Historynka/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II
KRÓLOWA SERC

Zbudziłem się zaraz po wschodzie słońca. Blade majowe promienie słoneczne przedzierały się przez jodły, a lekki wiaterek poruszał ich wierzchołkami.
— Feliks, zbudź się — szepnąłem, potrząsając nim.
— Co się stało? — mruknął niewyraźnie.
— Już rano. Wstańmy i wyjdźmy nadwór. Nie mogę już doczekać się tej chwili, kiedy zobaczę te wszystkie miejsca, o których nam ojciec opowiadał.
Wyskoczyliśmy z łóżka i ubraliśmy się, nie budząc Dana, który spadł jeszcze z otwartemi ustami i z kołdrą zwieszoną na podłogę. Z trudem udało mi się powstrzymać Feliksa od zamiaru przekonania się, jakby Dan zareagował, gdyby mu się włożyło coś do otwartych ust. Wytłumaczyłem mu wreszcie, że takie doświadczenie zbudziłoby prawdopodobnie Dana i chciałby nam koniecznie towarzyszyć, a przecież będzie o wiele przyjemniej, gdy po raz pierwszy sami wyjdziemy z domu.
Wszędzie panowała cisza, gdy ostrożnie schodziliśmy po schodach. Z kuchni dobiegał nas jakiś szelest, najprawdopodobniej wuj Alec rozpalał ogień; jednakże w pozostałej części domu dzień się jeszcze nie rozpoczął.
Przystanęliśmy na chwilę w hallu, aby spojrzeć na wielki zegar „dziadka“. Nie chodził wprawdzie, lecz dla nas był to stary znajomy, z trzema złoconemi kulami na samym szczycie, z małym cyferblatem i wskazówką pokazującą zmiany księżyca oraz z maleńkiem zagłębieniem w drewnianych drzwiczkach, które zrobił ojciec, gdy był jeszcze chłopcem i nie mógł już wymyśleć żadnej innej psoty.
Otworzyliśmy frontowe drzwi i wymknęliśmy się nadwór z niezwykłem wzruszeniem w sercach. Powiał ku nam lekki wietrzyk z południa, cienie jodeł były długie i równo zarysowane; pogodne niebo wczesnego ranka roztaczało się nad nami błękitne i bezchmurne. Bardziej na zachód, poniżej polnego strumyka, ciągnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, porośnięte sosnami, przetykanemi gdzieniegdzie bezlistnemi jeszcze bukami i klonami.
Za domem była kępka jodeł, mroczny cienisty zakątek, w którym wiatr hulał i gdzie zawsze pachniało żywicą. Nieco dalej ciągnęła się gęsta plantacja wysmukłych srebrnych brzóz i szemrzących topoli, a niżej nieco znajdował się dom wuja Rogera.
Naprawo od nas, otoczony również jodłami znajdował się sławetny sad Kingów, którego historję znaliśmy od najwcześniejszego dzieciństwa. Wszystko wiedzieliśmy o tym sadzie z opowiadań ojca i w wyobraźni niejednokrotnie biegaliśmy po nim.
Prawie sześćdziesiąt lat temu sad ten został założony, gdy dziadek King wprowadził po raz pierwszy do domu swoją młodą żonę. Przed ślubem dziadek ogrodził parkanem potężny południowy kawał pola, wystawionego na działanie promieni słonecznych. Było to najpiękniejsze, najbardziej urodzajne pole w całem gospodarstwie i sąsiedzi mówili młodemu Abrahamowi Kingowi, że zbierać będzie piękny plon pszenicy z tego kawałka. Abraham King, będąc człowiekiem małomównym, uśmiechał się tylko i milczał; lecz w wyobraźni widział już wizję przyszłych lat i to pole nie zasiane jednak zbożem; widział na niem szerokie aleje drzew obsypanych owocem i zapatrzone w te drzewa rozradowane oczy dzieci i wnuków, które jeszcze na świat nie przyszły.
Tę wizję należało urzeczywistnić, ale dziadek King nigdy się nie śpieszył. Nie zasadził drzew odrazu, pragnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z historją, aby miały coś wspólnego z każdą chwilą dobrą i radosną, jaka nawiedzi jego dom. To też owego ranka, kiedy wprowadził do domu swoją młodą żonę, wyszli obydwoje na południowe pole i zasadzili pierwsze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz istniały jeszcze wówczas, gdy ojciec nasz był małym chłopcem i co roku pokrywały się kwieciem tak delikatnem, jak delikatna była twarzyczka Elżbiety King, gdy spacerowała po tem starem południowem polu w zaraniu swego szczęścia i miłości.
Gdy Abrahamowi i Elżbiecie urodził się syn, na pamiątkę tę zasadzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czternaścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko urodzinowe“. Każdą uroczystość rodzinną obchodzono w ten sam sposób i każdy miły gość, który spędził choć jedną noc pod dachem Kingów, musiał koniecznie zasadzić drzewko w sadzie. Jednem słowem, każde owocowe drzewko było pięknym zielonym pomnikiem jakiejś radości lub szczęścia minionych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko również zasadzone przez dziadka, gdy tylko nadchodziła wiadomość o jego narodzinach, lecz nie były to wyłącznie drzewa jabłoni — były tam również śliwy, wiśnie i grusze. Wszystkie te drzewa nosiły imiona osób, dla których, albo przez które zostały zasadzone. Obydwaj z Feliksem wiedzieliśmy doskonale o „gruszy ciotki Felicji“, o „wiśni ciotki Julji“, o „jabłoni wuja Aleca“ i o „śliwie wielebnego Mr. Scotta“. Wiedzieliśmy o nich od urodzenia i wśród tych drzew poprostu byliśmy wychowywani.
A teraz przyszliśmy do tego sadu, był on przed nami; należało tylko otworzyć maleńką białą furtkę w parkanie i już znaleźlibyśmy się w tem wspaniałem jego królestwie. Lecz zanim doszliśmy do furtki, spojrzeliśmy nalewo, w stronę wygracowanej jodłowej alejki, która prowadziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrzeliśmy dziewczynkę, trzymającą w objęciach szarego kota. Podniosła rękę i swobodnie skinęła na nas; zapominając zupełnie o sadzie, ruszyliśmy posłuszni jej wołaniu. Wiedzieliśmy przecież, że musiała to być Historynka, a w tem swobodnem i pełnem gracji jej skinieniu było tyle uroku, że nie mogliśmy mu się oprzeć.

Szkic 3 osób na tle drzew — dwóch chłopców stojących tyłem, na przeciwko nich dziewczyna, trzymająca kota
Spojrzeliśmy na nią z takiem zainteresowaniem, podchodząc bliżej, że zapomnieliśmy nawet o zawstydzeniu. Nie, nie była ładna. Była dość wysoka na swoje czternaście lat, smukła i prosta. Dokoła podłużnej, jasnej twarzy — zbyt podłużnej nawet i zbyt jasnej — piętrzyła się czupryna ciemnych wijących się włosów, związanych nad uszami czerwoną wstążką. Jej duże, ładnie wykrojone usta, były czerwone, jak mak, a błyszczące, sarnie oczy posiadały kształt migdałów. Nie uważaliśmy jej jednak za ładną.

I wówczas właśnie przemówiła.
— Dzień dobry — rzekła.
Nigdy nie słyszeliśmy takiego głosu. Nigdy, w całem swojem życiu takiego głosu nie słyszałem. Trudno mi go nawet określić. Mógłbym powiedzieć, że był czysty, że był słodki, mógłbym powiedzieć, że dźwięczał, jak daleki dzwonek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawałoby jeszcze tego istotnego pojęcia o głosie, jaki posiadała Historynka.
Jeżeli głosy ludzkie mają barwy, to jej głos posiadał barwy tęczy. Nadawał on wypowiadanym słowom tchnienie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddychało i radowało się. Obydwaj z Feliksem byliśmy zbyt młodzi, aby zrozumieć, czy umieć zanalizować wrażenie, jakie odnieśliśmy, lecz przy powitaniu z Historynką uświadomiliśmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry“ — wyjątkowo piękny i dobry dzień — najlepszy, jaki istniał kiedykolwiek na świecie.
— Wy jesteście Feliks i Edgar — ciągnęła dalej, potrząsając naszemi dłońmi z miną serdecznego kolegi. Powitanie to było takie inne od zażenowanego powitania Feli i Celinki. Od tej chwili byliśmy już z sobą tak zaprzyjaźnieni, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Bardzo się cieszę, że was widzę. Taka byłam twiona, że nie mogłam przyjść wczoraj wieczorem. Specjalnie wstałam wcześniej dziś rano, bo przeczuwałam, że i wy wcześnie wstaniecie i że zechcecie się zobaczyć ze mną. Myślałam, że czekacie, abym wam coś opowiedziała, a ja umiem o wiele lepiej opowiadać, niż Fela i Celinka. Czy uważacie, że Fela jest bardzo ładna?
— Jest najpiękniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem — zawołałem z entuzjazmem, pamiętając o tem, że Fela nazwała mnie „przystojnym“.

Portret dziewczyny — włosy spięte z tyłu głowy, krótsze kosmyki luźno po bokach twarzy, krótka grzywka

— Wszyscy chłopcy tak twierdzą — rzekła Historynka, jak mi się zdawało, niezbyt z tego zadowolona. — I ja tak zresztą uważam. Ponadto Fela jest doskonałą kucharką, chociaż ma dopiero dwanaście lat. Ja nie umiem gotować. Próbowałam się nauczyć, ale jakoś mi dziwnie nie idzie. Ciotka Oliwia powiada, że nie mam wrodzonych zdolności na kucharkę, a jabym tak chciała piec smaczne ciastka i pasztety, jak Fela piec potrafi. Ale pozatem Fela jest głupia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tem przekonacie. Ogromnie lubię Felę, ale uważam, że jest głupia. Celinka jest o wiele mądrzejsza od niej. Celinka jest bardzo dobra, taksamo, jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.
— A jaka jest ciotka Oliwja? — zapytał Feliks.
— Ciotka Oliwia jest bardzo ładna. Wygląda, jak bratek — aksamitny, purpurowy i złocisty.
Obydwaj z Feliksem usiłowaliśmy wyobrazić sobie tę aksamitną, purpurową i złocistą kobietę-bratka, o której mówiła Historynka.
— Ale czy jest miła? — zapytałem. Było to przecież najgłówniejsze pytanie wszystkich dorosłych, a dorośli mieli na nas potężny wpływ.
— Jest bardzo miła, ale wiecie, że ma już dwadzieścia dziewięć lat. To przecież podeszły wiek, nieprawdaż? Ja osobiście nie mam z nią żadnych kłopotów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wychować, gdyby nie ciotka Oliwja, a ona sama twierdzi, że dzieci powinno się puszczać „samopas“, bo i tak wszystko im jest przeznaczone jeszcze przed urodzeniem. Niezbyt dokładnie to rozumiem, a wy?
Nie, myśmy także nie rozumieli, lecz przyjemnie było, gdy dorośli wypowiadali takie zdania, które ciężko było zrozumieć.
— A jaki jest wuj Roger? — brzmiało nasze następne pytanie.
— Ja osobiście bardzo lubię wuja Rogera — szepnęła Historynka w zamyśleniu. — Jest wysoki i strasznie wesoły, ale zanadto dokucza ludziom. Zadajesz mu jakieś poważne pytanie, a otrzymujesz zawsze komiczną odpowiedź. Wuj Roger prawie nigdy nie wymyśla, ani nie jest zagniewany, a to przecież także coś znaczy. Jest zresztą starym kawalerem.
— Czy nigdy nie zamierza się ożenić? — zapytał Feliks.
— Tego nie wiem. Ciotka Oliwia bardzoby tego pragnęła, bo już ma dosyć prowadzenia gospodarstwa i marzy o tem, aby pojechać do ciotki Julji do Kalifornji. Powiada jednak, że wuj Roger nigdy się nie ożeni, bo szuka ideału, a gdy już taką idealną kobietę znajdzie, napewno ona go nie będzie chciała.
W międzyczasie usiedliśmy na sękatym pniu jodły, a wielki szary kot ocierał się o nas, zawierając z nami przyjaźń. Było to wspaniałe zwierzę o srebrzysto-szarej szerści, poplamionej ciemniejszemi pręgami. Szare koty przeważnie mają szare, albo białe nogi, ten jednak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nadawały mu wyraz niepowszedniej dystankcji i odróżniały go od innych kotów spacerujących po wsi. Był to najwidoczniej kot, posiadający o samym sobie nadzwyczajne zdanie, to też w pierwszej chwili spoglądał na nas nieufnie.
— Ale to nie jest Topsy, prawda? — zapytałem. Odrazu zorjentowałem się, że pytanie było głupie. Topsy, kot, o którym opowiadał nam ojciec, cieszył się tu niezwykłą popularnością przed trzydziestu laty, ale przecież tak długo żyć nie mógł.
— Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-prawnuk Topsy’ego — rzekła Historynka z dziwną żałością. — Na imię mu Paddy i jest moją własnością. Mamy również podwórzowe koty, lecz Paddy z tamtemi się nie zadaje. Ja osobiście bardzo lubię koty, bo są takie gładkie, jedwabiste i dumne. Pozatem tak mało im do szczęścia potrzeba. Ach, jestem ogromnie zadowolona, żeście do nas przyjechali. Nic się tu nigdy nie dzieje z wyjątkiem takich właśnie dni, więc napewno przepędzimy czas doskonale. Brakowało nam tu dotychczas chłopców, bo był tylko Dan i Piotrek na cztery dziewczynki.
— Cztery dziewczynki? Ach, tak, jest jeszcze Sara Ray. Fela wspominała coś o niej. A jakaż ona jest? Gdzie mieszka?
— Tam, u podnóża pagórka. Nie możecie widzieć jej domu, bo jodły są tam bardzo gęste. Sara jest bardzo miłą dziewczynką. Ma dopiero lat jedenaście, a matka jej jest strasznie surowa. Nigdy nie pozwala Sarze czytać książek. Wyobrażacie sobie? Nic dziwnego, że Sara zawsze pragnie robić takie rzeczy, których matka jej nie pochwala i dzięki temu jest bardzo nieszczęśliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie sprowadza zmartwienia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i nerwowa. Ale mówiąc między nami, jestem pewna, że główną przyczyną tego jest, że matka daje Sarze za mało jedzenia. Nie dlatego, żeby była skąpa, rozumiecie — ale uważa, że dla dzieci niezdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu rozwija się w nich łakomstwo. Czyż to nie szczęście, że my nie urodziliśmy się w takiej rodzinie?
— Największe szczęście, że wszyscy urodziliśmy się w jednej rodzinie — zauważył Feliks.
— Prawda? Często o tem myślałam. Często myślałam również o tem, jakby to było strasznie, gdyby dziadek King nie ożenił się z babcią. Wątpię, czy któreś z nas bybyłoby na świecie, a gdybyśmy nawet byli, każde mieszkałoby gdzieindziej i napewno byłoby strasznie nieprzyjemnie. Ile razy myślę o tem, odczuwam wdzięczność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wówczas gdy było na świecie tyle innych panien i tylu kawalerów.
Obydwaj z Feliksem zadrżeliśmy. Odczuliśmy nagle, że uniknęliśmy strasznego niebezpieczeństwa niebezpieczeństwa urodzenia się w jakiejś innej rodzinie. Historynkę skłoniło to do wytłumaczenia nam, jakby to strasznie było, gdybyśmy żyli na świecie jeszcze przed istnieniem naszych rodziców.
— A kto tam mieszka? — zapytałem, wskazując dom po przeciwnej stronie pola.
— Ach, ten dom należy do Niezgrabiasza. Nazywa się właściwie Jasper Dale, ale wszyscy nazywają go Niezgrabiaszem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Złotym Kamieniem, prawdopodobnie dlatego, że czytał poezje Longfellowa. W towarzystwie nigdy nie bywa, bo jest strasznie niezgrabny. Dziewczęta śmieją się z niego, a on tego ogromnie nie lubi. Znam o nim pewną historję, którą wam kiedyś opowiem.
— A kto mieszka w tamtym drugim domu? — zapytał Feliks, spoglądając na przeciwną stronę doliny, gdzie widać było między drzewami pochyły szary dach.
— Stara Peg Bowen. Strasznie jest dziwna. Mieszka tam z całem mnóstwem zwierząt podczas zimy, a latem chodzi po okolicy i żebrze. Powiadają, że jest niespełna rozumu. Straszy się nią nas dzieci, mówiąc, że zabierze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak, jak kiedyś, ale przypuszczam, że nie byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogromnie. Piotrek Craig powiada, że Peg Bowen jest czarownicą i twierdzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja tam w to nie wierzę. W dzisiejszych czasach tak rzadko widuje się czarownice. Może nawet czarownice istnieją gdzieś na świecie, ale w każdym razie nie tutaj, na Wyspie Księcia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opowieści o czarownicach, które wam któregoś dnia opowiem. Zobaczycie, że wam krew zakrzepnie w żyłach!
Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli ktokolwiek potrafił opowiedzieć coś w ten sposób, żeby krew w żyłach stygła, to napewno tylko Historynka, posiadająca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dokoła nas był pogodny majowy poranek i nasza młoda krew całkiem normalnie w żyłach krążyła. Zauważyliśmy nieśmiało, że spacer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przyjemniejszy.
— Doskonale. Na ten temat także znam dużo opowieści — rzekła Historynka, gdyśmy uszli już kilka kroków, poprzedzani przez Paddy’ego, wymachującego długim ogonem. — Cieszycie się, że teraz jest wiosna? Najpiękniejsza nawet zima sprawia, że jeszcze z większą radością witamy wiosnę.
Klamka przy furtce zazgrzytała pod ciężarem dłoni Historynki i po chwili znaleźliśmy się w sadzie Kingów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.