Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne z XII wieku |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pod murowaną zamku częścią były ciemnice dla złoczyńców. W dwu izbach zamknięto, w jednéj Petrka osobno, w drugiéj, za grubym murem, tak by o sobie wiedzić[1] nie mogli, Rogera i Światosława.
Garść słomy przegniłéj i zmiętéj możnemu niedawno panu służyła za posłanie. Drżał na niéj z zimna okryty jednym kożuszkiem, który wychodząc z rana przeciw Dobkowi, narzucił na siebie. Lecz był to człek od młodu do wszystkich niewygód i niewczasów nawykły, a gdy potém przyszło szczęście nie zmienił obyczajów, nie polubił wygód, siadał na twardéj ławie, spał na sianie skórą zasłaném. Na łowach często głodu zażywał, a jadło proste czeladzi było mu najmilsze. Gości przyjmował winem, drogiemi korzeniami zaprawném i innemi napojami i jadłem wytworném a obfitém. Sam najczęściéj pił kwas lub wodę i jadł z solą chléb czarny.
Nieraz śmiała się z niego, ramionami ruszając, żona, dziwili mu się ludzie; nie rozprawiał o tém z niemi, lecz obyczaju starego nie zmieniał.
Na dobre mu to wyszło teraz, gdy stróż dzban z wodą i chleb tylko zaschły przed nim stawił. Nie poskarżył się, nie jęknął — modlił się.
Śmierć tylekroć miał przed oczyma, że się jéj teraz wcale nie lękał. — Spodziewał się że mu w ostatniéj godzinie księdza nie odmówią, tego jedynie pragnął, o tém myślał.
Czasem, wspomniawszy syna ukochanego, córkę pieszczotkę, żonę co się nieszczęścia znosić nie uczyła, zaciskał usta, gryzł wargi i było mu na sercu, jakby je kto nożem krajał. Modlił się naówczas, przypominał jak Chrystus Bóg cierpiał w pochodzie krzyżowym, jako bolał na krzyżu, jak znosił urągowiska, plwanie, biczowanie i ostatnie męczarnie, wyrachowane z barbarzyństwem na to, aby jak najdłużéj trwały — i myślał: Czémże boleść ludzka przy boleściach tego co cierpiał za nas dobrowolnie? I lżéj mu się stawało jakby kto z ramion jego ujął brzemienia. Leżał tak całe dnie, noce, mało wiedząc kiedy noc była a kiedy dzień.
W więzieniu tém nic słychać nie było, ani gwaru dnia, ani nocnéj ciszy, przebiegła mysz czasem, zaszeleściało stworzenie jakieś, które dziurą z pod ziemi się dobyło i gdzieś znikło — panowała znów cisza grobowa, ciemności mogilne.
Przez pół okienka nad ziemią, zawiewał wiatr, ciekła woda, wchodziły smrody i stęchlizny, ale światło dnia zaledwie zduszone się wkradało. Drugie takie same okienko, niegdyś wychodzące na podwórze, gdy późniéj obok loch przymurowano, pozostało ciemne i patrzyło w jakieś milczące więzienie. Ale nie była to izba podziemna, w któréj Roger ze Światosławem siedzieli (głosy by ich dosłyszał przynajmniéj Petrek) tylko ciemnica jakaś na pół wodą zalana gdzie gnili winowajcy na śmierć już skazani.
Tam téż panowało milczenie grobów, ale czasami, rzadko dobywał się z głębin jakby ryk dzikiego zwierzęcia i jakby jęk ludzkiéj mowy zdziczałéj, gdy człek oszalały sam się z sobą kłóci i żre z rozpaczy.
Po tym ryku czasem słychać było jakby drzwi otwieranie i ciężkie razy zadawane kołem, po których krzyk się odzywał wściekły, oddech jakiś konającego i — milczenie.
Petrek głosu nie wydawał z początku, aż trzeciego dnia, gdy wzburzoną duszę ukołysała modlitwa, i stała się spokojną jak morze czasu pogody, począł głośno odmawiać modły swe codzienne i pieśni nucić pobożne.
Umiał psalmów kilka, które często słyszał powtarzane przez Benedyktynów w kościele i kilka hymnów świętych; pociechę mu to sprawiało gdy podnosząc głos, samego siebie słyszał na tym barłogu Joba, wielbiącego Pana, a błogosławiącego Mu w boleściach. —
Śpiewał więc, i nikt słuchać ni słyszeć się go nie zdawał. Ale jednego dnia, coś zaszeleściało, zaskrobało. Drapano mur pod oknem czarném, Petrek domyślił się, poczuł jak tam ktoś pazurami rwał kamienie i zsuwał się nie mogąc ich ująć, jak się czepiał i usiłował wspiąć ku górze. —
Ile razy potém śpiewać poczynał, tylekroć powtarzało się to drapanie rozpaczliwe. Aż razu jednego usłyszał jęk dziwny i sapanie jakby dzikiego zwierza, a oczy podniósłszy, zobaczył w kratach okienka, wystającą między dwoma pięściami, które za żelazo trzymały, głowę ogromną, kudłatą, ze ślepiami jak u kota błyszczącemi, z nosem wklęsłym i szerokiemi usty otwartemi, z których jak kły dzika, zęby długie wyglądały.
Głowa ta patrzała nań długo z jakimś wyrazem dziwu i przerażenia, potém mruczenie z niéj dobyło się niewyraźne, jakby słowa z gardła, kłębiąc się w niém, wydobyć nie mogły, nareszcie stłumiony głos, począł wołać ochrypło.
— Kneź! kneź! Bo tak zwykle Petrka lud nazywał.
Petrek przyglądał się spokojnie. Głowa ta nie była mu obcą i nieznaną, w oprawie tego okna wydawała się inną, ale przypomniał sobie że gdzieś w życiu podobną do niéj widywał. I przyszedł mu na myśl miejski stróż, któremu nie jeden raz dawał zboże i szelągi, który się zwał Jarmuchą — przypomniał sobie iż był znikł, a mówiono o nim, jakoby rodzonego zamordował brata.
Trzymając się na rękach uwieszony u kraty, więzień zdyszany powtarzał głośniéj coraz.
— Kneź! kneź!
— Tyś Jarmucha! hę? odparł Petrek wpatrując się w niego. Tyś Jarmucha??
Otwarły się usta szeroko i więzień roześmiał się dziko. —
— Jarmucha! kneź w więzieniu! Jarmucha! kneź? co wy, zabiliście téż brata??
— Ja? nikogo! odparł Petrek, a żem tu — Bóg tak chciał!
Jarmucha razem śmiał się i jęczał, patrzał chciwie i napatrzéć się nie mógł. Pojąć nie umiał jak ten co stał tak wysoko niedawno, mógł spaść aż do tego lochu, obok niego i stać mu się niedolą równym.
— Módl się, Jarmucha! odezwał się Petrek. — Jeżeli kiedy Bóg mnie wyzwoli, będę pamiętał o tobie.
Rozśmiał się Jarmucha.
— Mnie powieszą! zawołał z dzikim szałem — powieszą! Z tych lochów nie wyszedł nikt żywym. Kości mi już połamali kołami gdy zakrzyczę, a jak nie krzyczeć, nie ryczeć. — Dzieci moje! dzieci moje!
I ręce wysilone odpadły od kraty a Jarmucha po murze tłukąc się stoczył na ziemię, jęknął i już go ani widział ni słyszał Petrek dnia tego.
Nazajutrz o téj godzinie, gdy modlitwy swe zwykł był odśpiewywać, znowu drapanie się na mur przeszkodziło mu, zasapany Jarmucha dostał się do okna, ale teraz trzymał już lepiéj, bo kamienie powybijał, aby się za nie mógł uchwycić nogami.
Zawołał — kneź! znowu i głową trząść zaczął, jedną ręką trzymając się za kratę, drugą pokazując na gardło.
Petrek tym razem nie przerywał sobie modlitwy, aż póki jéj nie dokończył. Jarmucha słuchał jéj, czekał, ciekawemi oczyma śledząc każdy ruch Palatyna. Twarz jego zmieniona przyoblekała się jakby litości jakiéjś wyrazem.
Zaczęła się potém rozmowa z tym dzikim człekiem, który prawie mówić nie umiał.
Zapytał go Petrek za co zabił brata, lecz gdy to rzekł i spojrzał nań, zobaczył go tak strasznie przeobrażonym, iż w sercu swém pożałował że mu zbrodnię jego przypomniał.
Jarmucha zbladł, zaczął się trząść oczy mu zagorzały, usta się okryły pianą. Nie powiedział nic więcéjł[2] prócz. —
— Brat! Jam go chował, karmił, odziewał — zdradził, splugawił dom! Krwią zmyć, zmyć krwią trzeba było...
I oczy sobie zakrył ręką, jęcząc.
— Brat — brat!
— Żałujże za grzech twój, aby ci go Bóg łaskaw przebaczył — rzekł Petrek.
Tego niezrozumiał Jarmucha, sapnął z gniewu jak zwierz i wnet, puściwszy kratę na dół się zsunął. Wieczorem powrócił znowu trzymając w ręku kawałek chleba. Zdawało mu się może iż Petrkowi go brakło i że głodnym być musi. Pokazał mu kromkę i cisnął nią do więzienia.
— Jedz, kneź! rzekł — jedz — ja nawykły do głodu — ja nim marł! Ty nie tak! Jedz! Ty mnie karmił. — I prędko spuścił się znowu. —
Podjął z poszanowaniem Petrek ten dar Boży i schował go jako najdroższą ofiarę; łzy mu się w oczach kręciły.
Z duszą męzką znosił swój los Palatyn, a z każdym dniem, zamiast opadać na siłach, zyskiwał nowe, krzepił się na śmierć gotując.
Tego dnia gdy ks. Agnieszka dała znak Dobkowi aby wyrok spełnił, jakiemś przeczuciem pędzony Jaksa, niezważając na niebezpieczeństwo, przybył do Wrocławia, na dwór ks. Janika.
A że wytrwać nie mógł w miejscu, niepokojąc się wielce, poszedł błądzić około grodu, ażali mu się nie da ludzi przekupić i znaleść środek jaki uwolnienia więźnia.
Wprzódy już przyjaciele Petrka i Ojcowie Benedyktyni posyłali na zwiady do grodu. Wiedzieli oni że okno jedno ciemnicy, w któréj Petrek był zamknięty, wychodziło w podwórze na którém straży nie było. Zamierzano nocą okno to wyłamać, mur wybić i sznur spuściwszy, dobyć z głębi uwięzionego.
Na Opactwie dowiedział się téż Jaksa że panią Petrkowę z córką wyprawiono na miejsce bezpieczne, ale, mało go tam znając, i młodym widząc, niepowiedziano dokąd niewiasty posłane zostały, aby się to niewydało.
Gdy Jaksa, okrywszy się lada jaką opończą, aby poznanym nie był łatwo, wszedł z innemi ludźmi na zamek, Dobek właśnie rozogniony, nieprzytomny, rad że dopiął swego, bo się spuścizny po Palatynie spodziewał, leciał z kilku siepaczami do więzienia.
Drzwi jego wychodziły na podworce. Od tych sam Dobek klucze przy sobie chował, raz na dzień tylko je dając, gdy chleb i wodę dla więźniów noszono.
Otwarto wrota, Jaksa, wcisnąwszy się z innemi, u muru zdala przystanął, przewidując z trwogą po liczbie oprawców, których ściągał Dobek, że się tu coś strasznego gotować musiało.
Sam, Niemiec zajadły jak oprawca wyglądał, biegł, spieszył się, chwytał, krzyczał, łajał, lękając się, aby książę danego nieodwołał rozkazu. Chciał go spełnić co najprędzéj.
Pachołkowie, których tu Dobek znalazł pod ręką, nimby się swoich, rozproszonych na podzamczu doczekał, byli wszyscy Szlązacy, na służbie przy zamku zostający, których Marszałek nie znał, a oni tyle tylko o nim wiedzieli, że rozkazywać im miał prawo. Słuchali strwożeni, z niewielką do posłuszeństwa ochotą. Domyślali się może iż szło o los Palatyna Petrka, który tu niedawno władał i rozkazywał, a miłowany był powszechnie, bo szczodrotą sobie serca kupował...
Gdy drzwi otwarto, Dobek począł krzyczeć aby mu wnet wiedziono Petrka i syna jego pod strażą, zostawując w kaźni Rogera.
A że ludzie nie szli tak spiesznie jak chciał, sam ich bijąc do ciemnicy spychał.
Pachołkowie zstąpili natychmiast, Dobek u wyjścia stał niecierpliwy czekając.
Gdy gromada ta oprawców wtargnęła nagle do więzienia, a Petrek ujrzał ich, cisnących się ku sobie, sądził że go już na stracenie prowadzić mają, obejrzał się, ażali księdza nie było.
I pokląkłszy na barłogu, modlitwę począł.
— Chwali dusza moja Pana — —
Lecz długo mu tak na klęczkach nie dali pozostać siepacze, bo z góry wołając, naglił Dobek, aby go natychmiast prowadzili. Jedni więc zeszli po Światosława, drudzy pod ręce wlec zaczęli Petrka, który modlitwę swą pobożnie kończył.
Dopiero gdy w szyi ciemnicy zobaczył syna, wyrwawszy się siłą wielką tym co go trzymali, przypadł doń ściskając dziecię swe. Ale wnet pachołkowie ich, rękami związanych, rozerwali. —
Stary Petrek, choć i na nim widne były ślady więziennych dni i nocy w trwodze ducha spędzonych, nie tyle się odmienił co młode, pieszczone dziecię, wątlejsza istota z któréj zaledwie cień pozostał. — Światosław szedł słaniając się, wycieńczony głodem i zaduchą, pół żywy, jak trup wybladły.
Gdy na światło dnia wywleczono Petrka, oczy rażone blaskiem zamknąć zrazu musiał, bo odwykły od niego, znieść nie mógł, po ciemnościach.
Dobek zobaczywszy go z powiekami zmrużonemi, śmiać się począł okrutnie.
— Nie zamykaj oczów! zawołał; napatrz się na światłość dzienną, rychło nie ujrzysz już jéj, bo ci twe ślepia z rozkazu pana wyrwać każę. —
Jęknął Petrek i rękę mimowolnie przyłożył do czoła, a syn posłyszawszy urąganie to, zaryczawszy z żałości, chciał biedz do ojca — pochwycono go i strzymano.
Dobek niecierpliwie się miotał i wrzeszczéć począł.
— Sam tu, oprawca jaki! Jest który coby mu ślepia wydarł!
Pachołkowie wszyscy stali niemi. Do starszego z nich przypadł Marszałek bijąc go w plecy.
— Zaraz mi spełnić rozkaz pański! Słyszycie —
Oprawca zżymnął ramionami, bo choć nieraz spełniał podobne rozkazy, Petrka się dotknąć nie śmiał. Szanował go. — Mruknął ponuro.
— Nieumiem.
— Który z was? wołał Dobek.
Nie wystąpił żaden. Dobek z gniewu jak wściekły się rzucał tłukąc tych co pobliżu stali. —
— A nuże, psy paskudne!
Jak sobaki was powywieszać każę. — Do czegożeście się zdali, nicponie!
Wtém ponad ziemią, w wązkiém okienku, ukazała się z za kraty głowa kudłata.
Był to bratobójca Jarmucha.
Z gardła dobył mu się głos chrypliwy, niezrozumiały. — Wszyscy spojrzeli na tę poczwarę dobywającą się jak z pod ziemi.
Jarmucha mrugał oczyma i trząsł się. — Głosu z piersi zmęczonych dobyć nie mógł. Po chwili dopiero zaczął wołać krzykliwie.
— Ja! ja!!
Dobek wpatrywał się w niego, oprawcy mierzyli pogardliwym wzrokiem — Jarmucha nalegał coraz głośniéj.
— Ja! ja! panku! ja!
Niemiec zakrzyczał.
— Co za licho? kto on?
— Bratobójca Jarmucha, na stryczek osądzony — odezwał się oprawca spluwając z obrzydzenia. —
— Oślepisz go? wyrwiesz mu oczy! Zapytał podchodząc Dobek. —
— A, ja! ja! tak! powtórzył bełkocząc Jarmucha, który się rwał, cisnął i przylegał do kraty całą twarzą. — Życie mi daj! Oślepię ja!
Dobek w téj chwili dałby mu był więcéj niż to liche życie, które nic już nie było warte.
— Dawaj go tu! Dawaj! zawołał nagląc. —
Światosław zakrywając oczy upadł na ziemię, zbliżała się męczeństwa chwila. Petrek stał nieporuszony, spokojny.
Natychmiast dwu pachołków zbiegło do lochu i wywlekło z niego coś zaledwie do człowieka podobnego.
Jarmucha łachmany miał tylko na sobie, gdy go pochwycono obluzganego krwią i wrzucono do ciemnicy. Pół roku już w niéj gnił, odzież się popadała, ciało potłuczone ślizło od ran, kij oprawcy zostawił ślady straszne na tym pokurczonym nieforemnym szczątku człowieka, który z chciwością i pośpiechem biegł szukając już żelaza.
Jeden z oprawców miał nóż ostry u pasa, oderwał mu go Jarmucha, rzemień szarpnąwszy i przykląkłszy toczyć zaczął na kamieniu z szalonym jakimś pośpiechem.
Kazano przynieść ławę i w tył ręce skrępować Petrkowi, który spokojnie poddał się rozkazom, niekiedy tylko do szlochającego obracając się syna.
Oprawcy nawet podrętwieli litością zdjęci, Dobek cofnął się o kilka kroków, bał się znać aby krew nań nie trysnęła, suknię miał jasną i nową.
— Czego odchodzisz? odezwał się milczący dotąd Petrek. — Przypatrz się dziełu twojemu, niech na ciebie tryśnie krew moja, ażebyś ją poniósł z sobą na sąd Boży.
Marszałek rzucił się w tył gniewny.
— Oczy mu wydrzéć — zagrzmiał — i język ten podły uciąć precz, aby nie bluzgał a milczał, psi syn! Oczy i ozór! powtórzył. —
Straszny Jarmuchu[3], odwrócił się jakby poświadczając że rozkaz zrozumiał, szczękał białemi zębami i głową potrząsał. Petrek u którego nóg klęczał, jeszcze nóż tocząc na kamieniu, popatrzał nań z politowaniem.
Stało się milczenie straszne, które lada chwila, jęk straszniejszy nad nie miał przerwać. Jarmucha podniósł się, spojrzał na oprawców i przybliżył do skazanego.
— Kneź — kneź! — szeptał półgłosem — nie bójta się. — Ja umyślnie, ja się wziął aby inny nie zrobił. — Oczy zakrwawię tylko, nie wyjmę, język skaleczę — kneź — siedź, jęcz, krzycz — niech myślą żem oślepił — krzycz!
W czasie tych przyborów, gdy brudnemi rękami, Jarmucha dotykał już skroni Petrka, Dobek się tyłem odwrócił. — Patrzéć nie chciał. Oprawcy, choć widzieli co się działo, wnet zrozumieli litość kata i przez miłość dla Palatyna — milczeli. Oczyma porozumieli się wszyscy, nikt nie chciał się krwawemu widowisku przyglądać. Jarmucha obejrzawszy się bojaźliwie, ciął nożem w powieki, raz i drugi, zakrwawił skroń jedną i drugą, szybko, z gorączkowym pośpiechem oczy pomazał krwią. — Nogami niby dusił na ziemi wyrzucone źrenice. Potém usta otworzył Petrkowi i w język ciął tak że krew oblałała[4] wargi.
Za każdém cięciem nogami tarł po kamieniach i piasku, i śmiał się z radością dziką. — He! he! —
Petrek nie jęknął nawet.
Gdy Dobek, wyczekawszy dobrą chwilę, odwrócił się.[5] Zdało mu się że wszystko zostało spełnione.
— Puścić ich — niech idą — o żebranym chlebie. — Niemasz tu już ani piędzi ziemi, Palatynie! Sakwy mu dajcie, kij, wyszczuć go za wrota! Syn ślepemu potrzebny, niech prowadzi!
Won ich za wrota! Won!
Ledwie z pośpiechem gorączkowym słów tych domówiwszy, Dobek zawrócił się biegnąc do ks. Agnieszki, aby jéj doniósł że wyrok spełniono.
Księżna w sieniach stała niecierpliwie czekając nań.
— Dokonano! oślepiony! zawołał Dobek rzucając się na ławę bo nogi pod nim drżały. — Język mu ucięto!
Agnieszka uderzyła w dłonie, ale pobladła trupio, chciała biedz, w głowie jéj się zawróciło i musiała oprzéć o ścianę.
Osłabłą ze wzruszenia, Dobek, który sam niespokojny był i przejęty, musiał wprowadzić do komnat.
Niepomyślano już na razie o tém co się z okaleczonym Petrkiem stać miało. Tymczasem u drzwi więziennych, jakby wszyscy byli w zmowie, chwycili bliżéj stojący Petrka, który krwią mając zalane oczy, słaniał się na nogach nie mogąc utrzymać. Światosław objął go rękami, a Jaksa z pod muru przybiegł krzycząc i nalegając.
— Uchodźmy, uchodźmy... na biskupi dwór coprędzéj!!
Nikt im nietamował drogi, owszem miejscowi oprawcy, litościwi i usłużni wskazali im i otworzyli furtę boczną do dróżyny za wałami. Jarmucha rzucił się téż za uchodzącemi aby się wydobyć z niewoli.
Z pośpiechem gorączkowym, prawie niosąc go na ręku, Jaksa popychał Petrka, szepcząc mu do ucha imię swoje. Światosław, choć sam ledwie się mógł na nogach wątłych utrzymać, podążał za ojcem. Uchodzić potrzeba było rączo, aby nowy jaki wybuch zemsty, jeszcze nienasyconéj, nie dogonił ze śmierci wyrokiem.
Nie mówili prawie do siebie, na słowa zebrać się było trudno. Petrek połykając płynącą mu z ran krew własną, modlił się Bogu dziękując. Jarmucha dłuższém więzieniem okaleczały podążyć nie mógł za uciekającemi, padł zaraz u wałów, i musiał w rowie, do którego się stoczył, pozostać.
Szli. Żaden z nich nie wiedział, nie czuł jak długo trwał ten pochód na dwór biskupi, ani dobrze rozumiał instynktem wybranéj drogi. Chwila ta zdała się im wiekiem. Jaksa naglił, tak pilno mu było widzieć co rychléj starego Palatyna bezpiecznym. Raz się dostawszy pod opiekę ks. Janika, był już, choć na czas jakiś pewnym że ztamtąd go nie porwą. Nie powątpiewał że Biskup przyjmie nieszczęśliwego, lub że w Opactwie znajdzie przytułek.
Ani Swiatosław ani Jaksa nie wiedzieli o tém co między katem Jarmuchą a Palatynem zaszło, nie domyślali się że kat ów, co się napraszał tak chciwie do spełnienia wyroku, wzrok mu ocalił i język całym pozostawił. W drodze okrwawiony Petrek ani się odezwał ani dał poznać po sobie co się z nim stało.
Gdy do wrót dworu biskupiego doszli nareście, do których Jaksa natychmiast gwałtownie szturmować począł, powybiegali ludzie biskupi i cofnęli się strwożeni widokiem okrwawionéj ofiary. — Wrzawa powstała w dworcu, sam Biskup, mąż pełen życia i energii usłyszawszy o Petrku, wybiegł jak stał na przedsienie, a ujrzawszy Palatyna, którego ku niemu wiedziono, podniósł ręce do góry, zemsty Bożéj wzywając.
Wprowadzono tak milczącego jeszcze Petrka do izby i złożono go na łożu; bo siły jego wyczerpały się. — Po małéj chwili jednak dźwignął się i milcząc ciągle ukląkł, złożył ręce, modlić się począł.
Do koła stali wszyscy niemi i politowaniem przejęci. Biskup Janik pobożnie złożył ręce i męzkim głosem począł modlitwę dziękczynną za ocalenie życia.
Nie było naówczas innych lekarzy nad mnichów Benedyktynów, uczniów szkoły salernitańskiej i żydów, którzy z arabskich ksiąg, niejakie wiadomości medyczne czerpali. Jaksa pobiegł natychmiast na Opactwo Św. Wincentego z wiadomością o ocalonym, ale tam wyprzedził go już braciszek, który przebrany stał na grodzie i miał zlecenie donosić co się z Petrkiem działo.
OO. Benedyktyni na najgorsze będąc przygotowani, ciało tylko umarłego wyprosić chcieli, aby dobroczyńcę swego uczcić chrześciańskim pogrzebem. Wiedziano już na Opactwie o wyłupieniu oczu i wyrwaniu języka, ale nikt nie mógł odgadnąć gdzie się podział Palatyn. — Wtém Jaksa nadbiegł oznajmując że leży na biskupim dworze. Opat i braciszek Cencio lekarz natychmiast w gotowości byli spieszyć z pomocą religijną i balsamy. Brat Cencio zabierał z sobą bieliznę do okładów, leki do gojenia ran używane i cokolwiek w takich razach potrzebném być mogło. — Wszyscy razem biegli spiesząc na dwór biskupi.
W izbie przyćmionéj znaleźli Petrka już leżącego na łożu, z twarzą chustą przysłoniętą, a Światosława przy nim na ziemi, na pół ze znużenia uśpionego; Biskup siedział zdala na straży przy nich i modlił się po cichu.
Surowo zakazaném było ażeby biskupich wrót nikomu nie otwierano, chociażby nawet z rozkazem książęcym przybywał. Ludziom kazano wziąć oszczepy i kusze a gotować się choćby do odpierania siłą napaści. O téj jednak dotąd nikt nie myślał.
Cudownie ocalony i pokaleczony tylko Petrek, nie wydawał się z tém jeszcze że oprócz krwi nie postradał nic, obawiał się bowiem aby wieść o tém do nowego gwałtu nie stała się powodem. — Milczał.
Dopiero gdy Opat wszedł prowadząc z sobą braciszka Cencio, gdy Biskup się oddalił, a Światosław pozostał tylko, Petrek zbliżającemu się Mnichowi, do ucha go przyciągnąwszy, szepnął.
— Cudem niewymownym łaski Bożéj, ocalony jestem — kat litościwszym był od księcia, skaleczył mnie, ale oślepić nie chciał, a języka ranił mi i przyciął nie wiele.
Brat Cencio przyklęknąwszy opatrywać go począł.
Niestety! drżąca i niewprawna ręka Jarmuchy, jedno oko, nie chcąc zraniła srodze, tak że wypłynięciem groziło. Drugie ranione przez powiekę zaledwie się uratować mogło. Język pozostał całym ale przecięty był głęboko i posieczony. Jednak i za to trzeba było Bogu dziękować. — Petrek, choć z bolem i trudnością mógł widzieć światło dzienne — mógł kilka słów wymówić; podnieść powieki, wyjęknąć modlitwę. —
— Bogu wszechmogącemu niech za to będzie chwała — odezwał się Opat — cud spełnił nad sługą swoim. — Ale dopóki wy tu będziecie, nie jesteście bezpieczni. — Uchodzić ztąd musicie, uchodzić co rychléj, nieczekając uzdrowienia. — Brat Cencio, syn wasz i Jaksa, który o mało życia za was nie postradał, pojadą z wami. — Musicie się dostać tam gdzie są książęta młodzi i do nich schronić. Ziemie te już całe niemal zajmują wojska pana Władysława i pogaństwo okrutne. Uchodźcie lasami, manowcami, Bóg, który was od śmierci ratował, doprowadzi do celu. — Cud stanie się bo jest potrzebny, na upokorzenie zuchwałych. —
Szeptali tak długo, aż brat Cencio nakazał spoczynek choremu. — Jaksa, któremu to zlecono, biegł zaraz konie i ludzi zbierać i sposobić do drogi, bo bez pocztu silnego w te czasy niespokojne uchodzić nie było można. Orszak musiał być i dobrze zbrojny i z żołnierza najlepszego a doświadczonego złożony, jawnie zaś go ściągać, ani ukazywać nie godziło się, aby Władysławowi nie ścigali, domyślając się kogo prowadzono.
Na zamku spełniona zemsta, któréj pragnęła Agnieszka i Dobek, nie sprawiła radości nikomu. —
Księżna oprzytomniawszy z pierwszego wrażenia, znowu się domagała aby Petrkowi życie odjęto.
Dobek dopiero po godzinie może przypomniał sobie iż nieopatrznie wymówiwszy się, oślepionego puścić rozkazał wraz z synem.
Sam Władysław gdy się o oswobodzeniu Petrka dowiedział, stał się niespokojnym. Obawiał się zemsty, wyrzucał Dobkowi i żonie, iż głowy potracili.
Natychmiast wyzwolonych gonić kazano, ale nim rozkazy wydane zostały, do których spełnienia użyć musiano ludzi zamkowych, późno już było do pogoni, a nikt do niéj szczeréj ochoty nie miał.
Cała ludność wiejska za Petrkiem była, pomódz mu każdy był gotowym, chwytać go wszyscy się wzdragali. Wybiegli wysłani wrzekomo w pogoń, w istocie z pragnieniem wielkiém, aby na Petrka natrafić mogli i do ucieczki mu dopomódz.
Bystre oko Dobka teraz już dostrzedz mogło na jak słabych podstawach spoczywała tu władza książęcia, księżnéj i jego. Ziemianie ukrywali się po kątach, gwałtem powołani przychodzili zimni i niechętni, wymawiając się i zwłócząc gdy ich do czego użyć przychodziło. Mieszczanie rozbiegali się i ukrywali, posłuszeństwa nie było i mały orszak książęcy sam musiał starczéć na wszystko, ciągle się rozbijając o ludzi milczących i opornych. —
Przez cały ten dzień słała co chwila księżna Agnieszka po wieści, czy gdzie wypuszczonego nieopatrznie Petrka nie pochwycono. —
Nakoniec gniewać się srodze zaczęła i wyrzuty czynić Dobkowi, a ten téż rozjątrzony wymawiał księżnie że ona wyroku na gardło wyrobić nie umiała. Zamek rozlegał się hałasami i wrzawą, ludzie biegali jak pomięszani.
Domyślano się wprawdzie że Petrek na dwór Biskupi lub do Opactwa swojego mógł się schronić, ale na jedno i drugie, w niepewności czy się tam znajdzie, porywać się nie śmiano. Prawo schronienia winowajcom nawet jawnym, dawał ołtarz i miejsca poświęcone, targnąć się na nie nikt nie śmiał.
Dobek więc, po namyśle, na Opactwo posłał od księżnéj, aby sam Opat stawił się do niéj. Niespodziane to wezwanie Ojca Anzelma wcale nie ustraszyło. — Dwu towarzyszów dobrawszy sobie, suknie odświętne, urzędowe wdziawszy, krzyż na szyi zawiesiwszy, poważny mąż pojechał na zamek. Lud, który go zobaczył jadącego, tłumnie się za nim potoczył. Od bram zamku wprawdzie straż go odegnała, ale tuż pod wrotami zaległ jakby na czatach, bo miejska ludność zakonników kochała i gotową była nawet stawać w ich obronie.
Dobek widział zdala to poruszenie tłumu i łatwo mógł się domyśléć co ono znaczyło, gdy gromady te, jak zburzone fale, o wały i bramy się oparły.
W izbie oczekiwała księżna Agnieszka na Opata, po książęcemu ubrana z przepychem, dwór swój ustawiwszy do koła, bo bez okazałości téj nigdy obcych nie przyjmowała. Księcia w komnacie nie było.
Chociaż czuła w Opacie nieprzyjaciela księżna Agnieszka przyjęła go uprzejmie, posadziła przy sobie, z razu o pobożnych rzeczach rozpoczynając rozmowę, któremi się nie wiele zwykła była zajmować. Opat Anzelm spokojnego udawać musiał, choć nim nie był.
— Wasza Przewielebność, odezwała się w końcu Agnieszka, musieliście słyszeć o losie tego nikczemnego zdrajcy, nad którym małżonek mój miał litość zbyteczną — bo na gorsze męczarnie i na śmierć stokroć zasłużył. Wiadomo że on wasz klasztor wzniósł i uposażył — wyście pewnie zbiegłemu dali przytułek.
— Nie zgłaszał się o to do nas nieszczęśliwy Palatyn — rzekł spokojnie Mnich. — Nierozumem téż byłoby dlań, tam się chcieć ukrywać, gdzie go pewnie naprzód szukać mogli, ci co zguby jego pragną.
— Więc go u was niema? spytała księżna.
Opat rękę położył na krzyżu. —
— Kłamstwa usta moje nie wyrzekną — odezwał się — na ten krzyż święty ręczę, Miłości Waszéj, u nas go niema.
— Ale wiecie gdzie jest pewnie — mówiła księżna z udaną łagodnością, ja mu już zguby nie życzę, nie jest dla nas niebezpiecznym. Chciałam tylko przez miłosierdzie radzić mu aby się ztąd oddalił. Sam książę teraz imać go każe. —
— Któż wie co Palatyn uczynił z sobą? — odparł Opat, ja nie wiem co zamierza. Zapewne sam on czuje, iż uchodzić powinien.
I zamilkł...
Po chwili księżna dodała. —
— Opactwu Waszemu, które książę małżonek mój weźmie w opiekę swoją, jeśli mu sprzyjać i modlić się zań będziecie — nada większe ziemie i dochody niż te któreście od Petrka dostali.
— Modlemy się za wszystkich — odparł Opat schylając głowę, a o łaskę Miłości Waszéj starać się pragniemy. Do spraw ziemskich mięszać się nam nie wolno, jesteśmy biedni i słabi zakonnicy. —
Na tę rozmowę nadszedł książę, który się dosyć chłodno z Opatem przywitał. Widać było że troskę niósł na sobie wielką.
Małżonka wciągnęła go w walkę tę, któréj czuł że nie podoła — na sercu mu ciężyła, chmurą stała na czole. Nie mógł już o niczém mówić, tylko o tém. Jak wszyscy słabi ludzie, Władysław gdy mu na piersi spadło brzemię, dręczył się nieustannie myślą jedną, o niéj tylko prawiąc ciągle, nawet tym co go zrozumieć nie mogli i wiedzieć o sprawie nie byli powinni.
Zaledwie stanąwszy przed Opatem, rozpoczął natychmiast, jakby opanowany troską.
— Księże Opacie — ja tu sam panem być muszę, tak — opór próżny, com rzekł raz, to uczynię.
Opat zdumiony, jeszcze się nie zebrał na odpowiedź, gdy książę pod ciężarem myśli swéj, daléj ciągnął.
— Nie cofnę się, nie odmienię postanowienia, albo się poddadzą lub z kraju muszą iść precz. — Tak — tak!
Mnich patrzał nań milczący — Władysław dodał jeszcze. —
— Ja wiem! wy wszyscy przeciwko mnie jesteście, jawnie lub potajemnie. — Wiem o tém dobrze. Biskupi wszyscy, Pasterz nasz Gnieźnieński, duchowni i wy — mnisi — zbieracie się, naradzacie, knujecie, to nic nie pomoże. Ziemię zwojuję, splądruję, zniszczę i poddać się muszą wszyscy — wszyscy!
Tak, zniszczę — spalę! powtórzył groźno.
— A nad czemże panować będziecie! miłościwy książę? zapytał Opat spokojnie.
— Ludzie się zawsze znajdą — odrzekł książę. — Chcecieli trzymać się tu i mieć dobrze, ze mną iść i przy mnie stać musicie.
— My, miłościwy panie — odezwał się Opat tymże głosem chłodnym — my, przy Bogu i ołtarzu stojemy. — To sprawa nasza. Panu, jakiego Bóg nam da, wierni jesteśmy, ktoby on kolwiek był. Modlemy się nawet za nieprzyjacioły kościoła i nasze.
— O! ja wiem, wy, wy chytrzy bardzo jesteście — odparł książę groźno, chytrzy jesteście i przewrotni, wy i biskupi wasi, jako baranki się odziewacie, a wilcze kły macie w paszczękach. —
Księżna zdumiona tą mową nazbyt otwartą popatrzała na księcia, który się przeszedł kilka kroć po izbie zadumany.
Wstrzymać jego wynurzanie się nie można było, mówił jakby z samym sobą.
— Za młodszemi braćmi wszyscy ciągną, nie chcąc znać głowy, a ja tu głową jestem. Poślę o to do Papieża aby duchowieństwu posłuszeństwo nakazał dla mnie. Słuszna rzecz aby jak jeden Papież jest nad całém chrześciaństwem, jeden Cesarz nad państwem swém, tak i nad temi ziemiami naszemi, jeden król panował.
Opat słuchał milczący ani przecząc ni potwierdzając.
Wtém książę przybliżył się do niego natarczywie.
— A coście zrobili z Petrkiem? odezwał się.
— My, nic, bośmy go od nieszczęsnéj godziny gdy pochwycony został, aż dotąd nie widzieli — rzekł Opat.
— Dlaczegoż godzinę sprawiedliwości nazywacie nieszczęsną? pytał książę.
— Bo to była godzina zemsty, a nie sądu — miłościwy panie — odpowiedział Opat śmiało.
— Daliście mu przytułek? zagadnął książę.
— Gdyby go był od nas żądał, dalibyśmy pewnie — rzekł O. Anzelm, ale się o to do nas nie zgłosił. —
Księżna stojąca przy mężu wtrąciła. —
— Już się go nie boimy wcale. — Oczy mu wyłupiono i paskudny język urznięto — niech się wlecze żebrać i pokutuje za grzechy! Niech ludzie patrzą na sprawiedliwość naszą, i widzą że nie przebaczamy zdrady.
Toż samo i drugich spotka!
Opat, odpowiadał tak skąpo i niechętnie iż się w nim łatwo było domyślać nie bardzo życzliwego słuchacza. Podniósł się wkrótce, obracając do księżnéj Agnieszki, z pytaniem — czyby mu co do rozkazania nie miała, i po co był wzywany?
Agnieszka zmięszana milczała trochę i rzekła dumnie.
— Chciałam wam kilka grzywien kazać dać na ofiarę do ołtarza i relikwij świętych, abyście się za powodzenie oręża pana małżonka mojego modlili.
Skłonił się Opat.
— Modlić się będziemy — odparł krótko. — Pożegnał się już i odchodził gdy Władysław, przeprowadzający go do progu, mruczał ciągle.
— Nie chcę niczyjéj zguby, ale wymagam posłuszeństwa. Nie ulegnę, na swém postawię, a duchownych do Rzymu skarżyć będę — do Rzymu!
Po wyjściu Opata, obrócił się do żony, i na drzwi wskazując rzekł.
— Chytrzy są! Opat się łasi! Znam go! Petrkowa żona milsza mu pewnie od samego Petrka!! Będzie ją teraz miał! Ho! ho! Chytrzy są bardzo — ale mnie nie oszukają. — Ja wszystko wiem!