Hetmani/Berlin, 3 lipca, 5-a rano

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Berlin, 3 lipca, 5-a rano
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Berlin, 3 lipca, 5-a rano.

Nieszczęście, czy przebudzenie z niedorzecznego snu?
Może, spisując uważnie nowy szereg dziwnych zdarzeń, dojdę do jakiegoś wniosku?
Ten salon państwa Latzkich w dzień ich tam przeklętej „recepcji!“ I moja Hela przyjmująca gości!
Gdym odczytał pamiętnik przedwczorajszy, ażem się zdumiał nad samym sobą. Przecie nie kłamałem, ale chyba opuściły mnie zdrowe zmysły? — — Ta panna, ta dziewczynka rozmiłowana chyba jest... podwójna?
Fakty najprzód — psychologja na później.
Pełno ludzi obcych, smutnych, jak stado wron, na fotelach; a stadko śmiesznych kogucików około Heli, rozdzielającej filiżanki z herbatą najswobodniej, figlarnie.
Zaziębiona? niezdrowa? Jeszcze jedna komedja — ta właśnie dla mnie.

„Sie saßen und tranken am Teetisch
Und sprachen von Liebe viel...

Nawet nie to. Raczej stylizowany, srebrami obciążony straganik, za którym ładna przekupeczka ofiaruje swe łaski najwięcej dającemu. Był naturalnie i Paugwitz. I wczoraj jeździł z Latzkimi samochodem — teraz już nie mam wątpliwości.
A ja figurowałem tam, jako co? Miałem wrażenie, żem był ostatni w tem dostojnem zgromadzeniu. —
Sam Latzki grzeczny, jak zawsze. Przedstawiał mnie na prawo i na lewo. Kłaniałem się sztywnie, tamte figury również; nie przemówiliśmy do siebie ani słowa.
A Hela, gdym się z nią witał:
— Ach, pan w Berlinie? od kiedy?
Chciałem odpowiedzieć, żem tu przyjechał boczną drogą — przez Wannsee.
Co tu długo pisać o tej śmiesznej i podłej wizycie? Jedyne słowa znaczące, które zamieniłem z panną Latzką, młodą Ekscelencją od krętactwa, były przed samem wyjściem mojem z salonu. Na uboczu:
— Jest pan szlachcicem. Mam nadzieję, że o przedwczorajszym dniu pan zapomniał?
— Może pani być pewna i spokojna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To nazbyt wyraźne, aby się długo rozwodzić nad wartością mego cudownego wynalazku w dziedzinie psychy kobiecej. Raczej nad moją przenikliwością wartoby się zastanowić.
Ale zanotowawszy głęboko w pamięci to doświadczenie i naukę, mogę na całe zajście patrzeć bardzo wesoło. Bawiłem się przedwczoraj szalenie i nie straciłem nic. — — Ona także nic — — w przeciwnym tylko wypadku byłaby komplikacja.
Trzeba było dzisiejszym pociągiem wracać do W arszawy, zwłaszcza, że już trzy dni po terminie mego urlopu. W tej chwili byłbym w gościnnej sali rewizyjnej w Aleksandrowie, gdzie numery ludzkie obok numerów bagażowych stoją sobie złą godzinę zamknięte w sześcianie, bez krzeseł, ani ławek, pośród woni dziegciu i mat podgniłych. To zdrowe na otrzeźwienie od zachodniego liberalizmu.
Widmo tej sali rewizyjnej było jednym z powodów, żem został jeszcze dzień jeden w Berlinie. Przyznaję się zresztą, że wyjechać odrazu po wizycie u Latzkich nie mogłem, no nie mogłem. Chciałem się jakoś zemścić nad tem miastem, nad wspomnieniem Heli, nad samym sobą. I obrałem sposób, który tu, dla bezwzględnej szczerości, zapisuję:
Prosiła, żebym jej pokazał Berlin po nocy — jej tam zaprowadzić już nie mogę, ale zawlokę jej obraz, smak jej pocałunków, zapach perfum, którego trochę nasiąkło mi w ubranie. Powiem jakiej bezecnej dziewce nocnej:
Du! mein Verlangen!
Może gdzie spotkam Helę z Paugwitzem, usłużniejszym ode mnie?
Nie spotkałem jej oczywiście. — Ale koniec tej nocy niedorzecznej zmienił się znowu w dziwne, niepokojące wrażenie, których tyle miałem podczas tegorocznych wakacyj. Ładny mi odpoczynek! Sam już siedziałem w natłoczonej pomimo późnej nocy restauracji i jadłem, bom poczuł głód po przygodach mojej wędrówki. W samym środku miasta ten zakład jadłodajny wrzał od ruchu, błękitniał od dymu cygar, odurzał woniami sosów i alkoholu. A publiczność nocna niebardzo się różni od dziennej; trochę hałaśliwsza, ale ta sama. Pośród chrupiących i cmokczących pysków męskich kilka czubatych kokot, a przy paru stołach towarzystwo zupełnie familijne: triumfalnie brzydkie córki, nadęta mama, potworna ciotka... Czemkolwiek zresztą są te niewiasty różnych wieków, w żadnym kraju na świecie nikt nie odważyłby się wyprowadzać takich okazów na widownię, w nocy, w miejscach rzekomej zabawy. Tu jednak należy to do „Gemütlichkeit“. Bydlę ludzkie wylęga z domów i pasie się pospołu, parami i gniazdami, choćby do rana. Czasem słyszy się zdanie: „Ach! jak „kosztownie“ bawiłyśmy się!“ — od takich kobiet, że aż zdumienie ogarnia, kto mógł za taką zabawę jeszcze dopłacać? Imponujące równouprawnienie!
Siedziałem i jadłem. — Naraz zwróciły moją uwagę podniesione głosy u drzwi wejściowych. Przetarłem oczy, aby się przekonać, czy nie śnię.
Otoczony przez kelnerów stał w pobliżu drzwi pan Wojciech Piast. Wyższy od nich o głowę, w „maciejówce“ swej i płaszczu, wyglądał, jak wypierzony orzeł, opadnięty przez kruki. Tłumaczono mu dość natarczywie, że wszystkie miejsca zajęte. On zaś wyniośle i spokojnie rozglądał się po sali.
Rrraus! — wrzasnął jakiś pijany z za baterji kuflów, solidaryzując się instynktowo z kelnerami.
Rzuciłem się pośpiesznie ku osaczonemu stryjowi.
— Jego książęca mość przychodzi tu do mnie! — rzekłem energicznie.
Rozstąpiło się stado z ukłonami, choć i z niedowierzaniem. Piast usiadł przy moim stole.
— Cóż to stryj... w Berlinie? i po nocy?
— Wiedziałem, że tu jesteś, chciałem z tobą pomówić.
— Będzie stryj co jadł?
— O, nie o tej porze.
— Może kieliszek wina?
— Piję tylko wodę. Woda mnie utrzymuje przy tej świeżości ciała i umysłu, której jeżeli nie zauważyłeś, żal mi cię. Tadeuszku. Ty zaś zdajesz się hołdować Bachusowi, bogowi grubej rozkoszy i zapomnienia. A nam bardziej, niż innym narodom, potrzebna przytomność.
— Ależ, stryju, nie jestem pijany!
— Drugi raz cię widzę tego lata w stanie zamroczonym, który przystoi tylko ludziom słabym i niezadowolonym ze swych działań.
Zaczęła się znowu reprymenda, nie proporcjonalna do moich wykroczeń. Nie buntowałem się jednak. Po chwili Piast zapytał uroczyście, jakby chodziło o materję status:
— Chciałeś jeszcze coś jeść, czy pić?
— Gdyby nie stryj, napiłbym się kawy i kieliszek konjaku.
— Więc te pieniądze, które miałeś użyć na dosycenie swego sybarytyzmu, daj dzisiaj na sprawę ogólną, — n. p. na oświatę ludową. Częstowałeś mnie przecie winem — poczęstuj lud kilku dobremi elementarzami.
— Ależ z największą przyjemnością. Tylko nie mogę wiele, jestem u schyłku podróży...
— Daj cenę kawy i koniaku.
Wyjąłem z kieszeni pięciomarkówkę i podsunąłem ją, z pewnem zażenowaniem, chudemu i nic nic jedzącemu towarzyszowi.
— O, nie! ja się nie zajmuję zbieraniem składek. Znasz przecie organizacje i osoby?
Zawstydziłem się i uradowałem zarazem.
— Policzę pieniądze po zapłaceniu hotelu. Może będę mógł dać więcej.
— Daj, ile możesz. Nędzy jest tyle! — a duchowej więcej jeszcze, niż materjalnej.
Nadmieniłem, że wszystkie nasze składki, jawne, czy tajne, idą żółwim krokiem, bo właśnie tylko ludzie mniej zamożni myślą o sprawie ogólnej.
— Tymczasem jest tak, ale będzie inaczej — odrzekł Piast z przekonaniem. — Gdy zachodziła potrzeba, Chrystus niegdyś rozmnożył chleby. — — Nie kiwaj głową, — nie myśl, że jestem wizjonerom. — — To ty nie rozumiesz przenośni wielkich Pism. Ja wierzę w rozmnożenie Ducha.
Ciężko mi było mówić z tego tonu w knajpie, więc zaproponowałem wyjść na ulicę, lub przenieść się do mieszkania któregokolwiek z nas.
— Ja tu mieszkam u znajomego, który już śpi — odrzekł Piast — a do twojego hotelu nie pójdę, bo trzyma go znany hakatysta. Możemy tu jeszcze chwilę pozostać, a miejsce do rozmowy jest wszędzie, nawet w domach Bachusa i Wenery. „Czystemu wszystko czyste“ — jak tu mówią.
Wzdrygnąłem się; było to jedno z ostatnich zdań, które usłyszałem od Heli w samochodzie. Stary czart pochwycił ten mój dreszcz i zaczął szydzić:
— Aha, nieczyste masz sumienie, kawalerze! Przyjemnie to jeździć na romantyczne wycieczki podmiejskie, ale nie trzeba za to płacić ustępstwami ze swej godności.
— Nie wiem, o czem stryj mówi.
— Nie wiedz sobie; to w porządku względnie do twych nowych obowiązków towarzyskich.
— Stryj chciał coś mówić o oświacie ludowej?
— Już powiedziałem. Teraz mówię o stosunkach twoich z Latzkimi. Nie jesteś dosyć silny, aby się z nimi zadawać.
— Ależ, na miłość Boską, proszę mnie tak ciągle nie strofować. Najprzód, stryj mnie mało zna...
— Znam cię od kolebki i śledzę ciągle rozwój twojej duszy. Urodziłeś się pod znakiem Ojczyzny, schodzisz zaś powoli pod znak Kosmosu, który ma światła zwodnicze, zwane przez gmin dobroczynnemi, chociaż pożyczone są od wiecznie gorejącego ogniska Egoizmu.
— Cóż to za nowy zodjak?
— Odnajdziesz go w mej Teogonji i zrozumiesz. Tymczasem powiem ci przystępniej. Nie wpatrzyłeś się w swój naród, ani w obowiązki względem niego. Polakiem trudniej być, niż obywatelem świata. Myślisz czasem, przez wrodzoną uczciwość, o swoim narodzie, ale żyjesz dla swej rozkoszy osobistej, do której dorabiasz sobie teorje.
— Bardzo stryja przepraszam — pracuję w zarządzie kolei i w literaturze...
— Nienawidzisz swej pracy biurowej, więc to nie praca dla ogółu, tylko sposób wydarcia pensji od społeczeństwa. W literaturze zaś kołyszesz swoje zachcianki i przybierasz je w wiązania słów. Cóż stworzyłeś dotychczas?
— Mam lat trzydzieści...
— To dużo. W twoim wieku Mickiewicz miał już w swych dziełach Dziady i Wallenroda, a Rouget de Lisle stworzył Marsyljankę.
— No, Mickiewicz!... Ale cóż znowu ta Marsyljanka?
— Pieśń żywa, pieśń, która grzeje pokolenia tej samej rasy.
— Zapewne...
— Nie mam dzisiaj czasu mówić o literaturze. Dla mnie tylko czyn istnieje w literaturze. Chcę cię przed czemś ostrzec. Widzisz to miasto?
Przez szybę sklepową wskazywał Berlin jeszcze rojny, ogłaszający się trąbami rozpędzonych samochodów. Trzymał nad nim rękę, jak szpon suchą i groźną.
— To jest wielki wróg Błękitnej Królowej!
Szedłem za myślą jego, pociągnięty jakiemś uczuciowem przekonaniem, nie słowami, które trochę mechanicznie powtarzam tu z pamięci.
— Ona idzie ku nam, a przed nią rycerze jej, co świecićby tylko powinni, pochodniami sieką mrok oporny, najeżony jadem i obłudą. I siec będą, aż się mrok rozpadnie, aż to, co pruska czarna potęga nazywa kulturą i postępem, stanie się wstydem i ohydą społeczeństwa. Gdy zapanuje Błękitna Królowa, wspominać będą potomne wieki okres hegemonji Prus jak najazd barbarzyńców na Rzym, jak wyniszczenie olimpijskiej rasy doryckiej przez handlującego kradzionym towarem Lewantyna. Ale czciciele Błękitnej Królowej nie wyginęli i zginąć nie mogą. Są wszędzie naokoło tego państwa Beljala, które ludziom małej wiary wydaje się niezwyciężonem.
— To jest, że przewidywać należy koalicję europejską przeciw Prusom?
Pan Piast potoczył oczyma po sali i nagle skrzywił się, jakby coś gorzkiego przełknął, wpatrywał się w zakopcone malowidło sufitu:
— Psy już zwietrzyły — syknął cicho przez zęby i zaczął pogwizdywać, jak pijany.
Gdyśmy zamilkli, zbliżył się do naszego stołu jakiś jegomość nadmiernie skromny i uniżony, z kuflem w ręce.
— Słyszę, że rodacy. Czy pozwolą mi panowie przystawić kufelek do stołu? Jestem Sieniawski.
— Sieniawski?! — zadziwiłem się.
— E, nie z żadnych tam hrabiów! — jestem giserem w fabryce bronzów. Może księciu panu przeszkadzam? — zwrócił się pokornie do Piasta.
— Nazywam się Krotoski, nic jestem wcale księciem; mój znajomy tak mnie nazwał, aby mi zrobić miejsce w knajpie.
Patrzyłem na pana Piasta ze zdziwieniem; nie znałem go takiego; nie tylko owemu Sieniawskiemu nie podał ręki, ale odwrócił się od niego z wyraźną pogardą.
Jednak natręt usiadł przy naszym stole. Miał okulary niebieskie i brodę nienaturalnej barwy.
— Miło w tem gałgańskiem mieście posłyszeć mowę rodzinną od prawdziwej naszej inteligencji. Nas tu dużo, ale prostaków. Czy nie wiedzą panowie czego o wojnie?
— Zanosi się na wojnę w Afryce — bąknąłem.
— Co nam po takiej! ale o jakiej wojnie, któraby coś, dla nas?...
Piast milczał uporczywie, a ów giser dalej starał się z nas wyciągnąć jakieś powiadomienie. Wreszcie Piast przerwał opryskliwie:
— O której godzinie idzie pan do fabryki?
— O ósmej, ale mieszkam daleko; wstać trzeba przed siódmą.
— To pora już spać.
Sieniawski zerknął dużo mniej poczciwie niż dotychczas, ale utrzymał się przy tonie ugrzecznionym:
— Jak się człowiek już raz wybierze na kufclek do knajpy, raz na miesiąc...
Piast rzekł do mnie, powstając:
— Panie Antoni, do widzenia w Warszawie. Ja się zatrzymam w Poznaniu, więc przyjadę w dwa dni po panu. Stanę w hotelu Europejskim.
Ścisnął mi dłoń znacząco, nie kiwnął nawet głową „rodakowi“ i wyszedł. Ta zmiana imion i nazwisk, marszruta zupełnie fikcyjna, gdyż wiedziałem, że Piast dąży ku zachodowi — pobudziły moją ostrożność względem Sieniawskiego. Zawołałem o rachunek. Zanim jednak mi go podano, niewczesny towarzysz zdołał jeszcze nagadać:
— Jaka ta nasza arystokracja! Bo to książę, ja wiem, tylko przed biednym człowiekiem nawet się nie nazwie.
Pan mu przecie mówi „stryju“, to musi wiedzieć?
— Mało go znam. Mówię mu: „stryju“, bo starszy, bo tak mi się zresztą podoba.
I ja miałem dosyć tego towarzystwa. Ale kelner spóźniał się z rachunkiem, choć sala znacznie się już opróżniła.
Epizod końcowy dał mi dopiero poznać co za ćwik z mego tajemniczego stryja.
Gdym wychodził, już sam jeden, zbliżył się do mnie poważny jegomość, ubrany po cywilnemu, w towarzystwie portjera:
— Bardzo przepraszam — zmuszony jestem prosić pana o paszport.
Dwie pikelhauby policyjne stały w pobliżu.
Miałem paszport w zupełnym porządku. Urzędnik, po uważnem obejrzeniu dokumentu, oddał mi go z ukłonem.
— W dalszym ciągu zmuszony jestem poprosić pana o informacje co do osoby, z którą pan jadł tutaj kolację, używającej nazwiska Krotoski. To stryj pański?
— Nie. Tak go tylko nazywam na żarty. Spotkałem go zagranicą i nie znam go prawie.
— Czy pan gotówby był udzielić nam szczegółów tego spotkania przed sędzią śledczym? Chodzi tu o osobę, oskarżoną o niektóre przestępstwa.
— Wyjeżdżam dzisiaj do Warszawy, gdzie mam termin. Zdaje mi się, że nie jestem obowiązany stawać w tutejszym sądzie, będąc obcym poddanym?
— Mielibyśmy sposób porozumienia się z sądami rosyjskiemi, ale pan może tego uniknąć, poświęcając nam godzinę czasu.
— Proszę się porozumiewać z sądami rosyjskiemi.
Ach so! — mruknął niezadowolony stróż porządku. — Jako dopełnienie do paszportu mam prawo zapytać pana o jego adres w Warszawie.
Podałem ten adres.

∗             ∗

Tak się tedy skończyły moje wakacje — niesmakiem i zdenerwowaniem.
Poezja Hagi! Czy ona istniała tylko w mojej wyobraźni? Owa Hela z przed miesiąca w galerji przed Dawidem Rembrandta — — Kto ją prosił, aby przyszła, aby nie opuszczała mnie prawie prześladowaniem swych nieodgadnionych oczu? — — Przewrotna dziewczyna.
A znowu ten Piast, który budzi we mnie czasem takie gorące, szlachetne dreszcze, może być figurą z pod ciemnej gwiazdy? — — Policja pruska może ścigać bohaterów, ale i prostych także oszustów — — A służba „Błękitnej Królowej“ nie stanowi sama przez się legitymacji, bo ta królowa unosi się na dowolnie spiętrzonych obłokach — —
Jednak, gdy źle myślę o Heli, radbym tylko się mylić; ale nie mam wyrzutów sumienia nawet wtedy, gdy ją nazywam w myśli najobelżywiej — —
Gdy zaś o panu Wojciechu Piaście przypuszczę na chwilę, że to ciemna figura, zgroza mnie zdejmuje, wstyd za niego i za siebie. Wolę już myśleć, że niespełna rozumu. Jest coś mojego własnego w duszy i w losach tego człowieka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.