Historynka/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I
DOM NASZEGO OJCA

— Ogromnie lubię wszelkie drogi, bo zawsze jestem ciekawa, co się znajduje u ich kresu.
Tak kiedyś powiedziała Historynka. Opuszczając pewnego majowego ranka Toronto i udając się na Wyspę Księcia Edwarda, obydwaj z Feliksem nie mieliśmy pojęcia o Historynce, jak również nie znaliśmy tego jej przezwiska. Wiedzieliśmy tylko, że kuzynka Sara Stanley, której matka, a nasza ciotka Felicja, dawno już nie żyła — mieszkała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oliwji King, na farmie w Carlisle, sąsiadującej ze starym dworkiem Kingów. Wierzyliśmy, że ją poznamy, gdy przyjedziemy na miejsce, a z listów ciotki Oliwji do ojca, domyślaliśmy się że kuzynka Sara jest bardzo miłem stworzeniem. Naogół niezbyt często myśleliśmy o niej. Interesowali nas bardziej Fela, Celinka i Dan, którzy mieszkali w samym dworku i mieli być naszymi stałymi towarzyszami podczas lata.
Lecz wizja Historynki, choć nieznanej jeszcze, zamajaczyła nam tego ranka, gdy pociąg opuszczał dworzec w Toronto. Wyruszyliśmy przecież w dalszą drogę i chociaż wiedzieliśmy, co się znajduje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nimbem tajemniczości, nimbem nieznanego uroku, dającego temat do głębokich rozmyślań.
Radowała nas sama myśl ujrzenia rodzinnego domu ojca i przebywania wśród tych kątów, wśród których ojciec przebywał za czasów chłopięctwa. Tak wiele opowiadał nam o tem wszystkiem i tak często opisywał każdą scenę z oddzielna, że mimowoli zakorzenił w nas to głębokie uczucie dla rodzinnego domostwa, uczucie, które i w jego sercu nie wygasło, pomimo tylu lat spędzonych na obczyźnie. Mieliśmy podświadome wrażenie, że właśnie ten dom jest naszym domem rodzicielskim, że jest naszą kolebką rodzinną, chociaż nigdy jej nie widzieliśmy. Oczekiwaliśmy niecierpliwie tego uroczystego dnia, kiedy ojciec zabierze nas „do domu“, do tego starego domu, otoczonego jodłami, do tego sławetnego „sadu Kingów“, gdzie będziemy mogli biegać po alejce, „Wuja Stefana“, pić wodę z głębokiego źródełka, osłoniętego chińskim dachem, stać na „kamiennym pulpicie“ i jeść jabłka z naszych „drzew urodzinowych“.

Szkic pociągu na tle budynków, jeden z nich z napisem "Toronto"

Chwila ta nadeszła prędzej, niż przypuszczaliśmy, lecz ojciec nie mógł tam pojechać z nami. Firma jego tej wiosny wezwała go do Rio de Janeiro na stanowisko kierownika tamtejszej filji. Nie wolno było omijać takiej okazji, bo ojciec nasz był człowiekiem biednym, a nowe stanowisko oznaczało podwyżkę pensji, choć jednocześnie było przyczyną zlikwidowania naszego dotychczasowego domu. Matka nasza umarła w owym czasie, kiedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Janeiro ojciec zabrać nas nie mógł. Po długich rozmyślaniach zadecydował posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzinnego zaścianka, a gospodyni nasza, która również pochodziła z Wyspy i zamierzała tam teraz wrócić, miała zaopiekować się nami podczas podróży. Obawiam się, że ta podróż była dla niej niezbyt przyjemna! Żyła pod ustawicznym strachem, że któryś z nas zginie, wyrządzi sobie krzywdę, albo wypadnie z pociągu i najprawdopodobniej odetchnęła z ulgą, gdy przybyliśmy wreszcie do Charlottetown i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na pożegnanie ostrzegła go jeszcze:
— Ten gruby nie jest najgorszy. Nie jest taki żywy i nie znika ustawicznie z oczu, jak ten szczupły. Najbezpieczniej byłoby podróżować z nimi w ten sposób, żeby obydwóch uwiązać na sznurze, ale na sznurze możliwie krótkim.
„Tym grubym“ był Feliks, który był ogromnie wrażliwy na punkcie swojej tuszy. Gimnastykował się całemi dniami, aby schudnąć, lecz rezultat był taki, że z każdym dniem stawał się coraz tęższy. Udawał, że nie dba o to, lecz w gruncie rzeczy martwił się tem ogromnie, zamęczając swoją tuszą biedną panią Mac Laren. Nie lubił jej zresztą bardzo od owego dnia, kiedy mu powiedziała, że wkrótce będzie „szerszy, niż dłuższy“.
Ja ze swej strony, byłem raczej zmartwiony, gdy się z nami żegnała w ostatniej chwili, życząc nam wszystkiego dobrego, my jednak wkrótce zapomnieliśmy o niej zupełnie, gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, siedząc w bryczce po obydwu stronach wuja Aleca, którego pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Był to mały człowieczek, o drobnych delikatnych rysach, przystrzyżonej siwej brodzie i dużych, zmęczonych błękitnych oczach, przypominających nam oczy ojca. Wiedzieliśmy, że wuj Alec bardzo lubi dzieci i że z głęboką radością powitał „chłopców Alana“. Czuliśmy się z nim, jak w domu i nie lękaliśmy się zadawać mu pytań na najrozmaitsze tematy, których nasuwało się z każdą chwilą coraz więcej. Zaprzyjaźniliśmy się z nim serdecznie podczas tej drogi na przestrzeni dwudziestu mil.

Szkic przedstawiający mężczyznę z brodą, w płaszczu i kapeluszu, palącego fajkę

Ku naszemu głębokiemu rozczarowaniu było już ciemno, gdy przybyliśmy do Carlisle — zbyt ciemno w każdym razie, aby cokolwiek widzieć dokładnie, gdy wjechaliśmy w zadrzewioną alejkę, prowadzącą do starego dworku Kingów. Za nami wisiał jasny księżyc ponad południozachodniemi łąkami, spowitemi w wiosenną ciszę, a dokoła nas panowały ciemności wojennej majowej nocy. Usiłowaliśmy rozgorączkowani przeniknąć te ciemności wzrokiem.
— Tam jest ta duża wierzba, Ed, — szepnął Feliks w podnieceniu, gdyśmy się kierowali ku bramie.
Miał słuszność. Drzewo to zasadził dziadek King pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu po całodziennej orce w polu, nad strumykiem. Urosło od tego czasu i przybrało mnóstwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujowie i ciotki bawili się w cieniu tej wierzby, a teraz była ona niezwykle potężna, posiadała gruby pień i mnóstwo grubych konarów, z których każdy już był samoistnem drzewem.
Jutro wdrapię się na nią — postanowiłem wesoło.
Naprawo, nieco w głębi znaczyły się w ciemnościach inne drzewa, po których poznaliśmy odrazu, że to był sad. Po lewej stronie, wśród szumiących jodeł i sosen wznosił się stary tynkowany dom, z którego w tej chwili przez otwarte drzwi przedzierał się blask światła; ciotka Janet, potężna, zapobiegliwa, łagodna kobieta, o rumianych policzkach wyszła właśnie na nasze spotkanie.
Wkrótce znaleźliśmy się w kuchni przy kolacji, w tej kuchni o niskim zakopconym suficie, z którego zwieszały się szynki i połacie słoniny. Wszystko tu było właśnie takie, jak ojciec opowiadał. Doznaliśmy uczucia, że wracamy wreszcie do domu, po długich latach przebywania wśród obcych ludzi.
Fela, Celinka i Dan siedzieli naprzeciw, patrząc na nas w tem mniemaniu, że jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, aby zwracać na nich uwagę. My ze swej strony spoglądaliśmy na nich również wtedy gdy jedli i w rezultacie spojrzenia nasze co kilka chwil spotykały się, wywołując obustronne zażenowanie.
Dan był najstarszy; miał lat trzynaście, taksamo jak ja. Był szczupłym, piegowatym chłopcem, o zbyt długich, prostych, ciemnych włosach i o kształtnym nosie Kingów. Poznaliśmy ten nos odrazu. Wykrój ust miał już własny, nieprzypominający niczem ust Kingów, ani też Wardów. Niktby w nich zresztą nie dostrzegł rodzinnego podobieństwa, bo były wyjątkowo brzydkie — duże, cienkie i zaciśnięte. Potrafiły się jednak uśmiechać przyjaźnie, to też obydwaj z Feliksem doszliśmy do wniosku, że będziemy mogli szybko polubić Dana.
Fela miała lat dwanaście. Otrzymała imię po ciotce Felicji, która była bliźniaczą siostrą wuja Feliksa. Ciotka Felicja i wuj Feliks, jak nam często opowiadał ojciec, umarli jednego dnia, oddaleni zresztą od siebie, lecz pochowani zostali tuż przy sobie na starym cmentarzu w Carlisle.
Z listów ciotki Oliwji wiedzieliśmy, że Fela uważana jest za miejscową piękność, to też ciekawi byliśmy ją zobaczyć. Pod tym względem przeszła stanowczo nasze najśmielsze oczekiwania. Była dość tęga i pulchna, o dużych szafirowych oczach, złotych lokach i różowej cerze, jednem słowem „kompleksja Kingów“. Kingowie znani byli ze swych kształtnych nosów i pięknej cery. Pozatem Fela miała wyjątkowo piękne ręce. Przy każdym ruchu dołeczki na dłoniach ukazywały się same i z przyjemnością myślało się o tem, jakie kształtne musiały być jej okrąglutkie łokcie.
Pozatem była wyjątkowo pięknie ubrana; w czerwonej sukience i krochmalonym muślinowym fartuszku, wyglądała uroczo, a z tego co bąknął Dan, zrozumieliśmy, że „wystroiła się“ tak na uroczystość naszego przyjazdu. Uświadomiliśmy sobie jeszcze głębiej powagę chwili, bo dotychczas nigdy jeszcze żadna dziewczynka nie zadawała sobie trudu, by się dla nas stroić.
Celinka, która miała lat jedenaście, była również ładna, co rzucałoby się bardziej w oczy, gdyby Feli przy niej nie było. Poprostu Fela zaćmiewała swą urodą wszystkie inne dziewczęta. Celinka wyglądała przy niej dziwnie blada i chuda, lecz posiadała delikatne drobne rysy, miękkie ciemne włosy o jedwabistym połysku i łagodne piwne oczy, w których od czasu do czasu odzwierciadlało się zawstydzenie. Pamiętaliśmy, jak ciotka Oliwja pisała do ojca, że Celinka jest wykapaną Wardówną, gdyż taksamo jak Wardowie, nie posiada absolutnie zmysłu humoru. Nie wiedzieliśmy wprawdzie co to dokładnie znaczy, domyślaliśmy się jednak, że nie mogło to być w żadnym razie komplementem.
Obydwaj byliśmy skłonni przypuszczać, że Celinkę polubimy więcej od Feli. Prawda, że Fela była wyjątkowo piękna, lecz kierowani niezawodną intuicją dziecięcą, orjentowaliśmy się, że jest zbyt zarozumiała z przyczyny swojego czarującego wyglądu. Jednem słowem widzieliśmy, że Fela jest próżna.
— Dziwne, że Historynka nie przyszła was zobaczyć — powiedział wuj Alec. — Nie mogła się już doczekać waszego przyjazdu.
— Była trochę niezdrowa przez cały dzień — wyjaśniła Celinka — i ciotka Oliwja nie pozwoliła jej wyjść wieczorem. Kazała jej wcześnie położyć się do łóżka. Historynka była szalenie tem zmartwiona.
— Któż to jest Historynka? — zapytał Feliks.
— Ach, Sara — Sara Stanley. Nazywamy ją Historynką przeważnie dlatego, że cudownie potrafi opowiadać rozmaite historje, a z drugiej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u podnóża pagórka i przychodzi często bawić się z nami. Byłoby dziwnie niezręcznie mieć w jednem towarzystwie dwie dziewczynki, posiadające jednakowe imiona. Zresztą Sara Stanley nie lubi swego imienia i woli, gdy się ją nazywa Historynką.
Dan, który przemówił po raz pierwszy, wystąpił z nieśmiałem wyjaśnieniem, że Piotrek również miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść trochę mąki swej matce.
— Piotrek? — zdziwiłem się, bo nigdy nie słyszałem o żadnym Piotrku.
— Jest to chłopiec do posług wuja Rogera — odparł wuj Alec. — Nazywa się Piotrek Craig i w rzeczywistości jest bardzo miłym chłopcem, ale jednocześnie nie powodzi mu się dziwnie.
— Chce być narzeczonym Feli — włącił Dan przebiegle.
— Nie gadaj głupstw, Dan — zgromiła go surowo ciotka Janet.
Fela odrzuciła wtył swe złote loki i obdarzyła Dana wcale niesiostrzanem spojrzeniem.
— Nie wyglądam na taką, któraby miała za narzeczonego chłopca do posług — zauważyła.
Dostrzegliśmy, że jej gniew był całkiem szczery, nie udawany. Najwidoczniej Piotrek nie należał do tych wielbicieli, z których Fela mogła być dumna.
Byliśmy obydwaj bardzo głodni, a gdy już zjedliśmy wszystkiego dosyta, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy również bardzo zmęczeni — zbyt zmęczeni nawet, aby zwiedzać teraz rodzinne domostwo, o czem tak marzyliśmy, nie bacząc na ciemności.
Mieliśmy największą ochotę udać się na spoczynek. Zaprowadzono nas nagórę do tego właśnie pokoju, wychodzącego na wschód, który niegdyś ojciec zajmował. Dan miał dzielić z nami ten pokój, śpiąc we własnem łóżku, w przeciwległym kącie. Prześcieradła i poduszki pachniały lawendą, a przykryto nas jedną z kołder, haftowanych jeszcze przez babcię King. Okno było otwarte i słyszeliśmy żaby rechocące w moczarach nad strumykiem. Oczywiście niejednokrotnie słyszeliśmy rechotanie żab w Ontario, lecz żaby z Wyspy Księcia Edwarda rechotały bardziej melodyjnie i zawodząco. Wszystko to posiadało urok starej rodzinnej tradycji i opowiadania, których nasłuchaliśmy się tak wiele, owiewały swoistym urokiem to, co teraz nas otaczało. Był to dom Kingów — dom naszego ojca — nasz dom jednocześnie! Nigdy w żadnym domu nie mieszkaliśmy tak długo, aby zrodziło się w nas jakieś tkliwsze dla niego uczucie, lecz tutaj, pod tym drewnianym dachem, zbudowanym przez pradziadka Kinga przed dziewięćdziesięciu laty, uczucie to wkradło się do naszych chłopięcych serc, jakbyśmy się zetknęli z czemś bardzo bliskiem i najdroższem.
— Pomyśl, to są te same żaby, których ojciec słuchał, gdy był małym chłopcem — szepnął Feliks.
— Nie mogą być te same — zaprotestowałem z powątpiewaniem, nie mając pewności, czy żaby istotnie mogą żyć tak długo. — Przecież już dwadzieścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyjechał.
— Tak, ale to są potomkowie tamtych żab, których on wtedy słuchał — upierał się Feliks — i rechoczą w tych samych moczarach. Musi to być gdzieś bardzo blisko.
Drzwi nasze były otwarte, a po przeciwnej stronie wąskiego korytarza dziewczęta szykowały się do spania i rozmawiały głośniej nawet, niż zdawały sobie z tego sprawę.
— Jak ci się podobają chłopcy? — pytała Celinka.
— Edgar jest przystojny, ale Feliks stanowczo za gruby — odpowiedziała Fela pośpiesznie.
Feliks szarpnął kołdrą mimowoli i mruknął niechętnie. Zacząłem się przekonywać, że jednak polubię Felę, bo przecież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przejrzy się w lustrze?
— A ja uważam, że obydwaj są bardzo mili i dosyć ładni — rzekła Celinka.
— Kochane stworzenie!
— Ciekawe, jak się Historynce spodobają — zastanawiała się Fela, jakby opinja Historynki była dla niej w tej chwili najważniejsza.
Niewiadomo dlaczego i my doznaliśmy takiego uczucia. Przeczuwaliśmy, że jeżeli Historynka nie będzie miała nas pochlebnego zdania, to i tak nam nic nie pomoże.
— Ciekawe, czy Historynka jest ładna — rzekł Feliks głośno.
— Nie, ładna nie jest — odparł nieoczekiwanie Dan z przeciwnej strony pokoju, — Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami mówić. Wszyscy mają takie wrażenie. Dopiero, jak się z nią rozstaniecie, zorjentujecie się, że wcale nie jest ładna.
Drzwi pokoju dziewczynek zamknęły się z trzaskiem. W całym domu zapanowała głęboka cisza. Wkroczyliśmy do krainy snu, przejęci ciekawością, czy Historynka nas polubi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.