Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.



Ranek był, gdy wyprzedzając wozy za nim ciągnące, pod zamek w Głogowie podjechał Dobek, wołając zdala ku stróżom, aby mu wrota otwierano.
Czwałem wpadł na podwórze, z rozognioną twarzą, a choć cały był śniegiem i błotem okryty, nie zdejmując z siebie odzieży, pospieszył do izb, w których mu wskazano mieszkanie ks. Agnieszki.
Od rozpoczęcia pierwszych kroków nieprzyjacielskich przeciwko braciom z namowy żony, ks. Władysław był bardzo zmieniony. Kosztowało go postanowienie pierwsze, wahał się nad niem długo, z sumieniem walczył, — teraz już krok uczyniwszy brnął daléj, coraz bardziéj sam się zagrzewając i do serca biorąc czém się brzydził niedawno.
Wpływało na to postępowanie zręczne księżnéj, która począwszy od podżegania go zdala, dorywczo, na chwilę teraz męża nieopuszczała. A była dlań wcale inną niż ostatniemi laty, chętną, przymilającą się, uprzejmą. Pilnowała go na krok nieodstępując, aby mieć nań wpływ nieustający. Władysław ulegał coraz więcéj, chwilami przekonany iż to co czynił było jego własną wolą. Zamiłowany w łowach nie mógł teraz jechać w lasy, bo się lękano zasadzki, znajdowano przeszkody, księżna nie puszczała go od siebie, wyszukiwała zabawy i zajęcia, przyprowadzała mu dzieci, rozrywała rozmową, nieporzucała nawet z myślami własnemi. Książę oswajał się z tą niewolą swoją i zdawał z niéj rad. Od rana do wieczora powtarzano mu jedno, jak wielkim się stanie, gdy opanuje działy braci i koronować się każe w stolicy.
Koronę brat Cesarz miał przysłać pobłogosławioną w Rzymie.
Salomea, któréj wpływu i świątobliwości obawiała się Agnieszka, nie żyła już, sieroty nie miały opieki. Najstarszy z nich ledwie był dwudziestokilkoletnim, najmłodsze — niedorosłém dziecięciem. —
— Niech jadą do Bergu! wołała księżna, tam ich dziedzictwo i panowanie!! Tu dla nich miejsca niema! Dwu może przyjąć klasztor we Zwiefalten, który tak bogato obdarzyła matka, a dwu pójdzie służyć bratu mojemu. Lepsi od nich pod Chorągwią Cesarską chodzą!
Tak codzień prawie mówiła Agnieszka, a książę jéj potakiwał. Bronił się tylko od wydania na nich wyroku śmierci i krwią mazać nie chciał, na wszystko resztę przyzwalał.
Gdy Dobek szukając mieszkania księżnéj, wpadł z wielkim pośpiechem do pierwszéj komnaty, ujrzał księcia Władysława na nizkiem siedzeniu, otoczonego trojgiem dziatek, uśmiechającego się do swoich chłopiąt; Agnieszkę na podwyższeniu siedzącą przy nich, i zdającą królować. Zaledwie ujrzała Dobka wchodzącego, z krzykiem się porwała ku niemu. Wiedziała z czém jechał, niecierpliwą była z czém powraca.
Sama twarz Marszałka już dość o tém mówiła; zdjął hełm z czoła uznojonego, potrząsł włosami długiemi, aby mu się po ramionach rozpostarły i raźno po rycersku przypadł z pokłonem do kolan pana i pani. Władysław patrzał nań zbladły i widocznie pomięszany.
Na naleganie żony nakazał był uwięzić Petrka, ale w duszy, nawykły szanować go, żałował postanowienia, niepokoił się, pocieszając tém że Dobkowi mogło się nie udać.
Z lica Niemcowi patrzało iż wiózł pomyślne dla siebie wieści, uśmiechał się nim przemówił, a gdy nań padło nalegające wejrzenie pani, odezwał się raźno.
— Siedzi Petrek z synem w jamie! Siedzi! Wziąłem go jak lisa w dziurze! Trzymamy go! dzierżym! W naszéj mocy teraz ten co się nam odgrażał!!
Książę zbladł bardziéj jeszcze i głowę spuścił.
Wtém księżna z podnóżka skoczyła klaszcząc w dłonie, dzikim ogniem zaświeciły jéj oczy, zwierzęco jakoś, straszliwie. Nim słowo się z jéj ust dobyło, bić poczęła rękami, podnosić je do góry, śmiać się. — Chwyciła się pod boki, przechyliła na wznak, wyrabiała z sobą dziwy, tak ją rozradowała sama zemsty nadzieja. Książę patrzał na nią niemal przelękły. —
— Ah! Ah! odezwała się wreście głosem pomieszanym ze śmiechem okrutnym. — Nareście! mamy cię złoty ptaszku w klatce! mamy! Odbierzesz teraz na coś zasłużył, ty, coś się to chciał państwem opiekować, ty coś na mnie śmiał bluzgać i zohydzać mnie w oczach pana małżonka mojego? A! nie ujdziesz już mi teraz! nie! Wybiła kary godzina, a kara być powinna tak srogą jak winy twoje.
Książę milczał; Dobek kręcąc wąsa się uśmiechał.
— Jakżeś ty go wziął? spytał ponuro Władysław. — Nie ujął się zań nikt? nie bronili się?
— Oho! nieśmiał nikt! zawołał Dobek, szedłem w imieniu pańskiém, z rozkazem waszym, pod chorągwią waszą! A podszedłem go tak jak on drugich podchodził. — Ho! ho! śmiał się Dobek, któremu wejrzenie księżnéj dodawało odwagi — nie miał czasu drgnąć złoczyńca! Niedomyślał się zbój co go czeka! Nasadziłem zawczasu moich ludzi, wywabiłem bezbronnego, związaliśmy jego, Starostę Rogera i syna. Wszyscy u mnie! Zamknąłem ich na zamku pod dobrą strażą, a sam tu zbiegłem.
— Dobrześ się sprawił — odparła księżna z pośpiechem, nie dając się odezwać mężowi — ale — dodała ciszéj — poco go żywić było mając raz w ręku??
Władysław wtrącił groźno.
— Życia mu brać nie chcę.
— O! zgnieść żmiję! zgnieść! przerwała Agnieszka.
— Dość zęby wybić aby niepuszczała jadu! odrzekł książę. —
— Zęby! nie dość, nie dość! zakrzyczała księżna śmiejąc niby, ale z gniewu gorączką. — Oczy, oczy mu trzeba wykłuć co widzą to czego niema na świecie, język uciąć wszeteczny, a w końcu gardło, gardło! Mój to więzień jest, mnie obraził, przeciwko mnie zawinił, ja mu póki żyw nie przebaczę! Krwi mi jego potrzeba! Wtém obracając się do Dobka i mierząc go iskrzącemi się oczyma, poczęła:
A żona? a córka? a dwór? Coście z niemi zrobili? W perzynę wszystko trzeba było obrócić! w perzynę! z dymem puścić! Księżnę jejmość pyszną dać było żołnierzom dla uciechy, i córkę z nią! Czego było oszczędzać plemię ohydne!
Książę przeląkł się wyrazów żony, niepohamowaną zemstą ziejących i wstał z siedzenia, okazując oburzenie.
Agnieszka zapłoniła się tylko i zawróciła ku ulubieńcowi, który dodał.
— Niewiasty się gdzieś skryły! nie wiem! Pewnie do klasztoru pod opiekę mnichów, bo ich tam pod bokiem miały, a ja do tych klechów iść nie mogłem, bo by mnie wyklęli, i ludby na mnie spędzili. — Dwór splądrowano, a co się znalazło tośmy zabrali z niego.
Nim książę miał czas się odezwać Agnieszka wołała żywo!
— Coś zabrał wszystko twoje! książę pan ci to dał! Nie odwoła! Zasłużyłeś na nagrodę starłszy łeb smokowi temu — najstraszniejszego zbyliśmy się nieprzyjaciela. Teraz pójdzie już raźno wszystko, sieroty bez opiekuna nie wymkną się nam! Połowiemy je po jednemu!
Dobek już się nie księżnie ale Władysławowi pochylił dziękować chcąc za podarek, gdy książę ze wstrętem jakimś cofnął się od niego.
Agnieszka za to zbliżyła doń poufale, szepcząc coś po cichu i okazując radość wielką.
Władysław zadumany w okno patrzał. Przychodziły mu pewnie na pamięć te godziny gdy Petrka widywał przy Ojcu swym, poufałym gościem, druhem jego serdecznym, gdy on sam, jak inne dzieci królewskie, stawał przed nim z poszanowaniem, widząc w Petrku opiekuna swojego. — Teraz gdy zemsta przez żonę wymożona, na pół dokonaną została, gniewał się na nią, na siebie, na Dobka i niemal na Petrka iż wziąć się dopuścił. —
Chciał przynajmniéj ocalić mu życie.
Księżna widząc to męża usposobienie, skinęła Dobkowi aby precz szedł, a sama zbliżyła się do Władysława, rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Cóż cię to za smutek opanował! spytała szydersko. — Więcéj ci tego zbója żal niż mnie, którą on oplwał i znieważył, mnie, matkę twoich dzieci, Cesarską siostrę!! Żal ci tego nikczemnika? Żal?
Nie było na to odpowiedzi. Pierwszy raz od dni wielu, spędzonych w zgodzie, Władysław zszedł jéj z oczów milczący i skrył się w izbie swojéj. —
Gdy się to na zamku działo, Jaksa, który był pobiegł wprost do Krakowa, szukać księcia, aby stanąć przed nim w Petrka obronie, po drodze już się o całém nieszczęściu dowiedział. —
Niewstrzymało go to, że Petrek był prześladowany.
W pierwszém probostwie na które zajechał opowiedziano mu ze szczegółami, jakiéj zdrady padł Petrek ofiarą, jak rodzinę rozproszono, a mienie jego zrabowano; i że śmierć mu groziła. Dowiedział się zarazem że książę z Agnieszką był w Głogowie i czekał tam na wiadomość co się we Wrocławiu stało.
Strachem zemsty na Petrka wywartéj, chciano wszystkie ziemie do poddania się zmusić. —
Jaksa w rozpaczy niewiedział już co miał czynić, bił się z myślami i rwał choćby na największe niebezpieczeństwa. Bodaj sam jeden chciał iść w obronie Palatyna.
Ale jakież miał ujmować się za nim prawo? będąc zaledwie bardzo dalekim powinowatym, młodym, bez znaczenia i niemając od nikogo zlecenia?
Jaksa niemając pozoru nawet przystąpienia do księcia, chwycił się myśli dziwnéj. Towarzyszył on już raz Petrkowi na dwór książęcy, widziano go tam w orszaku Palatyna, u jego boku. Wiedział że Swiatosław zaswatał był właśnie dziewczę wielkiego rodu, które miał wkrótce poślubić. Zmyślił więc sobie poselstwo, choć nie miał żadnego, i postanowił, jakby o niczém niewiedząc, na dwór się dostać, niby wysłany od Petrka zapraszający księcia na wesele. — Dziwna to myśl była, zły pozór aby się na dwór dostać, ale Jaksa, byle stanął przed księciem, resztę zdawał na wolę Bożą. Chciał mówić, zaklinać, błagać. —
Ksiądz, któremu się myśli téj zwierzył, choć sam sprzyjał Petrkowi, jak duchowieństwo całe, potrząsł głową na dziwaczną myśl młodzieńca.
— Czyż tego nie rozumiecie, rzekł, że dziś się za nim wstawiać, mówić, dopraszać o łaskę, znaczy samemu nadaremnie się na więzy albo i na śmierć narazić. Nie uczynisz nic i gardłem przypłacić możesz.
Jaksa się tém wcale nie dał ustraszyć.
— Uczynię co, czy nic! zawołał, ale zrobię com powinien. W sercu naszego pana niezgasło wszelkie ludzkie uczucie; gdy się kto mu postawi śmiało ocknie się w nim litość, oprze się żonie. Ona go prowadzi — ona!
Nic nie mogło Jaksy powstrzymać, tegoż wieczora ruszył do Głogowa i gdy na grodzie stanął, ogarnąwszy się zaraz, samotnie z dwojgiem czeladzi na zamek poszedł.
Tu, choć dobrém okiem witano ziemian co się pod książęce chorągwie garnęli, na niego koso spoglądano, bo go do Petrkowych liczyli. —
Książę z księżną razem, przyjmował właśnie kilku z okolicy ziemian szlązkich, którzy przybyli miłosierdzia prosząc od Połowców, bo o straszliwém ich ciągnieniu słyszeli. — Ci nawet co z księciem trzymali obawiali się téj dziczy, dla któréj na obcéj ziemi nie było różnicy między przyjacielem a wrogiem, łupiono dwory wszystkie, jakie na drodze stały.
Agnieszka z tryumfującym uśmiechem słuchała płaczliwie wynurzanych żalów, obaw i próśb o miłosierdzie.
— Jeżeli się ich obawiacie, mówiła, a niechcecie popaść w ich ręce, skupiajcie się do nas, pod książęce chorągwie, a precz wyganiajcie tych, co są wojny przyczyną. Gdy się poddadzą grody, gdy książęta pójdą precz, pokój powróci, odprawiemy Ruś i Połowców. —
Kłaniali się płacząc Szlązacy, bijąc w piersi a lamentując, gdy Jaksa wszedł, na którego się wszystkie obróciły spojrzenia. — Książę się popatrzał nań, czekając co powie.
Stało się milczenie.
— Z czém przychodzisz! spytał Władysław.
— Miłościwy książę, odezwał się dławiąc tém co mówił i pokłon oddając Jaksa. — Palatyna Petrka syn Światosław, ma poślubić Martę Starzankę, posłano mnie Waszą Miłość prosić o błogosławieństwo i — na wesele!
Niedokończył jeszcze gdy stojący obok niego Żupan Leszczyc, odezwał się.
— Co ci jest? co prawisz! azaż nie wiesz że Petrek z synem już w więzieniu osadzony, ani mu o weselu myśleć!
Jaksa zamilkł spuszczając oczy.
— W więzieniu? odezwał się ze śmiałością wielką podnosząc wzrok na księcia. Palatyn Petrek? — On? Za cóż człowieka tego który tylko dobrze czynił, miałby ten los spotkać?
Książę milczał, ale Agnieszka poruszyła się gniewnie, ręką potrząsając.
— Petrek był zdrajcą! krzyknęła — przeciw panu! przeciw mnie! Łotr jest życia nie godzien.
To mówiąc przechyliła się pięści zaciśnięte podnosząc do góry.
— Nie może to być — odezwał się mężnie Jaksa. Znają go od lat wielu wszyscy, ojcowie duchowni, ziemianie, ziemie naokół całe, — pobożny jest — sprawiedliwy, cnotliwy! Był nieboszczykowi królowi miłym, dobroczyńcą dla wielu, nikomu złym.
Miłościwy panie, takiemu jak on mężowi, choć by obwinionym był, trzeba się dać wywieść i oczyścić!
— Milcz! ty! zawołała Agnieszka coraz gniewniéj. — Nie ty, młokosie jakiś, sędzią jesteś, ale pan twój, który ma prawo życia i śmierci, sądu i wyroku!
Władysław patrzał w ziemię zasępiony.
— Miłościwy książę, ciągnął daléj Jaksa, zwracając się nie do Agnieszki, jakby jéj słuchać nie chciał, ale do księcia samego, miłościwy książę — błaha to jest poręka, ale ja głowę moją stawię ci za niego. Mało lichéj głowy téj, jaką sumę naznaczycie w złocie czy srebrze, aby wolen był i niewinność swą mógł wywodzić, położę u nóg twoich. —
Książę błysnął oczyma ku niemu, nie odpowiadając nic. — Agnieszka, czując się przez niego pogardzoną, bo na nią ani patrzał, ani jéj odpowiadał — zaczęła wołać.
— Miej się, ty młokosie, na baczności, abyś i głowy zuchwałéj i twego złota a srebra nie stracił. Tyś jego wspólnik jeśli go tak chcesz ratować, taki dobry jak i on — i ty powinieneś iść do więzienia gnić, albo i gardło dać!
Jaksa teraz dopiero spokojnie podniósł wejrzenie i wlepił oczy w niewiastę rozjadłą, która blasku źrenic tych znieść nie mogąc, w większy jeszcze gniew wpadła. — Rzucała się i miotała na siedzeniu odgrażając Markowi, który stał bynajmniéj niewzruszony.
— Wiem to, miłościwa pani, rzekł Jaksa, że i głowę i mienie stawię ujmując się za Petrka, ale mnie to najmniéj nie ustrasza. Ażali nielepiéj życie dać niż cnotę i sumienie? Błagam więc za tym którego niewinnym sądzę, błagam ponownie i zaklinam was, nie mażcie się krwią męża cnotliwego!
Panie! zwrócił się ku Władysławowi. Książę się nagle nasrożył.
— Milcz — krzyknął — milcz! niechceszli dzielić losu jego!
— Milczeć nie mogę — zawołał Jaksa, grzesznymbym był.
— Precz! precz! począł szybko mówić Władysław, nie tyle z gniewu co z obawy aby księżna nie uniosła się bardziéj jeszcze i nie chciała mścić się na nim.
— Idź mi ztąd!
Dwóch dworzan na znak dany przez księcia, pochwyciło go pod ręce.
— Miłościwy książę — odezwał się raz jeszcze Jaksa, gwałtem ztąd wyrzuconym być mogę, ale jakem był nieszczęściu wiernym, tak nim zostanę, i com rzekł to głosić będę, póki siły mam. — Petrek jest niewinny! Niewinny!
Agnieszkę gniew owładnął tak wielki iż mówić nie mogła, gdy Jaksę za drzwi komnaty wyrzucono.
Jakiś czas cisza straszna panowała w izbie.
Na wszystkich przytomnych to śmiałe za Petrkiem ujęcie się, wrażenie uczyniło ogromne, oprócz zajadłéj księżnéj. Chciała natychmiast kazać uwięzić Jaksę, obawiając się jego zuchwałéj mowy, ale nim ochłonęła nieco i pomyślała o wydaniu rozkazu, stało się że już obwinionego na zamku nie było.
Wszędzie są litościwe dusze, a nawet słabych wielka moc ducha podnosi. Ci coby nigdy nie zdobyli się na męztwo stawania w obronie potępionego, gdy posłyszeli jak Jaksa go mężnie bronił, poczuli dlań poszanowanie i litość.
Dawny towarzysz Helmut widział niebezpieczeństwo jakie mu groziło, on pierwszy pochwycił się do gorącego spełnienia książęcego rozkazu. Uczyniono z Jaksą, przez miłosierdzie to co się zdawało wyrządzoném ze złości. Helmut obawiając się o niego, udał najokrutniejszy gniew i razem z innemi, począł go co najprędzéj wypychać z komnaty, daléj wyganiać z podwórca i pędzić natychmiast za wrota zamkowe, nie dając mu się słowa odezwać, odwrócić, zagadać. — Wyrzucili jego, ludzi, konie tak pospiesznie, iż gdy zawołany Dobek, wybiegł ażeby zuchwalca pochwycić, odpowiedziano mu iż śladu jego już nie było.
Wiedząc o bogactwie Jaksów, łakomy Niemiec zabierał się iść w pogoń, aby choć okup wymódz na nim, gdy Helmut z innemi dworzanami zapewnili go że czwałem ze strachu w lasy pognał [i] ścigać go już próżném było.
Tak dawnemu towarzyszowi i kilku poczciwym, winien był życie, choć oni mu się zajadłemi wydali wrogami. —
Na zamku, po odprawie danéj Szlązakom, Agnieszka sama pozostawszy z mężem, puściła dopiero wodze gniewom i wyrzutom...
W charakterze niewiast ówczesnych, o których historya dochowała nam wspomnienie, widziemy, nietylko u nas ale po świecie całym, toż samo uderzające zjawisko. Dwojakie są niewiasty tych wieków, albo święte aż do męczeństwa, martwiące ciało swoje aż do kalectwa, poświęcające się bez łzy i jęku, słowem natchnione jakąś nadziemską siłą; lub opętane złością bez granic, namiętnościami bez uzdy, wściekłością niemal zwierzęcą. Pomiędzy tém dwojgiem niema prawie istot pośrednich. To co występuje przed nami w dziejach, jasne jest jak słońce lub jak otchłań czarne. A nie jest to całkiem winą tych co wizerunki malowali, ale obyczajów wieku, który i w męzkiéj połowie podobne charaktery stawi przed oczy nasze...
Są to rycerze pobożni, we włosiennicy biegący walczyć z pogany, boso powracający składać łup u grobów świętych — albo złoczyńcy porywający się przeciw ojcom własnym, tarzający się w rozpuście, która miejsc poświęconych nieszanuje.
Jest to wiek namiętności, które tylko religijny postrach kiełzna powoli, łagodzi i uśmierza. Z pod powłoki chrześcian wyglądają dzicy poganie, a tam gdzie chrześciaństwo do szpiku kości przejęło, są to posłuszne baranki ofiarne. —
Agnieszka należy do tych czarnych charakterów w dziejach, które do nas najczęściéj z Niemiec przychodziły. Z Rusi szły posłuszne i ciche niewiasty, które pod płaszczem tuląc dzieci, modliły się i siedziały zamknięte w teremach, — z Niemiec jechały królowe, które i mężom panować i świata używać żądne były. A jeżeli która z nich, jak żona Władysława Hermana, jak Agnieszka czuły w sobie kroplę krwi cesarskiéj, dumie i szałom ich nie było miary i granic.
Przybycie Jaksy, zuchwalstwo z jakiém śmiał wystąpić, księcia najmocniéj zmięszały, budząc w nim wstyd i żal. Agnieszka jeszcze mocniéj była przeciw Petrkowi rozjątrzoną.
Obawiała się aby nieuszedł jéj zemsty, czuła że potrzeba było jak najrychléj ją dokonać, dopóki mnodzy przyjaciele w pomoc nie nadbiegą. Spostrzegła wahanie się w mężu — nieufała nikomu. Petrkowi sprzyjało wielu, mógł mieć skarby ukryte, przekupić ludzi, znaleść obrońców, ujść pod opiekę młodych książąt i z niemi przeciw Władysławowi wojować. — Chciała co najrychléj dokonać to czego pragnęła. — Gardło! gardło musi dać! wołała.
Tegoż wieczora, gdy Władysław do niéj i do dzieci powrócił, odezwała się doń rozkazująco, że nazajutrz do Wrocławia jechać byli powinni.
Książę posłyszawszy to żachnął się niechętnie.
— Poco? zawołał — co się ma dokonać, stanie się i bez nas!
— Ja, ja tam chcę być — krzyknęła księżna — nie wierzę nikomu — ty, ty jesteś miękki i dobroduszny. Ty, tyś gotów uwolnić go jutro, a on na ciebie, na mnie zbójców naprowadzi. Ty mu darujesz, on ci nieprzebaczy! Nie przeciw niemu mówię ale za tobą, za sobą, za dziećmi — lękam się!
Książę leniwo począł się opierać jeździe do Wrocławia, ona słuchać go nie chciała.
— Wszystko jest już do tego gotowe — wołała — jechać potrzeba, wydałam rozkazy w imieniu twojém, nie ścierpię byś mi kłam zadał. Musisz jechać! tam poznasz sam że inaczéj niemożna zrobić, tylko twoje życie ratując, jemu je wziąć. — Gardło da! gardło! powtarzała.
Książę, jak zwykle nie opierał się długo, na myśli miał może iż w miejscu prędzéj się rozstrzygnie sprawa i on Petrkowi życie ocalić potrafi, gdy bez niego, nie pytając zamordują więźnia, albo go umarłym powiedzą.
Nie rzekł już nic.
Nazajutrz rano stały konie w podworcach, cały orszak książęcy, Dobek na czele, dwór, wozy i ludzie pogotowiu. Niezważano na to nawet że nagle odwilż przyszła, śniegi topniały, drogi się stały prawie nieprzebytemi. Agnieszka gnała nielitościwie, coprędzéj chcąc być we Wrocławiu. —
W podróży znowu zaczęła męża zagadywać o karę jaka zdrajcę Palatyna spotkać miała.
Tak dręcząc go nieustannie, nim do Wrocławia dojechali, wymogła to na księciu, opierającym się długo wyrzeczeniu ostatniego słowa, iż Petrkowi odjąć każe wszystkie ziemie, majątki, skarby i cokolwiek miał, a wyżenie go precz na wygnanie wieczne.
Kara ta za niedowiedzione zbrodnie już i tak aż nadto mogła się wydać srogą, ale gdy książę odkrył się z myślą swoją, Agnieszka parsknęła śmiechem szyderskim i zelżywe rzuciła słowo. Nie mówiła już więcéj nic, jechali do Wrocławia milczący.
Gdy orszak pański wjechał we wrota miejskie, książę i żona jego poznać mogli łatwo że ich tu nie witano jak dawniéj bywało, i jak panu przystało.
Nie wyjechał Biskup na spotkanie, choć mu zawczasu, przodem śląc, znać dano o pańskiém przybyciu, nie wyszły z Opatem mnichy Ś. Wincentego, a gromady ludu stały tak groźne i milczące, jakby rachunku słuchać chciały, co się z ich dobroczyńcą stało. Tak wśród ciszy jechali na gród, na który pilno było Agnieszce, aby pod nogami swojemi poczuła wroga, w mocy swéj i ręku. — Tegoż wieczora, gdy książę od wieczerzy wstawszy, unikając rozmowy szedł do izby swéj osobnéj, drogę mu zastąpiła Agnieszka. Z całéj postawy jéj, wejrzenia, twarzy widać było, iż tu się losy więźnia rozstrzygnąć miały. — Drżała z niecierpliwości, chwytając Władysława za poły sukni.
— Słuchaj — odezwała się — słuchaj! Ty mnie nie zbędziesz milczeniem, chcę wiedzieć coś postanowił. Ja za krzywdę moją pomstę mieć muszę... Mówiłam ci, powtarzam, gardła chcę!
Książę Władysław stanąwszy, walczył z sobą długo, wyroku śmierci dać nie chciał.
— A jam rzekł i powtarzam — odezwał się niewyraźnie — że mu życia nie wezmę. Ojciec mu wiele winien był, rycerz jest możny, zasłużony, choćby dziś winien był litość mu należy. — Nie wezmę życia — nie! —
Ręką rzucił niecierpliwie jakby się chciał uwolnić od niéj.
— Ej! myśl co powiesz, myśl, odparła Agnieszka, bo ty nie na niego ale na siebie wyrok wydajesz, na mnie i na dzieci. Czci żony twéj nawet bronić nie umiesz. Ej! myśl! zaważy twe słowo!
— Rzekłem! Co chcesz! razem to rzekł, nie będzie inaczéj! odezwał się Władysław. —
— A ja ci mówię że inaczéj musi być — zawołała gwałtownie żona, musi! bo ja cię znać nie chcę za męża! Idę precz — zostawię cię. — Zabieram dzieci — nie chcę cię znać!
— Tego nie uczynisz! odezwał się powoli książę — nie!
— Uczynię to! przysięgam! uczynię — krzyknęła Agnieszka, nie chcę za męża znać tego, który czci mojéj nie pomści.
To mówiąc szarpnęła się gwałtownie jakby odchodzić chciała, a książę który już u drzwi stał, zatrzymał się patrząc na nią. Szła tak aż na drugi koniec komnaty włosy puściwszy na ramiona, z głową podniesioną dumnie, obrażona, gniewem dysząca.
— Tak jest! pójdę! Jutro mnie tu nie będzie! Nie chcę żyć z tobą, a jeżeli ty zginiesz marnie, nie ja po niedołężnym, po słabym płakać będę. — Ty! cobyś ty poradził bezemnie? Siedziałbyś na jednym Krakowie, na łasce u braci, trzykroć od ciebie silniejszych. — Giń!!
Odwróciła się.
— Agnieszko, zawołał książę — ty — tego nie uczynisz co mówisz — a ja tego czego chcesz! Krwi jego na sumieniu mieć nie chcę! Cień ojca prosi za nim, sny miałem. —
— Przecie ojciec twój zabić kazał rodzonego brata Zbigniewa, a ten — ten gorszym od niego jest zdrajcą. —
Dysząc padła na ławę księżna. Książę stał pot ocierając z czoła. Zaszeleściało coś u drzwi, na które księżna zwróciła oczy, czuła bowiem i wiedziała kto nadchodził. — Książę cofać się zaczął ku drugiemu wyjściu, wtém Dobek się wsunął i wprost zbliżył do księcia samego; z pewnym rodzajem poufałości i lekceważenia podchodząc ku niemu.
— Przyszły języki z Płocka, rzekł — Biskupi się tam na Miłość Waszą kojarzyli z książętami i rady były wielkie. Jednego im tam tylko Petrka brak było wielki, czekali nań i wyglądali, a że się on nie stawił, wszystko na niczém spełzło...
Teraz go tylko, choć boso, puścić żywcem, da sobie rady! jak kot co zawsze na nogi upada. O tak! jego im tylko brak, możeby go Wasza Miłość puścić dała? Będą młodzi książęta wdzięczni! Za nic i panowie duchowni wszyscy gdy głowy i wodza niema; to jedyny człek dla nich!
Księżna potakując głośno się śmiać zaczęła.
— Mówno, mów, odezwała się, książę pan tak go miłuje, że chce koniecznie, téj żmiji życie ocalić — a póki w bestyi téj tchu stanie, kąsać będzie!
Zerwała się z ławy.
— Mów, mówże, powtórzyła — niechaj go puści! Niechaj razem i mnie puści, bo ja tu dłużéj oplwana mieszkać nie będę — nie. Jutro na Niemcy pojadę, dziś, jak tylko go wypuszczą żywym, mnie tu niema.
Władysław obrócił się nasępiony ku żonie, popatrzał i nie chcąc nic mówić przy Dobku, podniósł zasłonę, drzwi odemknął — wyszedł[1] Powlokła za nim oczyma gniewnemi Agnieszka, podniosła pięści, potém załamawszy ręce, siadła na ławie rozdąsana aż do łez prawie.
Zbliżył się Dobek.
Na widok jego księżna wskazała drzwi, któremi mąż jéj wyszedł.
— Nie mogłam go przemódz! Zacięty jest w tém! życia mu wziąć nie chce. — Groziłam, nadaremnie. — Nie chce!
— Jak go ztąd wypuszczą żywcem, odezwał się Dobek, to my swojego życia nie będziemy pewni. Nie dziś to jutro otworzy mu się gęba, ma przyjaciół dosyć. Mnichy się krzątają i biegają, szepczą, znoszą się. Mnie już ofiarowano okup byle mu ocalić życie!
— Ocalić mu życie! ty! zawołała Agnieszka. — Ty! Ani mi się waż mówić o tém. Bierz okup, ale go bronić?? Nie śmiéj!
Podniosła rękę.
— On musi umrzéć!
Nazajutrz dzień się robił zaledwie, ks. Władysław wstawał z posłania aby rannéj mszy wysłuchać w kaplicy, gdy Dobek nadbiegł oznajmując mu że ks. Janik Biskup zgłosił się, chcąc przybyć do księcia z pokłonem.
Biskupowi nikt drzwi zamknąć nie śmiał. Agnieszka czekała gniewna na przyjazd ks. Janika, postanowiła na krok nie odstępować męża. Poszła z nim razem do kaplicy, a gdy się msza skończyła i do komnat powraca[l]i, dano znać o Biskupie. Książę lubił go dosyć, oba równo myśliwemi byli, z nim się jakoś Władysław lepiéj niż z innemi duchownemi rozumiał i mógł rozmówić. Dawniéj byli z sobą poufale, teraz zmieniło się wielce położenie. Każdy Biskup trwożył księcia, wiedział że wszystkich ich mieć będzie przeciwko sobie.
Według zwyczaju jednak wyszedł do progu przeciw niemu.
Ks. Janik z postawą rycerską, mężnie, z czołem pogodném wszedł ko[2] komnaty, zasiadł obok książęcia, spytał o coś obojętnego, obejrzał się do koła — nie rozpoczynał ważniejszéj rozmowy.
Ks. Agnieszka siedziała na straży, Biskup rachował na to że odejdzie, pytał o małe rzeczy, mówił niewiele, oczyma rzucał ku pani, która odchodzić nie myślała.
Trwało to może pół godziny, ks. Janik wreście, okiem znów na niewiastę rzuciwszy, odezwał się.
— Nie chcę kryć tego dłużéj żem do Miłości Waszéj przybył w sprawie mojego powinowatego. — Niewiem czém Petrek zawinił tak wielce? Wszyscy zdumiewamy się, aby mąż co stał tak wysoko, mógł nagle, bez jawnéj przyczyny i sądu być strąconym tak nizko? Cóż uczynił?
Agnieszka ledwie mogąc powściągnąć się, usta zakąsając, milczała; ks. Władysław począł.
— Czém zawinił? Zuchwałym był! oszczercą był, zdrajcą... Kto ze mną nie idzie i nie trzyma ten mi wrogiem...
— Miłościwy książę — rzekł Biskup. Zawsześmy wiernie trzymali z tobą, póki wy trzymaliście z prawem i wolą nieboszczyka króla.
— Co? co? podchwycił książę burząc się. — Ja tu panem być muszę, ja, nie kto! Ja, sam! Petrek przeciw mnie szedł i zmowy czynił. —
— Miłościwy panie, odparł Janik, nie stanie więzień i stróżów, jeśli zechcecie wszystkich imać co trzymają z wolą nieboszczyka pana, dla własnego dobra waszego...
— Ha! porwała się, nie mogąc wytrzymać księżna, — kaci opróżnią więzienia. Ziemia głęboka jest, znajdzie się gdzie chować zdrajców!!
Ks. Janik wysłuchał, ale nie odpowiedział nic zwrócił się do księcia.
— Nie może to być, dodał, abyście chcieli życie temu wydzierać, którego ziemie nasze miłują i szanują jak ojca!
Wstał Pasterz uroczystą przybierając postawę.
— Miłościwy książę! krwi téj nie bierzcie na sumienie wasze!
Książę podniósł się natychmiast i niepatrząc na żonę, rzekł żywo.
— Nie lękajcie się o to, życia mu nie wezmę, nie, ale karę słuszną domierzoną mieć musi.
Biskup odetchnął lżéj. —
— Bądźcie litościwym, ciągnął daléj, abyście sami litości doznali gdy jéj w życiu potrzebować będziecie. Któż tak mocen jest, aby pewien był iż na nim nie zacięży prawica Boża? Sądy Wszechmocnego zakryte, a miarą tą mierzy Sędzia, jaką mierzył Sądzący... Gdy to mówił z męzkich oczów Biskupa pociekły łzy, których wstrzymać nie mógł. Objaw ten uczucia i słabości razem zmięszał jego samego, popatrzał milczący na ziemię, i, otarłszy oczy, nie mówiąc słowa, nie podniosłszy ręki do błogosławieństwa, wyszedł z izby powolnym krokiem.
Książę idąc za nim ze spuszczoną głową, towarzyszył mu aż do progu, ale Biskup nie odwrócił się już, nie żegnał, nie patrzał i ocierał tylko łzy z oczów płynące. Siadł na konia u drzwi i zawrócił do domu.
Agnieszka przyskoczyła do powracającego męża.
— Coś ty rzekł? coś rzekł? Mówisz że mu życia nie weźmiesz!
— Nie wezmę! nie! nie! zawołał książę głosem silnym — a gdybyś mi stokroć oddaleniem groziła, powtórzę, nie wezmę! gdybyś jechała zaraz — nie wezmę! Nie! Nigdy go tak silnym w sobie nie widziała żona, cofnęła się nieco, bo ją strwożył.
Książę stał poruszony i drżący, jak człek słaby, który się na coś stanowczego odważył.
— Chcesz krwi! wołał. Naposiadłaś się na krew jego! Oczy mu wyłupić — wygnać go! zubożyć go, ale gardła jego kto tknie, przysięgam, sam je da!
Chciwie słuchała Agnieszka i po za księciem u drzwi stojący Dobek. Czekał skinienia tylko.
— Słyszałeś wyrok pański! zawołała ze śmiechem szyderskim — spełnij go. — Reszta potém!!
Dobek za zasłoną zniknął. —






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.