Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.



W Komorowie siedziały niewiasty karmiąc się wieściami, które im ludzie przynosili jak noszą z lasu grzyby i jagody, takie jakie znaleźli po drodze, świeżo urosłe po deszczu, zwiędłe od skwaru, stare i nowe.
Czasami trwoga na gródek padała, naówczas stara Jaksowa macierz, szła do swoich ludzi, stawiła straże, sposobiła się jak do obrony. I gdy jednego dnia wieść przychodziła straszna, groźna przerażająca o poganach już już ciągnących tutaj, drugiego ktoś przynosił pociechę wielką, która we trzy dni rozwiała się w powietrzu niczém.
Ludzie mówili, że tam widziano już dzicz w pochodzie, ówdzie, że ją ścigano w ucieczce bezładnéj, jedni głosili Władysława zwycięzcą, drudzy pobitym na głowę i wygnanym.
Jednego dnia na wozie przybył ks. Marcin, aby odprawić w kapliczce mszą świętą i wszedłszy do sieni zapowiedział, że będzie im zwiastował pociechę wielką. Jemu już wiarę dać było można. Powiadał, że książę Władysław na głowę został pobity, po klątwie rzuconéj nań przez arcybiskupa. — Prawica Boża — rzekł — dotknęła Kaima!
Uchodzić musiał z pola walki nad Cybiną i znikł, niewiadomo było, gdzie. Jedni mówili, że do Niemiec zbiegł do Cesarza, o posiłki go prosić, ziemie mu swoje poddając, drudzy, że na Ruś uszedł z kniaziem Wsewołodem. O Agnieszce i dzieciach jéj słuchu nie było.
Tyle już razy zwiedziona Jaksowa, słuchała głową potrząsając, a w końcu rzekła do starego.
— Póki téj prawdy nie zobaczę, nie uwierzę!
— Rychło i to nastąpi — odparł ks. Marcin — bo Petrek na swój dwór powraca, gotują się już na jego przyjęcie, książę Bolko Kraków obejmuje i zwierzchnie panowanie.
Błogosława, która wybiegła była, aby się od przybywającego o czémś dowiedzieć, wróciła do matki przynosząc jéj wesołą nowinę. Poszedł za nią i ksiądz, upewniając sam, że to co mówił miał z ust ludzi, którzy na klęskę nad Cybiną sami patrzyli.
Ożywiła się twarz kniehini Maryi, ale tego jéj nie było dosyć!
— Jeżeli tak jest — poczęła — dla czegóż Petrek nie śle zaraz po mnie, aby ztąd wyzwolił? bym na swój dwór powróciła i tułać się przestała po obcych kątach?
Czemuż zaraz nie przybył tu syn mój? sługi moje? Więc już tak zapomnieli o mnie, jakbym ja niczém nie była?
Rozpieszczona pani i teraz jeszcze nie była rada, bo myślała tylko o sobie.
Choć jéj w Komorowie dogadzano, miasto miłości dla gospodyni, powzięła do niéj odrazę i nienawiść prawie. Dwie téż to były istoty, co nigdy by z sobą pogodzić się nie mogły. Stara Jaksowa żyła miłością dziecka, pracą, milczeniem i wielką duszą, którą w piersi nosiła; Petrkowa kochała siebie tylko, a resztę świata jakby za stworzoną dla siebie trzymała. Całemi dniami bolała i płakała nad sobą zawsze, narzekając na męża, za którego cierpieć musiała.
Błogosława napróżno się ją ukoić starała, zyskując tylko wymówki od matki, że jéj nie kochała. Znosiła to w pokorze. Dla niéj ta matki niedola była jakby chorobą jakąś, budzącą litość niezmierną i miłość coraz gorętszą. Znękane jednak czuwaniem i jękami dziewczę więdło w oczach i usychało.
Jaksowa, która na nią teraz jak na synowę patrzała, stękała i bolała, że swojemu dziecku, kwiatka tego jasnego wychuchać nie umiała! Pieściła ją za matkę, żywiła, przytulała, tchem własnym rada ją wzmocnić. Napróżno! Dziewczę w oczach więdło powoli, nie czując nawet że słabło, nikło, rozpływało się jak mgła w powietrzu.
A była coraz piękniejszą, rosły jéj oczy błyszczące, twarzyczka smętnego nabierała wdzięku. Gdy stara Jaksowa dopytywała, czy ją co nie boli, zaręczała że jest zdrową, że jéj boło[1] dobrze, że się czuje szczęśliwą.
Czasem wychodziła na wały puste i z góry rozpatrywała się po okolicy, po lasach, po polach, słuchała jak śpiewało ptastwo, jak na zamku gwarzyli ludzie, jak piosnki się przez okna otwarte z izby dziewcząt rozlegały. Słuchała, patrzała, wracała potém do złotéj kądziołki przy łóżku matki i karmiła się jéj narzekaniami.
Z twarzyczki jéj znikły rumieńce, na ustach tylko trochę krwi zostało, a oczy, oczy coraz jaśniéj świeciły, jakby gdzieś za światy przejrzeć chciały.
Jednego ranka zatętniało, Błogosława rzuciła kądziel i wybiegła. Podwórca pełne były ludzi, konnych, wozów, a w pośrodku na koniu stał Światosław i w koło oczyma rzucał. Zoczywszy siostrę skoczył z siodła i padli sobie na szyję płacząc z radości. Ona wiodła go do matki.
Na widok dziecięcia ukochanego, zerwała się kniehinia Marya, krzyknęła i napół omdlała upadła na posłanie. Syn nogi jéj całował. Słowa mu się w ustach plątały.
Zrozumiała Petrkowa, że po nią przybył syn, że ją z téj nienawistnéj dobędzie jamy, że dawna wielkość powróciła do ich domu i że we dworze pod Sobótką czeka na nią pół ślepy mąż, który sam jechać nie mógł, bo siły postradał.
Jednéj godziny tu dłużéj pozostać nie chciała, powiedziała sobie, że nic ją tu powstrzymać nie potrafi. Znalazła siły, aby zerwać się z łóżka, zaczęła odziewać coprędzéj, wołając, że choćby zaraz wyruszy w drogę. Płakała i śmiała się razem. O staréj gospodyni swéj nie wspomniała nawet.
Ale Światosław jechać nie mógł, dopókiby drużyna jego nie spoczęła, miał téż podarki do oddania od ojca i z Błogosławą poszedł do Jaksowéj.
Ta stała w izbie swéj u stołu, sposobiąc jadło dla przybyłych gości, poważna a smutna.
Uścisnęła Błogosławę tak, jakby córkę ściskała własną, a gdy Światosław przemówił, że ojciec jéj posyła dzięki i podarki, odezwała się.
— Najlepszy dar byłbyś mi tu przywiózł, syna mojego biorąc z sobą; za resztę wdzięcznam, odrzucać się nie godzi, ale mi potém nic. Dajecie wy, no, to weźmiecie téż odemnie, mam i ja czém się dzielić i obdarzyć.
Chociaż Petrek odarty był ze wszystkiego, lecz, skoro Władysław upadł, a on powracał do majętności, we mgnieniu oka znalazło się co utracił. Roger starosta, Jerzy Żupan z Głogowa, Mikow, Wszebor złożyli się nań szatami, sukniami, sprzętem srebrnym i złotym, futrami, końmi i groszem. Dali królewice swojemu obrońcy obfite dary i Petrek miał się już czém dzielić. A że dla siebie nie potrzebował wiele, dla drugich zawsze będąc szczodrym, nie wyprawił Światosława z próżnemi rękami po żonę.
Wiózł Światosław kubki złocone, misy srebrne, jedwabiów sztuk kilka, kun worów dziesiątek.
Gdy dary te złożył, stara podziękowała i rzekła.
— Tak ci jest, darzyć się i obdarzać trzeba, ja téż was upominkami dla ojca obciążę, kto bierze, ten dawać musi.
Chodźcie no ze mną.
Uśmiechała się starucha chytrze. Zawróciła się do Błogosławy i rzekła do niéj.
— Chodź i ty, abyś wiedziała, gdzie co leży, bo to ci się kiedyś przyda.
Zarumieniwszy się dziewczę szło w milczeniu.
W komorze zamczystéj, do któréj sama ona tylko chadzała, staruszka silną dłonią podniosła drzwi na ziemi leżące, które skórami przykryte były. Ogarek zapalony w glinianéj miseczce niosła w ręku.
— Zchodźcie — mówiła — a nie bójcie się, choć stromo jest, po bokach sznury wiszą.
Pode drzwiami loch był w ziemi i kamieniu kuty, czarny, otchłanny, straszny jak więzienie. Przodem śmiało kroczyła stara, niekiedy oglądając się na Światosława, który siostrę prowadził. Zawrócili się w lewo, poszli w prawo potém, spuścili w dół, pięli się do góry, aż doszli do drzwi zamkniętych. Jaksowa z pod fartucha dobyła klucz i odsunęła rygle.
Sklepiona izbica szeroka, długa, nizka ciągnęła się gdzieś w głąb, że końca jéj było nie dojrzeć. Zaduch w niéj panował, bo powietrze tylko kędyś z góry szparami jakiemiś przez błony wpadało.
Dziwy tu ujrzeli.
W prawo i lewo pod ścianami na podkładach dębowych stały skrzynie ogromne, wisiały wory, leżały kupami odzieże i całe sukna wały. W rogu srebra i złota świeciła się kupa ogromna aż do sklepienia. Co kosztowniejsze stało na skrzyniach.
Oręża i zbroi pospolitéj było téż podostatkiem. Stara z dumą się zwróciła do Światosława do góry podnosząc ogarek. Nie mówiła nic, ale twarz jéj powiadała.
— Co myślicie? jest tego dość?
Światosław, choć u ojca nawykły był skarby oglądać, zdziwił się mnogości nagromadzonego mienia i rzekł do niéj.
— Daj nam Boże nie mieć takiego jak wy wroga, coby skarby te rozgrabił!
Jaksowa już ogarek postawiwszy wybierała co godném Petrka sądziła, cztery drogie pierścienie na sznur związała, dwa złote wzięła kubki, sztukę szkarłatu odłożyła na stronę.
— Wybieraj sobie ty, co ci lubo! — rzekła do chłopca — abyś mi ztąd z próżnemi nie wyszedł rękami.
To mówiąc pierścień jeden na palec włożyła Błogosławie, dała Światosławowi jeden, dwa dla rodziców.
Zmuszony wybierać młody gość wziął tarczę małą wyrabianą wzorzysto, bo niczém ostrém obdarzać się nie godziło. Sztukę szkarłatu na plecy mu zarzuciła stara, sama misy i kubki wzięła w silną rękę i dawszy im po skarbcu popatrzeć, szła z powrotem.
A gdy znowu szli, nietylko ów skarbiec podziwiał Światosław, ale drogę, którą doń niewiadomemu trafić było trudno, bo pod zamkiem, jakby krety ryły, wązkiemi szyjami i chodniki się rozbiegały do góry, w dół, porozgałęziane na wsze strony.
Gdy powrócili nazad do izby, już znaleźli od Petrkowéj sługę, która do wyjazdu nagliła, a stara nie wstrzymywała, choć na Błogosławę patrząc, łzy jéj w oczach stawały.
W ostatniéj chwili kniehini się przywlokła żegnając i dziękując.
— Nie ma tam za co! — odparła dumna niewiasta obojętnie.
Dziewczę ze łzami rzuciło się jéj w objęcia.
— Powracaj do mnie! — szepnęła jéj do ucha — wracaj, gołąbko moja, źle ci nie będzie!
A tu już do wozów i koni naglono, kniehini na swoim siedziała, córkę wywołując niecierpliwie do siebie.
I jak stała w progu stara Jaksowa, tak wkuta, nieprzytomna, zapatrzona została długo, zapomniawszy o bożym świecie. Z oczów łzy ocierała.
O synu wiedziała, że przy Petrku pozostał, któremu jak rodzonemu służył ojcu, jako dziecko własne ukochany. Nie mógł przybyć ze Światosławem razem, bo jeden z nich przy na w pół oślepłym zostawać musiał.
Powrót Palatyna do dworu pod Sobotkę, tak uroczystym był, jak okrutne z niego porwanie. Gdy się o zbliżającym dowiedzieli starzy druhowie, jechał naprzód starosta Roger z ziemiany o mil dziesięć, aby go poczestnie wprowadzili na dworzec, już na przyjęcie jego przysposobiony. A gdy miał do domu wjeżdżać, zaszli mu drogę OO. Benedyktyni z opatem na czele i mieszczanie, wyjechał ks. Janik z archidyakonem Rogerem, zebrał się wszelakiego ludu tłum ogromny, uderzono we dzwony na kościele.
I była chwila uroczysta, która ludziom z oczów łzy wyciskała, gdy go ujrzeli z oczyma chustą białą zawiązanemi, pieszo naprzód idącego do kościoła, na podziękowanie Bogu. Kościół cały światłem płonął, pieśniami się rozlegał. Tu kląkłszy Petrek u ołtarza, upadł na twarz, a ludzie płakali, a mnisi śpiewali.
Do kruchty, choć go popychano i odpędzano, wcisnął się odarty, straszny, z głową kudłatą Jarmucha. Szedł a krył się i bał się aby go nie poznano, a choć uczynił co mógł, lękał się aby się na nim za krew nie mszczono. Widzieć chciał Petrka, choć zbliżyć się doń nie śmiał. Śmiał się, drżał, popłakiwał, do słupa tulił, a gdy napowrót lud wypływał z kościoła, jakaś siła nieznana nade drogę go popchnęła.
Ujrzał Petrka, jako teraz szedł chustę z oczów zrzuciwszy przed ołtarzem, jedną źrenicą całą, drugą krwawą, patrzącego wesoło na świat Boży.
Gdy tak szedł Palatyn a spoglądał dokoła, zobaczył Jarmuchę, który się za czyjeś plecy chował — i stanął.
Ponieważ ręką skinął ku niemu, wnet czeladź rzuciła się na obszarpanego biedaka, precz go chcąc odegnać, ale Petrek stał, wołał go ku sobie i przykazał, aby go za nim do dworu wiedziono.
Tu go przyobleczono w suknie nowe, i dano mu izbę przy straży, aby we dworze mieszkał.
Na dworcu swym, choć mu go przystroili druhowie, nie zastał palatyn wspaniałości dawnéj, ale w tych izbach, które zajmował sam, gdzie nie było co odzierać, powitał ławy swe i ogniska i stół, i wszystko co tu zostawił, a to go najwięcéj rozradowało.
Zapełnił się dwór znowu biesiadnikami, gośćmi i wrzawą jak za dobrych czasów. Petrek na żonę i córkę czekał, dni rachując, Jaksę pytając — kiedy przybędą?
Rachowali dnie oba.
Aż jednego ranka dano znać, że jedzie Marya, wyszedł Petrek naprzeciw, a wstyd mu było prawie stawić się przed piękną niewiastą z krwawemi oczyma, twarzą wybladłą i zestarzałą.
Gdy wóz się zatoczył przed dwór, Petrkowa spojrzała na męża, krzyknęła i zakryła swe piękne oczy. Ocucono ją i wiedziono do domu. Biedna niewiasta szła ręce łamiąc izbami, których nie poznawała, za nią córka wiodąc ojca, łzawemi oczyma wpatrzonego w młodą jéj twarzyczkę, przekwitłą niedolą, zwiędłą od smutku, co się uśmiechać musiała.
I Jaksa szedł za niemi nie spuszczając z niéj wzroku, nie wiedząc czy się cieszyć, że wracała, czy smucić, że cień jéj widział tylko...
Nim się biedna Petrkowa oswoiła z nową dolą swoją, z mężem kaleką, z życiem, z ludźmi, których brakło wielu i nim wylała żale i bole, powtarzane każdemu z kolei, trochę upłynęło czasu. Jaksie już dawno Petrek powiedział, ściskając go[2] — Córkę ci dam, choćby mimowoli macierzy, bom ci dłużen wiele, a no, bądź cierpliwy, kwiatek to nierozwity...
Nierychło, raz wieczorem siedzieli we dwoje Petrek na ławie w kącie, pani na wezgłowiach, i jak zwykle, rozwodziła żale, jako jéj w Komorowie było, iż w więzieniu nie mogło być gorzéj.
— A toć będzie gniazdko córki naszéj! — odezwał się Petrek.
Rzuciła się na to kniehini.
— Ja, dać im córkę moją? na to wygnanie i pustynię? Téj niewieście za dziecko, która prostą chłopką jest?
— Nie jéj, ale Jaksie ją dam, bo mi on drugim synem był — odezwał się Petrek — i miłuje mnie i ją, a naszym będzie.
W płaczu długo utulić się nie mogła Petrkowa, nie chcąc córki dawać, męża starając odwieść, w końcu niezdoławszy tego uczynić, ani go przekonać, wpadła w gniew wielki. Nie pomogło nic. Jechały swaty, przyjął Petrek Jaksę za zięcia.
Gdy księżna Agnieszka uciekać potém musiała z Krakowa z Niemcami swemi, a Bolko objął stolicę i w kraju na czas ucichło, bo Niemcy się tylko zdala odgrażali i burczeli, — sprawiono wesele wielkie, jakiego Wrocław nie widział jeszcze.
Szła panna młoda do ołtarza, że się ludzie dziwili, czy niewiastą była żywą, czy cieniem a duchem, bo w niéj już krwi nie stało na rumieniec i siły do uśmiechu.
Potém jechali młodzi do Komorowa, i Światosław ich jako brat prowadził, a przyjmowała matka stara i gromady na zamku okrzykiwały, jakby gniazdo słali na długie szczęście i życie.
Było to jesienią.
Na wiosnę z zamku szedł pochód wielki, przed nim w kapie czarnéj ks. Marcin, który im ślub dawał, za trumną mąż w rozdartych szatach, i brat i ojciec. Matki nie było.
— Zabili mi ją! — mówiła płacząc.
A kto ją zabił, Bóg osądzi.

Jaksa w strapieniu wielkiém po żonie, gdy książę Henryk szedł do Ziemi Świętéj, walcząc o odzyskanie grobu Chrystusowego, pociągnął z nim razem, zginąć chcąc, aby życia nie dźwigać, które srodze ciężyło tęsknotą.
Nie wzięła go przecie ani strzała, ani miecz niewiernych, i wrócił cały do staréj matki do Komorowa. I on był, co mnichów Stróżów Grobu Chrystusowego przywiózłszy z sobą, pierwszy zakon ich na ziemi polskiéj, w Miechowie osadził.

KONIEC.


Przepisano
we Florencyi.
1878. Marzec.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – było.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Córkę) winien być małą literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.