Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.



Stare to, ale święte prawdy słowo, że ludzie się nieszczęściami probują, jako kruszce ogniem. Co próchnem jest błyszczącém to spłonie i w popiół się nikczemny obróci, co złotem było, wypłynie strumieniem złocistym.
Niedarmo Dobek, gdy się na zgubę Petrka zasadzał i pochwycić go zamierzał, wprzódy Starostę Rogiera chciał ująć, wiedząc iż mężem był umysłu nieustraszonego, woli żelaznéj, któréj nic złamać nie zdoła. Niedarmo, gdy oślepionego Petrka puszczono z więzienia, dając mu syna za przewodnika i towarzysza, Rogera Starostę nie uwolniono i trzymano pod kluczem.
W ciemnicy w któréj siedział z synem Petrkowym, Roger cieszył młodzieńca osłabłego i męztwo mu swe wlewał. Od pierwszéj chwili kiedy mu usta zakneblowano, aż do téj ostatniéj, gdy sam jeden pozostał między czterma murami, odwaga w nim rosła i potężniała. Otuchę miał jakąś, któréj źródła sam nie znał, płynęła ona z tajemniczych głębin duszy, a każdy dzień mnożył ją, nie ujmował.
Starostą będąc i Sędzią, Roger znał tu wszystkich i wszyscy go znali do najmniejszego pacholika na grodzie. Nie miłowano go tak jak Petrka, który hojną dłonią jednał sobie ludzi, ale pan był sprawiedliwy, nie okrutny, woli nieugiętéj gdy domierzał zakon, nie dając się kupić ani płaczem, ani groźbą. Szanowano go więc, i litowali mu się ludzie, nawet gdy się do więzienia dostał, i popadł w niełaskę u pana.
Stróż sam nosił mu po cichu wieści o tém co się działo. Wiedział starosta że oślepiono i okaleczono Petrka, rwał włosy z żalu płacząc, ale coś mu mówiło iż straszna pomsta spotka prześladowców.
Siedział tak w ciemnicy, nie wiele dbając o siebie. Winy mu żadnéj nie mogli zadać, krom że był Petrka znienawidzonego przyjacielem.
Drugiego dnia otworzyły się drzwi. — Dobek z dwoma przybocznemi sługami, sam się obawiając do więzienia iść — wszedł powoli i ostrożnie się rozglądając.
Na widok jego Roger, na łożu swém spoczywający, ani się podniósł, ni poruszył.
— No — starosto Rogerze — odezwał się wchodzący — jam tu do was posłany przez Pana — słuchajcie mnie pilno i uważnie. O waszą idzie skórę. Ja tam złego wam nie życzę. — Ocalcie się gdy możecie. Z waszym Petrkiem rzecz na wieki skończona. Wszystko mu zabrano co miał ale nieznaleziono wszystkiego. Skarby przecie miał wielkie, to wiedzą wszyscy. W domu była ich część tylko, reszta zakopana albo skryta. Nikt o tém lepiéj nie może wiedzieć nad was. —
— A wy myślicie, że gdybym wiedział to bym wam wydał? Zapytał Roger.
— Musielibyście to uczynić. —
— Ani pod gardłem! zawołał Starosta. —
— Ja to nie z siebie mówię! rzekł Dobek.
— A choćby mi to i sam książę powiadał, inaczéj mu nie odrzeknę! odezwał się więzień.
— Książę nietylko to rzekł — ciągnął daléj łagodnie Dobek, ale, gdy mnie tu posyłał, mówił mi. Znam Rogera, mąż jest szlachetny i rozumu wielkiego. Powiedźcie mu odemnie, niech już o Petrku myśleć zaprzestanie, bo ten na wieki przepadł, niech mi służy wiernie. — Wyniosę go wysoko i nadam mu ziemie wielkie.
— Tak pan rzekł? odezwał się Roger chłodno, łaskawszy więc jest na mnie niż zasługuję, bo ja komu raz druhem a sługą był temu do zgonu druhem a sługą być nie przestanę. Co jego spotka mnie téż. Szczęścia bez niego nie chcę. Wolę pójść żebrać z Petrkiem niż od księcia wziąć najwyższe dostojeństwa.
Służby żadnéj nie chcę, winy do siebie nie czuję[1] — Puście mnie, nie żądam więcéj nic. —
Dobek się śmiać począł.
— A któż to tak głupi aby molossy na siebie puszczał z łańcucha?
Roger się odwrócił ku ścianie jakby już dłużéj mówić nie chciał. —
— Starosto — dodał posłany — dobrze ci życzę a źle będę zmuszony uczynić. —
— Czyń co chcesz! rzekł krótko Roger. Dobek postał chwilę, zawrócił się i odszedł precz. —
Na zamku czekała nań księżna, a gdy powróciwszy o swéj rozmowie z Rogerem powiadać zaczął, łajała go.
— Niezdarne chłopisko, do niczego! wołała. — Idź mu powiedz że na gardle karany będzie. — Co za człek jest aby się śmiał nam opierać?
Dobek poszedł raz drugi. Władysław który przy tém stał milczący, oburzył się na żonę.
— Dosyć już tych krwawych spraw, rzekł — niemi sobie nieprzyjacioły czyniemy. Roger nie winien nic. — Strzymam go tylko. —
— A skarby Petrkowe? wtrąciła Agnieszka. Mało ci to ich potrzeba na wojnę? Zkądże weźmiesz?
Wszczynał się spór między księżną a mężem, gdy Dobek wrócił, ale z głową opuszczoną, zniechęcony. —
— Cóż ten człek? spytała Agnieszka.
— Co? Mówi aby go wiedziono na stracenie — rzekł Dobek.
— A ja go tracić nie dam! zawołał książę.
— Cóż mówi o skarbach Petrkowych? odezwała się pani.
— Powiada iż o nich nie wié, i dodaje. — Chcecie abym się o nich dowiedział, puśćcie mnie, pójdę szukać. —
— Puścić! nie! wtrącił sam książę — przepadnie i nie wróci. — Życia mu nie wezmę, ale nie puszczę. —
— Niech przynajmniéj okup da! — odezwała się księżna — naznaczyć ile ma dać grzywien, a potém niech z lichem idzie!
Znowu spór się potoczył długi o okup i grzywny. — Władysław uległ. — Agnieszka liczbę naznaczyła. — Posłano Dobka do więzienia po raz trzeci. —
Za każdym razem poseł śmielszym więźnia znajdował, tak że zuchwalstwo jego niepojęte, odejmowało Niemcowi śmiałość i odwagę. Gdy go raz jeszcze wchodzącego zobaczył Roger, podniósł się na łożu, spierając na łokciu. —
— Cóż tam jeszcze? co? zawołał szydersko.
— Macie dać za siebie okup, — pięćset grzywien — rzekł Dobek.
— I pięciu nie mam, śmiejąc się, odezwał Starosta. Com miał toście wy sami we dworku owéj nocy zagrabili. — Ale, dla pieniędzy sobie skóry zdzierać nie dam — przeto postaram się o okup, ino puśćcie mnie. W lochu go nie znajdę. Mam rodzinę i przyjaciół.
— Chyba dziesięciu znajdziecie co za was ręczyć staną — rzekł Dobek.
— Zaręczy i dwudziestu gdy będzie potrzeba — mówił Roger. Dajcie tylko znać ks. Janikowi. —
Tak nareszcie skończyły się układy, bo Starosta dłużéj mówić już nie chciał. Ze wzgardą prawie obchodząc się z posłem, odjął mu téż ochotę i śmiałość; Dobek rad był skończyć z nim co rychléj.
Oboje księstwo pobytem we Wrocławiu znużeni byli, chciano powracać do Krakowa, dla pilnych spraw około wojny, a tu Roger jeden ich trzymał. Książę kapelana swojego wyprawił do ks. Janika.
Spodziewano się rychłéj odpowiedzi, tymczasem drugi już dzień upływał, a Biskup milczał. Niecierpliwiła się księżna, wysyłając coraz na zwiady, gdy oznajmiono że Biskup na zamek jedzie.
Jechał w istocie mężny człek, ale nie sam. Zwołał do siebie przedniejszych ziemian i umiał ich przekonać że obowiązkiem jest stanąć za tym, który bratem ich był, a marnie i niesprawiedliwie miał ginąć.
Sam swoim przykładem ich ośmielał, bo pierwszy poręczyć był gotów. — Gdy na zamku zbliżający się orszak ujrzano, książę i żona jego zafrasowali się. —
Okazywała się znowu moc i władza duchownego, który na jedno zawołanie więcéj ziemian zgromadził niż książę ich widział u siebie przez ciąg pobytu swojego we Wrocławiu. —
Jechali wszyscy na zamek jakby umyślnie z przepychem, gromadnie, zbrojno, postrojeni otaczając Pasterza swojego, dwór dlań świetny tworząc i okazując że go uznawali głową swoją. —
Trzeba było iść u drzwi witać Biskupa, co też ks. Władysław uczynić musiał. Biskup, pół rycerz, zawsze się tak stawił księciu, jakby do równego sobie przybywał, niezlękniony, nie uniżając się, błogosławiąc do koła. Ode drzwi posunął się daléj przodując dumnie, za nim ziemianie liczni, wszyscy w milczeniu uroczystém.
Poczty i ludzie całe podwórza zajmowali. —
— Zezwoliliście, miłościwy książę, odezwał się Biskup wszedłszy do środka — abyśmy za Starostę Rogera złożyli porękę. Otóż, niesiemy ci ją. Daję ja moją, daje nie dziesięciu ale dwudziestu ziemian, za to, że gdy Roger słowo rzecze, na naznaczony czas stawić się będzie. Człowiek jest prawy, a słowo jego nie rdzewieje.
Agnieszka przytomna cofnęła się nie śmiejąc odzywać i mięszać do sprawy, książę który nawykłym był nic bez niéj nie czynić, zwrócił się i teraz ku niéj. Dała mu znak gniewny, aby się jéj nie pytał.
Aż nadto już mówiono o jéj wpływie na męża, zdradzać się z nim nie chciała.
Książę musiał stanowić sam, nie mając znikąd pomocy. Spojrzał po ziemianach, stali jakoś chmurni i nasępieni, czytał niemal z wejrzeń ich że za Petrka nań gniewni byli.
— Otoczony jestem zdrajcami — odezwał się ręce rozpościerając szeroko — nikomu wiary dać nie mogę. Bronię siebie i praw moich. Roger z tym nikczemnym zdrajcą za jedno trzymał. —
— Miłościwy książę, przebaczcie — przerwał Biskup, my Petrka za zdrajcę nie mamy. — Bogu rachunek z tego zdawać przyjdzie. Nie rad z obrotu rozmowy, książę wyzywająco popatrzał na ziemian, aż krewny Starosty Rogera, którego Leszkiem Wdałym zwano, odezwał się.
— Przyszliśmy tu ręczyć za brata naszego Rogera i porękę za niego wszelaką dajemy.
Wszyscy ręce zgodnie podnieśli. —
— Dajemy! dajemy! zawołali.
Biskup téż prawicę wyciągnął. —
— Ja z wami!
Ks. Władysław nie wiedząc co czyni, skinął na Dobka, który stał we drzwiach z tyłu.
— Wezwij go z więzienia i tu przywiedź — rzekł.
Nastało długie milczenie, czekano coraz się na drzwi oglądając. Znali wszyscy starostę jako męża w sile wieku i urody, któremu postawy i oblicza zazdroszczono, — nosił się téż, wiedząc o tém że urodziwym był, zawsze czysto i strojno. Gdy teraz się w progu ukazał, wprawdzie na bucie i postawie nie stracił, lecz — zaledwie go poznać było można, tak niewola brudem go swoim okryła. — W odzieży poszarpanéj gdy go wiązano, z włosami splątanemi, szedł jeszcze tak dumny, jakby złotogłowy na sobie dźwigał.
Obejrzał się w koło, przyszedł naprzód ucałować rękę Biskupa, który go błogosławił, pokłonił się potém księciu, nareszcie oczyma wyszukawszy Agnieszkę, wzrok w nią wlepił tak straszny i groźny, że się przed nim z mimowolnym krzykiem przestrachu, cofnęła.
W wejrzeniu tém co było zemsty, gróźb, gniewu z całego człowieka się zebrało i oczyma wytrysnęło. — Oczów już nie spuszczał z niéj i zabijał ją tym wzrokiem. —
— Daję wam wolność, abyście za siebie okup zebrali — odezwał się książę cicho. — Ręczą za was dostojni ludzie. — Idźcie z niemi, a powracajcie na czas z okupem, bo was znajdę i pod ziemią. —
Roger wysłuchał pańskiego słowa spokojnie, wzrok ciągle topiąc w Agnieszce, która w końcu, nie wytrzymawszy go, za męża się ukryła strwożona.
— Miłościwy książę, rzekł, ja i bez rękojmi dawszy słowo stawiłbym się w słowie, bo je więcéj ważę niż życie.
Pokłonił się. Biskup téż dziękować zaczął, ziemianie za nim, a że do czynienia nic więcéj nie pozostawało, jęli się zaraz żegnać. —
Roger stał przy Biskupie, oczyma jeszcze szukając ofiary swojéj, ale Agnieszka wymknęła się niepostrzeżona.
Zaledwie Biskup odjechał, gdy do izby wróciła niespokojna. Książę ją jeszcze nigdy tak wylękłą nie widział...
— Co ci jest? zapytał.
— Wzrok tego człowieka! téj żmiji! zawołała. — Puściliśmy go na zgubę naszą. Widziałeś jego oczy! ślepie zwierza wściekłego! Żaden człowiek tak nie patrzy, chyba wąż gdy zwierzę chce struchlałe połknąć. —
Książę się przeżegnał.
— Nie mogłam wytrzymać tego wzroku, dodała Agnieszka. — Nieprzyjaciół dosyć mamy! Biskup przyszedł za nim, ziemianie ręczyli. —
Agnieszka, która nie płakała nigdy, chyba z bezsilnego gniewu, poczęła szlochać rękami obiema zakrywając sobie oczy. Książę nie wiedząc jak ją uspokoić wyszedł, rozkazując Dobka jéj słać, który sam moc miał nad nią. Lecz, gdy się ukazał, precz mu iść kazała, wyrzucając to że wszystkim więźniom, gdy w jego mocy byli, życia nie wziął.
— Człek ten nas zgubi, będzie nieszczęścia naszego przyczyną! wołała.
Nie było co już czynić z niewiastą prawie oszalałą, gdyż żadne słowo przeciwko jéj trwodze nie mogło nic.
Nazajutrz sposobiono się jechać do Krakowa. Dwór z rana wyciągnął w drogę, a księżnę wieziono na pół chorą z wielkiego niepokoju i gniewów. — Dawała coraz nowe rozkazy, wołała i odpędzała ludzi, płakała i groziła.
Po drodze z wieściami się złemi spotykano[2] Ks. Władysław, który był pewien iż wszystko mu poddawać się musi, opór znajdował na każdym kroku. — Trwoga o pogan po kraju rozbiegłych i plądrujących, nietylko nie pomogła, ale wszystkich przeciw księciu jednoczyła. Oddziałami całemi ciągnęło rycerstwo do Poznania i Płocka, do młodszéj braci. Jechali do nich zbiegając ziemianie, mocniejsze grody otwierały im bramy, z murów na wezwanie Władysława odpowiadając że mu się nie poddadzą. —
Wojna więc była nieuchronną, wojna straszna, z braćmi własnemi, z duchowieństwem, które przy nich stało, z ziemiany, ze wszystkiemi. Z Czech i z Węgier spodziewali się posiłków uciśnieni. —
Do téj wojny zajadłéj, choćby siły miał w pięści ks. Władysław, w piersiach mu jéj brakło.
Odgrażał się chwilami i miotał, to znów narzekał na Agnieszkę i sam na siebie że podjął walkę. Księżna i Dobek dawali rozkazy, szli z niemi Niemcy, ziemian, nawet krakowskich, przy księciu tak jak nie było. Uchodzili, kryli się wszyscy, Duchowieństwo klątwami groziło. Położenie coraz stawało się niebezpieczniejszém.
Książę wątpił czy mu podoła, ale żona pchała go daléj na zgubę, nie chcąc słyszeć o niczém inném prócz pognębienia opornych.
Z Krakowa miano wysyłać natychmiast do Cesarza, z prośbą nową o pomoc i poparcie.
Przez całą drogę niepokój rosnął, w Krakowie téż nie lepiéj stało. Zamek był prawie bez załogi, na biskupstwie nikogo.
Drugiéj nocy po przybyciu do Krakowa, opowiadają wiarogodne kroniki, królowa w nocy ze snu zerwała się przestraszona.
Wbiegła wprost do męża, który głębokim snem ujęty, odpoczywał. Ks. Władysław uląkł się niemało ujrzawszy ją z włosem rozpuszczonym, łzami zalaną, drżącą. — Chwycił za oręż przy łóżku wiszący i maleńką tarcz, sądząc w pierwszéj chwili że napad jakiś niespodziany zamkowi zagrażał. Księżna przypadła płacząca.
— A! sen, wołała, miałam straszliwy. — Śnił mi się ów z oczyma wilczemi Roger — patrząc na mnie tak jak patrzał na zamku we Wrocławiu.
Stałam we śnie w izbie mojéj, nowe próbując obówie, gdy wpadł człek ten straszny, i nagle obówie mi zdarł z nóg, zostawując bosą.
Stara Regina, którą obudziłam moim krzykiem, zaraz mi sen wykładała i rzekła to, co ja sama czuję, że Roger ten zgubi nas i ze wszystkiego wyzuje. —
Pocoście go wolno puścili! Gonić go, łapać, chwytać trzeba, słać za nim i głowę mu odciąć — głowę! Inaczéj spełni się mój sen straszliwy na mnie, na tobie, na dzieciach naszych. —
Gdy tak płakała i zanosiła się, książę strwożył się mocno, i wstał na ludzi wołając.
Wyprawiono, nie czekając dnia, do Wrocławia, ażeby Roger stawił się na dwór książęcy. — Szczęściem, Starosta przyjaciół miał wszędzie, nim urzędnik Władysława wyruszył po niego, wyprzedzając go, pobiegł już przodem ktoś inny oznajmić Rogerowi aby się stawić nie ważył w Krakowie, gdyż tu na życie jego czyhają.
Dziwnie się bowiem działo na tym dworze Władysława i Agnieszki. — Panowali oni jeszcze i rządzili a rozkazywali, owszem kusili się o panowanie nad wszystkiemi udziałami, a nie widzieli tego iż otoczeni byli niechętnemi, którzy sprzyjali młodszéj braci i gotowi byli jéj pomagać.
Dobek i garstka Niemców składająca otoczenie Agnieszki ślepa była na to co się pod jéj oczyma knowało, nie słyszeli nic albo nie rozumieli. Wierzyli oni w moc swoją, gdy polski dwór Władysława, urzędnicy i ziemianie trzymali z Biskupami, z książęty młodszemi, i temi co z niemi byli. — Petrek i Roger mieli tu przyjaciół gorących, co odzywać się za niemi nie śmiejąc, robili co mogli by im iść w pomoc. Słuchano rozkazów książęcych pozornie, ale ufano w to że wszystkie te wysiłki na nic się nie zdadzą a dumna znienawidzona Niemka precz iść będzie musiała.
Gdy w nocy wielka na zamku wrzawa się wszczęła z powodu snu, o którym mówili wszyscy, zrozumiano zaraz że wykład snu groził Rogerowi, popędził wnet posłaniec tajemny oznajmić mu ażeby się skrył zawczasu.
W kilka godzin dopiero potém, wybrał się opieszale i niechętnie, wyprawiony do Rogera urzędnik, który miał naglić do powrotu, — ale już niebezpieczeństwa nie było, bo musiał być wprzódy ostrzeżonym.
Wszystko tu teraz w ten sposób się działo; bezład panował największy, i zaślepienie razem. — Dwór niemiecki odgrażał się, i już zwycięztwo swe myślał wyzyskiwać, gdy dni jego były policzone. Nie było tajemnicy na zamku, któraby natychmiast wyniesioną z niego nie została, nie było postanowienia książęcego, o któremby wprzód nie wiedziano, nim je ogłoszono.
Roger uwolniony za poręką, bawił na biskupim dworze, nie bardzo pilno zajmując się zbieraniem okupu swojego. Natomiast jątrzył umysły i do zemsty wołał za krzywdę wyrządzoną Petrkowi.
Gdy ks. Janik pytał go, dla czego nie zbiera grzywien?
— Albo to o grzywny idzie? odpowiadał Roger przejęty żalem — ani o mnie, ani o okup mój gra się toczy, ale o to aby niezbożnego Kaina na żywot braci nastającego, wygonić precz! Jakem żyw że się to stać musi, i że się to stanie! A dopóki tego nie uczyniemy, o sobie myśleć się nie godzi.
Bił się w piersi i przysięgał...
— Nic mi się nie stanie, mówił ostrzegającemu go Biskupowi, chodzić będę bezpieczny, a oni padną i pójdą precz. Niewinna krew Petrkowa pomszczoną zostanie.
W kilka dni Roger samotrzeć na koń siadł, nie było go przez dni kilka, a powróciwszy na dwór biskupi rozpowiadać nie chciał dokąd i poco jeździł, gdzie był i co robił. Pytających zbywał nie znaczącemi półsłowami.
Powrócił wieczorem gdy Biskup już spał, nazajutrz rano pojechał, konie zmieniwszy. Nie było go znowu. Przyjechał czasem na godzinę w nocy, wyjeżdżał rano, nie opowiadając się nikomu.
Biskup powiadał wszystkim że jeździ zbierać grzywny, o które niełatwo. —
Gdy znowu się na chwilę ukazał, ks. Janik powołał go do siebie.
— Co ty sobie myślisz, Rogerze? zapytał, upływa dany ci czas, masz ty już potrzebne grzywny, czy jeszcze ci ich do liczby braknie?
— Ojcze mój, gdybym je nawet miał, odparł Roger, nie myślę niemi chciwego ich gardła zapychać, ja nie grzywny ale ludzi zbieram! Nie taił się z tém przed Biskupem że dla młodych książąt ściągał posiłki i ziemian do nich posyłał. Właśnie czasu téj rozmowy, nadbiegł z Krakowa usłużny człek, z powieścią o onym śnie z trzewikami królowéj, dla którego miano Rogera do Krakowa ściągnąć aby mu tam życie odebrać.
Starosta zamiast ustraszyć się, swoim zwyczajem zaczął się śmiać pogardliwie i przedrwiewać. —
— Ale! nic mi nie zdołają uczynić! Bóg nie dopuści.
Biskup się pogniewał nań. —
— Człecze zuchwały, zawołał, ale któż ci tę obietnicę Bożą oznajmił? Zbytek ufności jest téż szaleństwem i grzechem. Masz przykład na Petrku że ostrożnym być potrzeba. —
— Ojcze mój, odparł Roger podnosząc ręce ku niebu z niewymownym zapałem, który i Biskupa zdumiał. — Ja nie wiem kto mi w duszę wlał to bezpieczeństwo które w sobie czuję — aliści taką mam pewność iż mi się nic nie stanie, że w ogień bym skoczył, pewien będąc iż się nie spalę.
Nad wieczorem Szabroń z Krakowa przybiegł od księcia z rozkazem aby Roger natychmiast do dworu się stawił. Komornik ten pański, choć się liczył do Władysławowych sług i zaufanie jego miał, tak jak wszyscy inni prawie, dla Agnieszki i Niemców, niechętnym był księciu.
Posłał go Biskup do siebie wzywając, bo i Roger się tu znajdował. — Opowiedział Szabroń z czém go posłano, ale gdy się obejrzał potém że nikogo, oprócz Biskupa i Rogera nie było natychmiast zmienił mowę. —
— Niechaj was Bóg uchowa, panie Starosto, rzekł, abyście rozkazowi temu zadość uczynili, bo wam niechybnie głowa z karku spadnie. Czekają na was siepacze. Ukryjcie się gdzie dopóki ta plucha nie przeminie, aż nasza pani ochłonie. Długo to nie może trwać. Bóg da.
Roger go uścisnął. —
— Miły Szabroniu, odezwał się wesoło, otom taki głuptaczek iż pojadę, głowy nastawię, a nie zrobią mi nic! Nic!
— A któż was obroni? spytał zadziwiony Szabroń.
— Sam nie wiem — rzekł Roger, tylkom tego pewien, że oni mi nie uczynią nic. — Niedoczekanie ich.
— Dla czego?
— Taka jest wola Boża!
Biskup usłyszawszy to znowu go karcić począł, ten szedł mu ręce całować, zaklinając aby go puścił i powtarzając swoje. —
— Nie uczynią mi nic!
Zdumiewali się wszyscy téj pewności i bezpieczeństwu jego, która się im zaślepieniem wydawała.
Biskup szczególniéj, że był tak surowy i charakteru żywego, karcił go ciągle za grzech mu poczytując tę zabobonną wiarę w siebie. Stanęło wreszcie na tém, po długich targach z ks. Janikiem, że pod błogosławieństwem zakazał Rogerowi aby się z miejsca ruszyć nie śmiał bez Archidyakona Roberta, którego mu od siebie dodać postanowił.
Ks. Robert, któregośmy już widzieli, Włoch rodem, od dawna już w Polsce przebywał; człek spokojny, bystry, przezorny, uczony, wielkiéj powagi. Ten tak chłodnym był i rozważnym jak Starosta gorącym.
Biskup się nim w najcięższych posługiwał sprawach, była to jego prawa ręka, doktor praw, do pióra dzielny, w księgach i dekretach biegły zastępował Biskupa tam gdzie on prędki często, unoszący się, ducha wielkiego, byłby swą żywością sprawę kościoła naraził. Nawzajem dobrego serca ks. Janik goił rany, które zbytnia surowość i ostrość ks. Roberta zadawała. — Kochali się i byli sobie potrzebni.
Ciężko było dnia jednego ks. Janikowi bez tego pomocnika się obejść, bo czy prawo tłumaczyć, czy duchowieństwo powaśnione godzić, czy wiernych karcić przychodziło, ks. Janik sercem to czynił, a głowy szukał u ks. Roberta.
Odpuścić go od siebie źle było Biskupowi, ale tu szło o życie drogiego na ową chwilę człowieka, który, gdy Petrka nie stało, sam był jeden jeszcze, co mógł coś z ziemianami począć i nad niemi miał przewagę. Potrzeba go było ratować. —
Ks. Robert jechać był gotowym, a Szabronia obdarowanego wyprawiono przodem z tém, że Roger w ślad za nim podąży.
Po mszy świętéj, którą ks. Janik sam na tę intencyę odprawił, ruszyli podróżni do Krakowa. Na wyjezdném jeszcze musiał Starosta dać Biskupowi słowo, że bez ks. Roberta nic nie uczyni i posłuszny mu będzie. Dopiero go puścił Biskup.
Gdy się już do stolicy zbliżali, nakazał Archidyakon Staroście, aby twarz kapturem i chustami osłonił tak, aby poznanym być nie mógł. A że na posłuszeństwo słowo dał, choć z wielkim wstrętem uczynić to musiał. Do miasta go téż nie wwiózł ks. Robert, ale do znanéj gospody na przedmieściu u człowieka ubogiego, którego wierności pewni byli. Tu ksiądz, jak w więzieniu zamknął Starostę, zakląwszy go aby bez pozwolenia krokiem nawet w ulicę się nie ruszał. Roger narzekał wielce, wyrywał się, bo miał i męztwo wielkie i ochotę stanąć z księciem oko w oko, ale słowo go wiązało.
Sam więc Archidyakon pojechał ztąd na Biskupi dwór jawnie, i tam stanął, a nazajutrz rano, odziawszy się obrzędowo, jak do księcia wypadało, na zamek jechał. Poznano go tam zaraz że z Wrocławia był, domyślając się już co wiezie i Dobek w progu niemal naglić począł:
— Gdzie Starosta?
Ks. Archidyakon zbywszy go milczeniem, do księcia wprost oznajmić się kazał, nie chcąc z Niemcem wchodzić w rozprawy. — Gdy o nim dano znać Władysławowi, wyszedł z kilku panami swemi na spotkanie. — Księżna, uwiadomiona o przybyciu, nie ukazując się, za zasłoną skryta, przysłuchiwała się rozmowie.
— Przynoszę Miłości Waszéj, odezwał się Archidyakon do księcia — pokorne służby Pasterza naszego, ks. Janika. Przybywam od niego z prośbą za Starostą Rogerem, który okupu jeszcze zebrać nie mógł, ale niebawem już cały mieć będzie i wypłaci.
Pasterz miłości Waszéj o cierpliwość prosi.
— A gdzież się Starosta sam znajduje? spytał książę.
— Za okupem jeżdżąc, po grzywnie od przyjaciół i krewnych ściągając, sam stawić się nie mógł, ale Pasterz nasz ręczył zań, poręczyli panowie — będzie się stawił gdy zbierze.
— Więcéj niż okupu ja tu osoby jego żądam, odezwał się książę. — Nie przestał niespokojny matacz Petrka swego opłakiwać, a mnie nieprzyjaciół robić. — Nowe na nim winy są, powinien się stawić na sąd mój. —
Ks. Robert nie chciał ani uniewinniać, ni o tém rozprawiać.
— Pasterz nasz, rzekł, ręczył zań, więc i za osobę jego że do sądu książęcego stawić się będzie. —
To powiedziawszy począł ks. Robert szeroko, uczenie i wymownie dowodzić jaką rękojmią było słowo dostojnego Pasterza, zapewniając że w nim wiarę nieograniczoną pokładać było można. — Archidyakonowi, jako wielce wymownemu, książę sprostać nie mógł, plątał się nie wiedząc jak miał odpowiadać i w końcu nie dając już się sobie sprzeciwić, wolę objawił stanowczą aby Roger mu się stawił w Krakowie.
Na téj rozmowie spłynęło czasu dosyć, a gdy posłowie jacyś przybyli i oznajmiono o nich, musiał Archidyakon ustąpić, tak jak nic nie sprawiwszy.
W progu już odchodzącemu książę powtórzył że nie okupu chce ale samego człowieka; a zresztą jedno lub drugie natychmiast musi mieć. —
Z tém powróciwszy Archidyakon na Biskupstwo naprzód, nocą, pokryjomu przekradł się do Starosty, który jak niedźwiedź na łańcuchu rwał się niecierpliwy chcąc z niewoli téj wyswobodzić. — Upierał się koniecznie sam stawać i bronić swéj sprawy.
— Ani mi się waż! ani myśl! zawołał ks. Robert. Ja tego nie dopuszczę! Jutro raz jeszcze pójdę na Zamek i spodziewam się u księcia otrzymać ulgę, zwłokę. — Uchowaj Boże obstanie przy okupie raczéj pożyczę i złożę grzywny, niż wam dozwolę iść na pewną zgubę.
Roger ciągle rwał się niespokojny.
— Ojcze miły! ojcze kochany! Na rany Chrystusowe zaklinam was, okupu nie dawajcie. Ja się ani kryć ani uciekać nie potrzebuję, ani płacić, jak mnie tu widzicie żywego, stojącego przed wami. Nic mi nie zrobią! Nie ja będę uciekał, ale on! on! co oślepił i okaleczył biednego Petrka, co czyha na życie braci. —
Archidyakon znowu te zuchwałe słowa usłyszawszy, kazał mu milczeć i zabronił wychodzić, zgromiwszy mocno.
Starosta narzekał, oburzał się, lecz słuchać musiał.
Nazajutrz Archidyakon poszedł na zamek do księcia raz jeszcze. Rzeczy tu przez noc zmieniły się.
Ks. Agnieszka i jéj pomocnicy zrozumieli że zbyt wiele wrzawy ze swym snem i groźbą uczynili, że Roger ukryć się musiał nastraszony i ujść im może. Postanowiono więc dobroć i łagodność udawać, aby trwogę rozproszyć, i Starostę ściągnąć, uspokoiwszy — ks. Robert rozpoczął od wstawiania się za Starostą do księcia, na co mu ten odpowiedział.
— Biskup i ziemianie ręczą więc i nadal za Starostę?
— Najuroczyściéj mi zlecono porękę odnowić, rzekł ks. Robert — ks. Janik ręczy i ziemianie téż, na wszelki sposób.
— Odmawiać więc im nie mogę, i nie chcę — odezwał się książę Władysław, okrutny nie jestem nawet dla winowajców, przedłużę czas. Gdy ten nadejdzie aby mi się z okupem i z pokorą nieodmiennie stawił.
Musiał na wszystko zgodzić się Archidyakon, a że skryptu pod pieczęcią żądano, która Archidyakonowi wraz z kanclerstwem biskupim powierzoną była, dał porękę na piśmie, opisując czas na jaki Starosta stawić się był obowiązany. Książę, okazując się dlań wielce łaskawym, zatrzymał go potém jeszcze, namawiając aby Biskup z panem swym trzymał i był mu pomocnym.
W czasie tego posiedzenia nadeszła i księżna Agnieszka z żalami na duchownych i ziemian, pragnąc sobie widocznie Archidyakona pozyskać. Przedstawiała mu po niewieściemu żywemi malując słowy, iż opór próżny był przeciwko takiéj sile jaką książę miał z Rusi, od Cesarza i z ziem własnych.
Ks. Robert słuchał, nie przeciwił się wcale — milczał.
— Prosicie za Starostą, dodała, który powiernikiem był i przyjacielem serdecznym tego zdrajcy Petrka; a wiecież o tém że ślepiec ten, wprost z synkiem do książąt, do Płocka pociągnął i tam zewsząd na nas siły ściągają, do buntu namawiają. — Starosta taki zdrajca jak oni, trzyma z niemi.
— Nie wiem co się z Panem Petrkiem stało, odpowiedział ksiądz, lecz, gdyby oślepiony i ze wszystkiego ogołocony dostał się tam, nie wiele może szkodzić komu.
— Starosta pewnie téż do niego poszedł lub przedrzeć się myśli, mówiła pani — znamy tych ludzi.
— Biskup nasz ręczył zań — odparł Archidyakon — więc mu się oddalić pewno nie da.
Na zamku krakowskim, gdy go ks. Robert opuszczał, bardzo już wojowniczo wyglądało, stały pułki całe na podzamczu, oddziały wyprawiano na grody, wojska się poruszały, Ruś i Połowcy zajmowali ziemie dalsze i posuwali się dla połączenia z wojskami książęcemi.
Ks. Władysław sam zbierał się iść z ostatniemi i wybranemi swemi ludźmi; ale co było przy nim jeszcze ziemian i rycerstwa, chodzili wszyscy jak obumarli z żałości i wstydu, ręce łamiąc.
Niemcy tylko radowali się że już wkrótce z panią swą państwem całém zawładną.
Starosta, chociaż z dworku, w którym go ukryto nie wychodził, chociaż tu mało widzieć mógł, od gospodarza nasłuchawszy się co się działo, kipiał z gniewu.
Gdy Archidyakon na ostatku, zakapturzonego znowu wydobył z kryjówki, zaraz za Krakowem ze dwojgiem ludzi, pożegnawszy go, ruszył w świat, nie chcąc powiedzieć dokąd ani po co. — Musiał mu tylko słowo dać że nazad do Krakowa nie powróci i zuchwale się nie będzie stawił księciu.
Pilno mu tak było na swobodę się wyrwać, że, rozstawszy się ze swym opiekunem i przewodnikiem, w czwał, bez drogi puścił się na lasy, jakby jednéj chwili do stracenia nie miał.
Całując rękę Archidyakona, rzekł tylko półgłosem.
— Pomszczę Petrka mojego, albo sam żyw nie będę!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.