał zostać albo artystą, albo spiskowcem.
W towarzystwie setny chłop, pełen werwy i humoru, serdeczny, piękny także po swojemu, urody trochę wilczej z białemi kłami w zmysłowych, dobrodusznych zarazem i okrutnych ustach.
Naogół sympatyczny. Dużo go wolę od towarzysza, którego czasem przy nim spotykam — Czeremuchina. Popowicz, rumiany i zgrabny, jak panna, w mundurze podoficerskim. Mówi o nim sam Tomiłow, że „rakalja“ ale chłopak użyteczny, bo gładki i śliski.
W tych czasach trzeba zgarniać i formować wszystkich ludzi użytecznych, jak podczas wojny, do pospolitego ruszenia. Nie pora kręcić nosem, kto sympatyczny i przyjemny w obejściu. Siły tylko mierzyć i stosować.
I pośród naszych są postacie na pozór wstrętne, naprzykład ten Rubin Held, z głową kreta czy nietoperza w okularach. Ale tęgi publicysta, organizator, siła nie do pominięcia. Bo siły rdzennie krajowe wcale niedostateczne i rozrzucone.
Chwila historyczna jest, pomimo swej grozy, wspaniała. Exsurgit leo ex tribu... Japan! Powstał z pokolenia Japan lew morski nieznany i niespodziewany, okazał, czem się zwycięża: zgodnem w masach przeświadczeniem i cywilizacją. Wojna dowiodła zarazem nieudolności mechanizmu kierującego Rosją, obudziła naród, otworzyła mu oczy. Teraz niech obudzony Eljasz z Muromu pokaże, czy dźwignie swą ziemię.
Tomiłow chodzi temi dniami ponury, jak zwierz w klatce. Tam, daleko, nad morzami Czarnem i Bałtyckiem, już nie same żelazne obręcze protestów i strajków ściskają rząd; ukrop walki czynnej wyrywa się z łona ludu. Niedobite przez Japończyków pułki zaczynają poczuwać się do solidarności z ludem. Bunt załogi „Patiomkina“, Odesa, Kronstadt, Lipawa — zapaliły w kilku miejscach ten ogromny płaszcz z juchtu i samodziału, którym się otula rząd strwożony.
A mój Łukasz siedzi w Warszawie, bo mu tutaj wyznaczono robotę. O ile krnąbrny jest wobec tak zwanego „porządku państwowego“, o tyle potulny wobec uznanej przez siebie władzy. Tej karności możemy mu pozazdrościć, Polacy, z których każdy działa według swojej głowy. Właściwie zaś mówiąc, nikt z nas nie działa, tylko czeka rozwiązania jęczącej w bólach porodowych Historji. Bezsilność nasza polityczna skazuje nas na tę rolę podrzędną. Musimy się sprzymierzać ze zdrowemi siłami narodu rosyjskiego, musimy w tej chwili przełomowej być pod komendą rewolucji rosyjskiej. Nasza propaganda, manifestacje, strajki — to tylko odgłosy, ale na sztandarze wielkiego przebudzenia Słowian wschodnich wypisana nietylko Rosja, lecz i ludzkość. Muszę w to wierzyć...
I to jedno zdaje się kojarzyć wszystkie nasze klasy i stronnictwa; poszanowanie dla ideałów rewolucji obecnej. Najzatwardzialszy burżuj, drżący o swą dywidendę, mdlejący od opisu puszczenia krwi, instynktowo wrogi wszelkim szybkim krokom dziejów, oświadcza się z sympatją przynajmniej dla celów, jeżeli nie dla sposobów rewolucji. Ożywczy dech demokratyzacji wiać zaczyna potężnie, szczerze, nie tylko we frazesach naszych galicyjskich krzykaczy, którzy z kilkuset włościan urządzają chłopską kapelę do wykonywania starych piosenek, a całą ruchliwą i zdolną masę Żydów radziby odtrącić od ogólno-narodowej roboty. Wielki głos dźwigającego się ludu przemaga; już słychać go w połączeniu krzyków, pozornie sprzecznych, różnojęzycznych. Nowego roku 1906-go już bizantynizm nie dożyje!
Jedyna praca „literacka“ godna dzisiaj obywatela, to rozdzieranie zasłon, któremi wiek niewoli, a może wieki cało ślepoty, jak plugawo pająki zasnuły między nami, a krainą rzeczywistego szczęścia, rzeczywistych przeznaczeń ludzkości. To nie jałowa literatura, to akcja, to przybliżenie miljona ust do czary życia.
Ginie we mnie nawet podnieta sławy osobistej, autorskiej. To, co piszę, jest bezimienne, nie poto szuka czułych nerwów czytelnika, aby je załaskotać, aby złożyć z nich lutnię wielostrunną, na której ostatecznie wygrać się pragnie swojo wielkie imię. Moich pism nie zbieram w tomy, nie zachowuję naw et w świstkach drukowanych, ani w bruljonach. Mogłyby zresztą wypłatać mi bardzo pospolitą i wielce niepożądaną sztukę: zaprowadzić mnie na zimowe wakacje na Wschód.
I te kartki pamiętnikowe składać będę do szkatułki, którą od jutra przeniosą do takiego miejsca, gdzie najściślejsza wyobraźnia śledcza jej nie wytropi. Może to słabość, że piszę? Ale pisanie leczy mnie od wielu niepokojów, myśli skupia i oczyszcza, a nawet i radę czasem poda. Podobno wielcy spiskowcy nie pisali nigdy pamiętników? Pozwalam sobie być nieco mniejszym i wygadać się czasem przed samym sobą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.