Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Podtytuł Opowiadanie historyczne z XII wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1878
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Jak gród grodem stał nad Cybiną i Główną, nigdy tu jeszcze takiego zbiegowiska ludu nie było jak teraz, gdy Poznań ks. Władysław oblegał. —
Jak okiem sięgnąć rozkładał się do koła obóz Władysławowy, albo raczéj kilka obozowisk połączonych z sobą.
Stały jedne przy drugich szałasy, jak grzyby z ziemi wyrosłe, ciasno zbite, daléj namioty białe, szare i pasiaste, i szopy naprędce poklecone, a wpośrodku na pagórku widać było, niby dwór ogromny namiot pański, nad którym wysoko czerwona wiała chorągiew. — Wiała wysoko, dumnie, zdając się urągać wieżycy na zamku oblężonym, która téż czoło podnosiła do góry, a na niéj tkwiło także czerwone znamię królewskich dzieci. —
Niewielki gród, choć warowny, wśród téj okolicy gęsto, szeroko ludem nabitéj, zdawał się jakby orzechem w potężnéj dłoni, co go ścisnąć mogła i na miazgę zgruchotać.
To téż na zamek ów patrzano z obozu księcia Władysława, jako na łatwą zdobycz, którą każdéj godziny pochwycić było można.
I książę Władysław teraz inaczéj myślał, innego się spodziewał, niż gdy z pod Pilicy sromotnie uchodzić musiał. Coraz wychodził z namiotu swojego, i w boki się ująwszy, spoglądał na gród, bo w nim zebrani byli wszyscy, których ująć chciał aby wojnę zakończyć. Bracia młodsi czterej, Petrek zdrajcą mianowany, Wszebór zdrajca drugi, a mnodzy inni, których zdrajcami zwano.
Na grodzie oblężonym tak cicho było, tak się wydawało pusto, jakby go już rozpacz ogarnęła, i oniemiła, albo nadzieja karmiła niepojęta.
Czasem z wieżyczki nad tumem słychać było dzwonek wołający na modlitwę, niekiedy trąby zwoływały ludzi, potém na wałach, za ostrokołami i przymurkami ledwie się gdzie głowa z hełmem pokazała i znikła.
Na wieży tylko grodowéj czasem widać było wchodzących kilku zbrojnych, co się po okolicy rozglądali. Widok jaki się z niéj rozpościerał, najmężniejsze mógł strwożyć serce.
Tysiące koni pasło się po łąkach, tysiące ludzi obsiadało ogniska, gwar, jak z kipiącego kotła, dzień i noc nad obozem się unosił; gwar zmięszany dzikich pieśni, krzyków ludzi, rżenia koni, beczenia i ryku stad na rzeź pędzonych, niezrozumiałe brzęki i szczęki broni i ruchów tłumu.
Osobną ławą leżeli Połowce, prawie bez namiotów i osłony, na gołéj ziemi u kotłów swoich. Kupa ich każda kocioł swój miała i do niego się garnęła, a na tykach pozatykane były znaki ich dziwne, ogony końskie i pierze a skrzydła jakichś ptaków.
Czasem na małym koniu, przytulony do niego, jakby z nim zrosły, człeczek mały, nogami brzuch jego obejmując, zwieszony nad grzywą, przesuwał się między namiotami, schylał się ku ziemi, chwytając z niéj co chciał, zsuwał ze szkapy, wskakiwał na nią, nie wstrzymując w pędzie. —
Czasem dwu się ich uganiało z oszczepy, podrzucali je w górę i łapali, wiskiem dzikim napełniając powietrze. U ognisk gdzie niegdzie odprawiały się jakieś obrzędy, zwlekali ludzie w milczeniu, nagle jeden z nich padał, wił się pieniąc i wrzeszcząc, a drudzy jak szaleni latali w koło, póki nie popadali znużeni, i nie nastała cisza grobowa.
Indziéj związanych trzymano jeńców na powrozach, owdzie ryhocząc dzielono pobrane łupy, ucinano łby wołom, odzierano ze skór barany i pieczono je na ogniach i kamieniach. — Tu [i] ówdzie stały kadzie i beczki, a gromady leżały przy nich. Górą po nad tém nosiły się kruki i gałki, jakby już sobie ludzi na żer znaczyły, i na ich trupy zmawiały.
Namiot pański zdala poznać było można, bo był ogromny płatami szkarłatu okryty, a pobudowany tak, aby książęcia, jego dwór, kuchnie i czeladź mnogą pomieścił.
W pośrodku namiotu wrota na przestrzał stały otworem, tak by mógł wóz zajechać w pośrodek, i stać pod płócienną od słoty osłoną. W prawo poprzedzielane ściankami i opłotki, były izby pańskie, księżnéj, starszyzny kilku. U wnijścia straże chodziły, psy się wylegiwały na słońcu. — Było przed południem, wojsko wszystkie odpoczywało — nie miano się czego spieszyć, gród był w ręku. Osaczali go do koła, nie siłą to głodem wziąć mogli, lada chwilę strwożony musiał się poddać. Czy dziś wieczór czy jutro rano szturm doń przypuścić, wszystko już było jedno, nie mógł mieć znikąd ratunku.
Książę Władysław siedział na pniu pokrytym suknem, a dumał sobie roztargniony. Księżna się na siedzeniu miękkiém naprzeciw niego rozpościerała. Patrzali na się, Agnieszka tryumfowała — błogo jéj było.
— A cóż? mruczała spoglądając na męża z wyrzutem jakimś i pogardą — a cóż? nie stałoż się jakom mówiła? Tyś się chciał układać po Pilicy, a oto ich wszystkich w garści mamy, i już nie ujdą nam!
Władysław patrzał w ziemię. —
— Cóż z niemi uczyniemy? co? zapytał.
Agnieszka wstrząsnęła się z odrazą i niecierpliwością. —
— Cóż? czy jeszcze pytać trzeba? Czy się to żywi co szkodliwe?
— Na wygnanie ich wszystkich — odezwał się jakby nie słysząc Władysław. — Pójdą za siostrą Gertrudą — pójdą!
— Ażeby ztamtąd wrócili ze sprzymierzeńcami? zaśmiała się Agnieszka. — Albo to niema zamków i lochów dla nich, gdzie bezpiecznie siedzieć mogą, dopóki nie wyzdychają!
Książę ciągle był z myślami swemi, i kończył nie zważając na żonę.
— Jeden Petrek głowę da. — Temu nie przebaczę, a i Wszebor wart pod topor, ale stary człek... stary człek!
— Hm! Petrek! śmiała się księżna — a co nam po jego głowie! Gdy niestanie książąt, co nam ten robak szkodzi? Starszych oślepić trzeba, młodsi. — — Nie dokończyła, bo Dobek podniósłszy ściankę wszedł do nich.
— Na grodzie się coś ruszać zaczyna, rzekł — ludzie się kręcą. — Pewnie posły wyprawią o łaskę prosząc. Co czynić, gdyby zażądali rozmowy?
— Przede mnie ich prowadzić — odezwał się Władysław. — Tu.
— Nie potrzeba słuchać żadnych posłów — przerwała Agnieszka. — Niech książęta przyjdą sami, i co przedniejsi z niemi, topór się rozmówi, i koniec będzie!
Na wykrzyknik ten Dobek nawet nie rzekł nic, i kończył swoje.
— Mówią, że u nich już wody nie ma, studnie powypijali, reszta wyschła, pragnienie panuje straszne, lud mrze.
Zaśmiał się Dobek.
— Poddadzą się, nie dziś to jutro — dokończył z obojętnością Władysław.
— Nie ma wątpliwości — dodał Niemiec. — Byle nie pozakopywali wprzódy skarbów swych, które książęta zewsząd tam pościągali, łup będzie ogromny.
Cudzym ludziom do grodu nie trzeba się dać ani zbliżyć.
Książę Władysław głową to potwierdził, wstał i wyszedł się znowu cieszyć widokiem milczącego grodu, który, jak skała ruchomem morzem głów ludzkich stał otoczony.
W istocie na zamku w téj chwili ruch większy widać było, bieganie za murami, zbrojnych więcéj u wałów. Tu i owdzie stożkowaty szyszak błyszczący wytknął się do góry i zniknął.
— Sposobią się już do poddania, niechybnie — rzekł w duchu książę.
Wtem konny człek dopadł do książęcego namiotu. Książę i Dobek, który za nim wyszedł, popatrzyli nań. Twarz jakąś miał pomięszaną, jakby przelękłą.
Wskazał ręką daleko, niby po za obozowe szranki.
— Tam! het — począł zdyszany — jest ich dość, walą a walą się.
— Kto? gdzie? — spytał Dobek.
— A woje! woje!
— Nasz lud?
— Nie, mówią, że dla oblężonych gromady ciągną.
Książę się rozśmiał pogardliwie.
— W matnią sami idą — odezwał się — a niech idą! Spóźnili się pewnie na odsiecz zamkowi, a chcieliby się teraz do niego dostać!! Ha! ha! niech przybywają!
Nadbiegł drugi z tém samém.
Pytano: — Dużo ich tam?
— Kto policzy? hej! kupy się suną! dużo tego.
Kazał książę słać na zwiady, ale się nie strwożył nikt.
Co znaczyły nędzne kupki przeciw nagromadzonym tysiącom? Śmieli się niektórzy. — W porę się zebrali na nas!
Już miał książę nazad wnijść do namiotu, gdy z drugiéj strony nadbiegł Sotnik stary.
— Drogą ode Gniezna orszak tu jakiś ciągnie — rzekł. — Krzyż przed wozem niosą. Wóz czerwono wysłany na nim siedzi mąż wiekowy, w sukni szkarłatnéj.
Książę Władysław zatrząsł się.
— Arcybiskup z Gniezna! — zawołał. — Hej! Dobek! na koń i drogę mu przetorować do mnie, aby go nie śmiał tknąć, ani nie poszanować lud. Pasterz jest!
Z tém wszedł niespokojny trochę do namiotu, gdzie siedziała Agnieszka.
— Z Gniezna arcybiskup jedzie! zawołał.
— Można się go było spodziewać — odparła księżna. — Jedzie za książętami prosić, bo oni wszyscy z niemi trzymają. Czują, że dla nich nie ma ratunku. Nie ich to sprawa ale nasza, litości nie trzeba mieć. Pokłonem się go odprawi. Co mu do tego?
Ludzie na wzgórzu kupili się i patrzyli, bo na gościńcu widać już było poczet niemały. Krzyż srebrny, który świecił cały od słońca, wiózł na koniu siedzący krucyfer. Za nim jechał dwór konny i liczny orszak zbrojny, a w pośrodku na wozie krytym jechał sędziwy Jakub ze Znina. Co było ludzi chrześcijańskich po drodze padali przed nim na kolana, a on ich w prawo i lewo palcami złożonemi błogosławił. Cisza się stała w obozie uroczysta.
Wóz ten szkarłatny, ciągnący powoli, straszny był, jakby na sobie dźwigał potęgę wielką.
Patrzano za nim jak się posuwał zwolna, toczył poważnie zmierzając wprost ku namiotowi książęcemu. Kto bliżéj mógł spojrzeć w twarz starca, dojrzał w obliczu tém, jakiegoś oburzenia i gniewu, który przerażał.
Starzec oczyma wodząc po obozie, wstrząsał się ze zgrozy.
Za nim w komżach, ze świecami zapalonemi postępowali duchowni, a na czele ich Rupert biskup krakowski, i ks. Janik wrocławski, w sukniach obrzędowych, kościelnych, z laskami i świecami w ręku.
Ten występ duchowieństwa tak odświętny, uroczysty jakiś, patrzącym z namiotu wydał się dziwnym, strasznym prawie. Coś w nim było pogrzebowego. Książę Władysław stał blady i pomięszany, Agnieszka zarumieniła się niespokojna.
Orszak jakby naumyślnie ciągnął noga za nogą, zatoczył się na wzgórze aż pod sam namiot książęcy, i na dany znak przez arcybiskupa, zamiast stanąć u wnijścia jego, zawrócił w samą namiotu bramę i wjechał w nią. Duchowni wszyscy weszli za nim ze świecami w rękach, i do koła patrząc stanęli.
Arcybiskup nie powstał, na wysokiém siedzeniu, jak na tronie siedząc, czekać się zdawał. Panowało milczenie, ludzie się gromadzili, wyszedł zwolna książę odkrywszy głowę, wysunęła się za nim Agnieszka.
Stanęli jak winowajcy przed tym starcem, który ponad niemi rozsiadłszy się, z góry spoglądał chmurno.
Władysław po krótkim namyśle, do wozu się zbliżył, zdało mu się, że arcybiskup wysiądzie.
Nie ruszył się starzec.
— Nie gościem ja tu do was przybyłem, ale mścicielem — odezwał się powoli, głosem poważnym. — Pogwałciliście bozkie i ludzkie prawa, ziemie nasze zaleliście pogaństwem, obalone kościoły, pomordowani słudzy boży, trupami usłane pola!! To sprawa wasza! Idziecie nastając nielitościwie na gardła braci waszych! nieopamiętani niczem.
Wstrzymał się, wzruszenie mu głos w piersi zatamowało. Władysław blady milczał. Patrzał na żonę, któréj oczy krwią zabiegały, rękami trzymała płótno namiotu, gniotąc je jakby poszarpać chciała.
— Nie kajacie się, Kainy! nie kajacie się, niezbożni. Niech więc spadnie na was grom Boży!
Wstrzymał się raz drugi, czekając. Władysław milczał dumnie, groźba obudziła w nim nie postrach, ale gniew uporny. Zwolna kołpak, który trzymał w ręku, nałożył na głowę i spojrzał na biskupa zuchwale i wyzywająco.
Czuł się tu panem.
W starcu gniew urósł jeszcze.
— Nie kajacie się? — powtórzył — niech spadnie na was grom Boży!
I podniósłszy się z siedzenia, ręce do góry rozpostarł wołając.
— Anathema na ciebie Władysławie, anathema na żonę twą i wspólniczkę, na cały ród twój, do dziesiątego pokolenia. Bądźcie przeklęci na ziemi, w życiu i po zgonie, bądźcie przeklęci z Kaimem i Lucyperem! Anathema na was! anathema!
Biskup cisnął świecę podaną mu przez księdza, a za nim inni wszyscy poczęli rzucać i gasić światła, powtarzając chórem, głosami wielkiemi.
— Anathema! anathema!
Ks. Władysław drżący stał słupem, ci co go otaczali słuchali odrętwieni. Agnieszka padła na kolana, potém porwawszy się wnet, za ścianę namiotu ukryła.
Rozlegało się — Anathema, a po nim groźne milczenie.
Arcybiskup usiadł twarz odwracając, na dany znak wóz z pod namiotu, w którym stał, zwolna wyciągać zaczął na plac, gdzie mnóstwo żołnierzy i ciurów zbiegło się patrzeć na przybyłych duchownych jak na widowisko jakieś dziwne, którego znaczenia nie rozumiało.
Lecz tłum ten, do którego nie dochodziły wyrazy strasznéj klątwy, drżał od trwogi przeczuciem.
Wtém woźnica arcybiskupi, gdy już z pod namiotu wyjeżdżał, jakby umyślnie kołem zawadził o słup utrzymujący płócienne okrycie, i zaledwie się wóz wytoczył, gdy one drzewce zachwiało się i namiot cały runął na głowy stojących pod nim, księcia Władysława, żony jego i dworu. [1].
Krzyk przerażenia dobył się z pod płócien, pod któremi poruszali się, dobywając przygnieceni.
Nie można było posądzać, że się to stało umyślnie, ale że Bóg uczynił znak, zgubę przepowiadający Władysławowi.
Stojący dokoła ludzie rzucili się wnet odgarniać płótna i wydobywać z pod nich przygniecionych niemi. Tymczasem wóz arcybiskupi, który otaczało duchowieństwo, zwolna ciągnąc obozowemi uliczkami, witany po drodze przez strwożonych żołnierzy, bez przeszkody oddalił się, zostawując za sobą przerażenie i grozę.
Z pod namiotu pierwszy wydostał się książę Władysław z ruskim swym sprzymierzeńcem kniaziem Wsewołodem, który wypadkiem tym, więcéj był przerażony od niego. Chłodny, obojętny prawie już, ostygłszy z pierwszéj trwogi, Władysław nie rzekłszy nic, patrzał na odjeżdżającego arcybiskupa.
Ani narzekania, ani jeden wyraz gniewny nie dobył się z ust jego.
Takie było nawyknienie do posłuszeństwa dla duchownych, takie poszanowanie tego stanu, wrażone przez pierwszych panujących, u których oni stali na równi z królami i mocarzami, iż porwanie się przeciw kapłanowi, niesłychaném, niemożliwém było.
Klątwa, która strąciła z tronu Szczodrego, stała jeszcze w pamięci wszystkich.
Taką samą teraz cisnął arcybiskup na księcia, na żonę jego i na wszystkich wspólników, dopomagających mu przeciw braci.
Książę stał zadumany, upokorzony, a jednak mało nią poruszony, gdy Agnieszka z płaczliwym gniewem doń przybiegła.
— Słać potrzeba natychmiast do Rzymu! do Papieża, do Cesarza! ze skargami, z żałobą — wołała targając suknie na sobie. Niepierwsza to niesprawiedliwa klątwa, któréj Pan Bóg nie wysłucha! Zważać na nią byłoby tchórzowstwem, zgubą, podłością! Nie mieli już innego ratunku, to ostatnia ich strzała. Gdy ta nie poskutkuje poddać się muszą.
Tak mówiła księżna, a zbiegający się Niemcy gorąco ją popierali, śmiejąc się z księży, którzy mieli nic nie sprawiwszy, okryci hańbą, prosić sami późniéj o przebaczenie.
Ruski kniaź patrzył i słuchał niewiele rozumiejąc; wszelako jemu się to nie podobało i dawało do myślenia. Gdy Władysław do niego z pytaniem się zwrócił, począł mu szeptać.
— Ej, brat ty mój! Zgodzićby się z niemi może! Ze świaszczennikami niedobra sprawa. U was oni wielką wolę mają, musicie ich słuchać! Zgoda lepsza! A toż bracia wasi.
— Nie bracia są, wrogi, nieprzyjaciele — wtrąciła gwałtownie Agnieszka — z niemi zgody być nie może. Jeżeli im życie darujemy, niech i za to dziękują Bogu! Z klątwy nas starszy nad nich Biskup Rzymski rozwiąże, a my postaramy się, aby ją rzucił na tych, co śmieli prawego pana swojego znieważyć!
Wśród żwawych rozmów o tém całego dworu, Władysław stał zimny i niemal obojętny. Z dziwnie chłodną jakąś krwią spoglądał na gród oblężony i jakby nie słuchając co mówiono dokoła, odezwał się po przestanku.
— Poddać się muszą! muszą.
Namiot tymczasem coprędzéj podnoszono i umocowywano, słudzy nawet ślady kół wozu arcybiskupiego zamiatali, aby zatrzeć znaki i pamięć wypadku, który dwór, żołnierzy i wszystkich przejął straszną trwogą.
Około książąt kręcący się Niemcy pokrywali śmiechem wewnętrzny niepokój, powtarzali za księżną odgrażanie się Rzymem i udawali, że lekce to sobie ważą. W wojsku przybycie biskupów, uroczyste ich wystąpienie w obronie młodych książąt obudziło obawę o własne bezpieczeństwo. Wiedziano co klątwa znaczy.
Nad wieczór przybywający dowódzcy twarze przynosili posępne, Dobek postrzegł, że wojsku odwaga i ochota od boju odpadła. Rozpowiadano sobie w obozie, jak na jedno skinienie ręki starego arcykapłana sam z siebie, nietknięty namiot runął na głowę książęcia. Tłumaczono to jako znak i przepowiednię zguby.
Wieczorem gdy się wieści coraz bardziéj trwożące szerzyły, Dobek, nie wiedząc czém w wojsku męztwo odżywić, kazał beczki powytaczać, aby się ludzie napojem raczyli jako chcieli.
Mimo to milczenie znaczące, cichemi przerywane szeptami panowało w dolinie nad Cybiną i Główną.
Cicha noc letnia pokryła ją swym płaszczem gwiaździstym.
Do powiększenia obawy wzbudzonéj klątwą, przyczyniało się i to, że na tyłach od rana pułki jakieś pokazywać się zaczynały, które poza obozem na nocleg legły, postawiwszy straże na przodzie.
Dwa wojska dzielił niewielki rozdół tylko, którym ciekł na pół wyschły strumień, gdzieniegdzie się jeszcze sączący. Tu z obu stron ciągnęli żołnierze, przypatrując się sobie, wyzywając, zaczepiając i łając, odgrażając i przedrwiewając.
Poznawano w sobie przeciwników. Z tamtéj strony ludzi pana Władysławowych nazywano poganami; z téj wywdzięczano łając przybyłych jako kleszych ciurów.
Tu i owdzie począwszy od łajania, przechodzono potém do rozmów spokojniejszych, do rozpytywania i utyskiwania. Śmielsi niektórzy z za strumienia podchodzili namawiając Władysławowych, aby do nich zawrócili, rzuciwszy spółkę z wyklętym; lękając się gniewu Bożego i pomsty. Gdy noc czarna nastała, kupki z obu stron nad Główną stojące, połączyły się powoli, szeptały zgodne, porozumiewano się, biegano i ciemność pokryła wszystko. Do żadnych zaczepek i starcia nie przyszło.
Nazajutrz rano rozpocząć się miał napad na zamek.
Nie spieszono z tém bardzo, nie chcąc nadaremnie tracić ludzi, gdy i tak poddanie się grodu było nieuchronném. Ten i ów podsuwał się pod mury i wały, śmielsze kupki ochotników rzucały się samopas, spinały pod ostrokoły, wtém nagle spadała belka, toczyły się kamienie, zębate koła, i garść wystraszona, zostawiwszy kilka ofiar w miejscu, cofała się z przekleństwy.
Lada chwila oczekiwano poddania się zamku.
— Ufają w siły swojego arcybiskupa — powtarzała Agnieszka mężowi — gdy się przekonają, że na jego klątwę nie zważamy, będą prosić o łaskę.
Czekano więc cierpliwie.
Około południa wszystko w obozie szło na spoczynek. Książę Władysław pod namiotem, którego ściany podniesiono dla upału, aby wiatr przewiewał, siadł razem z księżną i kniaziem Wsewołodem za stół. Ztąd jak na dłoni widać było gród oblężony, wieżę za kościołem Ś. Mikołaja i ciągle na nią występujących ludzi, którzy się ztamtąd obozowi przypatrywali.
Przy kotłach i kadziach zasiadło wojsko nieco rozweselone, posilać się i spoczywać. Upał był srogi. Sam on już ludzi nękał, choć się walką nie zmęczyli.
Z obozu w grodzie, z grodu w obozie ludzi i twarze niemal rozpoznać było można. Niekiedy ku murom śmielszy ktoś się podkradłszy wypuszczał strzałę i śmiech z siebie czynił, gdy ta w powietrze świsnąwszy spadała napróżno, a natomiast z za parkanu bełt raził śmiałka, który z guzem lub raną uciekał.
W wielkich misach i na szerokich deskach liśćmi podesłanych, noszono na stół książęcy naprzód polewki, potém mięsiwa pieczone, których było dostatek, potém kasze różnie przyprawne. Podczaszowie nalewali w złote kubki, a dokoła psy książęce siedząc, stojąc, skomląc na rzucane im kości czekały.
Ks. Władysław patrzał ogryzając kość sarnią ku grodowi, gdy kniaź Wsewołod siedzący przy nim ręką mu wskazał na wieżę za kościołem Ś. Mikołaja.
Na wieży téj ciągle widać było kręcących się ludzi, których głowy oknami wyglądały, ale ich tam żaden pocisk nie mógł dosięgnąć. W chwili téj właśnie kilku ludzi stanęło na murze u samego wieży wierzchołka i podnieśli do góry ogromną tarczę czerwoną, jakby świeżo we krwi zbroczoną.
Znak to był jakiś. Kniaź Wsewołod potrącił Władysława, ukazał mu godło krwawe i zapytał.
— Co to jest?
Władysław popatrzał chłodno i głową strząsnął.
— Co ma być? Widzą, że nieżarty, dają nam znak, że się chcą poddawać.
Wtém tarcza znikła za murem. Oczy wszystkich na wieżę były zwrócone.
Zwolna tarcza czerwona poczęła się raz drugi podnosić ku górze i zawisła w powietrzu długo.
Kniaź Wsewołod zapytał znowu.
— Patrzajcie no, bracie miły, tarcza się wychyla raz wtóry?
— Proszą o łaskę i rękawicę — odparł uśmiechając się książę — ale rękawicy dać nie mogę.
Nastało milczenie, kazano kubki nalewać nowe, księżnéj oczy połyskiwały radością dziką.
— Juściż nie może to być znak inny, tylko że się poddać pragną — wołała rękami bijąc i spoglądając na męża. — A cóż? a co? nie zdało się męztwo nasze, nie miałam słuszności, gdym żądała, aby trwać przy swém i nie dawać się zastraszyć? A co? a co?
Gdy cześnicy nowe kubki naleli, kniaź Wsewołod, który z oka wieży nie spuszczał, trącił księcia Władysława.
— Patrzajno, bracie, tarcz spuścili.
— Toć znaczy pokorę — rzekł Władysław — i łby ugną do ziemi tak samo.
Znikło całkiem krwawe znamię.
W obozie zaczynano téż sobie wieżę pokazywać palcami a szydzić z oblężonych. Już się radowano łatwym łupem.
— A szczeniaki przeklęte! a! przyszła na was godzina — wołali Niemcy otaczający namiot, którzy wywabieni tarczą powybiegali i na głos się śmieli.
Wtém tarcza krwawa dźwignęła się po raz trzeci, ale teraz jakby ją jakaś siła potężna uniosła, nad mur, wysoko wzbiła się w powietrze, zawisła długo, a potém jak piorun na dół runęła.
Kniaź Wsewołod pokazał ją Władysławowi, niedowierzając znaczeniu tego godła. Książę Władysław śmiał się [2].
— Jawna rzecz, o łaskę proszą!
— Nie bądźże nadto surowym dla nich — odpowiedział Wsewołod — gdy ci Bóg dał bezkrwawe zwycięztwo... Pokaż się im bratem, przyjmij ich pokorę.
Agnieszka nie dała odpowiedzieć mężowi.
— Los ich postanowiony! ten się już zmienić nie może.
Książę potwierdził głową i dodał dumnie.
— Nie proście już darmo za niemi, zdrajcy są i zdrady nie zaniechają dopóki żywi.
Domawiał tych wyrazów, gdy ogromny wrzask powstał w obozie, widać było nagle od kotłów zrywających się ludzi, bieżących ku koniom i broni.
Pierwsza wrzawa powstała od strony grodu, zkąd już biegł komornik książęcy wołając, że z zamku wypadła garść zbrojnych ludzi i na obóz uderzyła.
Władysław dopijał kubka, gdy kniaź Wsewołod baczniejszy zerwał się z siedzenia prędko i do swojego namiotu pobiegł co żywiéj, zbroję i hełm przywdziać. Wołał za nim książę, aby pił jeszcze pospołu, ale go słuchać nie chciał.
Wtém i na tyłach obozu rozruch się stał także. I tam ludzie napadnięci u kotłów i kadzi bezbronni, porzuciwszy napój i jadło, lecieli do szałasów po pałki, siekiery i tarcze, które do kupy poustawiane były.
Na wieży Ś. Mikołaja wiała teraz ogromna chorągiew szkarłatna, pysznie jakoś i zwycięzko, ponad gród i dolinę.
W całym obozie już ruszało się co żyło; Dobek napół uzbrojony wpadł do namiotu.
— Zdrajcy! — zawołał — z dwóch stron napadli nas razem! Z grodu wyskoczyli jedni, wypatrzywszy, że nasi nie pogotowiu, zgnietli ich, na tyłach walka, cisną naszych...
Wstał książę i jeszcze nie zatrwożył się, gdy i Agnieszka przypadła ręce łamiąc. Dopiero teraz przyszedł jéj na pamięć ten namiot, co runął na ich głowy, przeczucie złowrogie ogarnęło ją nagle.
— Koni! koni! — poczęła wołać głosem przelękłym — dwór do pana! Kto żyw, do nas!
Teraz już i książę się poruszył.
— Zbroi — zawołał do komorników — kaftan mi tu dać! Hełm! miecz! Nie może to być aby ta garść śmiała i mogła na nas się porwać!
Kniaź Wsewołod w téj chwili już zbrojny na koniu, z drużyną swoją ruszał tam, gdzie walka się rozpoczęła, mijając namiot oszczepem ukazał na bijących się, a z twarzy mu widać było, że niezbyt ufał zwycięztwu.
Pod namiotem książęcym, na dany znak przez Agnieszkę, któréj słuchać więcéj niż pana ludzie byli przywykli, wszystko się ruszało z pośpiechem wielkim, trwoga ogarniała, bo krzyki i szczęk walki aż tu dochodził.
Zewsząd rozlegało się wołanie rozpaczliwe — koni! koni!
Księżna to ręce łamała, to zakrywała oczy, to krzyczała na głos cały tupiąc nogami z gniewu.
Na tyłach obozu z małego szumu stał się téż wkrótce zamęt i wrzask wielki.
I tam latali ludzie potraciwszy głowy, chwytając ladajaki oręż, który im wpadł pod rękę, drudzy koły wyrywali z szałasów, do broni się nie docisnąwszy.
Dwór z pośpiechem już zwijał namioty książęce, rzucano na wozy naczynia, suknie, oręże, co kto pochwycił. Konie wystraszone wrzawą rwały się woźnicom z rąk, że je ledwie piesi pachołkowie, za łby chwytając utrzymać mogli.
W obozie kurzawa powstała jak chmura płowa, która widzieć nie dozwalając, co się za nią działo, przestrach jeszcze pomnażała.
Ks. Władysław siadł na koń, księżnę wsadzono na wóz, i nie na pole walki spieszyli, ale wydobyć się z niéj chcieli, bo ich zewsząd ogarniała. Z obu stron nadbiegali ludzie popłoszeni, których bezmówne, blade twarze donosiły już, z któréj strony było zwycięztwo.
Dobek, który przy księciu stał, nie wiedział sam, kędy zawrócić, bo z tyłu sunęła się wielka ława ludu i gniotła a rozpraszała Władysławowych, którzy w bezładzie uciekali tarcze rzucając, broń gubiąc, padając pod konie, i waląc się jedni na drugich.
Gdy kniaź Wsewołod, cofając się już od grodu, odepchnięty od niego z innemi, dobił się do tego miejsca, kędy przed chwilą stał namiot książęcy, znalazł tu tylko poobalane koły, kupy słomy i siana, ogniska wygasające i powywracane ławy, które naprędce sklecono. Księcia i księżnéj śladu już nie było, a na pytanie kędy uszli, wskazano mu drożynę, którą uciekający ludzie biegli ku lasom.
Z wieży kościoła Ś. Mikołaja, jak na modlitwę uroczystą we święto odzywał się dzwon, w którego głosie wczorajsza klątwa arcybiskupa jeszcze się odzywać zdawała.
Walka trwała ciągle, jeżeli nią mordowanie bezbronnych prawie nazwać było można. Władysławowi ludzie uchodzili i tylko naciśnięci przez rycerzy książęcych rozpaczliwie się bronili.
Z przeciwnéj strony zajadłość była straszliwa.
Z dwóch boków pochwycono wojsko księcia Władysława, choć liczniejsze, na miazgę starte zostało. Ludzie się nie spodziewali napadu, a opiłych postrach gnał bezumny. Kupami leżały trupy, konie jak oszalałe rżąc i wierzgając miotały się na pobojowisku. Z zamku wybiegła garść wybranych, która bój rozpoczęła, coraz teraz rosła, wychodzili z murów wszyscy, wrota zostawując otworem, bo się już obawiać nie było kogo. Na wałach widać tylko było niewiasty w bieli podnoszące ręce do góry, i mnichów w czerni błogosławiących krzyżami walczącym.
Wieczór spuszczał się powoli na krwawe brzegi Cybiny i Głównéj, bój był już tak jak skończony.
Odzierano trupy, wiązano pochwytanych, okrzyki dzikiego upojenia zwycięztwem unosiły się nad pobojowiskiem, a dzwon od Ś. Mikołaja brzmiał teraz jakby Bogu na chwałę za tryumf uciśnionych.
Wśród zajadłéj walki nikt nie pomyślał o pogoni za księciem Władysławem i Agnieszką, którzy z małą garścią dworu i straży swéj zdołali dopaść do lasów i niemi ujść przed nieprzyjacielem.
W milczeniu ponurém wlekli się wszyscy. Na wozie, Agnieszka głowę na rękach sparłszy płakała, ale łzy jéj gniewu i żółci były pełne. Niekiedy pięśćmi uderzała po kolanach, i z piersi jéj dobywał się głos stłumiony.
— Nigdy!
Władysław, z głową na piersi zwisłą, jechał niemy.
— Zwyciężyli nas u Pilicy — wołała niewiasta — rozproszyli i tu, ale wojna nieskończona jeszcze! Cesarz mój brat w pomoc przyjść musi! jego rycerstwa nie pokonają tak łatwo jak téj gawiedzi. O! nigdy! Do Krakowa! na gród. Zamkniemy się tam, nie będą śmieli przystąpić! Tam jesteśmy bezpieczni, aż cesarscy nadciągną.
Niemiec z tyłu się wlókł nie słysząc nic, nie wiedząc co się z nim działo. Czasem go rozbudzał głos pani, to znów wpadał w osłupienie. Klątwa arcybiskupia leciała za niemi.
Wieczór i noc ciszę przyniosły z sobą na polu krwią oblaném. W tumie rozlegały się pieśni, na wałach brzmiało wesele, walka była wywalczona, Władysław uszedł.
Późną już nocą wszyscy książęta zeszli się do dolnéj izby zamkowéj. Dwu z nich było w walce i z niéj wracało, Bolko i Mieszek, dwu młodszych patrzali na nią z wieży i drżeli jeszcze grozą tego widoku przejęci.
Z zawiązaną głową w pośrodku nich stał palatyn Petrek, szepcząc modlitwę dziękczynną.
— Dałeś mi panie dożyć téj chwili sprawiedliwości twéj, odpuść mnie teraz w pokoju. Amen.
I uściskał stojącego obok Światosława.
Radość wielka była na zamku, ale obawy resztka mięszała się z nią jeszcze. Wtém z pola walki wracający dopiero, we zbroi cały, wszedł hełm zdejmując Wszebor palatyn, wołając od samego progu.
— Przy nas zwycięztwo! Radujcie się miłościwi panowie nasi. Niewiele uszło! Rozbite ich pułki i rozproszone, ścigają nasi po lasach. Cybina i Główna potokami krwawemi do Warty płyną. Chwała Bogu na wysokościach, który nam dał zwycięztwo! Bądźcie pozdrowione sieroty pana mojego, którym powrócone jest dziedzictwo ojca waszego!
Petrek ręce podnosił do góry.
— Nie koniec to, początek tylko — wołał — ale mocen Bóg i ten kto Bogu ufa!
Okna izby, w któréj wszyscy stali, wychodziły ku wałom i pobojowisku, na którém zwijały się światła mnogie i smolne pochodnie. Wszystek lud z zamku wybiegał odzierać trupy. Widok był straszny i smutny. W pętach pędzono jeńców pokrwawionych, do sznura poczepianych, wozy pełne łupów huczały na zamkowym moście.
Dwaj starsi bracia, Bolko i Mieszek milcząc rzucili się ściskać z sobą, jakby oba drużbę i pokój na przyszłość sobie poręczali. Kaźmierz i Henryk w oknach wywieszeni napół, zabawiali się światłami migającymi na pobojowisku...
Wiatr zrywający się niekiedy niósł woń spalenizny i krwi, głosy jakieś rozpaczliwe a stłumione, niekiedy okrzyk wesoły, który dreszczem przejmował.






  1. Historyczne.
  2. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.