Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



Staruszek ks. Marcin, któremu się dostało, biedną niewiastę z córką wieźć do Komorowa, przez lasy i pustynne drogi, nie małą miał z nią i o nią troskę. —
Petrkowa, rodu książęcego pani, o czém nigdy zapomnieć nie mogła, nawykła do tego że jéj długo wszyscy pokornie bili pokłony, od męża począwszy, który ją dla piękności jéj miłował wielce; nieszczęście znosić wcale przygotowaną nie była.
Rozpieszczona od losu, przez męża i obcych, piękna niewiasta stała nadto wysoko aby jéj kiedykolwiek przez myśl przejść mogło że ją podobny los spotka — ubóstwo, wygnanie, trwoga o los męża, dzieci i własny.
To co się z nią stało teraz, długo się jéj snem i zmorą jakąś wydawało, tak że, gdy się z prawdziwego snu budziła, obejrzawszy się do koła, na swą nędzę i sieroctwo, rozmdlewała się we łzach nieustannych i narzekaniu.
Naówczas to, milczące zwykle, słabe dziecię, co same jak powietrzne widmo, jak ze mgły stworzona wyglądało Rusałka, stawało się silniejszém i mężniejszém od matki. — Cieszyło ją, pieściło, tuliło, tak jak samo niegdyś pieszczoném było.
Ks. Marcin, nawykły mieć do czynienia z prostym ludem, na wszystko zahartowanym, co godzina na nowo dziwić się musiał powracającéj słabości matki i sile dziecięcia, a boleć nad niedolą tych istot, które do niéj stworzone nie były.
Dla nich stokroć sama śmierć znośniejsząby była nad te męczarnie przedłużone. Za nią uśmiechało się im niebo, tym bolom nie było ulgi i końca.
Dziwiło pobożnego staruszka i to, że owa niewiasta, która o losie męża nie wiedziała — nie tyle się nim trwożyła, co o siebie i o dzieci. Wspomniała czasem — Petrka, ale zawsze z narzekaniem nań, że on zuchwalstwem swém i zbytnią śmiałością księcia obraził, że upierając się przy swém na niewinną rodzinę ściągnął pomstę i zgubę.
Nie tyle bolała piękna pani nad nim co nad losem własnym, wspominając wciąż złociste teremy, ciche ustronie, w którém się chowała; przeklinając przeznaczenie swe, co ją w te obce rzuciło kraje.
Lecz że zarazem dosyć pobożną była kniehinia Marya, ksiądz Marcin słowem Bożém ją uspokajał, modlitwy odmawiając krzepił, pieśniami świętemi zabawiał.
Z początku chciała koniecznie wiedzieć dokąd ją wieziono, i ks. Marcin nie rad był taić tego przed nią, ale po rozwadze, zbył ogólném upewnieniem, iż na zamku, do którego jadą bezpieczną być może, byle się z sobą nie wydawała nazbyt, kim była — aby ztąd po ludziach głosy o niéj nie poszły. Nie taił i tego że gród był choć zamożny, niewytworny, a życie w niém proste.
Nie w smak to było, nawykłéj do życia wygodnego pani, iż w tém schronieniu, jak je opisywano, nie znajdzie komnat jasnych, ani przepychu domowego, pocieszała się tém tylko że wprędce wszystko to złe skończyć się musi. —
Gdy się już do Komorowa zbliżali, a w okolicy żadnego niebezpieczeństwa dla podróżnych nie było, i samych ich z ludźmi mógł ks. Marcin pozostawić, na godzinę wprzódy pojechał na zamek do Jaksowéj, oznajmić jéj o gościach.
Człeka zostawiwszy pewnego przy wozach, sam starowina, jak był nawykł różnie się włóczyć po świecie, chabet'a z wozu wyprzągłszy, pomimo nóg nabrzękłych i bolących, siadł nań i przodem pokłusował.
Tu go tak znano że, gdy się tylko u wrót pokazał, wnet mu je otworzono, a stara Jaksowa, odziana tak jak zwykle, na pół po męzku, pół po niewieściemu, wyszła sama na spotkanie.
Zdala się już, a naprzód o swojego jedynaka pytała, bo go miała na myśli.
— Nie wiecie, nie wiecie, co się z nim dzieje?
— Złego mu się nie stało nic, rzekł ks. Marcin, a próżnować nie może, kiedy wszystkie ziemie goreją. — Swoich braci w ogniu odstąpić mu się nie godzi.
— A zkąd jedziecie? pytała stara.
— Ze świata dalekiego, rzekł ksiądz Marcin — co pytacie? dość wam wiedzieć żem nie sam, że ocaloną od dziczy i pogan, którzy wszędzie plądrują i w niewolę biorą, niewiastę znacznego rodu z córką prowadzę Wam. Musicie ją tu przyjąć dla miłości Chrystusowéj.
Skrzywiła się stara pani. —
— A! zawołała — zaprawdę wolałabym dziesięciu mężczyzn hodować i karmić, niż jedną niewiastę!
Rozśmiał się na to ks. Marcin. —
— Daremna rzecz — rzekł, wyboru nie macie, co Bóg dał przyjąć potrzeba. Pani jest wielkiego rodu, książęcego, trochę z nią zachodu mieć będziecie, to prawda, bom ja w podróży próbował że niełatwą jest, ale co się nie czyni dla miłości Chrystusa Pana?
Jaksowa załamała ręce i zafrasowała się mocno, sposępniała.
— A któż ona jest? kto? poczęła dopytywać.
— Nie pomoże wam nic wiedzieć o tém i nie potrzeba — odparł ks. Marcin. Tyle mi tylko powiedzieć polecono iż ksiądz Pasterz nasz, Janik żąda od was abyście jéj przytułek dali, czuwali, doglądali, a swego czasu sowicie się to nagrodzi. (Tak mu zlecili mówić Benedyktyni, choć ks. Janik o schronieniu tém nie wiedział.) Obraziła się Jaksowa niezręczném słowem.
— Jakbym to ja za miłosierdzie nagrody potrzebowała? zawołała. Ciężar to będzie wielki, bo cudzy w domu, to swój z nim już jakby obcym był. A — co robić? izbę jéj dam, chleba nie pożałuję, zresztą niech się sobie cieszą jak mogą. — Ja mam i tak na głowie dużo, do snu im śpiewać nie będę.
Rozmawiali jeszcze w podworcu, gdy wozy i ludzie z Petrkową, na gród wjeżdżać zaczęli. Nawykła do wygód, do gmachów jasnych i przestronnych Petrkowa, gdy z wozu przypatrując się dokąd ją przywieziono, postrzegła nędzne na pozór zabudowania, a przede drzwiami niewiastę dziwną, na pół po męzku odzianą z twarzą surową i niemiłą, zdało się jéj jakby ją do więzienia wtrącić miano i szlochając oczy sobie zakryła.
Stara Jaksowa wzrokiem bystrym cisnęła na dwie przybyłe i oko jéj napotkało piękną Błogosławę, nie mogąc się od niéj oderwać.
Co się w niéj zbudziło na widok tego dziecięcia, które się około matki rozpadało, tuląc ją i starając uspokoić. — Bóg jeden wie — lecz serce się poruszyło, litość ją zdjęła i, zawahawszy się nieco, poszła sama do wozu pomagać, aby z niego na pół omdlałą wysadzono.
Nie rzekła i słowa na powitanie, ale silną rękę przyłożyć się nie wahała, gdzie jéj było potrzeba. W milczeniu poprowadzono ją do najlepszéj izby, tu trzeba było pokładać zaraz na pościeli, bo z sił opadała od wielkiego płaczu i żałości. Córka kląkłszy przy niéj, zimne jéj ręce ogrzewała, przytulała do siebie, kołysała jak dziecinę.
Postała nad niemi chwilę stara Jaksowa, popatrzała nie mówiąc nic, a, choć nic dla nich czynić nie obiecywała księdzu, zakrzątnęła się z pomocą i posługą, nie tyle może dla słabéj niewiasty, co dla dzieweczki biednéj, któréj żal jéj było.
Tak pięknie wyhodowanego kwiatka dawno nie widziała stara, oczy jéj nawykłe były do prostych dziewek wiejskich, nie do takich zjawisk z drugiego świata. Dziwiła się, bolała, mówiąc w sobie. — Jakto źdźbło tak słabiuchne burze życia przetrwać potrafi, jak się w ciężkiéj walce nie zmarnuje?
Na co to Bóg stworzył tak wątłém, aby ludzie bezbronną istotę, nogami zgnietli?
Petrkowa zaledwie na gospodynię spojrzała, biorąc ją za sługę może, nie spytała o nic, nie dowiadywała się o nikogo, nie żądała ni witać ni widzieć, zapragnęła tylko wszelkich wygód do jakich była nawykła, a których tu znaleźć nie było podobna.
Płacz więc nowy był i narzekanie.
Do wieczora spoczywał ksiądz Marcin na grodzie, choć mu, po długiéj niebytności pilno było do Miechowa. Został dłużéj nieco aby biednym niewiastom zapewnić tu życie znośne i udobruchać nachmurzoną Jaksowę.
Litowała się ona nad wygnanką, ale zarazem zżymała i gniewała na nią że tak dziecinnie słabą była i zrozpaczoną. Więcéj spółczucia budziło w niéj śliczne dziewczę, o które uparcie dowiedzieć się chciała, czyjem było?
Ks. Marcin wolał odkrycie zostawić późniejszemu czasowi, i nie powiedział nic.
— Kto one są, to się tam późniéj od nich dowiecie — rzekł. — Ja tam coś słyszałem, nie dosłuchałem, ot — nie wiem. Dla mnie kto nieszczęśliwy, pomocy potrzebujący, o nazwisko się go nie pytam. Czyńcie i wy tak, miłościwa pani, na co wam ta ciekawość?
— To nie pusta ciekawość — odparła stara potrząsając głową. — Jam matka, mój ojcze, — kto wie? Lada godzina, mój Marek przybiedz tu może i zobaczyć dziewczynę — kiedy ona mnie za serce tak wzięła — co dopiero chłopca? Będzie mi jeszcze szalał za nią!
Rozśmiał się ks. Marcin.
— No, to co? odezwał się — jak poszaleją, ja pobłogosławię, szał odejdzie a szczęście Pan Bóg da. —
— A! nie! nie — poczęła stara, co mi tam z tego że taka piękna? To pajęczyna, ja z niéj pociechy nie będę miała, bo to siły niema, lada wiatr ją we mgłę rozwieje. Ja takiéj dla mojego nie chcę.
— E! e! rzekł ksiądz — przecie ta słaba dziewczyna, przez całą drogę matkę piastowała — a miała więcéj mocy niż ona!
— A takiéj żony krasawicy dla Marka nie chcę — rzekła stara uparcie. Co to warto? będzie się za nią rozpadał, przylgnie do niéj, rozleniwieje! Dzieci mi z niéj przyjdą słabe, co je trzeba będzie powijać w jedwabie. — Ja mojego w śniegum kąpała! Nie — nie!
Zadumała się stara macierz. —
— Chyba ją przed nim schowam, dodała — a jak? Oko chłopca piękną dziewkę przez ścianę dojrzy.
Ksiądz nie chciał mówić więcéj, i choć Jaksowa coś z niego dobyć usiłowała, zbył ją ni tém ni owém. — Została niespokojną i jak na straży.
Życie na starym gródku zaraz się dla tych gości całkiem zmienić musiało. Co dawniéj szło porządnie wedle koguciego piania i słońca, niczém nigdy niezmącone, teraz rwało się, wlokło, spóźniało, łatało niewiedzieć po jakiemu. Petrkowéj często trzeba było jadła gdy wszyscy spali, a snu gdy największa wrzawa była na grodzie.
Zresztą zamknięte siedziały same z sobą, matka i córka, bo Jaksowa służbę im posyłając, sama nie miała ochoty zbliżać się do nich. — Petrkowa, którą raz tylko widziała, jakiś wstręt w niéj budziła. Wzdragała się do niéj iść, potém ciekawość niewieścia ją brała, i pociąg czuła do pięknego dziewczęcia. Chętnieby ją nieraz wezwała do siebie — wstydziła się i obawiała.
Ile razy ją spotkała, pomyślała o niéj, zaraz jéj syn na pamięć przychodził — nuż zobaczy? nuż rozgorzeje?
Zdarzyło się któregoś dnia że Błogosławie, do jéj sukienek zszarzanych i podartych igły i nici było potrzeba. A że służby na ten czas przy nich nie było, wyszło dziewczę same szukać staréj pani, choć z trwogą wielką, bo pomarszczona twarz była jéj straszną. Jaksowa w swojéj świetlicy siedziała nad robotnicami, gdy bojaźliwe dziewczę ukazało się na progu z rumieńcem na twarzyczce. Stara uśmiechnęła mu się, wabiąc je ku sobie i zawiodła do bocznéj komory. — Posadziła strwożoną na ławie, a co miała pod ręką, plastr miodu, chleb biały, orzechy, postawiła przed nią i przysiadła się do niéj sama.
— Rybko ty moja — odezwała się — jak ci na imię? Zapytała grubym swym zwykłym głosem, który starała się napróżno łagodniejszym uczynić.
— Imię mam Błogosława — cicho szepnęło dziewczę.
— Dajże cię Bóg twém imieniem błogosławił — rzekła stara. Musiałaś się chować za kratą i bez słońca boś biała jak śnieg i wątła. —
Dziewczę spuściło oczy, łzy jéj się z pod powiek toczyły ciche, bo dawne, lepsze przypomniała czasy.
— Tak odezwała się — pani matka i ja, nie znałyśmy ani zimna, ani skwaru, ani słoty, dopóki... I łzy jéj mówić daléj nie dały.
Jaksowa zlekka śliczną jéj główkę do piersi przytuliła. Obudziło się w niéj uczucie dziwne. Stęsknioną była za macierzyństwem, spragnioną wnucząt, zdało się jéj że jakieś dziecię własne przytulała do siebie.
— Nie płacz — odezwała się, łzy nie pomogą, a oczu twoich szkoda, jeszcze one lepsze czasy zobaczą. Nie śmiała już pytać o więcéj i dziewczę mówić nie śmiało, poprosiła o to co mieć chciała i uciekła.
Ale dobra znajomość była zrobiona między staruszką a dziewczęciem. Gdy matka jéj spała, Błogosława wyrywała się czasami do Jaksowéj, bo się polubiły bardzo. Pod opieką téj mężnéj niewiasty, dziewczę czuło się bezpieczniejszém, zdrętwiałéj staruszce oddech świeży tego kwiatka, życie i czucie przywracał.
Rozmowy ich były urywane, bo jedna nie umiała mówić wiele, druga nie miała odwagi. Dopiero gdy się tak zwolna, trwożliwie, ostrożnie zbliżyły do siebie, Błogosława więcéj ośmielać się zaczęła.
I jednego wieczora, ot tak, w rozmowie — wypowiedziało dziewczę że było córką Petrkową. — Usłyszawszy to Jaksowa ręce załamała w milczeniu, nie powiedziała nic, ale nie nabrała przez to wstrętu do biednéj.
O losie ojca nic jeszcze nie wiedziała córka, a tu już wieści były doszły o oślepieniu, okaleczeniu okrutném i wygnaniu. Jaksowa jéj o tém nie powiedziała, tylko gdy dziewczę płakało bolejąc nad zgonem ojca, bo go za zabitego miano — odzywała się.
— A może téż nie umarł ojciec wasz. — Czekajcie aż nieszczęście przyjdzie, nie wyprzedzajcie go, gdy o niém nie wiecie. — Ludzie mówią że mu żywot wyproszono — i na wygnanie skazano tylko.
Zaczęła się o te pogłoski rozpytywać Błogosława, ale Jaksowa sama ich nie będąc pewną, nie chciała próżną karmić nadzieją. —
Gdy po téj rozmowie wyszło dziewczę, stara przed ogniskiem stanęła jak słup zadumana, z usty zaciętemi i pytać się zdawała losu jak zrządził i dla czego jéj rzucił w dom tę właśnie, któréj dla syna nie chciała? Miałoż to być przeznaczeniem?
Wprawdzie teraz gdy Petrek być przestał onym wielmożą i panem, nie tyle się go już lękała Jaksowa, ani doń wstręt miała tak wielki, boć za grzech odpokutował, a jednak zawsze dla syna pragnęła innéj, czegoś co sama oznaczyć nie umiała, nie téj dziewczyny z mgły i promieni utkanéj, wątłéj i słabéj...
Troskała się już wielce, a nuż Jaksa przybędzie? gdy ją zobaczy? gdy się miłość rozbudzi, co uczyni z nim? będzieli miała siłę się oprzéć?
Gdy się to działo, Jaksa tymczasem wiódł Petrka do bezpiecznego schronienia. W drodze wierny ten towarzysz niedoli dla ojca i syna stał się jakby dzieckiem i bratem. — Los ich zrównał, Jaksa teraz był dla nich dobroczyńcą i podporą. Przedzierając się przez puszcze, w obawie aby ich gdzie nie poznano i nie pochwycono, błąkali się długo, omijając gościńce wielkie i nierychło w Płocku stanęli. — Tu Jaksa mógł go już zdać książętom młodym w opiekę, bezpiecznym będąc o niego. Ale wnet niepokój go ogarnął o Petrkowę i Błogosławę, o których losie nie wiedziano. — Sam Palatyn codzień, co godzina niemal miał imiona ich na ustach. —
Jednego dnia sam Jaksa odezwał się słysząc bolejącego Petrka.
— Pozwólcież mi, ruszę za jéj miłością i za dzieckiem waszém, ażeby się choć dowiedzieć co się z niemi stało. Pewien jestem że wam o nich dobre przyniosę wieści.
Petrek, który teraz, dla skaleczonego języka, mowę miał bełkoczącą i mało jéj używał, na ramiona mu się rzucił z radości. —
— Tyś dziecko moje, drugim mi jesteś synem, zawołał. — Radbym abyś to uczynił i lękam się o ciebie, chcę byś jechał i boję się. — Czyń jak sam osądzisz — jedź, ratuj ich. — Bóg ci zapłaci i ja nie zapomnę. — Odetchnę lżéj gdy się dowiem co się z niemi dzieje.
Jaksa natychmiast usposobił się do podróży, a gdy żegnać się przyszło, Petrek go z uścisku długo nie puszczał. Żal mu go było, bo się do niego przyzwyczaił, pokochał i dla Światosława téż miał w nim najlepszego towarzysza... Więc się żegnali a rozstać nie mogli, a gdy już jechał, patrzali nań z wrót długo, dając znaki. —
Na dworze młodych książąt, miał tę pociechę okaleczony, który dla nich cierpiał, że go tu szanowano jak ojca, a opiekowano się nim troskliwie. Młodzi książęta go nie odstępowali, starsi doń przychodzili po radę, obie księżne czuwały nad starcem, by mu na niczém nie zbywało. Petrek, jeżeli dawniéj nie potrzebował wiele dla siebie i żył po prostu, teraz, gdy go dotknęło to co za karę przez Boga domierzoną uważał, za pokutnika się mając, surowszy jeszcze żywot prowadził.
Znaczną część dnia spędzał w kościele, do którego z oczyma chustą zawiązanemi, szedł przez syna wiedziony, surowe odprawiał posty a powtarzał że łaskę Bóg uczynił mu wielką, zasłużoną karą na tym go dotknąwszy świecie.
Los Palatyna zgrozą przejął wszystkich i przyczynił się głównie do tego że duchowni wszyscy z młodemi książęty przeciwko ks. Władysławowi głośno się oświadczyli.
Arcybiskup sam zbierał ludzi, aby z niemi iść w pomoc uciśnionym.
Wojska z obu stron ściągały się ku Pilicy, gdy Jaksa z Płocka wyruszył, zkąd młodzi książęta i księżne dwie, w obawie aby ich tu Władysław nie pochwycił, do warowniejszego ciągnąć mieli Poznania. Bliżéj téż tu byli Arcybiskupa Gnieźnieńskiego, na którego pomoc duchowną i orężną rachowali. —
Jaksa spieszył, jak zawsze przedzierając się na oślep lasami a bacząc tylko aby się w ręce nieprzyjaciela nie dostać. Dobił się tak naprzód szczęśliwie do Wrocławia, gdzie się języka dostać spodziewał. Lecz tu trafiło się właśnie że i Biskupa nie znalazł i Opata nie było, a inni lub nie wiedzieli, albo mu o schronieniu Petrkowéj mówić się nie ważyli. Czekać nie chciał, a spuszczając się na własną przebiegłość, gdy pochwycił ślad którędy Petrkowę wieziono, ruszył przepytując, dowiadując się, idąc szlakami jakie mu ludzie wskazywali. Zadziwiony był w ostatku mocno, gdy go przepytywanie to wprost na jego własny Komorow wywiodło. Nie wierzył jednak jeszcze żeby się to w istocie stać mogło czego najmocniéj pragnął. Na mil kilka od zamku rodzinnego ślady niewiast znikły zupełnie. Jaksa zniechęcony i znużony, widząc się już tak blizko matki, nie mógł się wstrzymać aby nie dojechać do niéj. Potrzeba téż była wielka i gród ubezpieczyć w te czasy niespokojne i ludzi swych pościągać, aby z niemi potém w pomoc iść młodym książętom.
Na grodzie stara matka, choć wzdychała za nim, nie śmiała się syna spodziewać, gdy jednego wieczora u wrót Jaksa zatrąbił po swojemu, i po głosie natychmiast go wszyscy poznali. Rzuciło się co żyło naprzeciw niemu, a najpierwsza matka, zapomniawszy o wszystkiém byle go coprędzéj uścisnąć.
Mrok już padał, Jaksa znużony był, zdziwił się gdy matka, zamiast go wprowadzić do świetlicy, którą on dawniéj zajmował, powiodła go do siebie. Chciał do zwykłego kąta swojego zawrócić, ale rzekła mu zakłopotana nieco aby tam nie szedł, bo gości ma.
— A jacyż oni są? zapytał Jaksa. —
— Niewiasty dwie biedne uciekające przyjąć musiałam — odparła matka.
Tknęło to Jaksę, że mu imienia ich nie powiedziała.
— Niewiasty? a zkądże one przybyły?
Stara smutnie zmierzyła go oczyma, jakaś zazdrość obudziła się w jéj sercu.
— Co ci tam do obcych niewiast! zawołała chmurno. —
Młodemu już się roić zaczynało że Petrkowa być tu mogła, ta myśl jak ukropem go oblała. Stanął drżący cały.
— Darujcie mi, kochana matko moja, rzekł, życie moje stawiłem ratując Petrka, odprowadzałem go okaleczonego do Płocka, a teraz gonię za żoną jego i córką, abym go o ich losie uwiadomił. — One to u was być muszą, nie kto inny !
Rozgniewała się stara i poruszyła groźno. —
— To są! są! odparła, ale tobie dziś nie o nich myśleć, tylko o matce, bo ta ci pierwszą być powinna.
Jaksa zamilkł i poszedł za nią zmieniony zupełnie, pokorny ale milczący. Matka nie wytrzymała długo, sama rozpoczęła rozmowę o niewiastach i żaliła się.
— Tak, rzekła, przywieźli mi je tu, te pieszczone kukiełki, na które zdala chuchać trzeba. Nieszczęśliwemu dachu odmówić się nie godzi, a baby te ciężą mi. — Dziewczyna piękna a wątła i słaba, tylko ty mi nie patrz na nią.
— Matusiu serdeczna — przerwał Jaksa, późna twa rada, widziałem ja ją nie raz ale sto razy, a co się ze mną stać miało, to się stało[1] Miłuję ją bardzo, miłuję strasznie, teraz gdy Petrek wygnańcem jest, spodziewam się ją dostać.
Wyrzekł to śmiało i stanowczo, matka odwróciła się nagle zagniewana, ale nie odpowiedziała nic. — Jaksa podszedł ku niéj, odepchnęła go od siebie. Odstąpił i przysiadł na ławie smutny, gdy stara po chwilce przystąpiła doń, głowę rękami objęła i poczęła całować. Staréj nieznane łzy kręciły się pod powieką. — To odpychała syna, to przyciągała go ku sobie — naostatek odtrąciła i poszła do ognia zadumana.
W téjże chwili nie wiedząc może o niczém, czy téż domyślając się, wbiegła do izby Błogosława. — Stara chciała jéj zastąpić drogę, zapóźno. — Wbiegła wewnątrz i zobaczywszy siedzącego Marka, krzyknęła.
Jaksa się zerwał ku niéj — stanęli naprzeciw siebie w niemém zachwyceniu, któremu słów zabrakło.
Staruszka spoglądała na nich z boku, aż gniewna wpadła między nich, aby ich z tego osłupienia wyprowadzić. —
— Pozdrowienie wam od ojca waszego przywożę! odezwał się Jaksa. Dziewczę usłyszawszy ojcowskie imię, przebojem rzuciło się ku Jaksie.
— Ojciec! żyje więc ojciec! zawołała — a! chodźcież coprędzéj do matki, poświadczcie to żywém słowem, pocieszcie ją! Żyje Ojciec. Bóg niech będzie błogosławiony.
Ze złożonemi rękami padła pośród izby na kolana.
Jaksa, który w prostocie swéj, nawet dla pocieszenia tych których kochał, kłamać nie umiał, dodał wnet.
— Żyje ojciec wasz okaleczony okrutnie, ale żywota już bezpieczny. — Ze Światosławem oba odprowadziliśmy go do młodych książąt do Płocka.
Zakrzyknęło znowu z radości dziewczę, posłyszawszy o bracie. Stara Jaksowa już teraz nie mogła nic, bo zapominając na wstyd wszelki, Błogosława chwyciła Marka za suknię u ramienia, i ciągnęła go gwałtem do matki.
— Chodźcie! zlitujcie się! chodźcie! Nie sprzeciwiając się odstąpiła Jaksowa, ale z brwiami namarszczonemi, mrucząc groźno — że jéj syna zabierano. Szła wieczerzę sposobić dla dziecka, łając dziewczęta i rozpędzając je gniewnie.
Przez sień tylko przejść było potrzeba do komnaty, w któréj Petrkowa, cały ten czas więcéj leżała niż siedziała. Złamana niedolą swoją, bezwładna większą część dnia spoczywała z głową osłonioną chustami, jęcząc i wyrzekając.
Gdy na próg wpadła Błogosława ciągnąc Jaksę za sobą i wołając.
— Żyje ojciec! żyje! Porwała się z posłania Marya, odrzuciła chusty, spojrzała na Jaksę, którego nie bardzo lubiła, jakby przeczuciem że jéj miał córkę odebrać i pytać zaczęła szybko. —
— Gdzie? co się z nim stało!
Jaksa nie zataił nic, opowiadając wszystko czego był sam świadkiem. Płakała znowu Petrkowa słuchając, a wtrącając pytania o syna, o ludzi, o skarby, potém wołać zaczęła rwąc się z pościeli jak nieprzytomna że natychmiast ztąd chce jechać do męża.
Córka objąwszy ją rękami, zaledwie mogła uspokoić.
— Miłościwa pani, rzekł Jaksa, nie może to być abyście teraz z zamku ruszyli. Ja sam ledwie się tu żyw dostałem, poganie dzicy i wojska Władysławowe wszystkie ziemie zalewają. Życia ani wolności nie bylibyście pewni. — Czekać tu potrzeba aż się wojna uśmierzy. W oblężonym grodzie, Płocku czy Poznaniu lepiéjby wam nie było, ani bezpieczniéj niż tu gdzie my, gdyby i dzicz nadpłynęła, zawsze się obronić potrafiemy. —
Z mowy jego dopiero, gdy się szerzéj począł tłumaczyć, dowiedziała się Petrkowa iż jest u matki Jaksowéj, i — zamilkła zaraz zdziwiona a prawie przelękła.
W owych czasach obyczaje były inne — lękała się o córkę, aby ją siłą jéj nie wzięto. Złagodniała więc dla Jaksy.
Po długich pytaniach, na które Marek odpowiadał, coraz nowemi szczegółami, puszczono go nareszcie do matki. Wyszedł smutny i znękany, i widokiem Błogosławy tak przejęty, że sobie rzekł — iż gdy mu ją sam Bóg dał i do grodu przyprowadził, nie odda jéj już nigdy i nikomu, choćby za nią i wojnę toczyć przyszło.
Z tą myślą w duszy do izby powrócił, i myśl tę pewnie Petrkowa odgadła, gdy się strwożyła, dowiadując gdzie się znajduje.
Jaksowa chodziła chmurna jak noc, krzątając się niby koło wieczerzy. Gdy wszedł nie odezwała się do syna — usiadła na ławie naprzeciw niego, sparła na łokciu i patrzała w twarz swojego dziecięcia.
— Hej! odezwała się długo przemilczawszy, myślałam że ci się zatęskniło do staréj matki, a tyś gnał na złamanie karku, nie do mnie do tych kukieł białych! Nie kłam przede mną, wiedziałeś że one tu są, nie dla mnieś tu jechał a do nich!!
Jaksa poczuł się mężem i odrzekł śmiało.
— Usta się moje nigdy łżą nie zmazały — nigdy! nigdy! Szukałem Petrkowéj, nie taję, alem nie wiedział że tu jest. Do ciebie mi serce tęskniło jak zawsze. Matka wskazała ręką w stronę izb naprzeciwko.
— A do tamtéj, do tamtéj, to ci się nie tęskniło??
— Nie skłamię, tęskniłem i za nią, tak już musi być, bo w tém wola Boża.—
Stara wstała od stołu. Milczeli oboje. — Nie mówiąc nic puściła syna spać.
Gdy w komorze legł sam Jaksa, nim mógł pomyśleć co ma czynić — z sobą, ze znużenia wielkiego sen go ogarnął. A że kilkoro nocy spędził drzemiąc tylko na siodle lub pod drzewem, gdy raz padł na posłanie, objęła go żelazna moc snu i trzymała do rana.
Matka już budziła prządki i ogień rozpalać kazała, a on jeszcze jak legł na jednym boku, ciągle kamiennym snem odpoczywał.
Dzień dopiero biały powieki mu otworzył. — Nim ruszył się z posłania rozmyślać począł[2] — Co tu pocznę? Nie godzi mi się zostać a nie chce się jechać? Co pocznę? Tak dumając a przewracając się doczekał aż mu matka sama polewkę przyniosła, spojrzał na nią z obawą. Twarz miała smutną a uśmiechniętą.
— Pij i jedz — rzekła — nie dąsaj się — jam ci nie wrogiem, tyś dziecko moje...
Pocałowała go w czoło. —
— Niech się dzieje wola Boża!
— Matuś rodzona! rzucając się jéj na szyję, zawołał Jaksa — ty mnie kochasz, ty mi tego nie wzbronisz!
— Albo ja ci bronić mogę? poczęła stara. — Ja? Tyś mężczyzna nie dziecko, ani się pytać powinieneś o cudzą wolę, tylko swoją mieć. Plunęłabym na ciebie! Jedno wiedz. Weźmiesz słabą łątkę, tylko łzy z nią, bo to sił do życia ani do szczęścia niema! Nie daj Boże! A no — Bóg z wami!
Nie mówili więcéj, odeszła prędko. Jaksa dumał chodząc dzień cały. Błogosława nie pokazywała się do południa.
Żyć tak z nią na zamku, stać na straży, łapać wejrzenia, zapominać o wszystkiém nie myśląc jeno o sobie, błogo było, ale się nie godziło rycerskiemu dziecku.
Z południa poszedł Marek do Petrkowéj i rzekł.
— Muszę ztąd z mojemi ludźmi ciągnąć do książąt i do pana Petrka — może mi co do niego nakażecie? Pomyślcie, abym miał co odnieść. —
Błogosława spojrzała nań rumieniąc się.
— A kiedyż w tę drogę? zapytała Petrkowa.
— Bylem ludzi moich zgromadził, dziś po nich wyślę zawołanie, za kilka dni pewno pociągnę, rzekł Jaksa wzdychając.
Od Petrkowéj poszedł do matki mówiąc.
— Ciągnąć mi trzeba — nie może być inaczéj.
— Wiedziałam ja że trzeba, odparła. — Wojna, čto darmo, wojakowi za piecem siedzieć srom, — kisnąć tu z babami niezdrowo. Jedź — wypędziłabym cię sama. Nie czas się tu miłować kiedy drudzy giną.
Tegoż dnia po włościach Jaksy do Miechowa i za Miechów biegli dziesiętnicy i sotnicy na wojnę wywołując lud zdatny i pędząc do Komorowa. Kupami przychodzili z siół młodsi zbrojni, ale jak to czasu takiéj wojny być musiało, licho i po domowemu, w siekiery i oszczepy. Z leśnych osad mieli niektórzy łuki, niektórzy tarcze lipowe, kaftany skórzane, reszta kożuchy proste, pałki nasiekiwane. Więc co było na zamku broni z dawnych czasów, zaczęto lepszym rozdawać, stanowiąc starszyznę, dziesiętników i obozowe straże. Stara Jaksowa sama szła patrzeć i gromadom piwo wytaczać kazała. Rada teraz była z syna i dumna nim.
Dopiero gdy sami się z sobą znaleźli wieczorem, a opowiedział jéj Jaksa, bez przechwałek ale szczerze, jak się mężnie księciu stawił aby Petrka ratować, jak się ważył wszędzie, życia nieszczędząc gdzie powinność kazała; całować go poczęła w głowę, ściskać i twarz jéj chmurna rozjaśniła się radością.
— Idź tak dalej! zawołała — ojciec twój takim był — tobie innym się nie godzi być.
Ostatniego dnia, gdy już z zebranemi ludźmi ciągnąć przychodziło, nadjechał ks. Marcin. — Słyszał on już o tém co się działo w Komorowie, chciał się przypatrzeć oczyma własnemi.
Stara zobaczywszy go poszła na przywitanie z uśmiechem dwuznacznym, wskazując na drzwi za któremi siedziała zamknięta Petrkowa.
— Wyście to mnie, ojcze, biedy téj naprowadzili!
— Ja się tego nie wypieram — rzekł ks. Marcin, wyście się nadąsali, a może się już i cieszycie?
— Co mam robić — odezwała się Jaksowa po swojemu — muszę syna słuchać gdy męża nie mam! Ale ani on ani ja długiéj z tego pociechy mieć nie będziemy!
— Jam tu przybył nie o tém z wami rozprawiać, odezwał się ksiądz, ale radzić kędy ciągnąć. Książęce Władysławowe wojska są wszędy, dzicz po gościńcach potokami płynie. Bić się z niemi samemu nic potém, trzeba do kupy się zbierać, a jak się nasz dostanie do gromady?
Nadszedł właśnie Jaksa i księdza w rękę pocałowawszy.
— A — lasami! rzekł krótko.
— Byle wam ich starczyło — odparł ks. Marcin, i byleście w porę nadążyli, bo siły się pościągały nad Pilicą i bitwa za pasem.
— Więc dniem i nocą ku Pilicy pociągniemy, rzekł Jaksa, Bóg da że w porę staniemy, aby Władysława bić i gnać!
Ks. Marcin pokiwał głową.
Któż wie kogo pobiją? rzekł cicho. Pogan wam życzę przeciw sobie mieć nie Władysławowych ludzi; a nuż Jaksa na Jaksę następować będzie musiał, i brat się potykać z bratem? Niedobra to wojna, odwróć Panie. Prosty lud i w dwu siołach sąsiednich nie czuje się do jednego rodu, ale wy, rycerscy ludzie jednego zawołania — co poczniecie?
— Bóg łaskaw, odezwał się Jaksa, my może nic poczynać nie będziemy potrzebowali, bo co jest poczciwych staną po stronie książąt, a Władysław zostanie z najemnikami swojemi. —
— Amen! zamknął ks. Marcin. —
Gdy wsiadać na koń przyszło, poszedł Jaksa raz jeszcze do Petrkowéj żegnać się. — Stara matka oczyma tylko powiodła za nim, mrucząc — niech już czyni jako chce!
A było to żegnanie osobliwe, bo w niém narzekania więcéj niż dobrych słów Jaksa posłyszał. Pieszczonéj niewieście wszystko tu w niesmak szło, czém ją karmiono, jak cieszono, przez co los jéj osładzać chciano — za każdą więc sposobnością skarżyła się tylko i bolała nad sobą. — I teraz zamiast poleceń do męża, rozwodziła żale nad dolą własną.
Płakała za utraconą wielkością swą, po życiu przeszłém, i wszystkiém co je przypominało. Nie lubiła szorstkiéj męzkiego ducha gospodyni, nie podobał się i syn, ni ten stary dwór w którym znalazła przytułek. Wszystko dla niéj szło na opak, a że córka była z nią zawsze, na Błogosławę spadały łzy, żale i kwasy nieszczęśliwéj, — Błogosława milcząca znosiła wszystko, a, żeby nie pokazać że cierpiała, gdy obcy patrzali na nią uśmiechała się im smutnie.
Gdy Jaksa przyszedł opowiedzieć się że jedzie, a dodał że może do pana Petrka przedrzeć się potrafi i zaniesie mu, co poleconém zostanie; zapłakała kniahinia, podniosła głowę, białemi ramionami ruszyła pogardliwie. Zdawało się że nic nie miała do nakazania biednemu ślepcowi, na którego narzekała ciągle, że z winy jego w to nieszczęście popadła. —
Błogosława widząc że matka milczy, odezwała się cicho.
— Powiedzcie ojcu niech nas do siebie zabierze, radaby matka i ja z nim i Światosławem być.
— Dziś to niemożliwe — rzekł Jaksa, wiecie że przez zwojowane ziemie przedrzeć się trudno[3] Da Bóg lepszy czas — uczynicie jak wola. Przebaczcie jeśli wam tu u nas niewesoło i niezaciszno i niemiło może — cóż robić? myśmy z matką do prostego życia nawykli.
Petrkowa nic nie odpowiedziała, poruszyła głową, rozpłakała się, rzuciła ręką, zakryła oczy i pochyliła się na poduszkę. Jaksa spojrzał na dziewczę oczyma błagającemi — zarumieniło się. —
Matka widzieć nie mogła, wyciągnęła mu rękę i ścisnęły się ich dłonie, bez słowa, w milczeniu.
— Wracajcie! wracajcie zdrowi! szepnęła po chwili Błogosława. Niech was Bóg prowadzi i odprowadza. — Modlić się będziemy. — Głos zamarł jéj w piersiach, zakryła oczy, Jaksa wysunął się z izby...
A gdy siadał na koń, obejrzał się jeszcze ku dworowi, i w okienku mignęły mu włosy złote... Ludzie już wrotami tłumnie ciągnęli w pole za chorągwią białą. — —








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.