Historynka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Historynka | |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka | |
Ilustrator | Stanisław Haykowski | |
Tytuł orygin. | The Story Girl | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
L. M. MONTGOMERY
HISTORYNKA
Z angielskiego przełożyła
JANINA ZAWISZA-KRASUCKA
Ilustracje STANISŁAWA HAYKOWSKIEGO
WARSZAWA 1936
WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO Okładka projektu atelier „Mewa“.
Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka, Warszawa.
|
— Ogromnie lubię wszelkie drogi, bo zawsze jestem ciekawa, co się znajduje u ich kresu.
Tak kiedyś powiedziała Historynka. Opuszczając pewnego majowego ranka Toronto i udając się na Wyspę Księcia Edwarda, obydwaj z Feliksem nie mieliśmy pojęcia o Historynce, jak również nie znaliśmy tego jej przezwiska. Wiedzieliśmy tylko, że kuzynka Sara Stanley, której matka, a nasza ciotka Felicja, dawno już nie żyła — mieszkała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oliwji King, na farmie w Carlisle, sąsiadującej ze starym dworkiem Kingów. Wierzyliśmy, że ją poznamy, gdy przyjedziemy na miejsce, a z listów ciotki Oliwji do ojca, domyślaliśmy się że kuzynka Sara jest bardzo miłem stworzeniem. Naogół niezbyt często myśleliśmy o niej. Interesowali nas bardziej Fela, Celinka i Dan, którzy mieszkali w samym dworku i mieli być naszymi stałymi towarzyszami podczas lata.
Lecz wizja Historynki, choć nieznanej jeszcze, zamajaczyła nam tego ranka, gdy pociąg opuszczał dworzec w Toronto. Wyruszyliśmy przecież w dalszą drogę i chociaż wiedzieliśmy, co się znajduje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nimbem tajemniczości, nimbem nieznanego uroku, dającego temat do głębokich rozmyślań.
Radowała nas sama myśl ujrzenia rodzinnego domu ojca i przebywania wśród tych kątów, wśród których ojciec przebywał za czasów chłopięctwa. Tak wiele opowiadał nam o tem wszystkiem i tak często opisywał każdą scenę z oddzielna, że mimowoli zakorzenił w nas to głębokie uczucie dla rodzinnego domostwa, uczucie, które i w jego sercu nie wygasło, pomimo tylu lat spędzonych na obczyźnie. Mieliśmy podświadome wrażenie, że właśnie ten dom jest naszym domem rodzicielskim, że jest naszą kolebką rodzinną, chociaż nigdy jej nie widzieliśmy. Oczekiwaliśmy niecierpliwie tego uroczystego dnia, kiedy ojciec zabierze nas „do domu“, do tego starego domu, otoczonego jodłami, do tego sławetnego „sadu Kingów“, gdzie będziemy mogli biegać po alejce, „Wuja Stefana“, pić wodę z głębokiego źródełka, osłoniętego chińskim dachem, stać na „kamiennym pulpicie“ i jeść jabłka z naszych „drzew urodzinowych“.
Chwila ta nadeszła prędzej, niż przypuszczaliśmy, lecz ojciec nie mógł tam pojechać z nami. Firma jego tej wiosny wezwała go do Rio de Janeiro na stanowisko kierownika tamtejszej filji. Nie wolno było omijać takiej okazji, bo ojciec nasz był człowiekiem biednym, a nowe stanowisko oznaczało podwyżkę pensji, choć jednocześnie było przyczyną zlikwidowania naszego dotychczasowego domu. Matka nasza umarła w owym czasie, kiedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Janeiro ojciec zabrać nas nie mógł. Po długich rozmyślaniach zadecydował posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzinnego zaścianka, a gospodyni nasza, która również pochodziła z Wyspy i zamierzała tam teraz wrócić, miała zaopiekować się nami podczas podróży. Obawiam się, że ta podróż była dla niej niezbyt przyjemna! Żyła pod ustawicznym strachem, że któryś z nas zginie, wyrządzi sobie krzywdę, albo wypadnie z pociągu i najprawdopodobniej odetchnęła z ulgą, gdy przybyliśmy wreszcie do Charlottetown i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na pożegnanie ostrzegła go jeszcze:
— Ten gruby nie jest najgorszy. Nie jest taki żywy i nie znika ustawicznie z oczu, jak ten szczupły. Najbezpieczniej byłoby podróżować z nimi w ten sposób, żeby obydwóch uwiązać na sznurze, ale na sznurze możliwie krótkim.
„Tym grubym“ był Feliks, który był ogromnie wrażliwy na punkcie swojej tuszy. Gimnastykował się całemi dniami, aby schudnąć, lecz rezultat był taki, że z każdym dniem stawał się coraz tęższy. Udawał, że nie dba o to, lecz w gruncie rzeczy martwił się tem ogromnie, zamęczając swoją tuszą biedną panią Mac Laren. Nie lubił jej zresztą bardzo od owego dnia, kiedy mu powiedziała, że wkrótce będzie „szerszy, niż dłuższy“.
Ja ze swej strony, byłem raczej zmartwiony, gdy się z nami żegnała w ostatniej chwili, życząc nam wszystkiego dobrego, my jednak wkrótce zapomnieliśmy o niej zupełnie, gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, siedząc w bryczce po obydwu stronach wuja Aleca, którego pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Był to mały człowieczek, o drobnych delikatnych rysach, przystrzyżonej siwej brodzie i dużych, zmęczonych błękitnych oczach, przypominających nam oczy ojca. Wiedzieliśmy, że wuj Alec bardzo lubi dzieci i że z głęboką radością powitał „chłopców Alana“. Czuliśmy się z nim, jak w domu i nie lękaliśmy się zadawać mu pytań na najrozmaitsze tematy, których nasuwało się z każdą chwilą coraz więcej. Zaprzyjaźniliśmy się z nim serdecznie podczas tej drogi na przestrzeni dwudziestu mil.
Ku naszemu głębokiemu rozczarowaniu było już ciemno, gdy przybyliśmy do Carlisle — zbyt ciemno w każdym razie, aby cokolwiek widzieć dokładnie, gdy wjechaliśmy w zadrzewioną alejkę, prowadzącą do starego dworku Kingów. Za nami wisiał jasny księżyc ponad południozachodniemi łąkami, spowitemi w wiosenną ciszę, a dokoła nas panowały ciemności wojennej majowej nocy. Usiłowaliśmy rozgorączkowani przeniknąć te ciemności wzrokiem.
— Tam jest ta duża wierzba, Ed, — szepnął Feliks w podnieceniu, gdyśmy się kierowali ku bramie.
Miał słuszność. Drzewo to zasadził dziadek King pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu po całodziennej orce w polu, nad strumykiem. Urosło od tego czasu i przybrało mnóstwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujowie i ciotki bawili się w cieniu tej wierzby, a teraz była ona niezwykle potężna, posiadała gruby pień i mnóstwo grubych konarów, z których każdy już był samoistnem drzewem.
Jutro wdrapię się na nią — postanowiłem wesoło.
Naprawo, nieco w głębi znaczyły się w ciemnościach inne drzewa, po których poznaliśmy odrazu, że to był sad. Po lewej stronie, wśród szumiących jodeł i sosen wznosił się stary tynkowany dom, z którego w tej chwili przez otwarte drzwi przedzierał się blask światła; ciotka Janet, potężna, zapobiegliwa, łagodna kobieta, o rumianych policzkach wyszła właśnie na nasze spotkanie.
Wkrótce znaleźliśmy się w kuchni przy kolacji, w tej kuchni o niskim zakopconym suficie, z którego zwieszały się szynki i połacie słoniny. Wszystko tu było właśnie takie, jak ojciec opowiadał. Doznaliśmy uczucia, że wracamy wreszcie do domu, po długich latach przebywania wśród obcych ludzi.
Fela, Celinka i Dan siedzieli naprzeciw, patrząc na nas w tem mniemaniu, że jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, aby zwracać na nich uwagę. My ze swej strony spoglądaliśmy na nich również wtedy gdy jedli i w rezultacie spojrzenia nasze co kilka chwil spotykały się, wywołując obustronne zażenowanie.
Dan był najstarszy; miał lat trzynaście, taksamo jak ja. Był szczupłym, piegowatym chłopcem, o zbyt długich, prostych, ciemnych włosach i o kształtnym nosie Kingów. Poznaliśmy ten nos odrazu. Wykrój ust miał już własny, nieprzypominający niczem ust Kingów, ani też Wardów. Niktby w nich zresztą nie dostrzegł rodzinnego podobieństwa, bo były wyjątkowo brzydkie — duże, cienkie i zaciśnięte. Potrafiły się jednak uśmiechać przyjaźnie, to też obydwaj z Feliksem doszliśmy do wniosku, że będziemy mogli szybko polubić Dana.
Fela miała lat dwanaście. Otrzymała imię po ciotce Felicji, która była bliźniaczą siostrą wuja Feliksa. Ciotka Felicja i wuj Feliks, jak nam często opowiadał ojciec, umarli jednego dnia, oddaleni zresztą od siebie, lecz pochowani zostali tuż przy sobie na starym cmentarzu w Carlisle.
Z listów ciotki Oliwji wiedzieliśmy, że Fela uważana jest za miejscową piękność, to też ciekawi byliśmy ją zobaczyć. Pod tym względem przeszła stanowczo nasze najśmielsze oczekiwania. Była dość tęga i pulchna, o dużych szafirowych oczach, złotych lokach i różowej cerze, jednem słowem „kompleksja Kingów“. Kingowie znani byli ze swych kształtnych nosów i pięknej cery. Pozatem Fela miała wyjątkowo piękne ręce. Przy każdym ruchu dołeczki na dłoniach ukazywały się same i z przyjemnością myślało się o tem, jakie kształtne musiały być jej okrąglutkie łokcie.
Pozatem była wyjątkowo pięknie ubrana; w czerwonej sukience i krochmalonym muślinowym fartuszku, wyglądała uroczo, a z tego co bąknął Dan, zrozumieliśmy, że „wystroiła się“ tak na uroczystość naszego przyjazdu. Uświadomiliśmy sobie jeszcze głębiej powagę chwili, bo dotychczas nigdy jeszcze żadna dziewczynka nie zadawała sobie trudu, by się dla nas stroić.
Celinka, która miała lat jedenaście, była również ładna, co rzucałoby się bardziej w oczy, gdyby Feli przy niej nie było. Poprostu Fela zaćmiewała swą urodą wszystkie inne dziewczęta. Celinka wyglądała przy niej dziwnie blada i chuda, lecz posiadała delikatne drobne rysy, miękkie ciemne włosy o jedwabistym połysku i łagodne piwne oczy, w których od czasu do czasu odzwierciadlało się zawstydzenie. Pamiętaliśmy, jak ciotka Oliwja pisała do ojca, że Celinka jest wykapaną Wardówną, gdyż taksamo jak Wardowie, nie posiada absolutnie zmysłu humoru. Nie wiedzieliśmy wprawdzie co to dokładnie znaczy, domyślaliśmy się jednak, że nie mogło to być w żadnym razie komplementem.
Obydwaj byliśmy skłonni przypuszczać, że Celinkę polubimy więcej od Feli. Prawda, że Fela była wyjątkowo piękna, lecz kierowani niezawodną intuicją dziecięcą, orjentowaliśmy się, że jest zbyt zarozumiała z przyczyny swojego czarującego wyglądu. Jednem słowem widzieliśmy, że Fela jest próżna.
— Dziwne, że Historynka nie przyszła was zobaczyć — powiedział wuj Alec. — Nie mogła się już doczekać waszego przyjazdu.
— Była trochę niezdrowa przez cały dzień — wyjaśniła Celinka — i ciotka Oliwja nie pozwoliła jej wyjść wieczorem. Kazała jej wcześnie położyć się do łóżka. Historynka była szalenie tem zmartwiona.
— Któż to jest Historynka? — zapytał Feliks.
— Ach, Sara — Sara Stanley. Nazywamy ją Historynką przeważnie dlatego, że cudownie potrafi opowiadać rozmaite historje, a z drugiej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u podnóża pagórka i przychodzi często bawić się z nami. Byłoby dziwnie niezręcznie mieć w jednem towarzystwie dwie dziewczynki, posiadające jednakowe imiona. Zresztą Sara Stanley nie lubi swego imienia i woli, gdy się ją nazywa Historynką.
Dan, który przemówił po raz pierwszy, wystąpił z nieśmiałem wyjaśnieniem, że Piotrek również miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść trochę mąki swej matce.
— Piotrek? — zdziwiłem się, bo nigdy nie słyszałem o żadnym Piotrku.
— Jest to chłopiec do posług wuja Rogera — odparł wuj Alec. — Nazywa się Piotrek Craig i w rzeczywistości jest bardzo miłym chłopcem, ale jednocześnie nie powodzi mu się dziwnie.
— Chce być narzeczonym Feli — włącił Dan przebiegle.
— Nie gadaj głupstw, Dan — zgromiła go surowo ciotka Janet.
Fela odrzuciła wtył swe złote loki i obdarzyła Dana wcale niesiostrzanem spojrzeniem.
— Nie wyglądam na taką, któraby miała za narzeczonego chłopca do posług — zauważyła.
Dostrzegliśmy, że jej gniew był całkiem szczery, nie udawany. Najwidoczniej Piotrek nie należał do tych wielbicieli, z których Fela mogła być dumna.
Byliśmy obydwaj bardzo głodni, a gdy już zjedliśmy wszystkiego dosyta, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy również bardzo zmęczeni — zbyt zmęczeni nawet, aby zwiedzać teraz rodzinne domostwo, o czem tak marzyliśmy, nie bacząc na ciemności.
Mieliśmy największą ochotę udać się na spoczynek. Zaprowadzono nas nagórę do tego właśnie pokoju, wychodzącego na wschód, który niegdyś ojciec zajmował. Dan miał dzielić z nami ten pokój, śpiąc we własnem łóżku, w przeciwległym kącie. Prześcieradła i poduszki pachniały lawendą, a przykryto nas jedną z kołder, haftowanych jeszcze przez babcię King. Okno było otwarte i słyszeliśmy żaby rechocące w moczarach nad strumykiem. Oczywiście niejednokrotnie słyszeliśmy rechotanie żab w Ontario, lecz żaby z Wyspy Księcia Edwarda rechotały bardziej melodyjnie i zawodząco. Wszystko to posiadało urok starej rodzinnej tradycji i opowiadania, których nasłuchaliśmy się tak wiele, owiewały swoistym urokiem to, co teraz nas otaczało. Był to dom Kingów — dom naszego ojca — nasz dom jednocześnie! Nigdy w żadnym domu nie mieszkaliśmy tak długo, aby zrodziło się w nas jakieś tkliwsze dla niego uczucie, lecz tutaj, pod tym drewnianym dachem, zbudowanym przez pradziadka Kinga przed dziewięćdziesięciu laty, uczucie to wkradło się do naszych chłopięcych serc, jakbyśmy się zetknęli z czemś bardzo bliskiem i najdroższem.
— Pomyśl, to są te same żaby, których ojciec słuchał, gdy był małym chłopcem — szepnął Feliks.
— Nie mogą być te same — zaprotestowałem z powątpiewaniem, nie mając pewności, czy żaby istotnie mogą żyć tak długo. — Przecież już dwadzieścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyjechał.
— Tak, ale to są potomkowie tamtych żab, których on wtedy słuchał — upierał się Feliks — i rechoczą w tych samych moczarach. Musi to być gdzieś bardzo blisko.
Drzwi nasze były otwarte, a po przeciwnej stronie wąskiego korytarza dziewczęta szykowały się do spania i rozmawiały głośniej nawet, niż zdawały sobie z tego sprawę.
— Jak ci się podobają chłopcy? — pytała Celinka.
— Edgar jest przystojny, ale Feliks stanowczo za gruby — odpowiedziała Fela pośpiesznie.
Feliks szarpnął kołdrą mimowoli i mruknął niechętnie. Zacząłem się przekonywać, że jednak polubię Felę, bo przecież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przejrzy się w lustrze?
— A ja uważam, że obydwaj są bardzo mili i dosyć ładni — rzekła Celinka.
— Kochane stworzenie!
— Ciekawe, jak się Historynce spodobają — zastanawiała się Fela, jakby opinja Historynki była dla niej w tej chwili najważniejsza.
Niewiadomo dlaczego i my doznaliśmy takiego uczucia. Przeczuwaliśmy, że jeżeli Historynka nie będzie miała nas pochlebnego zdania, to i tak nam nic nie pomoże.
— Ciekawe, czy Historynka jest ładna — rzekł Feliks głośno.
— Nie, ładna nie jest — odparł nieoczekiwanie Dan z przeciwnej strony pokoju, — Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami mówić. Wszyscy mają takie wrażenie. Dopiero, jak się z nią rozstaniecie, zorjentujecie się, że wcale nie jest ładna.
Zbudziłem się zaraz po wschodzie słońca. Blade majowe promienie słoneczne przedzierały się przez jodły, a lekki wiaterek poruszał ich wierzchołkami.
— Feliks, zbudź się — szepnąłem, potrząsając nim.
— Co się stało? — mruknął niewyraźnie.
— Już rano. Wstańmy i wyjdźmy nadwór. Nie mogę już doczekać się tej chwili, kiedy zobaczę te wszystkie miejsca, o których nam ojciec opowiadał.
Wyskoczyliśmy z łóżka i ubraliśmy się, nie budząc Dana, który spadł jeszcze z otwartemi ustami i z kołdrą zwieszoną na podłogę. Z trudem udało mi się powstrzymać Feliksa od zamiaru przekonania się, jakby Dan zareagował, gdyby mu się włożyło coś do otwartych ust. Wytłumaczyłem mu wreszcie, że takie doświadczenie zbudziłoby prawdopodobnie Dana i chciałby nam koniecznie towarzyszyć, a przecież będzie o wiele przyjemniej, gdy po raz pierwszy sami wyjdziemy z domu.
Wszędzie panowała cisza, gdy ostrożnie schodziliśmy po schodach. Z kuchni dobiegał nas jakiś szelest, najprawdopodobniej wuj Alec rozpalał ogień; jednakże w pozostałej części domu dzień się jeszcze nie rozpoczął.
Przystanęliśmy na chwilę w hallu, aby spojrzeć na wielki zegar „dziadka“. Nie chodził wprawdzie, lecz dla nas był to stary znajomy, z trzema złoconemi kulami na samym szczycie, z małym cyferblatem i wskazówką pokazującą zmiany księżyca oraz z maleńkiem zagłębieniem w drewnianych drzwiczkach, które zrobił ojciec, gdy był jeszcze chłopcem i nie mógł już wymyśleć żadnej innej psoty.
Otworzyliśmy frontowe drzwi i wymknęliśmy się nadwór z niezwykłem wzruszeniem w sercach. Powiał ku nam lekki wietrzyk z południa, cienie jodeł były długie i równo zarysowane; pogodne niebo wczesnego ranka roztaczało się nad nami błękitne i bezchmurne. Bardziej na zachód, poniżej polnego strumyka, ciągnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, porośnięte sosnami, przetykanemi gdzieniegdzie bezlistnemi jeszcze bukami i klonami.
Za domem była kępka jodeł, mroczny cienisty zakątek, w którym wiatr hulał i gdzie zawsze pachniało żywicą. Nieco dalej ciągnęła się gęsta plantacja wysmukłych srebrnych brzóz i szemrzących topoli, a niżej nieco znajdował się dom wuja Rogera.
Naprawo od nas, otoczony również jodłami znajdował się sławetny sad Kingów, którego historję znaliśmy od najwcześniejszego dzieciństwa. Wszystko wiedzieliśmy o tym sadzie z opowiadań ojca i w wyobraźni niejednokrotnie biegaliśmy po nim.
Prawie sześćdziesiąt lat temu sad ten został założony, gdy dziadek King wprowadził po raz pierwszy do domu swoją młodą żonę. Przed ślubem dziadek ogrodził parkanem potężny południowy kawał pola, wystawionego na działanie promieni słonecznych. Było to najpiękniejsze, najbardziej urodzajne pole w całem gospodarstwie i sąsiedzi mówili młodemu Abrahamowi Kingowi, że zbierać będzie piękny plon pszenicy z tego kawałka. Abraham King, będąc człowiekiem małomównym, uśmiechał się tylko i milczał; lecz w wyobraźni widział już wizję przyszłych lat i to pole nie zasiane jednak zbożem; widział na niem szerokie aleje drzew obsypanych owocem i zapatrzone w te drzewa rozradowane oczy dzieci i wnuków, które jeszcze na świat nie przyszły.
Tę wizję należało urzeczywistnić, ale dziadek King nigdy się nie śpieszył. Nie zasadził drzew odrazu, pragnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z historją, aby miały coś wspólnego z każdą chwilą dobrą i radosną, jaka nawiedzi jego dom. To też owego ranka, kiedy wprowadził do domu swoją młodą żonę, wyszli obydwoje na południowe pole i zasadzili pierwsze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz istniały jeszcze wówczas, gdy ojciec nasz był małym chłopcem i co roku pokrywały się kwieciem tak delikatnem, jak delikatna była twarzyczka Elżbiety King, gdy spacerowała po tem starem południowem polu w zaraniu swego szczęścia i miłości.
Gdy Abrahamowi i Elżbiecie urodził się syn, na pamiątkę tę zasadzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czternaścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko urodzinowe“. Każdą uroczystość rodzinną obchodzono w ten sam sposób i każdy miły gość, który spędził choć jedną noc pod dachem Kingów, musiał koniecznie zasadzić drzewko w sadzie. Jednem słowem, każde owocowe drzewko było pięknym zielonym pomnikiem jakiejś radości lub szczęścia minionych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko również zasadzone przez dziadka, gdy tylko nadchodziła wiadomość o jego narodzinach, lecz nie były to wyłącznie drzewa jabłoni — były tam również śliwy, wiśnie i grusze. Wszystkie te drzewa nosiły imiona osób, dla których, albo przez które zostały zasadzone. Obydwaj z Feliksem wiedzieliśmy doskonale o „gruszy ciotki Felicji“, o „wiśni ciotki Julji“, o „jabłoni wuja Aleca“ i o „śliwie wielebnego Mr. Scotta“. Wiedzieliśmy o nich od urodzenia i wśród tych drzew poprostu byliśmy wychowywani.
A teraz przyszliśmy do tego sadu, był on przed nami; należało tylko otworzyć maleńką białą furtkę w parkanie i już znaleźlibyśmy się w tem wspaniałem jego królestwie. Lecz zanim doszliśmy do furtki, spojrzeliśmy nalewo, w stronę wygracowanej jodłowej alejki, która prowadziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrzeliśmy dziewczynkę, trzymającą w objęciach szarego kota. Podniosła rękę i swobodnie skinęła na nas; zapominając zupełnie o sadzie, ruszyliśmy posłuszni jej wołaniu. Wiedzieliśmy przecież, że musiała to być Historynka, a w tem swobodnem i pełnem gracji jej skinieniu było tyle uroku, że nie mogliśmy mu się oprzeć.
I wówczas właśnie przemówiła.
— Dzień dobry — rzekła.
Nigdy nie słyszeliśmy takiego głosu. Nigdy, w całem swojem życiu takiego głosu nie słyszałem. Trudno mi go nawet określić. Mógłbym powiedzieć, że był czysty, że był słodki, mógłbym powiedzieć, że dźwięczał, jak daleki dzwonek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawałoby jeszcze tego istotnego pojęcia o głosie, jaki posiadała Historynka.
Jeżeli głosy ludzkie mają barwy, to jej głos posiadał barwy tęczy. Nadawał on wypowiadanym słowom tchnienie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddychało i radowało się. Obydwaj z Feliksem byliśmy zbyt młodzi, aby zrozumieć, czy umieć zanalizować wrażenie, jakie odnieśliśmy, lecz przy powitaniu z Historynką uświadomiliśmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry“ — wyjątkowo piękny i dobry dzień — najlepszy, jaki istniał kiedykolwiek na świecie.
— Wy jesteście Feliks i Edgar — ciągnęła dalej, potrząsając naszemi dłońmi z miną serdecznego kolegi. Powitanie to było takie inne od zażenowanego powitania Feli i Celinki. Od tej chwili byliśmy już z sobą tak zaprzyjaźnieni, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Bardzo się cieszę, że was widzę. Taka byłam twiona, że nie mogłam przyjść wczoraj wieczorem. Specjalnie wstałam wcześniej dziś rano, bo przeczuwałam, że i wy wcześnie wstaniecie i że zechcecie się zobaczyć ze mną. Myślałam, że czekacie, abym wam coś opowiedziała, a ja umiem o wiele lepiej opowiadać, niż Fela i Celinka. Czy uważacie, że Fela jest bardzo ładna?
— Jest najpiękniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem — zawołałem z entuzjazmem, pamiętając o tem, że Fela nazwała mnie „przystojnym“.
— Wszyscy chłopcy tak twierdzą — rzekła Historynka, jak mi się zdawało, niezbyt z tego zadowolona. — I ja tak zresztą uważam. Ponadto Fela jest doskonałą kucharką, chociaż ma dopiero dwanaście lat. Ja nie umiem gotować. Próbowałam się nauczyć, ale jakoś mi dziwnie nie idzie. Ciotka Oliwia powiada, że nie mam wrodzonych zdolności na kucharkę, a jabym tak chciała piec smaczne ciastka i pasztety, jak Fela piec potrafi. Ale pozatem Fela jest głupia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tem przekonacie. Ogromnie lubię Felę, ale uważam, że jest głupia. Celinka jest o wiele mądrzejsza od niej. Celinka jest bardzo dobra, taksamo, jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.
— A jaka jest ciotka Oliwja? — zapytał Feliks.
— Ciotka Oliwia jest bardzo ładna. Wygląda, jak bratek — aksamitny, purpurowy i złocisty.
Obydwaj z Feliksem usiłowaliśmy wyobrazić sobie tę aksamitną, purpurową i złocistą kobietę-bratka, o której mówiła Historynka.
— Ale czy jest miła? — zapytałem. Było to przecież najgłówniejsze pytanie wszystkich dorosłych, a dorośli mieli na nas potężny wpływ.
— Jest bardzo miła, ale wiecie, że ma już dwadzieścia dziewięć lat. To przecież podeszły wiek, nieprawdaż? Ja osobiście nie mam z nią żadnych kłopotów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wychować, gdyby nie ciotka Oliwja, a ona sama twierdzi, że dzieci powinno się puszczać „samopas“, bo i tak wszystko im jest przeznaczone jeszcze przed urodzeniem. Niezbyt dokładnie to rozumiem, a wy?
Nie, myśmy także nie rozumieli, lecz przyjemnie było, gdy dorośli wypowiadali takie zdania, które ciężko było zrozumieć.
— A jaki jest wuj Roger? — brzmiało nasze następne pytanie.
— Ja osobiście bardzo lubię wuja Rogera — szepnęła Historynka w zamyśleniu. — Jest wysoki i strasznie wesoły, ale zanadto dokucza ludziom. Zadajesz mu jakieś poważne pytanie, a otrzymujesz zawsze komiczną odpowiedź. Wuj Roger prawie nigdy nie wymyśla, ani nie jest zagniewany, a to przecież także coś znaczy. Jest zresztą starym kawalerem.
— Czy nigdy nie zamierza się ożenić? — zapytał Feliks.
— Tego nie wiem. Ciotka Oliwia bardzoby tego pragnęła, bo już ma dosyć prowadzenia gospodarstwa i marzy o tem, aby pojechać do ciotki Julji do Kalifornji. Powiada jednak, że wuj Roger nigdy się nie ożeni, bo szuka ideału, a gdy już taką idealną kobietę znajdzie, napewno ona go nie będzie chciała.
W międzyczasie usiedliśmy na sękatym pniu jodły, a wielki szary kot ocierał się o nas, zawierając z nami przyjaźń. Było to wspaniałe zwierzę o srebrzysto-szarej szerści, poplamionej ciemniejszemi pręgami. Szare koty przeważnie mają szare, albo białe nogi, ten jednak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nadawały mu wyraz niepowszedniej dystankcji i odróżniały go od innych kotów spacerujących po wsi. Był to najwidoczniej kot, posiadający o samym sobie nadzwyczajne zdanie, to też w pierwszej chwili spoglądał na nas nieufnie.
— Ale to nie jest Topsy, prawda? — zapytałem. Odrazu zorjentowałem się, że pytanie było głupie. Topsy, kot, o którym opowiadał nam ojciec, cieszył się tu niezwykłą popularnością przed trzydziestu laty, ale przecież tak długo żyć nie mógł.
— Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-prawnuk Topsy’ego — rzekła Historynka z dziwną żałością. — Na imię mu Paddy i jest moją własnością. Mamy również podwórzowe koty, lecz Paddy z tamtemi się nie zadaje. Ja osobiście bardzo lubię koty, bo są takie gładkie, jedwabiste i dumne. Pozatem tak mało im do szczęścia potrzeba. Ach, jestem ogromnie zadowolona, żeście do nas przyjechali. Nic się tu nigdy nie dzieje z wyjątkiem takich właśnie dni, więc napewno przepędzimy czas doskonale. Brakowało nam tu dotychczas chłopców, bo był tylko Dan i Piotrek na cztery dziewczynki.
— Cztery dziewczynki? Ach, tak, jest jeszcze Sara Ray. Fela wspominała coś o niej. A jakaż ona jest? Gdzie mieszka?
— Tam, u podnóża pagórka. Nie możecie widzieć jej domu, bo jodły są tam bardzo gęste. Sara jest bardzo miłą dziewczynką. Ma dopiero lat jedenaście, a matka jej jest strasznie surowa. Nigdy nie pozwala Sarze czytać książek. Wyobrażacie sobie? Nic dziwnego, że Sara zawsze pragnie robić takie rzeczy, których matka jej nie pochwala i dzięki temu jest bardzo nieszczęśliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie sprowadza zmartwienia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i nerwowa. Ale mówiąc między nami, jestem pewna, że główną przyczyną tego jest, że matka daje Sarze za mało jedzenia. Nie dlatego, żeby była skąpa, rozumiecie — ale uważa, że dla dzieci niezdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu rozwija się w nich łakomstwo. Czyż to nie szczęście, że my nie urodziliśmy się w takiej rodzinie?
— Największe szczęście, że wszyscy urodziliśmy się w jednej rodzinie — zauważył Feliks.
— Prawda? Często o tem myślałam. Często myślałam również o tem, jakby to było strasznie, gdyby dziadek King nie ożenił się z babcią. Wątpię, czy któreś z nas bybyłoby na świecie, a gdybyśmy nawet byli, każde mieszkałoby gdzieindziej i napewno byłoby strasznie nieprzyjemnie. Ile razy myślę o tem, odczuwam wdzięczność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wówczas gdy było na świecie tyle innych panien i tylu kawalerów.
Obydwaj z Feliksem zadrżeliśmy. Odczuliśmy nagle, że uniknęliśmy strasznego niebezpieczeństwa niebezpieczeństwa urodzenia się w jakiejś innej rodzinie. Historynkę skłoniło to do wytłumaczenia nam, jakby to strasznie było, gdybyśmy żyli na świecie jeszcze przed istnieniem naszych rodziców.
— A kto tam mieszka? — zapytałem, wskazując dom po przeciwnej stronie pola.
— Ach, ten dom należy do Niezgrabiasza. Nazywa się właściwie Jasper Dale, ale wszyscy nazywają go Niezgrabiaszem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Złotym Kamieniem, prawdopodobnie dlatego, że czytał poezje Longfellowa. W towarzystwie nigdy nie bywa, bo jest strasznie niezgrabny. Dziewczęta śmieją się z niego, a on tego ogromnie nie lubi. Znam o nim pewną historję, którą wam kiedyś opowiem.
— A kto mieszka w tamtym drugim domu? — zapytał Feliks, spoglądając na przeciwną stronę doliny, gdzie widać było między drzewami pochyły szary dach.
— Stara Peg Bowen. Strasznie jest dziwna. Mieszka tam z całem mnóstwem zwierząt podczas zimy, a latem chodzi po okolicy i żebrze. Powiadają, że jest niespełna rozumu. Straszy się nią nas dzieci, mówiąc, że zabierze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak, jak kiedyś, ale przypuszczam, że nie byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogromnie. Piotrek Craig powiada, że Peg Bowen jest czarownicą i twierdzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja tam w to nie wierzę. W dzisiejszych czasach tak rzadko widuje się czarownice. Może nawet czarownice istnieją gdzieś na świecie, ale w każdym razie nie tutaj, na Wyspie Księcia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opowieści o czarownicach, które wam któregoś dnia opowiem. Zobaczycie, że wam krew zakrzepnie w żyłach!
Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli ktokolwiek potrafił opowiedzieć coś w ten sposób, żeby krew w żyłach stygła, to napewno tylko Historynka, posiadająca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dokoła nas był pogodny majowy poranek i nasza młoda krew całkiem normalnie w żyłach krążyła. Zauważyliśmy nieśmiało, że spacer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przyjemniejszy.
— Doskonale. Na ten temat także znam dużo opowieści — rzekła Historynka, gdyśmy uszli już kilka kroków, poprzedzani przez Paddy’ego, wymachującego długim ogonem. — Cieszycie się, że teraz jest wiosna? Najpiękniejsza nawet zima sprawia, że jeszcze z większą radością witamy wiosnę.
Poza parkanem trawa zaczynała się dopiero zielenić, lecz tutaj pod osłoną gałęzi jodeł, tworzyła już piękny aksamitny kobierzec. Pąki na drzewach były dość duże, wyłaniając się powoli z szarawych łupinek kory, a fiołki znaczyły się jaskrawą plamą u podnóża „Kamiennego Pulpitu“.
— Wszystko jest takie jak ojciec opowiadał, — zauważył Feliks z radosnem westchnieniem. — Tam jest nawet źródełko, osłonięte chińskim dachem.
Pośpieszyliśmy w tę stronę, depcząc świeże listki mięty, które już powschodziły. Źródło było głębokie, otoczone ścianką z nieociosanych kamieni. Ponad źródełkiem dziwaczny daszek w kształcie pagody, zbudowany przez wuja Stefana po powrocie jego z Chin, obrośnięty był bezlistnem jeszcze winem.
— Ślicznie jest, jak liście wina zwisają nadół, niby długie festony — odezwała się Historynka. — Ptaki wiją w tych liściach gniazda. Podczas każdego lata przylatuje tu kilka dzikich kanarków, a między kamieniami otaczającemi źródełko wyrasta świeży mech. Woda jest w tem źródełku doskonała. Wuj Edward w któremś ze swych kazań, mówił o źródełku Betleemskiem, z którego żołnierze Dawida czerpali wodę, i zaznaczył, że tamto źródełko zupełnie podobne było do tego w naszym sadzie; opowiadał przytem, jak będąc w obcych krajach, tęsknił strasznie za przezroczystą wodą z naszego źródełka. Widzicie więc, że nasze źródełko posiada już nawet pewną sławę.
— I widzę kubek taki sam, jak tamten, którego używano za czasów ojca — zawołał Feliks, wskazując staroświecki kubek z niebieskiej porcelany, stojący na małej półeczce wyciosanej w kamieniu.
— To jest przecież ten sam kubek — odparła Historynka z zapałem. — Czyż to nie jest nadzwyczajne? Kubek ten był tutaj przed czterdziestu laty, setki ludzi z niego piło i dotychczas się nie potłukł. Ciotka Julja upuściła go raz do źródełka, ale go wyłowiono i wcale się nie uszkodził z wyjątkiem tej maleńkiej skazki na brzegu. Mam wrażenie, że posiada on pewien związek z szczęściem rodziny Kingów, taksamo jak szczęście Edenhallów w poezji Longfellowa. Jest to ostatni kubek z wyprawnego serwisu babci King. A jej najlepszy serwis przetrwał jeszcze do dzisiaj, ma go u siebie ciotka Oliwja. Musicie poprosić, żeby go wam kiedyś pokazała. Śliczny jest, z czerwonemi jagodami dookoła i z śmiesznym malutkim dzbanuszkiem do śmietanki. Ciotka Oliwja używa go tylko podczas jakichś specjalnych rodzinnych uroczystości.
Napiliśmy się wody błękitnym kubkiem i ruszyliśmy na poszukiwanie naszych „drzewek urodzinych“. Ku wielkiemu rozczarowaniu skonstatowaliśmy, że były zupełnie duże i rozrośnięte. Byliśmy pewni, że zastaniemy je bardziej pasujące do nas wzrostem i skromnym wyglądem.
— Twoje jabłka są wyśmienite do jedzenia — zwróciła się do mnie Historynka — ale jabłka Feliksa są tylko możliwe do placków. Tamte dwa wielkie drzewa w głębi, zwane są drzewami bliźniaczemi. Są to drzewa mojej matki i wuja Feliksa. Jabłka z nich są takie słodkie, że nikt ich nie może jeść, oprócz nas dzieci i francuskich najemników. A tamto wysokie, smukłe drzewo z gałęziami rosnącemi wgórę, podobno zasiało się tu samo i nikt nie może jeść jabłek z niego, bo są strasznie kwaśne i gorzkie. Nawet prosięta tych jabłek jeść nie chcą. Ciotka Janet chciała je raz wziąć do placka, bo żal jej było, że się tyle owoców marnuje. Ale więcej już tego nie robi. Powiada, że lepiej żeby się jabłka marnowały, niż mają się marnować jabłka i cukier. Przeważnie te jabłka ciotka Janet oddaje najemnikom francuskim, ale oni ich nawet nie zabierają do domu.
Słowa Historynki w przezroczystem porannem powietrzu płynęły, jak perły i brylanty. Nawet jej przyimki i spójniki posiadały swoisty urok, a we wszystkiem, o czem wspominała była magiczna siła komizmu. Placki jabłeczne, kwaśne owoce i prosięta, wszystko to razem posiadało dziwne tchnienie romantyzmu.
— Strasznie lubię słuchać, jak mówisz — rzekł Feliks swym ponurym, bezdźwięcznym głosem.
— Wszyscy lubią — odparła Historynka chłodno. — Cieszę się, że wam się podoba mój sposób opowiadania, ale chciałabym, abyście i mnie polubili taksamo, jak lubicie Felę i Celinkę. Nie, nawet więcej. Pragnęłam tego niegdyś, ale teraz już mi to przeszło. Kiedyś w Niedzielnej Szkole, kiedy ksiądz miał kazanie dla naszej klasy, zrozumiałam, że takie pragnienie jest samolubne, jednak mimo wszystko, chciałabym żebyście mnie lubili.
— Ja tam ogromnie cię lubię — rzekł Feliks z przejęciem. Musiał sobie przypomnieć, że Fela nazwała go grubym.
W tej chwili zbliżyła się do nas Celinka. Okazało się, że dzisiaj przypadał dzień, kiedy Fela pomagała przy śniadaniu i właśnie dlatego przyjść tu do nas nie mogła. Wszyscy skierowaliśmy się do Alei Wuja Stefana.
Aleję tę tworzyły dwa rzędy drzew jabłoni, biegnące w stronę zachodniej części sadu. Wuj Stefan był pierwszym synem Abrahama i Elżbiety Kingów. Nie przyniósł z sobą na świat tego przywiązania do lasów i pol, jakie posiadał dziadek. Babcia King była Wardówną i wuj Stefan odziedziczył po niej owe niezaspokojone pragnienie morskich podróży. Musiał pojechać na morze, mimo błagań i łez zrozpaczonej matki i właśnie wrócił z takiej morskiej podróży, aby jedną aleję w sadzie wysadzić drzewami, które przywiózł z obcych krajów.
Potem odjechał znowu i o okręcie, którym odpłynął, nikt już więcej nie słyszał. Pierwsze siwe włosy ukazały się na głowie babci podczas tych długich miesięcy oczekiwania. Później po raz pierwszy rodzinny sad usłyszał płacz kobiecy, płacz płynący prosto z matczynego serca.
— Gdy kwiaty opadną, przyjemnie tu jest spacerować — opowiadała nam Historynka. — Tak, jak w śnie o zaczarowanej krainie spaceruje się po królewskim pałacu. Jabłka są wyśmienite, a zimą jest tu wymarzone miejsce do ślizgawki.
Z Alei zboczyliśmy do „Kamiennego Pulpitu“ — potężnego szarego kolosa, wysokości przeciętnego wzrostu człowieka, który się znajdował w południowej części sadu. Był równy i gładki na froncie, lecz opadał w kształcie naturalnym stopni od tyłu, a w samym środku miał obszerny występ, na którym z łatwością można było stanąć. Odgrywał on ważną rolę w zabawach naszych wujów i ciotek, wyobrażając warowny zamek, indjańską zasadzkę, tron, katedrę, to znów estradę koncertową, wszystko zależnie od okoliczności. Wuj Edward w ósmym roku życia wygłosił swoje pierwsze kazanie na tym starym kolosie, a ciotka Julja, której głos zachwycał teraz tysiące słuchaczy, śpiewała na tem wzniesieniu najwcześniejsze swoje piosenki.
Historynka wdrapała się na występ, usiadła na krawędzi i spojrzała na nas. Pat przysiadł skromnie u stóp kolosa i począł troskliwie myć pyszczek swemi przedniemi czarnemi łapami.
— A teraz opowiedz nam historję o tym sadzie — zaproponowałem.
— Istnieją aż dwie jednakowo ważne historje — rzekła Historynka. — Opowieść o Poecie, Który Został Pocałowany, i opowieść o Rodzinnym Duchu. Którą z nich mam wam opowiedzieć?
— Obydwie — rozsądził kwestję Feliks — ale najprzód opowiedz o duchu.
— Sama nie wiem. — Historynka spojrzała na z powątpiewaniem. — Właśnie tę historję powinno się opowiadać o zmierzchu, przy zapadających cieniach wieczoru. Wówczas ze strachu dusze wam by z ciał wyskoczyły.
Przyszło nam na myśl, że o wiele będzie przyjemniej, jak dusze z ciał nie „powyskakują“ i jednogłośnie wypowiedzieliśmy się za historją o Rodzinnym Duchu.
— Historje o duchach są o wiele przyjemniejsze podczas dnia — oświadczył Feliks.
Historynka rozpoczęła opowiadanie, my zaś słuchaliśmy chciwie. Celinka, która już uprzednio słyszała historię kilka razy, teraz była taksamo, jak my rozgorączkowana. Wyznała mi potem, że wszystko jedno, ile razy Historynka coś opowiada, bo za każdym razem opowiadanie jej jest nowe i tak zajmuje, jakby się je słyszało po raz pierwszy w życiu.
— Dawno, dawno temu — zaczęła Historynka głosem przyćmionym nieco — nawet przedtem jeszcze, nim się dziadek King urodził, żyła tutaj i mieszkała u rodziców dziadka kuzynka jego — sierota. Nazywała się Emilja King, była bardzo drobna i niezwykle urocza. Miała łagodne piwne oczy, któremi na nikogo nie potrafiła patrzeć bez zawstydzenia — jak nasza Celinka — i długie, jedwabiste ciemne loki jak moje. Pozatem miała maleńki czerwony znak od urodzenia na policzku, który wyglądał, jak mały motylek.
— Oczywiście, wówczas nie było tu jeszcze sadu, tylko było pole, ale na polu tem rosło mnóstwo białych brzóz, właśnie w tem miejscu, gdzie rośnie teraz i rozrasta się drzewo wuja Aleca. Emilja lubiła siadać na mchu pod brzozami i czytać, albo szyć. Miała ukochanego. Nazywał się Michał Ward i był piękny, jak królewicz. Kochała go całem sercem, a on darzył ją takiem samem uczuciem, lecz nigdy z sobą o tem nie mówili. Zazwyczaj spotykali się pod brzozami i rozmawiali o wszystkiem innem, tylko nie o miłości. Pewnego dnia Michał Ward powiedział Emilji, że przyjdzie następnego dnia, aby jej zadać bardzo ważne pytanie i pragnie zastać ją pod brzozami, gdy się tu zjawi. Emilja przyrzekła spotkać się z nim na umówionem miejscu. Jestem pewna, że nie spała zupełnie tej nocy, wciąż o tem rozmyślając, zaciekawiona, jakie to ważne pytanie miał jej zadać, chociaż w gruncie rzeczy wiedziała, o co mu chodzi. Ja zresztą takżebym się domyślała! Więc następnego dnia ubrała się w najpiękniejszą suknię z blado-niebieskiego muślinu, przyczesała jedwabiste swe loki i wyszła uśmiechnięta, kierując się w stronę brzóz. A wtedy, gdy tam czekała i rozmyślała o najmilszych rzeczach, przybiegł do niej chłopiec sąsiada, który nie wiedział nic o jej miłości i zawiadomił ją, że Michał Ward zabił się własną dubeltówką przez nieostrożność. Emilja przyłożyła dłonie do serca — o tak — i upadła bez życia na miękki mech. A gdy wróciła do przytomności, nie płakała wcale i nie rozpaczała, lecz była już zupełnie odmieniona. Nigdy, już nigdy nie była taka, jak przedtem, nigdy nie uśmiechała się, choć codziennie kładła blado-niebieską muślinową suknię i godzinami całemi czekała wśród kępki brzóz. Z każdym dniem stawała się bledsza i bledsza, a motylek czerwony na policzku stawał się coraz czerwieńszy, aż wreszcie wyglądał, jak plama krwi na przezroczystej bieli policzka. Gdy nadeszła zima, Emilja umarła, lecz następnej wiosny — Historynka zniżyła głos do szeptu, który był jednak taksamo wyraźny i przejmujący do głębi, — ludzie zaczęli mówić, że widują Emilję od czasu do czasu, oczekującą wśród białych brzóz. Nikt nie wiedział, kto pierwszy rozniósł tę pogłoskę, lecz w każdym razie widziało ją kilka osób. Dziadek też ją widział, gdy był jeszcze małym chłopcem, a pozatem widziała ją raz jeden moja mama.
— A ty ją kiedyś widziałaś? — zapytał Feliks sceptycznie.
— Nie, ale zobaczę ją napewno, jak uwierzę w to, że się zjawia — wyznała szczerze Historynka.
— Jabym tam nie chciała jej zobaczyć. Bałabym się — wyszeptała Celinka z drżeniem.
— Właściwie niema się czego bać — zapewniła ją Historynka. — Przecież to nie jest żaden obcy duch. To jest nasz duch rodzinny, więc nam żadnej krzywdy nie rządzi.
My tacy pewni tego nie byliśmy. Duchy są istotami wszelkich możliwości, choćby to nawet były nasze duchy rodzinne. Dla nas opowiadanie Historynki teraz stało się jeszcze bardziej rzeczywiste. Byliśmy zadowoleni, że nie słuchaliśmy tego opowiadania wieczorem. Czyżby możliwy był powrót do domu poprzez ciemności, poprzez zagradzające gałęzie drzew w starym sadzie? I teraz każde z nas lękało się obejrzeć, bo anuż dostrzeże pod drzewem wuja Aleca, kuzynkę Emilję w blado-błękitnej sukni! Lecz ujrzeliśmy tylko Felę, biegnącą przez zielony trawnik, ze złocistemi lokami rozsypującemi się na ramiona.
— Fela jest zmartwiona, że mogła czegoś nie dosłyszeć — zauważyła Historynka głosem spokojnym, lecz ubawionym. — Już śniadanie gotowe, Felu? czy też będę miała jeszcze czas opowiedzieć chłopcom historję o Poecie, Który Został Pocałowany?
— Śniadanie jest gotowe, ale mamy dość czasu, dopóki ojciec nie wróci od chorej krowy — odparła Fela.
Obydwaj z Feliksem nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Z rumianemi policzkami, z błyszczącemi oczami od nadmiernego pośpiechu, twarzyczka jej wyglądała, jak rozkwitająca róża. Ale, gdy Historynka zaczęła mówić, zapomnieliśmy o patrzeniu na Felę.
— Mniejwięcej w dziesięć lat po ślubie dziadka i babci Kingów przyjechał do nich w odwiedziny pewien młodzieniec. Był on dalekim krewnym babci i jednocześnie był poetą. Zdobywał wówczas sławę, bo musicie wiedzieć, że później był bardzo sławny. Poszedł do sadu pisać poezje i zasnął z głową opartą na ławce, która stała pod drzewem dziadka. Wówczas cioteczna babka Edyta przyszła również do sadu. Oczywiście wtedy nie była jeszcze cioteczną babką. Miała dopiero lat osiemnaście, czerwone usta, czarne włosy i takie same czarne oczy. Mówiono ogólnie, że była bardzo nieszczęśliwa. Przez czas dłuższy nie było jej w domu, a tego dnia właśnie przyjechała i nie wiedziała nic o obecności Poety. Lecz, gdy go ujrzała śpiącego w sadzie, myślała, że to jest kuzyn, którego spodziewano się z Szkocji. Podeszła ostrożnie na palcach — o tak — pochyliła się — o tak — i pocałowała go w policzek. Wówczas Poeta otworzył swoje duże niebieskie oczy i spojrzał w twarz Edyty. Zapłoniła się jak róża, bo zrozumiała, że uczyniła rzecz straszną. Przecież to nie był jej kuzyn z Szkocji! Pisał jej wszakże, że miał oczy takie same czarne, jak ona! Edyta uciekła i schowała się, a później czuła się jeszcze gorzej, gdy się dowiedziała, że ów młodzian jest sławnym poetą. On jednak na jej cześć napisał jeden ze swych najpiękniejszych wierszy i przysłał go Edycie, później zaś wiersz ten był wydrukowany w jednej z jego książek.
Widzieliśmy dokładnie wszystko — śpiącego Poetę — zawstydzoną, zarumienioną dziewczynę — pocałunek z jej ust spłynął leciutko, jak płatek róży na jego ogorzały od słońca policzek.
Powinni się byli pobrać — zauważył Feliks.
Tak, w książce napewnoby tak było, ale widzisz, to nie jest książka, tylko życie — odparła Historynka. — Czasami gramy nawet tę opowieść. Najbardziej lubię, jak Piotrek jest poetą. Ale nie lubię, jak Dan jest poetą, bo jest strasznie piegowaty i jak zamyka oczy to je zupełnie zaciska. Ale Piotrek jest poetą tylko wtedy, gdy Fela zgodzi się grać Edytę, a Dan znowu przeciwnie.
— A jaki jest ten Piotrek? — zapytałem.
— Piotrek jest nadzwyczajny. Matka jego mieszka na drodze do Markdale i zarabia praniem. Ojciec Piotrka uciekł i zostawił ich wówczas, gdy Piotrek miał dopiero trzy lata. Nigdy więcej nie wrócił i nawet nie wiedzą, czy umarł, czy jeszcze żyje. Powiedzcie, czy to ładnie tak traktować własną rodzinę? Jak Piotrek miał sześć lat, to już pracował na swoje utrzymanie. Wuj Roger posyła go do szkoły i latem płaci mu pensję. Wszyscy ogromnie lubimy Piotrka, z wyjątkiem Feli.
— Ja także Piotrka lubię — wtrąciła Fela nieoczekiwanie — ale mama sama powiada, że wy z niego Bóg wie co robicie. Jest przecież tylko chłopcem do posług, niema wychowania, ani wykształcenia. Jabym go tam nie traktowała jak równego sobie.
Uśmiech zamajaczył na twarzy Historynki, jak cień, który pada na dojrzałą pszenicę pod wpływem wiatru.
— Piotrek jest prawdziwym gentlemanem i jest o wiele bardziej interesujący, niż ty, gdybyś była nawet najlepiej wychowana i kształciła się przez sto lat — rzekła.
— On przecież ledwo umie pisać — zaprotestowała Fela.
— Wilhelm Zwycięzca wogóle pisać nie umiał — zgniotła ją argumentem Historynka.
— Nigdy nie chodzi do kościoła i nigdy nie mówi pacierza — broniła się Fela, niepokonana jeszcze.
— To jest nieprawda — zawołał Piotrek we własnej osobie, przełażąc przez otwór w parkanie. — Czasami nawet mówię pacierz.
Piotrek był smukłym kształtnym chłopcem, o roześmianych czarnych oczach i czarnych kędzierzawych włosach. Chociaż była tak wczesna wiosna, chodził już boso. Całe jego ubranie składało się ze spłowiałej starej koszuli i zniszczonej pary bawełnianych spodenek. Nosił jednak to wszystko na sobie z taką gracją, że wydawał się lepiej ubrany, niż był w istocie.
— Nie modlisz się zbyt często — upierała się Fela.
— I tak mnie Bóg wysłucha, chociaż mu nie dokuczam codziennie — uśmiechał się Piotrek.
Była to prawdziwa herezja dla Feli, lecz Historynka patrzyła na Piotrka z pobłażliwym uśmiechem.
— W każdym razie do kościoła nigdy nie chodzisz — zarzucała mu dalej Fela, nie dając się tak łatwo zbić z tropu.
— Bo nie będę chodził do kościoła, dopóki nie zdecyduję się, czy mam zostać Metodystą, czy Prezbiterjaninem. Ciotka Jane była Metodystką, matka moja niczem nie jest, a ja chcę być czemś koniecznie. Lepiej być Metodystą, Prezbiterjaninem, czy czemśkolwiek, niż nie być niczem. Jak zdecyduję się, czem mam być, będę taksamo, jak wy chodził do kościoła.
— Żeby być czemś, trzeba się do tego urodzić — bąknęła Fela pogardliwie.
— A ja myślę, że lepiej mieć własną religję, niż wierzyć w to, w co inni ludzie wierzą — odciął się Piotrek.
— Przestańcie się kłócić — wtrąciła się do rozmowy Celinka. — Felu, daj spokój Piotrkowi! Piotrek, to jest Edgar King, a to jest Feliks. Musimy zaprzyjaźnić się z nimi, aby przyjemnie razem spędzić lato. Pomyśl tylko, jakie zabawy możemy urządzać! Ale jak ty się będziesz wiecznie kłócił, to nam wszystko zepsujesz. Co dzisiaj robisz?
— Mam zabronować pole pod lasem i skopać klomby waszej ciotki Oliwji.
— Obydwie z ciotką Oliwją posiałyśmy groszek pachnący wczoraj — pochwaliła się Historynka, — a ja posiałam groszek na własnym klombie. Nie będę w tym roku przekopywać ziemi, żeby się przekonać, jak prędko groszek wzejdzie. Podobno dla groszku przekopywanie jest niezdrowe. Uzbroję się w cierpliwość, choćby to nie wiem jak długo trwało.
— Ja dzisiaj chcę pomóc mamie w sadzeniu jarzyn w ogrodzie — rzekła Fela.
— Strasznie nie lubię sadzić jarzyn — oświadczyła Historynka. — Lubię je zato jeść, jak jestem głodna. Wówczas mogę nawet wyjść do ogrodu i przyglądać się grządkom, na których rośnie cebula i buraki. Lubię zato polewać kwiaty. Mam nawet wrażenie, że byłabym o wiele lepsza dla ludzi, gdybym przepędzała całe życie w ogrodzie.
— Adam i Ewa stale mieszkali w ogrodzie — podsunęła argument Fela, — a wcale nie byli tacy dobrzy.
— Ale napewno byliby gorsi, gdyby w ogrodzie nie mieszkali — uśmiechnęła się Historynka.
Wybieraliśmy się teraz na śniadanie. Piotrek i Historynka wydostali się z sadu przez otwór w parkanie, zabierając z sobą Paddy’ego, my zaś poszliśmy szeroką aleją w stronę domu.
— Jak wam się podoba Historynka? — zapytała Fela.
— Nadzwyczajna jest! — zawołał Feliks z entuzjazmem. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś potrafił tak pięknie opowiadać.
— Ale nie umie gotować — zawołała Fela, — i pięknością także nie grzeszy. Wyobraźcie sobie, że pragnie zostać artystką, jak dorośnie. Czy to nie okropne?
Nie orjentowaliśmy się, w czem tkwiła to okropność!
— Ach, bo artyści są przeważnie bardzo niedobrymi ludźmi — tłumaczyła nam Fela wielce zgorszona. — Napewno i Historynka wkrótce taka będzie. Ojciec ją do tego namawia, bo wiecie przecież, że także jest artystą.
Najwidoczniej Fela uważała, że artyści i artystki całego świata są członkami jednego i tego samego związku „niedobrych ludzi“.
— Ciotka Oliwja powiada, że Historynka, jest czarująca — odezwała się Celinka.
Bardzo odpowiedni przymiotnik! Obydwaj z Feliksem przyznaliśmy słuszność ciotce Oliwji. Tak, Historynka była czarująca i to było ostatnie słowo, jakie można było wypowiedzieć na temat.
Po dwutygodniowym pobycie w Carlisle, byliśmy już jak u siebie w domu, a największy urok dla nas miała panująca tu swoboda. Z Piotrkiem, Danem, z Felą, Celinką, Historynką i z bladą, szarooką małą Sarą Ray byliśmy już serdecznie zaprzyjaźnieni. Oczywiście chodziliśmy do szkoły, a pozatem wykonywaliśmy pewne czynności w gospodarstwie, które nam powierzono i za które byliśmy odpowiedzialni. Mimo to mieliśmy mnóstwo wolnego czasu do zabawy. Nawet Piotrek miał dużo czasu, gdy skończyły się siewy i sadzenie jarzyn.
Wszyscy zgadzaliśmy się z sobą, chociaż istniały między nami pewne drobne różnice poglądów. Również z dorosłymi naszego małego światka żyliśmy w jaknajlepszej harmonji.
Lubiliśmy ciotkę Oliwję, bo była ładna, wesoła i dobra, a szczególnie dlatego, że pozostawiała dzieciom najzupełniejszą swobodę. Jeżeli tylko każde z nas myło się codziennie, unikało sprzeczek i nie posługiwało się łobuzerską gwarą, ciotka Oliwia była z nas zupełnie zadowolona. Ciotka Janet przeciwnie, wygłaszała nam całe mnóstwo pouczających kazań i tak ustawicznie tłumaczyła nam, co należy robić, a czego robić nie należy, że wszystko mieszało nam się w głowach i nic z tego wszystkiego nie rozumieliśmy.
Wuj Roger, jak nas Historynka poinformowała, był wesoły i najchętniej każdemu dokuczał. Lubiliśmy go, lecz doznawaliśmy nieprzyjemnego uczucia, że znaczenie jego uwag posiadało zawsze jakąś myśl uboczną. Czasami nawet zdawało nam się, że wuj Roger wyśmiewa się z nas, na czem najbardziej cierpiała nasza duma dziecięca.
Najgorętszem uczuciem darzyliśmy wuja Aleca. Wyczuwaliśmy podświadomie, że mamy nim najserdeczniejszego przyjaciela bez względu na to, czy jakąś czynność spełniliśmy, czy też któreś z nas uchyliło się od wykonania powierzonej mu pracy. W słowach, które wuj Alec wypowiadał, nigdy nie kryło się nic „ubocznego“.
Życie społeczne młodzieży w Carlisle koncentrowało się głównie w szkole codziennej i w Szkole Niedzielnej. Szczególne zainteresowanie budziła w nas Szkoła Niedzielna, bo mieliśmy tam wyjątkowo miłego nauczyciela, którego lekcje były tak ciekawe, że przestaliśmy uważać, jak dotychczas zajęcia w Szkole Niedzielnej za nieprzyjemny obowiązek. Przeciwnie, wyczekiwaliśmy z niecierpliwością niedzieli i wszystko co nam zadawał nauczyciel, staraliśmy się odrabiać najpóźniej w poniedziałki albo wtorki. Przyznaję nawet ze wstydem, że reszta dni w tygodniu dłużyła nam się niewymownie.
Nauczyciel nasz głęboko interesował się posłannictwem bożem, co naprowadziło Historynkę na myśl zorganizowania misjonarskiej pracy wśród naszego szczupłego grona. Przedewszystkiem postanowiła nakłonić Piotrka, aby zaczął chodzić do kościoła.
Fela nie pochwalała tego zamiaru i na ten temat wypowiedziała się całkiem szczerze.
— Przecież nie wie nawet, jak się należy zachować, bo nigdy w życiu nie był w kościele — ostrzegała Historynkę. — Gotów jeszcze popełnić jakieś głupstwo, a ty potem będziesz miała wstyd przez całe życie i będziesz żałowała tej chwili, kiedy go do tego zaczęłaś namawiać. Nie mam najmniejszej ochoty zasiąść w jednej ławce z chłopcem do posług.
Ale Historynka, nie zważając na to wszystko, usiłowała przełamać upór Piotrka. Nie była to rzecz taka łatwa! Piotrek nie dawał się do tego nakłonić, zresztą tłumaczył się, że nie postanowił jeszcze, czy ma zostać Prezbiterjaninem, czy Metodystą.
— Wszystko jedno, czem zostaniesz — perswadowała mu Historynka. Prezbiterjanin i Metodysta po śmierci razem idą do nieba.
— Ale jeden musi być lepszy od drugiego, bo inaczej nie istniałaby ta różnica — argumentował Piotrek. — Ja bym chciał znaleźć sposób najłatwiejszy. Bardzobym pragnął zostać Metodystą, bo moja ciotka Jane też była Metodystką.
— A teraz już nie jest? — zapytała Fela impertynencko.
— Właściwie dokładnie nie wiem, bo umarła — odparł Piotrek niechętnie. — Czyż ludzie pozostają tem samem po śmierci?
— Nie, oczywiście, że nie. Po śmierci stają się aniołami. Nie są Metodystami, ani Prezbiterjanami, tylko poprostu aniołami, ale tylko wtedy, gdy idą do nieba.
— A przypuszczasz, że jest jeszcze jakieś inne miejsce?
Lecz w tej chwili teologiczna wiedza Feli osiągnęła już kres. Odwróciła się plecami do Piotrka i odeszła z pogardliwą miną.
Historynka wciąż jeszcze nie dawała za wygraną.
— Mamy takiego miłego księdza, Piotrku. Wygląda zupełnie, jak święty Jan na obrazku, który mi ojciec przysłał, tylko jest starszy i ma siwe włosy. Jestem pewna, że go bardzo polubisz. Jeżeli nawet postanowisz zostać Metodystą, to możesz i tak chodzić do kościoła prezbiterjańskiego. Najbliższy kościół Metodystów znajduje się o sześć mil stąd, w Markdale, więc tak często byś tam chodzić nie mógł. Chodź tymczasem do kościoła prezbiterjańskiego, dopóki nie dorośniesz i nie będziesz miał własnego konia pod wierzch.
— Ale ja się boję, że kościół prezbiterjański tak mi się spodoba, że potem nie będę miał już ochoty zmieniać — tłumaczył się Piotrek.
Jednem słowem Historynka miała twardy orzech do zgryzienia, postanowiła jednak wytrwać i pewnego dnia przybiegła do nas z wiadomością, że Piotrek wreszcie się zgodził.
— Jutro ma iść z nami do kościoła — oświadczyła z triumfem.
Znajdowaliśmy się na pastwisku wuja Rogera, siedząc na dużych kamieniach w pobliżu kępki białych brzóz. Za nami ciągnął się stary poszarzały parkan, za którym rosły gęsto fiołki i brodawniki. Nieco niżej znajdowała się dolina Carlisle z malenkiemi domkami, wyłaniającemi się z gęstych owocowych sadów i obszernych połaci żyznych pól. Górna krawędź doliny tonęła w delikatnej wiosennej mgle. Lekki wietrzyk dął od strony pola, przynosząc z sobą balsamiczną woń łącznych kwiatów.
Jedliśmy małe ciasteczka z marmeladą, które upiekła dla nas Fela. Ciasteczka Feli były zawsze wyśmienite! Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, dlaczego nie wszystkim wystarczało, że była ładna i umiała piec takie smaczne ciasteczka. Żeby jeszcze była bardziej interesująca! Fela nie posiadała tego uroku, który wiał z każdego ruchu Historynki, nie potrafiła tak dźwięcznie mówić i przesyłać tak obiecujących spojrzeń. Ach, nie każdy może posiadać wszystkie zalety! Ale znowu Historynka nie miała takich rozkosznych dołeczków na buzi.
Wszyscy zachwycaliśmy się ciastkami, z wyjątkiem Sary Ray. Jadła je wprawdzie, ale zdawała sobie sprawę, że jeść ich nie powinna. Matka jej nie lubiła, gdy Sara cośkolwiek jadła między śniadaniem i obiadem, a tembardziej ciasteczka z marmeladą. Pewnego razu, gdy Sara tonęła w głębokiej zadumie, zapytałem ją, o czem tak myśli?
— Myślę o tem, czy istnieje na świecie coś, czegoby mi mama nie broniła — odpowiedziała z westchnieniem.
Wszyscy byliśmy ogromnie zadowoleni, że Piotrek zdecydował się pójść do kościoła, zadowolenia tego nie podzielała jedynie Fela. Zalała nas całym potokiem ponurych sprzeciwów i ostrzeżeń.
— Bardzo ci się dziwię, Felicjo King, — zgromiła ją surowo Celinka. — Powinnaś się cieszyć, że biedny chłopak pragnie wreszcie wstąpić na „uczciwą“ drogę.
— Ale on ma taką wielką łatę na swoich najlepszych spodniach — zaprotestowała Fela.
— Lepsza łata, niż dziura — rzekła Historynka, sięgając po następne ciasteczko. — Pan Bóg nie zwraca uwagi na łaty.
— Nie, ale ludzie uwagę zwracają — odcięła się Fela, utwierdzona w tem mniemaniu, że opinja ludzi jest najważniejsza. — Wątpię również, czy Piotrek ma jakieś porządne pończochy. Jak się będziesz czuła, gdy przyjdzie do kościoła i skóra mu będzie prześwitywać przez dziury?
— Wcale się tego nie obawiam — zapewniła ją Historynka z niezachwianym spokojem. — Piotrek sam musi dbać o siebie.
— Miejmy nadzieję, że na tę uroczystość choć raz umyje sobie uszy, — dorzuciła złośliwie Fela.
A jak się dzisiaj czuje Pat? — zapytała Celinka, usiłując za wszelką cenę zmienić temat rozmowy.
— Troszeczkę lepiej. Już chodzi nawet po kuchni, — odparła Historynka z uśmiechem. — Znalazłam dzisiaj w stodole mysz. Miałam w ręku laskę i jakoś udało mi się mysz zabić. Potem zaniosłam ją Paddy’emu. Czy uwierzycie? Nawet spojrzeć na nią nie chciał! Taka jestem zmartwiona! Wuj Roger powiada, że trzeba mu koniecznie dać jakieś lekarstwo. Ale jak mu je dać, to też jest pytanie. Wsypałam trochę proszku do mleka i usiłowałam wlać mu to mleko do gardła, podczas gdy Piotrek z całych sił go trzymał. Spójrzcie, jak mnie podrapał! Mleko oczywiście rozlało się na wszystkie strony, tylko ani kropli uparciuch nie połknął.
— Straszne byłoby, gdyby... gdyby coś się stało Patowi, — szepnęła Celinka.
— Głupstwo, mielibyśmy wesoły pogrzeb, — zawołał Dan.
Spojrzeliśmy na niego z takiem zgorszeniem, że natychmiast pośpieszył się usprawiedliwić.
— Mnieby także było bardzo przykro, gdyby Pat umarł, ale gdyby się tak stać musiało, wyprawilibyśmy mu piękny pogrzeb. Przecież Paddy jest jakby członkiem naszej rodziny.
Historynka zjadła już ciasteczka i wyciągnęła się na trawie, założywszy ręce pod głowę, zapatrzona w niebo. Była z gołą głową, jak zwykle, a czerwona jej wstążka powiewała purpurą na wietrze. Położyła tuż przy sobie świeżo zerwane brodawniki, które dokoła jej loków tworzyły jakby koronę utkaną ze złotych gwiazdeczek.
— Spójrzcie na tę podłużną ciemną chmurkę, — rzekła. — Co wam ona przypomina, dziewczynki?
— Welon ślubny, — zawołała Celinka.
— Właśnie Ślubny Welon Dumnej Królewny. Znam o tem piękną opowieść. Wyczytałam ją z książki. Pewnego razu, — oczy Historynki stały się rozmarzone, a słowa poczęły padać w przestrzeń, jak strząsane przez wiatr płatki róży, — była sobie królewna, którą uważano za najpiękniejszą królewnę na świecie i królowie z wszystkich krajów przybywali, prosząc ją, aby została ich żoną. Lecz królewna była tak samo dumna, jak piękna. Ze wszystkich swych wielbicieli wyśmiewała się, nie przyjmując propozycji żadnego. A gdy wreszcie ojciec zaczął przynaglać królewnę, aby któregoś z wielbicieli wybrała na męża, rozgniewała się wielce — o tak —
Historynka zerwała się na równe nogi i nagle w oczach naszych przeistoczyła się w ową królewnę z bajki...
— Rozgniewała się wielce i rzekła:
— Nie wyjdę za nikogo zamąż, dopóki nie zjawi się taki król, który będzie mógł pokonać wszystkich królów. Wowczas zostanę żoną króla świata i nie będzie już większej ode mnie królowej.
— Tak więc wszyscy królowie udali się na wojnę, aby udowodnić królewnie, że potrafią zwyciężać swych przeciwników i przelewano na wojnie krew ludzką, a na świecie panowała coraz większa nędza. Lecz dumna królewna śmiała się i śpiewała i wraz ze swemi służebnicami tkała piękny biały welon, który zamierzała włożyć na głowę, gdy wróci do niej król wszystkich królów. Welon ten był wyjątkowo piękny, lecz służebnice szeptały, że wybraniec serca królewny umrzeć musi i że każdy ścieg na welonie oznaczać będzie łzę kobiet, które utraciły kogoś na wojnie.
— I tak się działo, że kiedy już któryś król był pewien, że zwyciężył wszystkich innych królów, zjawiał się jakiś przeciwnik i jego właśnie zwyciężał. Trwało to długie lata, aż wreszcie ludzie poczęli szeptać, że królewna nigdy męża nie zdobędzie. Duma królewny była jednak tak wielka, że nie przerażało jej czekanie, nie przerażała nawet nienawiść poddanych, którzy już dosyć mieli wojny. Aż wreszcie pewnego dnia zagrał ktoś na rogu u bramy pałacowej i na białym koniu wjechał na dziedziniec wysoki rycerz zakuty w zbroję, z opuszczoną na twarz przyłbicą. Gdy oświadczył, że przybył, aby zaślubić królewnę, wszyscy się śmiać zaczęli, bo nie miał przecież na sobie bogatych szat i nie miał na głowie złotej korony.
— „Ale ja jestem król, który zwyciężył wszystkich królów“, — rzekł rycerz.
— Musisz mi to udowodnić, zanim cię poślubię, — odparła dumna królewna. Zadrżała jednak i zbladła, bo w głosie rycerza było coś takiego, co ją śmiertelnie przeraziło. A gdy rycerz roześmiał się, śmiech jego był jeszcze bardziej okropny.
— Mogę ci to z łatwością udowodnić, piękna królewno, musisz jednak pojechać ze mną do mego królestwa na próbę. Weź ze mną ślub, a potem ciebie, twego ojca i twój dwór zabiorę do mego królestwa. Jeżeli nie będziesz ze mnie zadowolona, będziesz mi mogła oddać pierścionek i wrócić do domu tak samo wolna, jak byłaś dotychczas.
— Było to dziwne żądanie i wszyscy przyjaciele błagali królewnę, aby rycerzowi odmówiła. Lecz dumna królewna tak bardzo pragnęła stać się królową całego świata, że przystała na propozycję rycerza. Służebnice ubrały ją i przypięły jej do włosów welon, który przez tyle lat był przez nie tkany. Potem odbył się ślub, lecz pan młody ani na chwilę nie uniósł przyłbicy i nikt z obecnych jego twarzy nie widział. Dumna królewna stała się jeszcze bardziej dumna, niż dotychczas, lecz twarz jej była tak biała, jak welon ślubny, przypięty do włosów. Nikt nie weselił się na ślubie, nikt nie żartował, wszyscy tylko spoglądali z żałością na królewnę i z nieufnością na zakutego w zbroję rycerza.
— Po weselu pan młody usadowił swą żonę na siodle przed sobą, zaś ojciec królewny i dworzanie dosiedli koni i ruszyli w drogę za młodą parą. Jechali i jechali, a niebo stawało się coraz chmurniejsze, wiatr dął coraz mocniej i cienie nocy powoli zapadały. O zmroku wreszcie dotarli do ciemnej doliny, w której dostrzegli pomniki i mogiły.
— Dlaczego mnie tutaj przywiozłeś? — zawołała gniewnie dumna królewna.
— To jest moje królestwo, — odparł rycerz. — Są to mogiły królów, których pokonałem. Spójrz na mnie, piękna królewno. Ja jestem Śmierć!
Uniósł przyłbicę i wszyscy ujrzeli wreszcie jego twarz. Dumna królewna zadrżała z przerażenia.
— „Chodź w moje objęcia, żono moja“, — zawołał rycerz. — „Zdobyłem cię przecież. Jestem królem, który pokonał wszystkich królów!“
Przytulił ją do swej kościstej piersi i skierował konia w stronę mogił. Ulewny deszcz spadł na dolinę a królewna i rycerz zniknęli z oczu króla i dworzan. Wielce zasmuceni wracali dworzanie z królem do domu i nigdy już, nigdy żadna ludzka istota nie widziała więcej dumnej królewny. Lecz, gdy takie podłużne białe obłoczki płyną po niebie, wieśniacy w kraju, w którym królewna żyła, mówią: „Patrzcie, to jest Ślubny Welon Dumnej Królewny“.
Magiczny czar bajki owładnął nami na dłuższą chwilę, choć Historynka już umilkła. Przebywaliśmy wraz z nią w królestwie śmierci i doznawaliśmy uczucia tego samego przerażenia, jakie zakradło się do serca biednej królewny. Dan pierwszy przerwał uroczyste milczenie.
Nazajutrz popołudniu nie było Szkoły Niedzielnej, bo kierownik i nauczyciele pragnęli asystować przy Komunji w Markadle. Nabożeństwo w Carlisle odbywało się wieczorem, a o zachodzie słońca czekaliśmy przed domem wuja Aleca na Piotrka i Historynkę.
Nikt z dorosłych nie szedł do kościoła. Ciotka Oliwja miała migrenę i wuj Roger miał z nią zostać w domu, a ciotka Janet i wuj Alec poszli do kościoła w Markdale i jeszcze stamtąd nie wrócili.
Fela i Celinka miały na sobie nowe letnie sukienki, które włożyły po raz pierwszy i pokazywały je wszystkim z wielką dumą. Rumiana twarzyczka Feli była jeszcze piękniejsza w obramowaniu dużego słomkowego kapelusza, opasanego girlandką z niezapominajek. Celinka przez całą noc męczyła włosy ciasno zakręconemi papilotami i teraz poskręcane loki sterczały jej na głowie, co nie pasowało zupełnie do delikatnych rysów jej twarzyczki. Zawsze biedaczka narzekała, że natura nie obdarowała jej takiemi włosami, jakie miały Fela i Historynka. Próbowała chociaż na niedzielę zakręcić loki i teraz ze swej fryzury była zupełnie zadowolona. Żadną miarą nie dawała się przekonać, że gładkie uczesanie codzienne pasowało o wiele lepiej do jej szczupłej twarzyczki.
Wreszcie zjawili się Piotrek i Historynka i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą na widok przyzwoitego wyglądu Piotrka, pomimo dużej łaty na spodniach. Twarz miał rumianą, kędzierzawe włosy gładko przyczesane i krawat zawiązany nienagannie, tylko nogi przedstawiały obraz bardziej niepokojący. Na pierwszy rzut oka wyglądały całkiem przyzwoicie, lecz po bliższem obejrzeniu sprawiały wrażenie horendalne.
— Co się dzieje z twojemi pończochami, Piotrek? — zapytał Dan, wybuchając śmiechem.
— Ach, nie miałem ani jednej pary całych pończoch — odparł Piotrek swobodnie — bo mama w tym tygodniu nie miała czasu ich pocerować. Dlatego włożyłem dwie pary. Dziury wypadają nie w tem samem miejscu, więc trudno je dostrzec.
— A masz centa na zbiórkę? — indagowała go Fela.
— Mam tylko amerykańskiego centa. Sądzę, że też będzie dobry, prawda?
Fela z wyższością potrząsnęła głową.
— Ach, nie, skądże! Możnaby go wcisnąć ukradkiem jakiemuś sklepikarzowi, albo przekupniowi za jajka, ale nie można takich rzeczy robić w kościele.
— Wobec tego nic nie dam na tacę — postanowił Piotrek — bo drugiego centa nie mam. Zarabiam tylko pięćdziesiąt centów tygodniowo i wszystko wczoraj matce oddałem.
Ale Piotrek musiał mieć centa. Fela nawet chętnieby mu centa dała, bo naogół nie była skąpa i wolała już to, niżby miał iść do kościoła z gołemi rękami. Jednakże Dan ją wyprzedził i pożyczył Piotrkowi centa pod warunkiem, że mu go Piotrek zwróci w przyszłym tygodniu.
W tej samej chwili przeszedł koło nas wuj Roger i wskazując Piotrka, z uśmiechem zapytał:
— „Więc Saul jest także między prorokami?“ Któż cię nawrócił, Piotrku, skoro wszystkie perswazje Oliwji na nic się nie zdały? Widzę, że się sprawdza stare przysłowie, że „piękność potrafi uwiązać nas na włosku“.
Wuj Roger spojrzał znacząco na Felę. Nie rozumieliśmy tego przysłowia, lecz zorjentowaliśmy się, że wuj Roger przypuszcza, iż Piotrek idzie do kościoła tylko ze względu na Felę. Fela dumnie odrzuciła w tył głowę.
— To nie moja wina, że on idzie do kościoła — obruszyła się niechętnie. — To robota Historynki.
Wuj Roger usiadł na schodkach i wybuchnął głośnym śmiechem, którego tak wszyscy nie lubiliśmy. Potrząsnął swą potężną jasną czupryną, przymknął oczy i wymamrotał:
— Nie jej wina! Ach, Felu, Felu, wpędzisz do grobu swego starego wuja, jak się nie ustatkujesz.
Fela obrażona ruszyła naprzód, a my poszliśmy za nią, zabierając z sobą po drodze Sarę Ray.
Kościół w Carlisle był bardzo staroświecki, z kwadratową oplecioną bluszczem wieżą. Ocieniony był wysokiemi wiązami i otaczał go ze wszystkich stron cmentarz, którego mogiły znajdowały się tuż pod oknami kościoła. Chodziliśmy zazwyczaj boczną ścieżką przez cmentarz, obok tego miejsca, gdzie cztery pokolenia naszej rodziny spały w odosobnieniu zieleni, w cieni buków i wiązów.
Była tam mogiła pradziadka Kinga i pomnik z surowego islandzkiego piaskowca, tak porosły bluszczem, że trudem nawet odczytywaliśmy napis, streszczający w kilku słowach całą historję jego życia i kończący się oryginalnym ośmiowierszem, skomponowanym przez wdowę. Wątpię, czy prababka King miała zdolności poetyckie. Gdy Feliks odczytał ten wiersz w pierwszą niedzielę pobytu naszego w Carlisle, zauważył powątpiewająco, że wyglądało to, jak poezja, ale brzmiało całkiem inaczej.
Spała tu również snem wiecznym Emilja, której duch rzekomo błądził po sadzie. Tylko Edyty, która w tak dziwny sposób pocałowała poetę, na cmentarzu nie było. Umarła w dalekim obcym kraju i fale morskie szemrały nad jej mogiłą.
Białe marmurowe płyty ozdobione płaczącemi wierzbami oznaczały miejsce, gdzie pochowani zostali dziadek i babcia King, a niewielka bryła czerwonego szkockiego granitu wznosiła się między grobami ciotki Felicji i wuja Feliksa. Historynka pochyliła się, aby położyć bukiecik fiołków na mogile matki, poczem przeczytała głośno napis na kamieniu:
— „Kochali się za życia, więc i po śmierci nie będą rozłączeni.“
W głosie jej było tyle dźwięku i patosu, że wszyscy odczuliśmy głębokie wzruszenie. W oczach dziewczynek ukazały się łzy, a my, chłopcy doznaliśmy też dziwnego wrażenia, lękając się wzajemnie na siebie spojrzeć. Któż mógłby sobie życzyć piękniejszego napisu na nagrobku, niż ten, który przystrajał mogiły naszej ciotki i wuja? Gdy słuchałem, jak Historynka ten napis odczytywała, w głębi duszy postanowiłem tak postępować w życiu, aby po śmierci na podobny nagrobek zasłużyć.
— Chciałbym i ja mieć rodzinny grób na cmentarzu — szepnął w zamyśleniu Piotrek. — Niestety, nie może być o tem mowy. Craigowie zazwyczaj bywają tam chowani, gdzie umierają.
— A jabym chciał być tu pochowany — westchnął Feliks — ale żeby to nie nastąpiło jeszcze zbyt prędko — dorzucił przyciszonym głosem, gdyśmy się kierowali w stronę kościoła.
Kościół wewnątrz był równie staroświecki, jak nazewnątrz. Stało w nim kilkanaście prostych ławek z drzewa bukszpanowego, kazalnica była w kształcie butelki do wina i opadała stromo ku nawie kilku wąskiemi stopniami. Ławka wuja Aleca znajdowała się w głębi głównej nawy, tuż w pobliżu kazalnicy.
Pojawienie się Piotrka nie wzbudziło ogólnego zainteresowania, na jakie byliśmy przygotowani. Nikt właściwie zdawał się go nie dostrzegać. Światła nie były jeszcze zapalone i cały kościół tonął w przyjemnym półmroku. Nadworze niebo było purpurowe, złociste i srebrno-zielonawe, z delikatnemi pasami różowych obłoczków, przepływających nad wierzchołkami wiązów.
— Czyż tu nie jest cudownie i uroczyście? — wyszeptał z nabożeństwem Piotrek. — Nie miałem pojęcia, że w w kościele jest tak przyjemnie.
Fela skrzywiła się niechętnie, a Historynka trąciła go nogą, aby przypomnieć, że w kościele nie wolno rozmawiać. Piotrek wyprostował się i siedział już nieruchomo przez cały czas trwania nabożeństwa. Nikt chyba nie potrafiłby się lepiej zachowywać. Ale, gdy nabożeństwo się skończyło i gdy rozpoczęto zbiórkę, Piotrek uczynił coś takiego, na co nikt z nas nie był przygotowany.
Wszyscy obecni spojrzeli na naszą ławkę. Jeszcze do dzisiaj dziwię się, że Fela nie umarła z wielkiego zgorszenia. Historynka pobladła, a Celinka poczerwieniała. Co do biednego, nieszczęśliwego Piotrka, to trudno opisać wyraz zawstydzenia, jaki się odmalował na jego twarzy. Przez cały czas pobytu w kościele ani na chwilę nie podniósł już głowy, a później przez nawę i cmentarz szedł za nami, jak zbity pies. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa, dopóki nie dotarliśmy do drogi, znaczącej się bielą w srebrzystej poświacie księżyca. Wówczas Fela przerwała martwą ciszę, zwrając się z wymówką do Historynki:
— A mówiłam ci!
Historynka nie odpowiedziała. Piotrek teraz przysunął się do niej.
— Strasznie mi przykro — wyszeptał ze skruchą. — Wierz mi, że nie chciałem się roześmiać. Śmiech wziął się niewiadomo skąd, zanim zdążyłem się opanować. Było to tak...
— Bądź łaskaw nie mówić do mnie — zawołała Historynka chłodno, usiłując zapanować nad gniewem. — Bądź sobie Metodystą, Mahometaninem, czem ci się podoba! Mnie tam wszystko jedno! Upokorzyłeś mnie!
Odeszła z Sarą Ray, a Piotrek wrócił do nas z przerażoną miną.
— Co ja jej takiego zrobiłem? — zapytał szeptem. — Co znaczy to słowo, które mi powiedziała?
— Ach, mniejsza o to — rzekłem gniewnie, bo czułem, że Piotrek nas skompromitował. — Wściekła jest i nic dziwnego. Dlaczego zachowałeś się tak głupio, Piotrku?
— Ależ ja nie chciałem. Przedtem dwa razy śmiać mi się zachciało, a jednak uspokoiłem się. Przypomniałem sobie opowiadanie Historynki na śmiech mi się zebrało, więc nie powinna się na mnie gniewać. Niech nie opowiada takich historyj o ludziach, jeżeli nie chce żebym się śmiał na ich widok. Gdy spojrzałem na Samuela Warda, przypomniało mi się, jak zasnął pewnego razu na przyjęciu, jak się potem obudził i zaczął się modlić, aby Bóg czuwał nad nim, żeby już więcej przy ludziach nie zasypiał. Przypomniałem sobie Historynkę, jak nam to opowiadała i strasznie mi się zachciało śmiać. A potem spojrzałem na kazalnicę i przyszło mi na myśl inne jej opowiadanie, o starym szkockim księdzu, który był tak gruby, że nie mógł się przecisnąć wąskiemi drzwiczkami, więc szepnął do drugiego księdza, ale tak, żeby wszyscy szłyszeli: „Te drzwi kazalnicy są zrobione dla duchów“ i znowu śmiać mi się zachciało. A potem przyszedł pan Frewen i przypomniałem sobie historję o jego bokobrodach; jak to, kiedy jego pierwsza żona umarła, począł się starać o względy Celji Ward, a Celja oświadczyła, że nie zaślubi go, dopóki nie zgoli bokobrodów. On jednak nie zgolił z prostego uporu. Aż pewnego razu pochylił się nad ogniem i z jednej strony opalił sobie cały zarost, więc wszyscy już byli pewni, że z drugiej strony również się ogoli. On jednak dalej był uparty i chodził z jednym bokobrodem, dopóki mu ten drugi nie odrósł. Celja wreszcie skapitulowała i została jego żoną, bo doszła do wniosku, że uporu jego niczem przełamać nie zdoła. Właśnie przypomniałem sobie tę historję i przyszło mi na myśl, jakby to wyglądało, gdyby pan Frewen stanął teraz przed nami z jednym bokobrodem. Nie zdołałem się opanować i wybuchnąłem głośnym śmiechem.
I my teraz wybuchnęliśmy śmiechem wśród drogi, ku wielkiemu zgorszeniu pani Abrahamowej Ward, która przejeżdżała obok nas i która nazajutrz przyszła do ciotki Janet, skarżąc się, że „zachowywaliśmy się skandalicznie“ po drodze z kościoła do domu. Byliśmy wielce zawstydzeni, bo istotnie w niedzielę po nabożeństwie powinno się wracać do domu w skupieniu, ale jak powiada Piotrek, „śmiech wziął się niewiadomo skąd“.
Nawet Fela się śmiała. Okazało się, że nie była wcale tak bardzo zagniewana na Piotrka, jak przypuszczaliśmy. Szła nawet przy nim i pozwoliła mu nieść swoją Biblję, przytem rozmawiali z sobą bardzo poufale. Może przebaczyła mu łatwiej dlatego, że sprawdziły się jej przepowiednie i że odniosła zdecydowany triumf nad Historynką!
— Mam zamiar stale chodzić do kościoła — powiedział jej Piotrek. — Bardzo mi się tam podoba. Nabożeństwa są o wiele ciekawsze, niż przypuszczałem i ogromnie lubię śpiewy. Będę musiał wreszcie zdecydować się, czy zostać Prezbiterjaninem, czy też Metodystą. Myślę, że będzie najlepiej, jak zapytam o to księdza.
— Ach, nie, tego nie rób — zawołała Fela z przerażeniem. — Księża nie lubią, jak się ich nudzi takiemi pytaniami.
— Dlaczego nie? Przecież są od tego księżmi, żeby wskazywali ludziom najbliższą drogę do nieba!
— Tylko dorośli mogą ich pytać o takie rzeczy, ale dla małych chłopców to stanowczo nie wypada, szczególnie dla chłopców do posług.
— Nie rozumiem dlaczego? Zresztą przypuszczam, że i takby z tego niewielki był pożytek, bo to jest przecież ksiądz prezbiterjański i napewno kazałby mi zostać Prezbiterjaninem, a znów ksiądz Metodysta, namawiałby mnie, abym przystąpił do jego sekty. Powiedz, Felusiu, jaka jest różnica między nimi?
— Ja... ja sama nie wiem odparła — Fela zażenowana. — Sądzę, że dzieci nie mogą rozumieć takich spraw. Przypuszczam, że musi być duża różnica, oczywiście, ale nie mam pojęcia jaka. W każdym razie ja jestem Prezbiterjanką i ogromnie się z tego cieszę.
Szliśmy przez pewien czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami. Nagle padło całkiem nieoczekiwane pytanie ze strony Piotrka.
— A jak Pan Bóg wygląda? — zapytał.
Okazało się, że nikt z nas nie miał pojęcia.
— Historynka napewno będzie wiedziała odezwała się Celinka.
— Ale i jabym chciał wiedzieć — westchnął Piotrek ze smutkiem. — Chciałbym kiedyś zobaczyć wizerunek Pana Boga. Wówczas napewno byłby dla mnie bardziej rzeczywisty.
— Sama jestem ciekawa jak On wygląda — wyznała nam szczerze Fela. Zdawać się mogło, że nawet Fela po raz pierwszy w życiu zaczęła poważniej myśleć.
— Widziałem wizerunki Pana Jezusa — szepnął Feliks w zamyśleniu. — Wygląda zupełnie, jak człowiek, tylko ma twarz piękniejszą i taką dobrą. Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że nigdy nie widziałem wizerunku Pana Boga.
— No, jeżeli w Toronto niema Jego obrazu, to tutaj napewno nie będzie — doszedł do wniosku Piotrek wielce rozczarowany. — Wizerunek djabła to raz widziałem — dodał po chwili. — Był taki obrazek w książce, którą miała ciotka Jane. Dostała ją jako nagrodę w szkole. O, moja ciotka Jane była bardzo mądra!
— Ale ta książka nie musiała być wcale mądra, jeżeli w niej był taki obrazek — mruknęła Fela.
— Właśnie, że książka była bardzo dobra. Moja ciotka Jane nie trzymałaby w domu głupiej książki — oburzył się Piotrek.
Nie chciał już dalej dyskutować na ten temat ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu. Bo przecież my nie widzieliśmy nigdy takiego obrazka i opowiadaniem Piotrka byliśmy nawet zaciekawieni.
— Poprosimy Piotrka, żeby to dokładnie opowiedział, jak będzie w lepszym humorze — szepnął mi na ucho Feliks.
Sara Ray pożegnała się z nami przy swoim domu, a ja pobiegłem za Historynką i razem już wdrapywaliśmy się na pagórek. Odzyskała już humor zupełnie, lecz ani słowem nie wspominała o Piotrku. Gdyśmy dotarli do naszej ścieżki i mijaliśmy wierzbę dziadka Kinga, powiała ku nam upojna woń od strony owocowego sadu. Widzieliśmy dokładnie długi szereg drzew, bielejących w poświacie księżyca. Wydało nam się, że ten sad właśnie jest zupełnie inny od tych wszystkich sadów, jakie znaliśmy. Byliśmy zbyt młodzi, aby głębiej analizować doznawane wrażenie. W późniejszych latach zrozumieliśmy, że ten specyficzny urok naszego sadu pochodził stąd, że nietylko jabłonie w nim kwitły, lecz kwitła w nim miłość, wiara, radość, szczęście i smutek tych wszystkich, którzy ten sad założyli i później spacerowali po nim.
— Sad wydaje się całkiem inny przy świetle księżyca — szepnęła Historynka w rozmarzeniu. — Jest taksamo kochany, ale inny. Gdy byłam jeszcze bardzo mała, wierzyłam, że rusałki urządzają w nim tańce podczas księżycowych nocy. Chciałabym i teraz w to wierzyć, ale jakoś nie mogę.
— Dlaczego?
— Ach, bo tak trudno uwierzyć w to, o czem się wie, że nie jest prawdą. Przecież to wuj Edward powiedział kiedyś, że rusałki nie istnieją. Miałam wtedy siedem lat. Wuj Edward jest księdzem, więc napewno mówił prawdę. Miał słuszność, że mi o tem powiedział, nie winię go o to, ale od tego czasu byłam już trochę inna w stosunku do wuja Edwarda.
Ach, czy zawsze „stajemy się inni“ w stosunku do ludzi, którzy niszczą nasze iluzje? Czyż będę mógł kiedykolwiek wybaczyć owemu brutalowi, który mi pierwszy powiedział, że św. Mikołaj nie istnieje? Był to chłopiec starszy ode mnie o trzy lata i najprawdopodobniej jest teraz najpożyteczniejszym i najbardziej szanowanym członkiem społeczeństwa, dla mnie jednak nazawsze zostanie brutalem!
Przed domem wuja Aleca czekaliśmy na resztę towarzystwa. Piotrek czuł się dalej jakoś nieswojo, lecz gniew Historynki zupełnie już przygasł.
— Piotrek, zaczekaj na mnie — zawołała.
Zbliżyła się i wyciągnęła doń rękę.
— Przebaczam ci, — rzekła łaskawie.
Obydwaj z Feliksem doszliśmy do wniosku, że warto byłoby ją obrazić, aby później przebaczyła w ten sposób, tym swoim dźwięcznym, melodyjnym głosem. Piotrek gorączkowo chwycił ją za rękę.
— Coś ci powiem, Historynko. Strasznie żałuję, że śmiałem się w kościele, ale możesz być spokojna, bo to się więcej nigdy nie powtórzy. Będę chodził do kościoła i do Szkoły Niedzielnej regularnie i co wieczór będę odmawiał pacierz. Pragnę być taki, jak wy wszyscy. Jeszcze ci chciałem coś powiedzieć! Przypomniałem sobie, w jaki sposób ciotka Jane dawała lekarstwo swemu kotowi. Trzeba zmieszać proszek z posiekaną słoniną i obłożyć kotu łapy i grzbiet. Wówczas zacznie się lizać, bo przecież nie znosi wilgotnej szerści. Jeżeli Paddy do jutra nie będzie się czuł lepiej, to możemy spróbować.
Asystowaliśmy wszyscy przy okładaniu Paddy’ego słoniną, lecz główną kapłanką tej ceremonji była Historynka. Później zabrano mu wszystkie kołderki i poduszki i umieszczono w maleńkiej sionce, aby mógł dokładnie wylizać swe futerko. Zabieg ten powtarzaliśmy codziennie przez tydzień i Pat zupełnie wrócił do zdrowia i humoru, my zaś poczęliśmy interesować się nową kwestją — zbieraniem funduszu na szkolną bibljotekę.
Nauczyciel nasz doszedł do wniosku, że powinniśmy mieć własną bibljotekę szkolną i zaproponował, aby wszyscy uczniowie w miarę możności zebrali pewną sumę pieniędzy podczas miesiąca czerwca. Wolno nam było te pieniądze zarobić jakąśkolwiek uczciwą pracą, lub też zebrać je wśród grona naszych znajomych.
Rezultatem tego była straszna rywalizacja, bo każdy chciał zebrać jaknajwiększą sumę. Rywalizacja ta przybrała największe rozmiary w naszem szczupłem gronie rodzinnem.
Już wszyscy krewni dali nam drobne kwoty, resztę zaś należało zdobyć w jakiś inny sposób. Piotrek od samego początku był ogromnie zmartwiony, gdyż nie miał rodziny, ani przyjaciół, którzyby mu mogli w zdobyciu pewnej sumy dopomóc.
— Gdyby ciotka Jane żyła, napewnoby mi coś dała — tłumaczył. — Gdyby ojciec od nas nie uciekł, teżbym od niego coś dostał. W każdym razie zrobię, co będzie w mojej mocy. Wasza ciotka Oliwja powiada, że mógłbym zająć się zbieraniem jajek i za każdy tuzin dostanę jedno jajko, które będę mógł sprzedać.
Fela zawarła jakąś potajemną umowę ze swą matką, a Historynka i Celinka miały zarabiać po dziesięć centów tygodniowo za zmywanie naczyń po obiedzie. Feliks i Dan przyjęli na siebie obowiązek wyrywania chwastów z ogrodu, ja zaś złowiłem kilka pstrągów w rzece przepływającej przez dolinę i sprzedałem je po cencie za sztukę.
Sara Ray była z nas wszystkich najbardziej nieszczęśliwa. W żaden sposób nie mogła zdobyć pieniędzy. Oprócz matki, nie miała żadnych krewnych w Carlisle, a matka nie pochwalała projektu założenia bibljoteki szkolnej i nie chciała dać Sarze ani centa, przyczem zabraniała jej w jakikolwiek sposób pieniądze zarabiać. Dla Sary było to wszystko szalenie upokarzające. Czuła się intruzem w naszem pracowitem gronie, w którem każdy codziennie obliczał zebraną sumę i cieszył się, gdy choć odrobinę wzrosła.
— Muszę modlić się do Boga, żeby mi zesłał pieniądze — oświadczyła wreszcie zrozpaczona.
— Wątpię, czy to się przyda na coś — zaśmiał się Dan. — Bóg zsyła ludziom wiele rzeczy, ale nigdy nie zsyła pieniędzy, bo ludzie sami je powinni zarabiać.
— A ja nie mogę — zawołała Sara z namiętnem zuchwalstwem. — Myślę, że Pan Bóg powinien to jednak wziąć pod uwagę.
— Nie martw się, kochanie — wtrąciła Celinka, która zawsze wszystkich uspokajała. — Jeżeli nawet nie będziesz mogła zebrać pieniędzy, to każdy przecież wie, że to nie twoja wina.
— Ale zawsze się będę czuła nieswojo, ile razy wypożyczę książkę z bibljoteki — żaliła się Sara.
Dan, dziewczynki i ja siedzieliśmy w rowie, pod parkanem ogrodu ciotki Oliwji, przyglądając się, jak Feliks piele klomby. Feliks pracował pilnie, chociaż bardzo nie lubił pielenia — „grubi chłopcy nigdy tego nie lubią“, oświadczyła Fela. Feliks udał, że tego nie słyszy, ja jednak wiedziałem, że dosłyszał, bo nagle mu uszy poczerwieniały. Feliks nigdy nie rumienił się na twarzy, tylko w chwilach zażenowania uszy miał strasznie czerwone. Co do Feli, to zazwyczaj czyniła takie uwagi nie dlatego, żeby chciała być złośliwa, ale nie miała pojęcia, że Feliks nie lubił, gdy go się nazywało grubym.
— Zawsze strasznie żałuję tych biednych chwastów — szepnęła w rozmarzeniu Historynka. — Przykro im musi być, że się je ustawicznie wyrywa.
— To nie powinny wyrastać na nieswojem miejscu — rzekła Fela obojętnie.
— Ale jak chwasty pójdą do nieba, to napewno staną się kwiatami — ciągnęła dalej szeptem Historynka.
— Ty myślisz zawsze o dziwnych rzeczach — obruszyła się Fela.
— Pewien bogaty pan w Toronto miał kwiatowy zegar w swych ogrodzie — wtrąciłem. — Wyglądał zupełnie, jak prawdziwy zegar, a godziny też oznaczone były kwiatami i w ten sposób zawsze się wiedziało, która godzina.
— Ach, żebyśmy taki zegar mieli! — westchnęła Celinka.
— Jaki byłby z niego pożytek? — zapytała Historynka nieco pogardliwie. — Nikomu nie potrzebna jest godzina w ogrodzie.
Nagle przypomniałem sobie, że nadeszła już pora przyjęcia nowej dawki czarodziejskiego lekarstwa. Kupiłem je przed trzema dniami w szkole od Billa Robinsona, który zapewniał mnie, że bardzo szybko będę rósł, zażywając to lekarstwo.
Zaczynałem już w duchu martwić się, bo jakoś do tej pory wcale nie urosłem. Słyszałem, jak ciotka Janet mówiła, że będę taki sam mały, jak wuj Alec. Kochałem bardzo wuja Aleca, lecz pragnąłem być wyższy od niego, to też gdy Bill wyznał mi pod uroczystą przysięgą zachowania tajemnicy, że ma „takie czarodziejskie ziarno“, pod wpływem którego chłopcy rosną i chętnie mi sprzeda pudełko tego ziarna za dziesięć centów, z radością przyjąłem propozycję. Bill był najwyższy ze wszystkich chłopców w Carlisle i zapewniał mnie, że urósł tak dzięki owemu lekarstwu.
— Byłem jeszcze mniejszy od ciebie, nim zacząłem to zażywać — mówił — a teraz spójrz na mnie! Dostałem to ziarno od Peg Bowen; wiesz, że to jest czarownica! Nie poszedłbym znowu do niej po nowy zapas czarodziejskiego ziarna. Musisz wiedzieć, że to było zadanie nielada. Mam już tego ziarna niewiele, ale przypuszczam, że wystarczy, żebyś osiągnął taki wzrost, jak mój. Musisz połykać szczyptę tego ziarna co trzy godziny i nie wolno ci nikomu wspominać o tem, bo gdybyś komukolwiek powiedział, ziarno straciłoby swoją moc. Nikomubym tego nie odprzedał, ale ty jesteś wyjątkiem.
Byłem wdzięczny Billowi i przykro mi było, że go kiedyś nie lubiłem. Niewiadomo dlaczego nikt w szkole nie lubił Billa Robinsona, ja jednak postanowiłem starać się na przyszłość go polubić. Zapłaciłem mu dziesięć centów z radością i zabrałem czarodziejskie ziarno, przyjmując je codziennie według polecenia, dzięki czemu musiałem ustawicznie biegać do hallu, żeby spojrzeć na zegar, czy aby nie minęła oznaczona pora. Pod względem swojego wzrostu nie dostrzegałem jeszcze żadnej różnicy, tem się jednak pocieszałem, że brałem to lekarstwo dopiero od trzech dni.
Pewnego dnia Historynka wpadła na nowy pomysł.
— Chodźmy do Niezgrabiasza i do pana Campbella, aby nam dali coś na fundusz bibljoteczny — zaproponowała. — Jestem pewna, że nikt tam jeszcze u nich nie był, bo nie mają w Carlisle żadnych krewnych. Chodźmy wszyscy i jeżeli dostaniemy coś, podzielimy tę sumę między sobą.
Propozycja ta była niezbyt zachęcająca, bo zarówno pana Campbella, jak i Niezgrabiasza uważano za dziwaków, a ponadto pan Campbell podobno specjalnie nie lubił dzieci. Lecz jeżeli Historynka szła z nami, poszlibyśmy za nią nawet na koniec świata. Następnego dnia, w sobotę wyruszyliśmy w drogę zaraz popołudniu.
Wybraliśmy najkrótszą ścieżkę do Złotego Kamienia, poprzez zielone pokryte rosą pola, naprzełaj przez łąki, których nie złociły już promienie słoneczne. Z początku nastrój nie był nadzwyczajny. Fela była nie w humorze, bo chciała włożyć swoją nową sukienkę, a ciotka Janet zadecydowała, że mundurek szkolny jest zupełnie wystarczający na „dreptanie po piachu“. Na dodatek Historynka zjawiła się w swojej najnowszej sukni i kapeluszu, który jej ojciec przysłał z Paryża. Sukienka była z miękkiego czerwonego jedwabiu, a kapelusz opasywał wianuszek płomiennych maków. Ani Fela, ani Celinka nie mogłyby włożyć takiego kapelusza, ale Historynce było w nim wyjątkowo do twarzy. Wyglądała, jak uosobnienie energji, radości i uśmiechu, bo czerwony kolor uwydatniał jeszcze bardziej jej specyficzną urodę, nadając twarzy koloryt młodości i zdrowia, a cerze jedwabistą świeżość.
— Nie przypuszczałam, że włożysz najnowszą sukienkę, idąc na zwykłą żebraninę — mruknęła złośliwie Fela.
— Ciotka Oliwia powiada, że gdy się idzie za ważnym interesem do mężczyzny, powinno się wyglądać jaknajlepiej — tłumaczyła się Historynka, strzepując delikatnie dłońmi gęsto namarszczoną spódniczkę.
— Psuje cię ta ciotka Oliwja — skonstatowała Fela.
— Mylisz się, Felicjo King! Ciotka Oliwia jest kochana. Codziennie wieczorem całuje mnie na dobranoc, czego twoja matka nigdy nie robi.
— Moja mama nie szafuje tak pocałunkami — odcięła się Fela — ale zato codziennie do obiadu daje nam po kawałku doskonałego placka.
— Nie myśl, że mi ciotka Oliwja nie daje!
— Tak, ale jakie są te kawałki! Ciotka Oliwia poza tem daje ci tylko zbierane mleko, a nasza mama nam daje zawsze śmietankę.
— Zbierane mleko Ciotki Oliwji jest o wiele lepsze, niż wasza śmietanka — zawołała z oburzeniem Historynka.
— Ach, dziewczynki, nie kłóćcie się — wtrąciła Celinka, występująca zawsze w roli anioła pokoju. — Taką piękną mamy pogodę i tak pięknie możemy przepędzić czas, jeżeli nie będziecie się kłócić.
— My się wcale nie kłócimy — zaprotestowała Fela. — Ja przecież także lubię ciotkę Oliwję, ale nasza mama nie jest wcale gorsza od niej i to wszystko!
— Naturalnie, że nie jest gorsza. Ciotka Janet jest nawet bardzo dobra — przyznała Historynka.
Uśmiechnęły się przyjaźnie. W gruncie rzeczy Fela z Historynką lubiły się bardzo wzajemnie i tylko od czasu do czasu wynikały między niemi jakieś drobne sprzeczki.
— Mówiłaś kiedyś, że znasz ciekawą historję o Niezgrabiaszu — odezwał się Feliks. — Mogłabyś ją nam teraz opowiedzieć.
— Bardzo chętnie — zgodziła się Historynka. — Jedno jest tylko nieprzyjemne, że nie znam końca tej historji, ale opowiem wam chociaż tyle, ile sama wiem. Nazwałam tę historię „Tajemnicą Złotego Kamienia“.
— Bardzo wątpię, czy ta historja jest prawdziwa — rzekła Fela. — Przecież wszyscy wiecie, że pani Griggs jest osobą wielce romantyczną. Mama nasza powiada, że zawsze coś potrafi wymyśleć.
— Tak, ale nie chce mi się wierzyć, aby i tę historię wymyśliła, więc sądzę raczej, że mówi prawdę — odparła z powagą Historynka. — Jeśli chcecie, chętnie ją wam opowiem, chłopcy. Wiecie o tem, że Niezgrabiasz mieszka zupełnie sam od czasu, gdy mu matka umarła dziesięć lat temu. Abel Griggs służy u niego za parobka i obydwoje z żoną mieszkają w maleńkim domku przy samym końcu alejki, biegnącej od domu Niezgrabiasza. Pani Griggs piecze dla Niezgrabiasza chleb i od czasu do czasu sprząta mu mieszkanie, chwali się zresztą, że utrzymuje je w wyjątkowym porządku, lecz do zeszłej jesieni do jednego pokoju nigdy nie wchodziła. Pokój ten od strony zachodniej, z oknem wychodzącem na ogród, był stale na klucz zamknięty. Pewnego dnia zeszłej jesieni Niezgrabiasz wyjechał do Summerside, a pani Griggs sprzątała właśnie kuchnię. Potem przeszła się po całym domu i mimowoli nacisnęła klamkę u drzwi prowadzących do tego pokoju wychodzącego na zachód. Musicie wiedzieć, że pani Griggs jest ogromnie ciekawa. Wuj Roger powiada, że wszystkie kobiety posiadają pewną dozę ciekawości, ale pani Griggs posiada jej stanowczo więcej. Przypuszczała, że drzwi zastanie zamknięte, jak zwykle, a okazało się, że nie były zamknięte. Otworzyła je więc i weszła. Jak przypuszczacie, co tam zobaczyła?
— Prawdopodobnie była to komnata Sinobrodego — domyślił się nieśmiało Feliks.
— Ach, nie, skądże! Nic takiego nie mogłoby istnieć na Wyspie Księcia Edwarda. Ale gdyby nawet na wszystkich ścianach ujrzała kobiety wiszące za włosy, napewno nie byłaby bardziej zdziwiona. Pokój ten za życia matki Niezgrabiasza stał przeważnie pustkami, teraz jednak był elegancko umeblowany, chociaż pani Griggs twierdzi, że nie ma pojęcia, kiedy tu te meble wniesiono. Powiada, że jeszcze nigdy na wsi nie widziała tak pięknie umeblowanego pokoju. Sprawiał wrażenie sypialni i saloniku jednocześnie. Na podłodze leżał puszysty dywan, wyglądający, jak miękki zielony aksamit. U okien zwisały cudowne jedwabne zasłony, a wszystkie ściany obwieszone były pięknemi obrazami. Stało w pokoju małe białe łóżeczko, toaletka, bibljoteczka napełniona książkami, stoliczek do robót i fotel na biegunach. Nad bibljoteczką wisiał portret kobiety. Pani Griggs podejrzewa, że to była kolorowa fotografja, ale prawdopodobnie zupełnie się na tem nie zna. W każdym razie był to portret bardzo ładnej dziewczyny. Najbardziej jednak ze wszystkiego zdziwiła panią Griggs suknia kobieca, wisząca na krześle przy stole. Pani Griggs przysięga, że to nie była suknia nieboszczki matki Jaspera Dale, bo stara pani Dale uważałaby za grzech taką suknię. Była to suknia z blado-niebieskiego jedwabiu. Oprócz sukni na podłodze stała para niebieskich jedwabnych pantofelków na wysokich obcasach, a na wszystkich oprawach książek napisane było imię „Alicja“. Okazuje się, że Jasper Dale nie ma żadnej krewnej o takiem imieniu i nikt nigdy nie słyszał, aby Niezgrabiasz miał ukochaną. Czyż to nie jest cudowna historja?
— W każdym razie bardzo tajemnicza — skinął głową Feliks. — Ciekawe tylko, czy jest prawdziwa i co się w tem wszystkiem kryje?
— Właśnie mam zamiar to wykryć — oświadczyła z powagą Historynka. — Pragnę zaznajomić się z Niezgrabiaszem, bo później już mi łatwo będzie się dowiedzieć, kim jest ta Alicja.
— Nie wyobrażam sobie, jak będziesz mogła zawrzeć z nim znajomość — zawołała niedowierzająco Fela. — Przecież on nigdzie nie bywa, tylko w kościele. Przeważnie siedzi w domu i czyta książki, jak nie ma nic innego do roboty. Mama powiada, że z niego prawdziwy pustelnik.
— Jakoś to się zrobi — uśmiechnęła się tajemniczo Historynka, a my co do tego nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. — Muszę tylko zaczekać aż będę trochę starsza, bo Niezgrabiasz nie zdradzi tajemnicy małej dziewczynce. Ale nie wolno mi znów czekać zbyt długo, bo podobno dorosłych dziewcząt nie lubi, gdyż zawsze ma wrażenie, że się z niego wyśmiewają. Ja tam mam przeczucie, że go nawet zdołam polubić. Ma całkiem miłą twarz, chociaż jest taki niezgrabny. Wygląda, jak człowiek, o którym można bez końca opowiadać anegdoty.
— I sprawia wrażenie takiego, który się przewraca przez własne nogi — zachichotała Fela. — Przyjrzyjcie mu się dokładnie! Wuj Roger powiada, że Niezgrabiasz jest długi, chudy, wąski i skurczony.
— Wuj Roger wszystko widzi w czarnych kolorach — zawołała Historynka. — Wuj Edward twierdzi, że Jasper Dale jest bardzo mądrym człowiekiem i szkoda, że nie mógł ukończyć uniwersytetu. Wiecie o tem, że był dwa lata na uniwersytecie? Później ojciec mu umarł, więc musiał być w domu z matką, która wiecznie chorowała. Ja go nazywam bohaterem. Nie wiem, czy to prawda, ale krążą pogłoski, że pisze poezje. Pani Griggs mi nawet o tem mówiła. Powiada, że widziała, jak pisał wiersze w bronzowym zeszycie. Nie mogła podejść bliżej, aby przeczytać, ale jest pewna, że to były poezje.
— Bardzo możliwe. Jeżeli ta niebieska jedwabna suknia jest prawdą, to już gotowa jestem we wszystko uwierzyć — rzekła Fela.
Zbliżaliśmy się teraz do Złotego Kamienia. Dom mieszkalny był duży, zbudowany z szarego piaskowca, obrośnięty dzikiem winem i krzewami pnących róż. Trzy kwadratowe okna na drugiem piętrze zdawały się witać nas przyjaźnie, wyłaniając się z pośród gęstych liści dzikiego wina — przynajmniej takie wrażenie odniosła Historynka, której zawsze przyznaliśmy słuszność.
Nie weszliśmy jednak do wnętrza domu, bo Niezgrabiasza spotkaliśmy na podwórzu i dał nam natychmiast niewielką sumę na bibliotekę. Jakoś dzisiaj wyjątkowo nie był zawstydzony, ani niezgrabny, ale przecież my byliśmy tylko dziećmi, on zaś miał zawsze więcej odwagi, gdy się znajdował na „własnych śmieciach“.
Był wysokim, smukłym mężczyzną, nie wyglądającym zupełnie na czterdzieści lat, o gładkiem wysokiem czole i jasnych, przenikliwych, dużych ciemnych oczach. W ciemnej jego czuprynie nie było ani jednego siwego włosa. Miał duże ręce, duże nogi i chodził zawsze trochę rozleniwionym krokiem. Lękam się, że patrzyliśmy na niego dziwnie podejrzliwie, gdy Historynka z nim mówiła. Ale, czyż nie był znanym w okolicy Niezgrabiaszem, którego uważano za pustelnika, który w zamkniętym pokoju przechowywał niebieską jedwabną suknię i pokryjomu przed wszystkimi pisał poezje? Nikt inny nie byłby lepszy na naszem miejscu.
Wychodząc z ogrodu Niezgrabiasza, przez cały czas mówiliśmy o nim i wszyscy doszliśmy do wniosku, że jest bardzo miły, chociaż mówił z nami niewiele i na twarzy jego odmalowało się zadowolenie, gdy się nas wreszcie pozbył.
Zasadniczo nie podzielaliśmy entuzjazmu Historynki, jeżeli chodziło o odwiedziny u pana Campbella. Każde z nas w duchu lękało się tej wizyty. Jeżeli, jak powiedziałem, pan Campbell nie lubił dzieci, to kto wie, jakie nas tam czeka przyjęcie?
Pan Campbell był bogatym samotnym farmerem, traktującym życie lekkomyślnie. Zwiedził New-York, Boston, Toronto i Montreal i był nawet podobno na wybrzeżu Pacyfiku. Dlatego też w Carlisle uważany był za człowieka, który najwięcej w życiu podróżował, ponadto mówiono o nim, że jest „oczytany“ i inteligentny. Jednakże wiadomo było również, że pan Campbell niezawsze miał dobry humor. Jeżeli kogoś lubił, nie było takiej rzeczy, którejby dla tego kogoś nie uczynił, jeżeli jednak nie czuł do kogoś zbytniej sympatji — potrafił być bardzo nieprzyjemny. Jednem słowem zdawało nam się, że pan Campbell usposobieniem swem przypomina ową sławną małą dziewczynkę z wijącym się loczkiem nad czołem. „Jak jest dobry, to jest bardzo, bardzo dobry, ale jak jest zły, to wtedy jest okropny“. Co będzie, jeżeli właśnie dziś ma ten swój okropny dzień?
— Przecież nam nic złego zrobić nie może — tłumaczyła Historynka. — Może być najwyżej nieprzyjemny, ale to nas nie powinno obchodzić.
— Przykre słowa nie łamią nikomu kości — zauważył Feliks filozoficznie.
— Ale łamią ludzkie uczucia. Ja się strasznie boję pana Campbella — wyszeptała Celinka z drżeniem.
— Może zaniechamy tego i wrócimy do domu? — proponował Dan.
— Możesz wrócić, jak ci się podoba — odparła z przekąsem Historynka, — ale ja pójdę do pana Campbella, bo jestem pewna, że okaże się całkiem miły. Ale jeżeli pójdę sama, to pieniądze, które od niego dostanę, zatrzymam dla siebie, pamiętajcie.
To nam wystarczyło. Nie mogliśmy przecież pozwolić na to, aby Historynka zebrała największą sumę na fundusz bibljoteki szkolnej.
Gospodyni pana Campbella wprowadziła nas do salonu i wyszła. W pewnej chwili ujrzeliśmy samego pana Campbella stojącego w progu i patrzącego na nas ze zdziwieniem. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą. Odnieśliśmy wrażenie, że dzisiaj właśnie był w całkiem niezłym humorze, bo wyraźny uśmieszek majaczył na jego ogolonej twarzy. Pan Campbell był wysokim mężczyzną, o dużej głowie i gęstych czarnych, przyprószonych siwizną włosach. Miał duże czarne oczy, okolone siateczką zmarszczek i cienkie zaciśnięte usta. Przyszło nam na myśl, że jest przystojny, jak na takiego starszego jegomościa.
Spojrzenie jego błądziło po naszych twarzach obojętnie, dopóki nie spoczęło na twarzyczce Historynki, siedzącej wygodnie w fotelu. Wyglądała, jak smukła lilja w tej swojej pozie mimowolnej gracji. Jaśniejszy ognik zaiskrzył się w czarnych oczach pana Campbella.
— Czy to delegacja z Niedzielnej Szkoły? — zapytał ironicznie.
— Nie. Przyszliśmy do pana z prośbą — odparła Historynka.
Magnetyczny urok jej głosu oczarował zarówno nas, jak i pana Campbella. Wszedł do salonu, usiadł, włożył ręce w kieszonki kamizelki i uśmiechnął się.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— Zbieramy fundusz na naszą szkolną bibljotekę i przyszliśmy tu, prosić pana o datek — odezwała się znowu Historynka.
— A dlaczego ja mam coś dać na szkolną bibljotekę? — indagował pan Campbell.
Tem pytaniem wprowadził nas w kłopot. Dlaczego on, istotnie? Ale Historynka ani przez chwilę nie była zażenowana. Pochyliwszy się naprzód z jasnym uśmiechem, odparła kokieteryjnie:
— Dlatego, że dama pana prosi.
Pan Campbell wzruszył ramionami.
— Bardzo wyraźny powód — przyznał. — Ale wiesz chyba o tem, moja młoda damo, że jestem starym skąpcem i kutwą. Nie lubię się rozstawać z mojemi pieniędzmi nawet dla tak ważnego powodu. Nie rozstaję się z niemi nigdy, chyba, że wzamian coś otrzymuję. Powiedzcie mi, cobym od was mógł otrzymać, gdybym dał pewną sumę na waszą bibljotekę? Chyba nic! Ale przedstawię wam pewną propozycję. Od syna mojej gospodyni słyszałem, że ty, „młoda damo“ umiesz pięknie opowiadać bajki. Opowiedz mi więc jakąś bajkę, a ja ci poprostu za to opowiadanie zapłacę. Zastanów się i opowiedz mi coś ładnego.
W tonie jego brzmiała wyraźna ironja, która jednak nie zbiła z tropu Historynki. Zerwała się na równe nogi i dostrzegliśmy, że w całym jej wyglądzie zaszła nieoczekiwana zmiana. Ciemne jej oczy pałały, a czerwone rumieńce ukazały się na policzkach.
— Opowiem panu historję o paniach Sherman i o tem, jak Basia Sherman zdobyła męża — zawołała.
Otworzyliśmy usta ze zdziwienia. Czyż ta Historynka oszalała? A może zapomniała o tem, że Basia była prababką pana Campbella i że jej sposób zdobycia męża był sławny w całej okolicy.
Lecz pan Capmbell uśmiechnął się znowu.
— Doskonały wybór — pochwalił. — Jeżeli zdołasz mnie ubawić tą historją, to istotnie będziesz nadzwyczajna. Opowiadanie to słyszałem tyle razy, że umiem je na pamięć, jak abecadło.
— Pewnego zimowego dnia przed dziewięćdziesięciu laty, — zaczęła Historynka bez dalszych wstępów, — Donald Fraser siedział przy oknie w swoim nowym domu, grając na skrzypcach i spoglądając na zamarzniętą pobliską zatokę. Na dworze było strasznie zimno i burza śnieżna stawała się coraz okropniejsza. Pomimo zamieci, Donald zamierzał wieczorem udać się na przeciwległy brzeg zatoki, aby odwiedzić Nacię Sherman. Myślał wciąż o niej, grając na skrzypcach „Annę Laurę“, bo Nacia była o wiele piękniejsza od kobiety, o której była mowa w pieśni. „Jej twarz jest najpiękniejsza z tych wszystkich, na których kiedykolwiek spoczął promień słońca“, nucił Donald i zresztą myślał taksamo! Nie wiedział dlaczego Nacia nie dba o niego. Miał rywali, lecz wiedział, że jeżeli Nacia nie zostanie jego żoną, nikt inny napewno nią nie będzie. Tak więc siedział tego popołudnia i marzył o niej, wygrywając piękne stare pieśni na swych zawodzących skrzypcach.
— W pewnej chwili sanie podjechały pod dom Donalda Frasera i do mieszkania wszedł Ned Campbell. Donald nie był z tej wizyty bardzo zadowolony, gdyż orjentował się, dokąd gość jechał. Ned Campbell, który był Szkotem i mieszkał daleko w Berwick, zalecał się również do Naci Sherman, a co gorsza, ojciec Naci lubił go bardzo, gdyż był bogatszy od Donalda Frasera. Donald jednak nie zdradził mu swych myśli — Szkoci nigdy tego nie robią i usiłował wykazać zadowolenie, witając Neda bardzo serdecznie.
— Ned usiadł przy kominku, zupełnie z siebie zadowolony. Z Berwick do brzegu zatoki było dziesięć mil drogi, więc przyjemnie było odpocząć kilka godzin w ciepłem mieszkaniu przyjaciela. Po chwili Donald przyniósł whisky. Przed dziewięćdziesięciu laty zawsze gości w ten sposób częstowano, tylko kobiety mogły podawać gościom herbatę, ale mężczyźnie to już zupełnie nie wypadało.
— „Musi ci być zimno“, — rzekł Donald jeszcze bardziej przyjaznym głosem. — „Usiądź przy ogniu, stary, i napij się trochę tego rozgrzewającego trunku. Strasznie jest dzisiaj zimno. A teraz opowiedz mi, co słychać w Berwick. Czy Mc. Lean pogodziła się już ze swym mężem? Czy to prawda, że Sam Mc. Quarie zamierza się ożenić z Kasią Ferguson? Ależ to będzie cudowna para! Samowi widocznie podobają się rudowłose“.
— Ned przywiózł z sobą mnóstwo nowinek i im więcej pił whisky, tem obszerniej o wszystkiem opowiadał. Nie zauważył, że Donald nie pił zupełnie. Mówił i mówił, aż wkrótce zaczął opowiadać takie rzeczy, których by nigdy nie opowiadał na trzeźwo. Wreszcie wyznał Donaldowi, że udaje się na przeciwległą stronę zatoki, aby oświadczyć się Naci Sherman. Jak dziewczyna jego oświadczyny przyjmie, to całą okolicę gotów jest zaprosić na wesele.
— Donald był szalenie przygnębiony! Było to więcej, niż oczekiwał. Ned wprawdzie oddawna zalecał się do Naci, lecz Donald nie przypuszczał, że właśnie teraz zamierza się jej oświadczyć.
— W pierwszej chwili nie wiedział, co ma robić. W głębi serca czuł, że Nacia go lubi. Była bardzo wstydliwa i skromna, lecz wiadomo przecież każdemu mężczyźnie, kiedy dziewczyna żywi dlań jakieś głębsze uczucie. Donald jednak wiedział, że jeżeli Ned oświadczy się pierwszy, napewno zostanie przyjęty. Ned był bogaty, a rodzina Shermanów była biedna i stary Edgar Sherman miał najwięcej do powiedzenia w tej sprawie. Jeżeli powie Naci, że powinna wyjść za Neda Campbella, dziewczyna napewno go usłucha. Stary Edgar Sherman należał do tych ludzi, którym wszyscy winni byli posłuszeństwo. Ale, jeżeli Nacia uprzednio przyjmie czyjeś oświadczyny, to nawet ojciec nie będzie mógł jej nakłonić, aby złamała dane słowo.
— Czyż Donald nie znajdował się w przykrej sytuacji? Ale był przecież Szkotem, a Szkot zawsze potrafi dać sobie radę. Nagle złośliwe iskierki zabłysły w jego oczach, bo przypomniał sobie, że w miłości i na wojnie wszystko było uczciwe. Więc począł jeszcze serdeczniej i natrętniej namawiać Neda: „Napij się jeszcze, stary, pij więcej. Będzie ci cieplej na mrozie i wiatr ci krzywdy nie zrobi. Nalej jeszcze kieliszek. Whisky każdemu idzie na zdrowie“.
— Nedowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wychylił kieliszek znowu i zapytał obojętnie:
— „Czy i ty tam się wybierasz dzisiaj?“
— Donald potrząsnął głową.
— „Myślałem o tem“ — rzekł — „ale zamieć jest taka straszna, że o pójściu piechotą niema mowy, a sanie oddałem do naprawy do kowala. Najlepiej w taką pogodę siedzieć przy kominku, Campbell, zresztą to zależy od gustu“.
— Ned pomyślał o swym odmiennym „guście“, a Donald siedział przy stole z pochmurną twarzą, lecz śmiejącemi się oczyma i zachęcał wciąż do picia. Wreszcie głowa opadła Nedowi na piersi i zasnął. Wówczas Donald wstał, włożył futro i czapkę i skierował się ku drzwiom.
— „Śpij słodko i spokojnie, stary“ — rzekł śmiejąc się — „a jak się obudzisz, to się już ze sobą porachujemy.“
— Odwiązał konia Neda, wskoczył do sań i strzelił z bata.
— „No, stara szkapo, ruszaj prędko“ — zawołał. — „Wszystko teraz zależy od twego pośpiechu. Jeżeli Campbell za wcześnie się obudzi, cały plan mi się nie uda. Wio, stara szkapo!“
Klacz Neda biegła, jak jeleń po lodzie, a Donald zastanawiał się nad tem, co ma powiedzieć Naci i czy mu ona na oświadczyny odpowie „nie“?
— „Wtedy dopiero mnie Ned wyśmieje. Mam nadzieję, że śpi teraz smacznie. A wkrótce przyjdzie znowu śnieżyca. Chyba nie zachoruje, jak się na mnie rozgniewa. Po przebudzeniu będzie w takim cudownym humorze, że nawet nie pomyśli o niebezpieczeństwie. No, stara szkapo, już jesteśmy na miejscu! A teraz, Donaldzie Fraser, weź się w kupę i postępuj, jak mężczyzna. Nie przejmuj się tem, jeżeli dziewczyna spojrzy na ciebie nawet niechętnie, bo przecież ma najpiękniejsze błękitne oczy na świecie.“
— Lecz mimo tych zuchwałych słów, serce Donalda biło mocniej, gdy wjeżdżał na podwórze Shermanów. Nacia doiła krowę w drzwiach obory, przerwała jednak pracę, dostrzegłszy Donalda. Ach, jakaż ona była piękna! Włosy miała, jak złote pasma jedwabiu, a oczy jej były tak błękitne, jak woda w zatoce, gdy słońce wyłoni się z poza chmury. Donald był bardziej zmieszany, niż kiedykolwiek, ale wiedział, że musi dotrzeć do celu. Przecież już może nigdy więcej nie zobaczyć samej Naci, gdy Ned się o nią oświadczy. Ujął ją za rękę i wybąkał:
— „Naciu, dziewczyno, kocham cię. Zdziwisz się pewno, że ci mówię o tem tak nagle, ale tę całą historję wytłumaczę ci później. Wiem, że nie jestem wart ciebie, lecz jeżeli prawdziwa miłość podnosi wartość człowieka, to i moją wartość napewno podniosła. Chcesz zostać moją żoną, Naciu?“
— Nacia nie powiedziała, że chce, tylko spojrzała tak na Donalda, że chwycił ją w objęcia na śniegu i pocałował.
— Nazajutrz rano burza ucichła. Donald wiedział, że Ned już trafił na ślad. Nie chciał, aby kłótnia odbyła się w domu Shermanów, więc postanowił odjechać przed przybyciem Campbella. Namówił Nacię, aby odwiedziła wraz z nim jakichś przyjaciół. Gdy podjechał saniami Neda pod dom, dostrzegł czarny punkt w oddali na zatoce i zaśmiał się.
— W pół godziny potem Ned Campbell wpadł do kuchni Shermanów strasznie wściekły! W kuchni była tylko Basia Sherman i dziwne, że się go wcale nie przelękła. Zresztą Basia nie bała się nikogo. Była przystojna, miała włosy bronzowe, jak październikowe orzechy, czarne oczy i rumiane policzki. Ponadto oddawna już była zakochana w Nedzie Campbellu.
— „Dzień dobry, panie Campbell“ — zawołała odrzucając wtył głowę. — „Strasznie wcześnie pan przyjechał.“
— „Gdzie jest Donald Fraser?“ — zapytał Ned, wymachując zaciśniętemi pięściami. — „Jego przecież szukam i muszę go znaleźć. Gdzie on jest, Basiu Sherman?“
— „Donald Fraser jest już bardzo daleko“ — zaśmiała się ironicznie Basia. — „Przyjechał tu wczoraj o zachodzie słońca i oświadczył się Naci na podwórzu. Gdyby mnie się ktoś oświadczył u drzwi obory, napewno potrafiłabym mu na to odpowiedzieć. Ale Nacia jest inna, przyjęła go i potem siedzieli długo w nocy, a nad ranem Nacia obudziła mnie, aby mi opowiedzieć w sekrecie całą historję. Opowiedziała mi również, jak pewien młodzieniec uraczył whisky swego przyjaciela, chcąc, aby tamten zasnął. Gdy już przyjaciel był zupełnie pijany, młodzieniec ów pojechał do jego dziewczyny, oświadczył jej się i został przyjęty. Słyszał pan kiedyś taką historję, panie Campbell?“
— „O tak“ — odparł niechętnie Ned. — „Cała okolica śmiać się ze mnie będzie, gdy Donald Fraser rozgłosi tę historję. Ale, jak go spotkam, napewno łotr śmiać się przestanie. O, wówczas ja będę miał ciekawą historję do opowiadania!“
— „Pozostawmy go lepiej w spokoju“ — zawołała Basia. — „Cóż poradzić na to, że dziewczyna wolała jasne włosy i szare oczy od pięknej czarnej czupryny i błękitnych oczu przystojnego młodzieńca! Pan się nie nadaje na rywala, Nedzie Campbell. Gdybym była na pańskiem miejscu, pokazałabym Donaldowi Fraserowi, że i ja potrafię zdobyć dziewczynę i to jeszcze prędzej od niego! Istnieje mnóstwo dziewcząt, któreby chętnie odpowiedziały „tak“ na pańskie oświadczyny. Tutaj przed panem stoi taka jedna! Dlaczego nie miałby się pan ze mną ożenić, Nedzie Campbell? Ludzie powiadają, że jestem równie ładna, jak Nacia, a potrafię pana kochać jeszcze bardziej, niż Nacia kocha swego Donalda!“
— I co wówczas zrobił Campbell? Postąpił tak, jak powinien był postąpić. Wziął sobie do serca słowa Basi i wkrótce odbyło się podwójne wesele. Pogłoski krążą, że Ned i Basia byli najszczęśliwszem małżeństwem na świecie, szczęśliwszem nawet, niż Donald i Nacia. I wszystko było jaknajlepiej, bo się dobrze skończyło!
Historynka dygnęła, aż jedwabną swą suknienką zamiotła podłogę. Potem usadowiła się znowu na fotelu i spojrzała na pana Campbella z triumfem.
Historję tę znaliśmy już oddawna. Pisano nawet o niej w dziennikach w Charlottetown, my zaś czytaliśmy ją w jakiejś książce ciotki Oliwji, z której Historynka również się o niej dowiedziała. Słuchaliśmy jednak oczarowani. W miarę opowiadania notowałem sobie każde jej słowo w pamięci, lecz nigdy nie potrafiłbym opowiedzieć tak obrazowo tej historji, jak to uczyniła Historynka. Wszyscy bohaterowie nagle ożyli. Donald, Ned, Nacia i Basia znajdowali się teraz z nami w pokoju. Widziałem dokładnie ich twarze, słyszałem ich głosy, zagniewane, czy łagodne, ironiczne, czy wesołe, mówiące rozmaitemi akcentami. Uświadamiałem sobie całą kokieterję, uczucie, zuchwałość i miękkość w przemowie Basi Sherman, do tego stopnia, że zapomniałem zupełnie o obecności pana Campbella.
Pan Campbell w milczeniu wyjął sakiewkę, dobył z niej złożony banknot i podał go Historynce.
— Masz tutaj pięć dolarów — rzekł — bo opowiadanie twoje więcej było warte. Jesteś nadzwyczajna! Przyjdzie dzień, kiedy cały świat zda sobie z tego sprawę. Słuchałem już wielu opowiadań w życiu, lecz nigdy jeszcze nie byłem tak zachwycony, jak teraz, słuchając tej starej historji, którą znam od kolebki. Czy zechcesz spełnić jeszcze jedną prośbę?
— Naturalnie — zawołała uradowana Historynka.
— Wyrecytuj mi całą tabliczkę mnożenia — zażądał Campbell.
Spojrzeliśmy nań ze zdziwieniem. Nic dziwnego, że wszyscy uważali pana Campbella za dziwaka. Co mu zależało na wyrecytowaniu tabliczki mnożenia? Nawet Historynka była tem zaskoczona, zaczęła jednak z powagą od „dwa razy dwa“, aż doszła do „dwadzieścia razy dwadzieścia“. Recytowała z prostotą, lecz głos jej brzmiał coraz inaczej, a twarzyczka wyrażała coraz większe zmęczenie. Nigdybyśmy nie przypuszczali, że w tabliczce mnożenia może być tyle poezji. Gdy skonstatowała fakt, że „trzy razy trzy“ jest dziewięć, otworzyliśmy usta, a gdy doszła do „pięć razy sześć“, łzy nam nadbiegły do oczu. „Osiem razy siedem“ wydało nam się tragedją, o jakiej po raz pierwszy słyszeliśmy, a „dwanaście razy dwanaście“ zabrzmiało, jak fanfara obwieszczająca zwycięstwo.
Pan Campbell skinął z zadowoleniem głową.
— Wiedziałem, że to potrafisz — rzekł. — Kiedyś znalazłem w książce takie zdanie: „Jej głos czynił nawet z tabliczki mnożenia poezję!“ Pomyślałem o tem, gdy usłyszałem twój głos. Nie wierzyłem w to dotychczas, lecz teraz wierzę.
Po chwili pożegnał się z nami.
— Widzicie — triumfowała Historynka, gdyśmy wracali do domu — że nigdy nie należy bać się ludzi.
— Ale nie każdy może być Historynką — uśmiechnęła się Celinka.
Tego wieczoru usłyszeliśmy, jak Fela mówiła do Celinki w przyległym pokoju:
— Pan Campbell na żadną z nas nie zwrócił uwagi, tylko na Historynkę. Ale gdybym włożyła moją nową sukienkę, napewnoby i na mnie inaczej patrzył.
— Sądzisz, że mogłabyś postąpić tak, jak Basia Sherman? — zapytała Celinka obojętnie.
W czerwcu Historynka pojechała do Charlottetown na tydzień w odwiedziny do ciotki Ludwiki. Życie bez niej wydało nam się bezbarwne i nawet Fela przyznawała, że było dziwnie smutno. Lecz w trzy dni po jej wyjeździe Feliks w powrotnej drodze ze szkoły powiedział nam coś takiego, dzięki czemu wszystko się nagle zmieniło.
— Wyobraźcie sobie — rzekł uroczystym, wielce podnieconym głosem — Jerzyk Cowan powiedział mi na pauzie, że widział wizerunek Pana Boga. Ma go podobno w domu, w starej czerwono-oprawnej Historji Świata i często mu się przygląda.
I pomyśleć tylko, że Jerzyk Cowan mógł oglądać taki obrazek codziennie! Byliśmy pod tak głębokiem wrażeniem, że Feliks się nawet przeraził.
— A powiedział, jak ten obrazek wygląda? — zapytał Piotrek.
— Nie, tylko mówił, że to był wizerunek Pana Boga, spacerującego po Raju.
— Ach — wyszeptała Fela — wszyscy rozmawialiśmy w tej chwili szeptem, poprostu z tej przyczyny, że zdaniem naszem Imienia Boskiego nie wolno było wypowiadać głośno. — Ach, czy Jerzyk Cowan nie przyniesie przypadkiem tego obrazka do szkoły, żebyśmy go mogli zobaczyć?
— Prosiłem go o to zaraz — odparł Feliks, — Powiedział, że może przyniesie, ale nie mógł przyrzec, bo musi przecież zapytać matkę, czy mu pozwoli zabrać książkę do szkoły. Jeżeli pozwoli, to Jerzyk jutro ją przyniesie.
— Ach, jak jabym chciała ten obrazek zobaczyć! — westchnęła Sara Ray.
Przypuszczam, że wszyscy podzielaliśmy to pragnienie. Następnego dnia poszliśmy do szkoły dręczeni palącą ciekawością. Czekało nas rozczarowanie. Najwidoczniej Jerzyk Cowan przez noc się rozmyślił, albo może poprostu nie uzyskał pozwolenia matki. W każdym razie oznajmił nam, że nie może przynieść do szkoły czerwono-oprawnej książki, ale jeżeli chcemy kupić ten obrazek, to go z książki wyrwie i sprzeda nam za pięćdziesiąt centów.
Omówiliśmy szczegółowo tę sprawę wieczorem na poważnem zebraniu w sadzie. Żadne z nas nie miało zbyt wiele pieniędzy, bo wszystkie oszczędności oddaliśmy na fundusz bibljoteki szkolnej, lecz zdaniem ogółu należało zdobyć ten obrazek bez względu na to, jak wielkich wymagał on poświęceń. Gdyby każde z nas mogło dać po siedem centów, uzbierałaby się z łatwością cała suma. Piotrek mógł dać tylko cztery centy, lecz Dan dał jedenaście, nie mrugnąwszy okiem.
— Za każdy inny obrazek pięćdziesiąt centów byłoby za drogo, ale tu oczywiście jest całkiem coś innego — wytłumaczył nam Dan.
— Poza tem na tym obrazku Pan Bóg spaceruje po Raju — dorzuciła Fela.
— Też pomysł sprzedawać wizerunek Pana Boga! — zgorszyła się Celinka.
— Tylko Cowan może coś takiego zrobić — uśmiechnął się pobłażliwie Dan.
— Jak go kupimy, schowamy go do rodzinnej Biblji — postanowiła Fela. — To jest jedyne odpowiednie miejsce dla takiego świętego obrazka.
— Ach, ciekawa jestem, jak on wygląda — westchnęła Celinka.
Wszyscy byliśmy ciekawi. Nazajutrz w szkole zaakceptowaliśmy warunki Jerzyka Cowana, Jerzyk zaś obiecał przynieść nam obrazek do domu wuja Aleca następnego popołudnia.
W sobotę od rana byliśmy wszyscy strasznie podnieceni. Największe mieliśmy zmartwienie, że deszcz zaczął padać właśnie przed obiadem.
— Co będzie, jeżeli z powodu deszczu Jerzyk nie przyjdzie? — zapytałem ze smutkiem.
— Bądź spokojny — odparła Fela stanowczo. — Jerzyk Cowan dla pięćdziesięciu centów nie takie przeszkody pokona.
Po obiedzie, nie porozumiewając się z sobą, wszyscy umyliśmy twarze i przyczesaliśmy włosy. Dziewczęta ubrały się w odświętne sukienki, a my, chłopcy włożyliśmy czyste kołnierzyki. Byliśmy pod wrażeniem, że z odpowiedniemi honorami należy powitać ów święty Obrazek. Fela i Dan zaczęli się nawet o coś sprzeczać, lecz umilkli natychmiast gdy Celinka zawołała surowo:
— Jak możecie kłócić się, gdy macie jeszcze dzisiaj zobaczyć wizerunek Pana Boga?
Ze względu na deszcz nie wyszliśmy do sadu, gdzie miała być załatwiona tranzakcja z Jerzykiem. Nie chcieliśmy załatwiać tej sprawy w obecności dorosłych, to też przenieśliśmy się do altany otoczonej wysokiemi jodłami, z której widać było dokładnie gościniec i mogliśmy z łatwością kiwnąć na Jerzyka. Sara Ray przyszła do nas również, bardzo blada i zdenerwowana, gdyż sprzeciwiła się woli matki i mimo deszczu wyszła z domu.
— Boję się, że źle postąpiłam, że nie usłuchałam ma — jęknęła z rozpaczą — ale w żaden sposób dłużej czekać nie mogłam. Pragnęłam zobaczyć obrazek wówczas, kiedy wy go zobaczycie.
Czekaliśmy, patrząc wciąż na drogę. Dolina zasnuta była mgłą, a deszcz spływał strumieniami z gałęzi jodeł. Lecz po pewnym czasie chmury się trochę przerzedziły i słońce wyjrzało nieoczekiwanie. Krople deszcze na jodłach lśniły, jak brylanty.
— Nie wierzę, żeby Jerzyk przyszedł — szepnęła nagle Celinka. — Napewno matka nie pozwoliła mu sprzedać tego obrazka.
— O, właśnie, że idzie! zawołał Dan, kiwając w podnieceniu z altany.
— Niesie ogromny koszyk — skonstatowała Fela. — Nie przypuszczacie chyba, żeby ten obrazek niósł w takim koszyku!
Okazało się, że Jerzyk przyniósł obrazek w koszyku i po chwili już wchodził po trzeszczących schodkach do altany. Obrazek był zawinięty w papier i spoczywał na wędzonych śledziach, któremi koszyk był napełniony. Zapłaciliśmy mu żądaną sumę, lecz nie odwinęliśmy obrazka, dopóki nie poszedł.
— Celinko — szepnęła Fela uroczyście. — Ty jesteś najlepsza z nas, więc odwiń tę paczkę.
— Ach, nie jestem wcale lepsza od was wszystkich — odparła Celinka — ale mogę ją odwinąć, jeśli chcecie.
Drżącemi palcami Celinka rozwinęła papier. Otoczyliśmy ją dokoła, starając się nie oddychać. Wyjęła z papieru obrazek i podniosła go wgórę. Spojrzeliśmy.
Nagle Sara zaczęła płakać.
— Ach, ach, ach! Więc Pan Bóg tak wygląda? — lamentowała.
Feliks i ja milczeliśmy. Rozczarowanie i coś jeszcze gorszego mroziło nam słowa na ustach. Czyż Pan Bóg wygląda, jak — jak ten ponury zagniewany starzec z rozwianym włosem i potarganą brodą, którego Celinka nam pokazywała?
— Najwidoczniej tak wygląda, skoro to jest Jego Wizerunek — oświadczył przygnębiony Dan.
— Ależ On musi być strasznie zły — zawołał Piotrek z prostotą.
— Ach, wolałabym nigdy, nigdy Go nie widzieć — płakała się Celinka.
Wszyscy wolelibyśmy, ale teraz było już zapóźno. Ciekawość zawiodła nas zbyt daleko i spotkała nas zasłużona kara.
— Od pierwszej chwili miałam przeczucie — szlochała Sara — że nie należy kupować — że nie należy patrzeć — na wizerunek Pana Boga
.
Stojąc tak bezradnie, usłyszeliśmy nagle w sadzie przyśpieszone kroki i dźwięczny głos zawołał:
— Gdzie jesteście, dzieci?
Historynka wróciła! W każdej innej chwili wybieglibyśmy uradowani na jej spotkanie, ale teraz byliśmy zbyt przygnębieni i smutni, aby się ruszyć z miejsca.
— Co się z wami dzieje? — indagowała Historynka, wbiegając do altany. — Czego Sara płacze? Co macie tutaj?
— Wizerunek Pana Boga, — odparła Celinka, szlochając, — i — ach, taki jest okropny i brzydki! Spójrz!
Historynka spojrzała. Ironiczny uśmiech pojawił się na jej twarzy.
— Nie wierzycie chyba, że Pan Bóg tak wygląda, — zawołała niecierpliwie, patrząc na nas roziskrzonemi oczami. — Nie wygląda tak — nie może tak wyglądać! Jest dobry i piękny! Strasznie wam się dziwię. Przecież to jest poprostu fotografia jakiegoś złego starca.
Nadzieja wstąpiła do naszych serc, chociaż nie byliśmy jeszcze tak głęboko przekonani.
— Nie mam pojęcia, — odezwał się Dan z powątpiewaniem. — Pod obrazkiem jest wyraźny napis „Pan Bóg w Rajskim Ogrodzie“. Widzisz, że tak jest wydrukowane!
— Tak, ale widocznie człowiek, który to rysował, w ten sposób wyobrażał sobie Pana Boga, — odparła Historynka spokojnie, — a przecież o Panu Bogu nie wiedział więcej od was. Przecież Go napewno nigdy nie widział.
— Dobrze ci mówić, — pochwyciła Fela, — ale ty przecież też nic o Nim nie wiesz. Chciałabym uwierzyć, że Pan Bóg tak nie wygląda, ale sama nie mam tej pewności.
— Jeżeli mnie nie wierzysz, to chyba uwierzysz księdzu, — oburzyła się Historynka. — Idź i zapytaj go. Jest właśnie teraz w domu. Przyjechał razem z nami powozikiem.
W każdym innym wypadku nie ośmielilibyśmy się nudzić księdza takiemi pytaniami, lecz sprawa była wyjątkowej wagi. Zaczęliśmy się zastanawiać, kto ma zapytać o to księdza i wybór nasz padł na Feliksa.
— Zaczekajcie lepiej aż ksiądz Marwood wyjdzie, to zaczepicie go na drodze, — poradziła Historynka. — Tam w domu będziecie musieli pytać w obecności dorosłych.
Feliks usłuchał rady. Ksiądz Marwood idący właśnie jodłową alejką, zatrzymany został przez tęgiego małego chłopca, o bladej twarzy i rezolutnych oczach.
My wszyscy czekaliśmy w pewnem oddaleniu, lecz odległość była tak niewielka że rozmowę mogliśmy słyszeć dokładnie.
— A, Feliks! Cóż słychać, mój chłopcze? — zapytał ksiądz Marwood dobrotliwie.
— Proszę księdza, czy Pan Bóg naprawdę tak wygląda? — zapytał Feliks, pokazując księdzu obrazek. — Mamy nadzieję, że nie — ale chcielibyśmy wiedzieć napewno i dlatego ośmieliłem się podejść do księdza. Proszę nam tę śmiałość wybaczyć.
Ksiądz spojrzał na obrazek. Wyraz surowości zalśnił w jego łagodnych błękitnych oczach i zmarszczył brwi, o ile to wogóle przy jego dobroci było możliwe.
— Skąd to macie? — zapytał.
„To“! Odetchnęliśmy z ulgą.
— Kupiliśmy ten obrazek od Jerzyka Cowana. Znalazł go w czerwono-oprawnej Historji Świata. Tutaj pisze, że to jest wizerunek Pana Boga, — tłumaczył Feliks.
— Nic podobnego! — zawołał ksiądz Marwood niechętnie. — To nie jest wizerunek Boga, Feliksie. Nikt z ludzi nie wie, jak Pan Bóg wygląda i nikt nie może wiedzieć. Nie wolno nam nawet domyślać się Jego wyglądu. Bądź pewny, Feliksie, że Pan Bóg jest piękny i dobry, piękniejszy i lepszy nawet, niż Go sobie ludzie wyobrażają. Ty w takie banialuki nie wierz, mój chłopcze. Najlepiej będzie, jak to świętokradztwo spalicie.
Nie wiedzieliśmy, co znaczy „świętokradztwo“, lecz zorjentowaliśmy się, że ksiądz Marwood orzekł, iż postać na obrazku nie jest wizerunkiem Pana Boga. Wystarczało nam to w zupełności. Czuliśmy się tak, jakby nam ciężki kamień spadł z serca.
— Historynce nie wierzyłem, ale ksiądz napewno wie najlepiej, — zawołał uradowany Dan.
— I straciliśmy na marne pięćdziesiąt centów, — mruknęła ponuro Fela.
Straciliśmy coś o wiele bardziej cennego, niż pięćdziesiąt centów, chociaż w owej chwili nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Zapewnienie księdza uwolniło nas wprawdzie od wiary, że Pan Bóg wygląda tak, jak na tym nieszczęsnym obrazku, lecz w umysłach naszych pozostało niezatarte piętno, którego już nigdy nie mieliśmy się pozbyć. Trudno, stało się! Od tego dnia każda myśl, czy wspomnienie o Bogu pojawiały się jednocześnie w naszej pamięci z wizerunkiem srogiego, zagniewanego starca. To była właściwa cena, jaką zapłaciliśmy za naszą ciekawość, to było piętno, które wryło się głęboko w nasze serca, i pozostało nazawsze szczególnie w sercu Sary Ray, która od tej chwili była niepocieszona.
— Ksiądz Marwood kazał mi to spalić, — rzekł Feliks.
— Tego nam czynić nie wolno, — oburzyła się Celinka, — bo chociaż to nie jest wizerunek Pana Boga, to w każdym razie pod obrazkiem wypisane jest Jego Imię.
— Więc zakopmy go w ziemię, — zaproponowała Historynka.
Zakopaliśmy obrazek po podwieczorku do głębokiego dołu wśród kępki jodeł. Potem wyszliśmy do sadu. Tak przyjemnie było mieć znowu przy sobie Historynkę! Przystroiła swe włosy liljowemi dzwoneczkami i wyglądała, jak uosobienie melodji, legendy i marzenia.
— Piękna nazwa dla kwiatów „dzwonki“, nieprawdaż? — zapytała. — Mimowoli przypominają się dzwonki w katedrze. Chodźmy do alei Wuja Stefana i usiądźmy na gałęziach tego rozłożystego drzewa. Na trawie jest za mokro, a chcę wam opowiedzieć pewną historję prawdziwą o jednej starszej pani, którą poznałam w mieście u ciotki Ludwiki. Taka miła staruszka, z cudownemi srebrnemi włosami!
Po deszczu powietrze przesiąknięte było balsamiczną nią żywicy pomieszanej z aromatem mięty, która pachniała jeszcze mocniej na słońcu.
Z gęstej trawy w alei Wuja Stefana wysuwały główki blade kwiatuszki, których nazwy nikt z nas dokładnie nie znał. Kwiatuszki te rosły tu już wówczas, gdy pradziadek King kupił tę połać pola. Nigdy tych kwiatuszków nigdzie indziej nie widziałem i nie mogłem ich odnaleźć w żadnym ogrodniczym katalogu. Po długiej naradzie nazwaliśmy je „Białemi Damami“. Historynka wymyśliła tę nazwę, mówiąc, że kwiatki te wyglądają, jak duszyczki dobrych kobiet, które wiele cierpiały i były za życia bardzo cierpliwe. Istotnie, kwiatki były delikatne, o dziwnym subtelnym zapachu, który roznosił się na najdalszą odległość, lecz znikał wówczas, gdy się pochylało nad kwiatkiem, aby go powąchać. Pachniały te kwiatki długo jeszcze po zerwaniu i chociaż niejednokrotnie przyjezdni zachwycali się niemi i zabierali z sobą ich nasionka, kwiatki te nigdy nie wschodziły na żadnym obcym gruncie.
— Historja moja będzie o pani Dunbar i o kapitanie statku „Fanny“, — oznajmiła Historynka, sadowiąc się wygodnie na gałązkach i opierając swą ciemną główkę o pień drzewa. — Jest ona smutna, piękna i prawdziwa. Najbardziej lubię opowiadać historje, o których wiem, że nie są zmyślone. Pani Dunbar mieszka w mieście naprzeciw ciotki Ludwiki i jest ogromnie miła. Gdy się patrzy na nią, nawet na myśl nie przychodzi, że przeżyła w swem życiu wielką tragedję, a jednak tak było. Historję tę opowiedziała mi ciotka Ludwika. Działo się to dawno, bardzo dawno temu, bo wszystkie niezwykłe zdarzenia mogły się dziać tylko bardzo dawno. Było to w roku... 49, kiedy ludzie pod wpływem owczego pędu wyjeżdżali gromadnie na poszukiwanie złota do Kalifornji. Ogarnęła wszystkich gorączka, powiada ciotka Ludwika. Gorączka ta udzieliła się i tutaj, na Wyspie, gdzie wielu młodych ludzi postanowiło jechać do Kalifornji.
— Teraz do Kalifornji łatwo jest pojechać, ale wtedy było o wiele trudniej. Nie było kolei żelaznych, jak teraz i gdy się chciało jechać do Kalifornji, trzeba było płynąć przez całą drogę statkiem dokoła Przylądka Horn. Była to długa i niebezpieczna podróż, trwająca często sześć miesięcy. Gdy się już tam na miejsce przyjechało, można było przysłać wiadomość o sobie jedynie za pośrednictwem tego samego statku, to też często dopiero po roku dowiadywano się o tych, co wyjechali i wyobraźcie sobie, jak bardzo pozostała rodzina musiała się o swoich bliskich niepokoić!
— Lecz młodzi podróżnicy nie przejmowali się takiemi rzeczami, przejęci pożądaniem zdobycia złota. Umówili się wszyscy razem i wynajęli statek „Fanny“, który ich miał zawieźć do Kalifornji.
— Kapitan statku „Fanny“ jest właśnie bohaterem mojej opowieści. Nazywał się Alan Dunbar, był młody i przystojny. Wiecie o tem, że wszyscy bohaterowie są przystojni i młodzi, ale ciotka Ludwika powiada, że Alan Dunbar był naprawdę przystojny. Dunbar kochał się szalenie w Małgorzacie Grant. Małgorzata była piękna, jak marzenie, miała łagodne błękitne oczy i chmurkę złocistych włosów nad czołem. Kochała taksamo Alana Dunbara, jak on ją kochał. Lecz rodzice jej nie chcieli się zgodzić na to małżeństwo i zabronili Małgorzacie widywać się i rozmawiać z ukochanym. Wprawdzie nie mieli do Alana nic jako do człowieka, lecz nie chcieli wydać córki za marynarza, który stale podróżuje po morzu.
— To też, gdy Alan Dunbar dowiedział się, że musi na statku „Fanny“ płynąć do Kalifornji, zaczął okropnie rozpaczać. Czuł, że nie zdobędzie się na tyle siły, aby pojechać w tak daleką podróż i pozostawić na Wyspie Małgorzatę. A Małgorzata czuła, że bez ukochanego życie jej nie będzie miało żadnej wartości. Doskonale rozumiem to jej uczucie.
— Skąd możesz rozumieć? — przerwał nagle Piotrek. — Nie jesteś jeszcze tak dorosła, abyś miała ukochanego, więc skąd możesz wiedzieć?
Historynka spojrzała na Piotrka surowo. Nie lubiła, gdy jej przerywano opowiadanie.
— Takich rzeczy się „nie wie“, — odparła z godnością, — takie rzeczy „się czuje“.
Piotrek zwyciężony, lecz niezupełnie przekonany, umilkł, a Historynka opowiadała dalej.
— Wreszcie Małgorzata uciekła z Alanem i wzięli ślub w Charlottetown. Alan zamierzał zabrać żonę do Kalifornji, ale podróż ta tak męcząca dla każdego mężczyzny, była jeszcze bardziej uciążliwa dla kobiety, chociaż Małgorzata zdecydowałaby się na wszystko, byleby tylko Alan był zadawolony. Przeżyli zaledwie trzy dni prawdziwego szczęścia, bo po trzech dniach stała się rzecz straszna. Załoga i pasażerowie statku „Fanny“ nie zgodzili się na to, aby kapitan Dunbar wziął na statek swoją młodą żonę. Oświadczyli mu, że Małgorzatę musi zostawić i wszelkie prośby na nic się nie zdały. Podobno Alan Dunbar stał na pokładzie „Fanny“ i ze łzami płynącemi po twarzy błagał tych ludzi o litość, lecz nie wzruszyli się i Małgorzata musiała zostać. Ach, straszne to było rozstanie!
Głos Historynki załamał się, a nam łzy napłynęły do oczu. W zielonej alei Wuja Stefana płakaliśmy nad rozstaniem dwojga zakochanych, którzy żyli o tyle lat przed nami.
— Gdy Alan odjechał, rodzice przebaczyli Małgorzacie i zabrali ją z powrotem do siebie, gdzie rozpoczęło się jej beznadziejne oczekiwanie. Ach, okropnie jest czekać i czekać i nic nie robić więcej. Małgorzata czekała prawie rok. Jakiż ten rok musiał jej się zdawać długi! I wreszcie nadszedł list, lecz nie był to list od Alana. Alan nie żył. Umarł w Kalifonji i tam go pochowano. Gdy Małgorzata myślała wciąż o nim, tęskniła za nim i modliła się o jego zdrowie, on leżał już samotnie w dalekiej zapomnianej mogile.
Celinka zeskoczyła z gałęzi, wstrząsana głuchym szlochem.
— Ach, daj spokój nie mów już dalej, — wyszeptała. — Ja już tego dłużej nie zniosę.
— Niema dalszego ciągu tej historji, — rzekła Historynka. — To jest właśnie jej koniec i koniec wszystkiego, co posiadała na świecie Małgorzata. Po otrzymaniu wiadomości o mężu, nie umarła, ale serce jej umarło.
— Chciałbym schwytać w swoje ręce tych ludzi, którzy kapitanowi żony nie pozwolili zabrać, — zawołał groźnie Piotrek.
— Tak, to wszystko było strasznie smutne, — wtrąciła Fela, ocierając chusteczką oczy. — Ale przecież to było bardzo dawno temu, więc nie powinniśmy teraz płakać. Chodźmy lepiej coś zjeść. Przygotowałam wam na dzisiaj wspaniały tort z rabarbaru.
Gdy nadeszła pora oddania zebranych przez nas pieniędzy na fundusz bibljoteki szkolnej, okazało się, że Piotrek zebrał najwięcej, bo aż trzy dolary. Fela była drugą z kolei, gdyż zebrała dwa i pół. Prawdopodobnie w tym roku kury znosiły wyjątkowo dużo jajek.
— Gdybyś musiała płacić ojcu oddzielnie za ziarno, którem karmiłaś te kury, panno Felicjo, nie pozostałoby ci tak dużo pieniędzy, — dokuczał siostrze Dan.
— Mylisz się, — odparła z godnością Fela. — Przekonaj się, ile jajek zniosły kury ciotki Oliwji, a przecież karmi je tylko tak, jak zwykle.
— Mniejsza o to, — wtrąciła się do rozmowy Celinka, — dość, że zebraliśmy trochę pieniędzy i że możemy coś dać na bibljotekę. Gdybyś był na miejscu biednej Sary Ray, która nie mogła nic zebrać, czułbyś się o wiele gorzej.
Lecz Sara Ray w ostatniej chwili też zdobyła pieniądze. Przyszła do nas po podwieczorku promieniejąca radością. Gdy Sara Ray uśmiechała się — co naogół zdarzało się bardzo rzadko — była prawie ładna, ze swą bladą wynędzniałą twarzyczką. Ukazywały się wtedy dwa maleńkie dołeczki na jej policzkach, widać było jej równe białe zęby i oczy nabierały całkiem innego blasku.
— Ach, spójrzcie! — zawołała. — Mam tu trzy dolary, które oddam na fundusz bibljoteki. Otrzymałam dziś list od wuja Artura z Winnipeg, w którym mi przysłał trzy dolary. Pisze w tym liście, że mogę zrobić z pieniędzmi, co mi się żywnie podoba, więc oczywiście postanowiłam oddać je na bibljotekę. Mama wprawdzie nie pochwala mego zamiaru, uważa nawet, że to jest lekkomyślność, ale zawsze stosuje się do życzeń wuja Artura. Tak długo modliłam się o trochę pieniędzy, aż Pan Bóg je zesłał. Widzicie, co znaczy żarliwa modlitwa!
Lękam się, że my wszyscy nie bylibyśmy tak idealni, jak Sara, gdybyśmy się znaleźli w jej sytuacji. Nasz fundusz zebraliśmy o wiele łatwiej, gdyż zarobiliśmy go poprostu łatwą pracą, a częściowo zdobyliśmy mniej przyjemnym sposobem „żebraniny“. Sarze pieniądze spadły, jak z nieba i gotowa była uwierzyć w istnienie cudu.
— Modliła się o te pienidąze, — przypomniał nam Feliks, gdy Sara poszła już do domu.
— Najłatwiejszy sposób zarabiania pieniędzy, — mruknął Piotrek w zamyśleniu. — Gdybyśmy tak wszyscy nic nie robili, tylko modlili się, to jak przypuszczasz, ilebyśmy zebrali? Mnie się to nie wydaje takie przyjemne.
— Ach, z Sarą jest całkiem coś innego, — wtrącił Dan. — My możemy zarobić, a ona nie może. Rozumiecie? Ale chodźmy teraz do sadu. Historynka otrzymała dzisiaj list od swego ojca i chce go nam wszystkim przeczytać.
Wyszliśmy pośpiesznie. List od ojca Historynki był zawsze dla nas wydarzeniem, a słuchanie, gdy taki list czytała było o wiele przyjemniejsze nawet, niż słuchanie jakiejś opowiadanej przez nią historji.
Przed naszem przybyciem do Carlisle, osoba wuja Benjamina Stanleya była dla nas mitem. Teraz dopiero stał się on dla nas istotą żyjącą. Jego listy do Historynki, obrazki i szkice, które jej przysyłał, jej wspomnienia o nim, wszystko to sprawiało, że stawał się dla nas z każdym dniem bardziej realny.
Odczuwaliśmy wówczas, choć nie rozumieliśmy tego przez dłuższy czas, że nasi dorośli krewni nie darzą zbytnią sympatją wuja Benjamina. Należał on do zupełnie innego świata, nigdy go bliżej nie znali i nigdy nie rozumieli. Teraz dopiero orjentuję się, że wuj Benjamin ukochał życie cygańskie i był typowym włóczęgą. Gdyby był biedny, może stałby się kiedyś sławnym artystą, posiadał jednak niewielki własny majątek, który zaspakajał wszystkie jego potrzeby i dlatego też przez całe życie pozostał jedynie dyletantem. Od czasu do czasu malował coś, co zazwyczaj świadczyło o jego wielkim talencie, przeważnie jednak wędrował po świecie, lekkomyślny i zawsze z siebie zadowolony. Wiedzieliśmy, że Historynka jest bardzo podobna do niego pod względem zewnętrznego wyglądu i temperamentu, posiadała jednak więcej wytrwałości i siły woli, które odziedziczyła po Kingach i Wardach. Historynka nigdy w życiu nie będzie dyletantką i w jakimkolwiek kierunku pójdzie jej karjera, w pracę swą będzie wkładać całą swoją duszę.
Ale wuj Benjamin jedno tylko potrafił robić dobrze. Potrafił wyjątkowo pisać listy. Cóż to były za listy! Obydwaj z Feliksem wstydziliśmy się listów naszego ojca. Ojciec umiał pięknie mówić, jak twierdził Feliks, ale pisać absolutnie nie potrafił. Listy, które otrzymywaliśmy od niego od czasu jego przybycia do Rio de Janeiro, były niezwykle banalne, nakazujące nam, abyśmy byli grzeczni, abyśmy nie sprawiali kłopotu ciotce Janet i ewentualnie donoszące o tem, że ojciec czuje się dobrze i że za nami tęskni. Byliśmy zawsze ogromnie uradowani, otrzymując te listy od ojca, lecz nigdy nie odczytywaliśmy ich na głos wśród najściślejszego nawet grona zebranego w sadzie.
Wuj Benjamin spędzał lato w Szwajcarji, a list, który nam Historynka przeczytała, siedząc wśród „Białych Dam“ w alei wuja Stefana, napawał nas urokiem szczytów górskich, czarownym szmerem górskiego wiatru, zieloną barwą jezior i purpurą zachodzącego słońca. Wdrapywaliśmy się w wyobraźni na Mount Blanc, widzieliśmy Jungfrau, spowitą w poranne mgły i spacerowaliśmy wśród ponurych kolumn więzienia Bonnivard. Na zakończenie Historynka opowiedziała nam o Więźniu Chillonu słowami Byrona, lecz swoim własnym metalicznym, czarownym głosem.
— Jakby to było przyjemnie pojechać do Europy! — westchnęła tęsknie Celinka.
— A ja tam kiedyś pojadę, — odparła Historynka ze swobodą.
Spojrzeliśmy na nią z odrobiną zazdrości. Dla w owych czasach Europa była tak daleka i niedostępna, jak conajmniej księżyc. Trudno nam poprostu było uwierzyć, że ktoś z naszego grona może tam kiedyś pojechać. Ale przecież nasza ciotka Julja tam pojechała, a wszakże urodziła się również w Carlisle, na tej samej farmie. Możliwe więc było, że i Historynka kiedyś pojedzie do Europy.
— I co tam będziesz robić? — zapytał zawsze praktyczny Piotrek.
— Będę się uczyła opowiadać światu rozmaite ciekawe historje, — odpowiedziała Historynka sennie.
Był piękny złocisty wieczór. Sad i sąsiadujące z nim pola pełne były rubinowych blasków i aksamitnych cieni. Daleko na wschodzie, ponad domem Niezgrabiasza przemykał po niebie Ślubny Welon Dumnej Królewny, zaróżowiony teraz nieco, jakby splamiony krwią płynącą z jej serca. Siedzieliśmy w sadzie gawędząc, dopóki nad pagórkiem porosłym bukami nie zajaśniała pierwsza gwiazda.
Wówczas przypomniałem sobie, że nie wziąłem o oznaczonej porze zwykłej dawki czarodziejskiego ziarna i śpiesznie pobiegłem do domu, chociaż zaczynałem już tracić wiarę w to cudowne lekarstwo. Przecież przez ten długi czas nie urosłem ani o centymetr!
Wyjąłem pudełko z ziarnem z kuferka w mrocznym pokoju i połknąłem odpowiednią dawkę. W tej chwili usłyszałem za sobą głos Dana:
— Edgarze King, cóż ty takiego zażywasz?
Schowałem śpiesznie pudełko do kuferka i spojrzałem na Dana.
— Nie twój interes, — mruknąłem urażony.
— Właśnie, że mój, — Dan był zbyt poważny w tej chwili, abym mógł się na niego istotnie gniewać. — Słuchaj, Ed, czy to czarodziejskie ziarno? Czyś je dostał od Billa Robinsona?
Spojrzeliśmy na siebie i nagłe podejrzenie odmalowało się w naszych oczach.
— Cóż ty możesz wiedzieć o Billu i o jego czarodziejskiem ziarnie? — zapytałem.
— Właśnie, że wiem. Kupiłem od niego takie same pudełko na... na... ale ci nie powiem. Przysięgał, że nikomu by tego nie sprzedał. Czy i ty także od niego to kupiłeś?
— Oszem, tak, — odpowiedziałem z niechęcią, bo zorjentowałem się, że owe czarodziejskie ziarno Billa było widocznie skutecznem lekarstwem na wszystkie dolegliwości.
— A poco? Przecież ty masz usta zupełnie kształne, — przyjrzał mi się uważnie Dan.
— Usta? Ależ to niema nic wspólnego z ustami! Bill powiedział, że to jest lekarstwo na wzrost. Powiem ci, że nie urosłem od tego czasu absolutnie! Nie wiem poco tobie było to ziarno! Uważam, że i tak jesteś dość wysoki.
— Ja je kupiłem na zmienienie kształtu ust, — wyznał Dan z pełnym zawstydzenia uśmiechem. — Tak się wszystkie dziewczęta ze mnie śmieją! Kasia Marr powiada, że moje usta wyglądają, jak dziura w pasztecie. Bill obiecywał, że napewno kształt ich się poprawi.
Więc tak się sytuacja przedstawiała! Bill obydwu nas oszukał, ale okazało się, że nietylko my byliśmy jego ofiarami. Nie odrazu wprawdzie wszystko się wykryło! Już lato prawie minęło, gdy dowiedzieliśmy się o reszcie bezwstydnych tranzakcyj Billa Robinsona. Otóż wszyscy uczniowie szkoły w Carlisle kupili od Billa czarodziejskie ziarno pod uroczystą przysięgą zachowania tajemnicy. Feliks uwierzył święcie, że schudnie, Celinka, że włosy jej będą się same falowały, a Sara Ray — że przestanie się wreszcie bać czarownicy Peg Bowen. Dzięki temu cudownemu lekarstwu Fela miała się stać tak mądra, jak Historynka, a Historynka miała być tak dobrą kucharką, jak Fela. W jakim celu Piotrek kupił czarodziejskie ziarno, pozostało to dla mnie na długi czas tajemnicą. Wreszcie — było to owej nocy, kiedy oczekiwaliśmy Sądu Ostatecznego — wyznał mi, że przyjmował to lekarstwo tylko dlatego, aby go Fela wreszcie polubiła. Jednem słowem sprytny Bill wykorzystał naszą naiwność i słabość.
Najbardziej upokorzeni byliśmy wówczas, gdyśmy skonstatowali, że czarodziejskie ziarno nie było niczem innem, tylko zwykłym kminem, który rósł obficie na farmie wuja Billa Robinsona w Markdale. A zatem Peg Bowen nie miała z tem ziarnem absolutnie nic wspólnego!
W ten sposób każde z nas padło ofiarą zwykłego oszustwa, lecz nie rozgłaszaliśmy zbytnio wiadomości o tem. Nawet samemu Billowi nikt z nas nie powiedział ani słowa na ten temat. Doszliśmy do wniosku, że im mniej będziemy mówić, tem szybciej zabliźnią się nasze rany. Przed dorosłymi szczególnie postanowiliśmy zachować tajemnicę, bo najbardziej baliśmy się docinków wuja Rogera.
Nie dziwiliśmy się zupełnie, gdy nam powiedziano, że Bill Robinson przyniósł największą sumę na bibljotekę szkolną. Celinka oświadczyła, że mu wcale tego nie zazdrości, ale lękam się, że w głębi duszy myślała inaczej. W każdym razie Bill Robinson nie miał zdaje się wyrzutów sumienia, bo codziennie przychodził do szkoły z wielce rozradowaną miną.
— Wolę nie myśleć o tem, że będę kiedyś dorosła, — szepnęła Historynka w zamyśleniu, — bo wówczas nie będę mogła chodzić boso i nikt nie będzie widział, że mam ładne nogi.
Siedziała w blasku czerwcowego słońca, na krawędzi otwartego okna na strychu, w obszernej stodole wuja Rogera. Jej bose nogi, wychylające się z pod kretonowej sukienki, były istotnie ładne. Smukłe były i kształtne, pokryte skórą o jedwabistym połysku, posiadały wysokie podbicie i drobne palce zakończone różowemi paznokciami.
Tego dnia zebraliśmy się wszyscy na strychu. Historynka opowiadała nam bajkę.
„O dawnych nieszczęśliwych czasach,
O dawnych bitwach krwawych“.
Fela i Celinka przycupnęły w kąciku, a my, chłopcy rozciągnęliśmy się leniwie, pragnąc opalić się na słońcu. Tego ranka „zwieźliśmy“ siano wujowi Rogerowi, mieliśmy więc prawo leżeć teraz wygodnie na tem pachnącem miękkiem posłaniu. Naogół stodoła jest chyba najmilszem miejscem odpoczynku, bo każdy najlżejszy szmer w jej wysokiej próżni tchnie jakąś dziwną tajemniczością. Jaskółki odlatują i przylatują do swoich gniazd uwitych pod stropem, a gdy promień słoneczny wedrze się przez okienko w górze, w powietrzu unosi się jasny złocisty pyłek. Nazewnątrz stodoły wisiała obszerna połać pogodnego błękitnego nieba, po którem przemykały dziwaczne obłoczki i co chwilę zdawało się, że zawadzą o wierzchołek jakiejś jodły.
Pat oczywiście też był z nami, mrucząc z zadowoleniem, a od czasu do czasu czając się na wyfruwające jaskółki. Kot na sianie jest jakby dopasowany odwiecznem prawem do tego właśnie miejsca. Nie zastanawialiśmy się nad tem głębiej, lecz wyczuwaliśmy podświadomie, że właśnie dopiero teraz Paddy znajdował się w odpowiedniem dla siebie miejscu, wyznaczonem mu przez Naturę.
— Próżny jest ten człowiek, który mówi o własnych zaletach, — zauważyła Fela.
— Wcale nie jestem próżna, — zaprotestowała Historynka z zupełną szczerością. — Nie uważam tego za próżność, jeżeli ktoś zdaje sobie sprawę, że ma coś ładnego. Byłby głupi, gdyby się w tem nie orjentował. Próżny jest tylko taki człowiek, który posiada zbyt wiele zarozumiałości. Wiem, że nie jestem ładna, mam tylko ładne włosy, oczy i nogi. Uważam więc, że nie powinno się przykrywać tego, co jest istotnie ładne. Jestem ogromnie zadowolona, gdy nastaje ciepło i gdy mogę chodzić boso, ale jak dorosnę będę musiała zawsze chodzić w pończochach i bucikach.
— I dzisiaj musisz włożyć pończochy i buciki, jak pójdziesz na pokaz latarni magicznej, — zawołała Fela złośliwie.
— Nie wiem jeszcze. Właśnie zamierzałam pójść boso.
— Ach, tego nie zrobisz! Saro Stanley, chyba nie mówisz poważnie! — oburzyła się Fela, a w jej błękitnych oczach odmalowało się zgorszenie.
Historynka jednem okiem mrugnęła na mnie i na Feliksa, lecz w drugiej połowie jej twarzy, zwróconej w stronę dziewcząt, nie drgnął ani jeden mięsień. Strasznie lubiła „gorszyć“ oburzającą się stale Felę.
— Właśnie, że pójdę, jeżeli tylko zdecyduję się na to. Bo dlaczego nie? Dlaczego nie miałabym pójść boso, jeżeli nogi mam czyste tak samo, jak i ręce i twarz?
— Ach tego nie zrobisz! Przecież to byłaby kompromitacja! — gorszyła się dalej Fela, kompletnie zrozpaczona.
— A jak do szkoły chodzimy boso przez cały czerwiec, — argumentowała złośliwa Historynka. — Co za różnica, czy się chodzi do szkoły boso w dzień, czy wieczorem?
— Właśnie, że jest różnica. Nie potrafię ci teraz tego wytłumaczyć, ale każdy się orjentuje, że różnica jest duża. Sama zdajesz sobie z tego dokładnie sprawę. Ach, proszę cię, nie rób tego, Saro!
— Dobrze, nie zrobię, ale tylko ze względu na ciebie, — odparła Historynka, która w gruncie rzeczy wolałaby przecież raczej umrzeć, niż pokazać się „publicznie“ na bosaka.
Wszyscy byliśmy podnieceni perspektywą ujrzenia magicznej latarni, którą jakiś przyjezdny profesor miał nam zademonstrować tego wieczoru w szkole. Nawet Feliks i ja, chociaż niejednokrotnie widzieliśmy takie pokazy, byliśmy pokazem dzisiejszym bardzo zaintrygowani, a reszta towarzystwa poprostu szalała z ciekawości. Dotychczas w Carlisle nigdy czegoś podobnego nie widziano. Wybieraliśmy się wszyscy, nie wyłączając Piotrka, który zresztą ostatnio wszędzie chodził z nami. Bywał z nami co tydzień w kościele i w szkole niedzielnej, gdzie zachowywał się tak przyzwoicie, jakby się nagle wszystko w nim „odmieniło“. Była to oczywiście zasługa Historynki, bo zadała sobie dość dużo trudu, aby skierować Piotrka na „uczciwą drogę“. Fela na ten temat uspokoiła się już również, chociaż owa fatalna łata na spodniach Piotrka, była wciąż jeszcze jej solą w oku. Twierdziła, że nawet swobodnie nie może śpiewać w kościele, gdy Piotrek wstaje z ławki i wszyscy patrzą na tę jego łatę. Podobno pani Jamesowa Clark, której ławka znajdowała się tuż za naszą ławką, nie spuszczała oczu z tej łaty, chyba, że się Feli to tylko zdawało.
Ale pończochy Piotrka były teraz zawsze porządnie pocerowane. Ciotka Oliwja dbała już o to, od kiedy dowiedziała się, że Piotrek co niedzielę chodzi do kościoła. Podarowała mu również Biblję, z której był tak dumny, że nawet jej nigdy przez oszczędność nie otwierał.
— Obłożę ją najlepiej w papier i schowam do kuferka, — mówił. — Mam jeszcze starą Biblję po ciotce Jane, więc tamtą mogę używać. Przypuszczam, że jest taka sama, chociaż dawno już była wydrukowana.
O tak, — zapewniła go Celinka. — Wszystkie Biblje są jednakowe.
— A ja myślałem, że wprowadzono do nich jakieś nowe rzeczy od tego czasu, kiedy ciotka Jane umarła, — odetchnął z ulgą Piotrek.
— Sara Ray biegnie tutaj do nas strasznie zapłakana, — oznajmił Dan, który wyglądał przez okienko po przeciwnej stronie stodoły.
— Sara Ray całe życie płacze, — odezwała się niecierpliwie Celinka. — Co miesiąc wypłakuje z kwartę łez. Bywają takie chwile, kiedy nie można się wstrzymać od płaczu, ale ja wówczas kryję się przed ludźmi, a Sara najbardziej lubi płakać przy wszystkich.
Zapłakana Sara weszła właśnie do stodoły i dowiedzieliśmy się, że powodem jej łez był przykry fakt, że matka zabroniła jej pójść wieczorem na pokaz magicznej latarni. Odczuliśmy dla Sary szczerą sympatję.
— A przecież wczoraj mówiła, że możesz pójść, — odezwała się Historynka, — więc dlaczego dzisiaj nagle zmieniła postanowienie?
— Dlatego, że w Markdale panuje odra, — szlochała Sara. — Mama powiada, że wszystkie dzieci w Markdale są chore, a przecież na pokaz do naszej szkoły przyjdzie stamtąd dużo ludzi, więc ja nie mogę tam iść. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam magicznej latarni i wogóle nigdy nic nie widziałam!
— Wątpię, czy w szkole grozi niebezpieczeństwo zarażenia się odrą, — zauważyła Fela. — Jeżeliby takie niebezpieczeństwo groziło, to i nam by pójść nie pozwolono.
— Straszniebym chciała zachorować na odrę, — jęczała Sara przejęta rozpaczą. — Może wówczas mama nie byłaby dla mnie taka surowa!
— A może Celinka pójdzie do was i przekona twoją matkę, — zaproponowała Historynka. — Może wówczas matka nie będzie ci już zabraniała. Przecież bardzo lubi Celinkę, bo mnie i Feli napewno nie lubi, więc mogłybyśmy zepsuć tylko całą sprawę.
— Mama pojechała z ojcem do miasta dziś popołudniu i wrócą dopiero jutro. W domu niema nikogo, oprócz mnie i Judy Pineau.
— Wobec tego, dlaczego nie miałabyś pójść z nami? — zdziwiła się Historynka. — Matka twoja nie dowie się nawet o tem, jeżeli poprosisz Judy, żeby nic nie mówiła.
— Ach, ale tak nie wolno, — oburzyła się Fela. — Nie powinnaś namawiać Sary, aby okazywała nieposłuszeństwo swej matce.
W tym wypadku Fela po raz pierwszy miała bezwzględną słuszność. Propozycja Historynki była stanowczo niewłaściwa i gdyby w danej chwili protest wyszedł ze strony Celinki, Historynka napewno ustąpiłaby, nie namawiając Sary do pójścia. Lecz Fela była właśnie tą osobą, której wszelkie protesty rozdrażniały jeszcze bardziej Historynkę i nakłaniały ją do grzechu.
Spojrzała teraz na Felę z wyższością i poczęła nadal przekonywać zapłakaną Sarę. My wszyscy nie zabieraliśmy w tej sprawie głosu. Doszliśmy do wniosku, że Sara sama powinna się zdecydować.
— Bardzobym chciała tam z wami pójść, — jęczała bezradnie, — ale nie mogę nawet przyzwoicie się ubrać. Wszystkie moje sukienki wiszą w małym pokoiku, który mama zamknęła, lękając się, że ktoś z nas napocznie owocowy placek. Nie mam nic do włożenia, oprócz szkolnego mundurka.
— Twój mundurek jest nowy i bardzo ładny, — tłumaczyła jej Historynka, — zresztą coś nie coś możemy ci pożyczyć. Mogę ci dać mój jedwabny kołnierzyk, który bardzo przystroi mundurek, a Celinka pożyczy ci swój zeszłoroczny kapelusz.
— Ale nie mam ani bucików, ani pończoch, bo także są zamknięte.
— Buciki i pończochy ja ci chętnie pożyczę, — odezwała się Fela, która prawdopodobnie doszła do wniosku, że Sara sama powinna odpowiadać za swoje grzechy.
Sara ustąpiła. Gdy Historynka do czegoś nakłaniała, trudno się było oprzeć urokowi jej głosu. Gdyśmy tego wieczoru wychodzili do szkoły, Sara Ray szła z nami razem, ubrana w „pożyczone piórka“.
— A jeżeli naprawdę zarazi się odrą? — szepnęła Fela na uboczu.
— Wątpię, czy tam będzie ktoś z Markdale, — odparła Historynka lekkomyślnie. — Przecież ten profesor w przyszłym tygodniu ma właśnie zamiar pojechać do Markdale, więc napewno nikt stamtąd nie przyleci dzisiaj do naszej szkoły.
Był chłodny, wilgotny wieczór i kroczyliśmy szerokim gościńcem w jaknajlepszych humorach. Nad doliną zarośniętą bukami i jodłami zawisła tarcza zachodzącego słońca, plamiąc wszystko swą czerwienią, a tuż pod nią wyłaniał się młodziutki księżyc. Powietrze było czyste, przesiąknięte wonią świeżego siana, która unosiła się aż pod niebo. Dzikie różyczki przetykały purpurą parkany wszystkich ogrodów, a obydwie strony gościńca złociły się od gęstych jaskrów.
Szliśmy wszyscy ochoczo, rozkoszując się spacerem i kierując się w stronę biało tynkowanego budynku szkolnego, patrzącego ku nam z doliny. Fela i Celinka nie potrafiłyby się teraz gniewać na nikogo, Historynka stąpała lekko, niby purpurowy płomień w swej szkarłatnej jedwabnej sukience. Drobne jej stopy tkwiły w bronzowych, zapinanych na guziki paryskich bucikach, które były przedmiotem zazdrości wszystkich uczennic w Carlisle.
Tylko Sara Ray nie była zadowolona. Miała twarzyczkę tak smutną, że Historynka traciła powoli cierpliwość, chociaż i ona sama nie była dzisiaj w najlepszym humorze. Może dręczyły ją wyrzuty sumienia, chociaż się do tego przed nikim absolutnie nie przyznawała.
— Słuchaj, Saro, — rzekła, — zastosowałaś się do mojej rady, ale jeżeli idziesz już z nami, to miej trochę weselszą minę. Nie myśl o tem, że źle robisz. Nie należy martwić się, bo zepsujesz sobie całą przyjemność. Możesz żałować potem, ale teraz nie powinnaś zaprzątać sobie głowy takiemi myślami.
— Ja wcale nie żałuję, — broniła się Sara. — Boję się tylko, że mama się o wszystkiem dowie.
— Ach! — w głosie Historynki brzmiała wyraźna ironja. Dla wyrzutów sumienia miała zawsze zrozumienie i sympatję, lecz wszelka bojaźń była dla niej rzeczą zupełnie niepojętą. — Czy Judy Pineau przyrzekła ci, że o niczem nie powie?
— Tak, ale może tam być ktoś, kto mnie zobaczy i poskarży się przed mamą.
— Jeżeli tak bardzo się boisz, to lepiej nie chodź. Jeszcze teraz nie jest zapóźno, bo właśnie przechodzimy koło waszego domu, — perswadowała Celinka.
Ale Sara nie mogła się wyrzec tak wielkiej przyjemności. Szła dalej, drobna i skurczona, dźwigająca swój grzech na plecach, chociaż była grzesznicą zaledwie jedenastoletnią.
Pokaz latarni magicznej był nadzwyczajny. Przezrocza udały się świetnie, a profesor wykładał bardzo dowcipnie. Powtarzaliśmy wszyscy jego słowa w powrotnej drodze do domu. Sara, która przez cały czas pokazu była ogromnie smutna, teraz rozweseliła się trochę, gdy było już po wszystkiem. Historynka przeciwnie, była strasznie ponura.
— Byli tam jednak ludzie z Markdale, — wyznała mi w zaufaniu, — byli nawet Williamsonowie, którzy mieszkają naprzeciw Cowanów, a tam wszyscy chorzy są na odrę. Żałuję, że namówiłam Sarę do pójścia, tylko nie mów nic o tem Feli. Gdyby chociaż Sara dobrze się czuła na pokazie, nie miałabym żalu, ale była ponura, jak noc. Sam chyba widziałeś! Źle zrobiłam, że ją nakłoniłam do tego, ale teraz już niema na to rady.
Noc była pachnąca i tajemnicza. Lekki wietrzyk wyśpiewywał jakieś melodje w gęstych krzewach nad brzegiem strumienia. Niebo było granatowe i gwieździste, a Drogę Mleczną spowijały przezroczyste pasemka mgły.
— W Drodze Mlecznej jest czterysta miljonów gwiazd, — odezwał się Piotrek, który zawsze zadziwiał nas, wiedząc naogół więcej, niż przystało na chłopca do posług. Posiadał wyjątkową pamięć i nigdy nie zapominał tego, co usłyszał, albo przeczytał. Kilka książek, które mu pozostały po nieboszczce ciotce Jane, zaopatrzyły jego umysł w tak rozmaite wiadomości, że czasami obydwaj z Feliksem dochodziliśmy do wniosku, że wiemy o wiele mniej od Piorka. Fela była tak przejęta jego wiedzą astronomiczną, że pozostawiła dziewczynki, z któremi szła dotychczas i zbliżyła się do Piotrka. W innym wypadku napewnoby tego nie uczyniła, bo Piotrek przecież był boso. Dla chłopca do posług wypadało nawet na publicznych „zebraniach“ występować bez trzewików i nie przynosiło mu to wcale wstydu, ale Fela nie pokazałaby się na gościńcu z bosym towarzyszem. Na szczęście teraz było zupełnie ciemno, więc i tak by nikt jego bosych nóg nie zauważył.
— Znam śliczną opowieść o Mlecznej Drodze, — odezwała się Historynka z rozjaśnioną nagle twarzą. — Przeczytałam ją w książce ciotki Ludwiki i doskonale zapamiętałam. Pewnego razu było w niebie dwoje archaniołów, którzy się nazywali Zerah i Zulamith...
— Czyż aniołowie mają imiona taksamo, jak ludzie? — zapytał Piotrek.
— Naturalnie, muszą mieć jakieś imiona, bo pomieszaliby się, gdyby imion nie mieli.
— To jak ja będę aniołem — jeżeli to kiedykolwiek nastąpi — będzie mi także na imię Piotr?
— Nie. Wówczas będziesz miał jakieś nowe imię, — wytłumaczyła Celinka łagodnie. — Tak przynajmniej jest napisane w Biblji.
— Cudownie, strasznie się z tego cieszę! Imię Piotr nie byłoby odpowiednie dla anioła. A jaka jest różnica między aniołami i archaniołami?
— Archaniołami zostają aniołowie, którzy byli już bardzo długo aniołami, dobrze się sprawowali i byli sprawiedliwi, — odparła Historynka, której odpowiedź ta w ostatniej chwili przyszła na myśl i pragnęła nią poprostu uspokoić Piotrka.
— A jak długo trzeba być aniołem, żeby zostać archaniołem? — indagował dalej Piotrek.
— Ach, nie mam pojęcia. Napewno kilka miljonów lat, ale nawet i wówczas nie wszyscy aniołowie awansują. Pewna ich ilość musi zostać nadal aniołami.
— Mnieby tam wystarczyło, gdybym była tylko zwykłym aniołem, — wtrąciła skromnie Fela.
— Słuchajcie, jeżeli zamierzacie przerywać i wygadywać brednie, to nigdy nie usłyszymy tej historji, — oburzył się Feliks. — Przestańcie gadać i pozwólcie Historynce dojść do słowa.
Umilkliśmy, a Historynka ciągnęła dalej:
— Zerah i Zulamith kochali się bardzo, jak zwykli śmiertelnicy, a miłość taka jest zabroniona przez Wszechmocnego. Więc ponieważ Zerah i Zulamith przełamali prawo boskie, zostali wygnani z nieba na bezkresne przestrzenie wszechświata. Gdyby wygnano ich razem, nie byłoby to dla nich tak srogą karą, lecz Zerah wysłano na gwiazdę po jednej stronie wszechświata, a Zulamith kazano osiąść na gwieździe po przeciwnej stronie, zaś między nimi istniała bezkresna dal, która ich rozłączała. Połączyć ich mogła na tej odległości tylko miłość. Zulamith począł tak tęsknić za Zerah, że zaczął budować most świetlny ze swojej gwiazdy, a Zerah, nie wiedząc o term, lecz tęskniąc również za ukochanym, zaczęła budować taki sam most świetlny ze swojej gwiazdy. Przez tysiące, tysiące lat obydwoje budowali ten most i nareszcie spotkali się i padli sobie w objęcia. Udręka ich i samotność zostały zapomniane, a most, który wybudowali połączył obydwie ich gwiazdy wygnania.
— Gdy inni archaniołowie dowiedzieli się o tem, w przestrachu i gniewie zjawili się przed białym tronem Boga i zawołali:
— „Spójrz, o Wszechmocny, co zrobili ci zbuntowani! Wybudowali most we wszechświecie i skończyła się ich rozłąka. Wyciągnij Swoje potężne ramię i zniszcz ten most, w który włożyli tyle pracy“.
— Umilkli i w całem niebie zaległa cisza. Z ciszy tej wyłonił się w pewnej chwili głos Wszechmocnego.
— „Nie“, powiedział, „tego, co we wszechświecie zbudowała prawdziwa miłość, nawet Wszechmocny nie ma prawa niszczyć. Most musi zostać nazawsze“.
— I dlatego, — kończyła Historynka z roziskrzonemi oczami utkwionemi w niebo, — most ten pozostał do dzisiaj i nazywa się Mleczną Drogą.
— Jaka cudowna historja, — westchnęła Sara Ray, która pod urokiem tej opowieści zapomniała nawet o własnych zmartwieniach.
Wszyscy powoli budziliśmy się do rzeczywistości, choć przed chwilą jeszcze znajdowaliśmy się wraz z archaniołami w niebie. Nie byliśmy jeszcze tak dorośli, aby pojąć dokładnie głębokie znaczenie tej legendy, wyczuwaliśmy jednak jej piękno i poddawaliśmy się jej przemożnemu czarowi. Już teraz dla nas wszystkich Mleczna Droga nie będzie, jak powiedział Piotrek, zbiorowiskiem gwiazd, lecz jasnym świetlanym mostem, który zbudowała miłość wygnanych z nieba archaniołów.
Odprowadziliśmy Sarę Ray do samych drzwi jej domu, bo bała się spotkania z czarownicą Peg Bowen. Później szedłem z Historynką boczną krętą ścieżką. Piotrek i Fela szli za nami, a Celinka, Dan i Feliks kroczyli przed nami, trzymając się za ręce i śpiewając głośno. Celinka miała bardzo dźwięczny głosik, którego słuchałem z prawdziwą przyjemnością. W pewnej chwili Historynka westchnęła.
— A co będzie, jak Sara naprawdę dostanie odry? — zapytała ze smutkiem.
W dziesięć dni potem ciotka Oliwia i wuj Roger pojechali do miasta i mieli tam pozostać do następnego dnia. Piotrek i Historynka przenieśli się do wuja Aleca na czas ich nieobecności.
O zachodzie słońca siedzieliśmy w sadzie, słuchając opowieści o królu Cophetua i o dziewczynce-żebraczce, nie było tylko z nami Piotrka, który wyrywał brukiew — i Feli, która poszła za jakimś interesem do pani Ray.
Historynka odtwarzała tak cudownie dziewczynkę-żebraczkę, że nie dziwiliśmy się wcale, iż król się w niej zakochał. Już kiedyś czytałem tę opowieść i doszedłem do wniosku, że to była „bujda“. Byłem pewien, że żaden król nigdyby się nie ożenił z żebraczką, skoro miał tyle księżniczek do wyboru. Teraz jednak zmieniłem nagle zdanie.
Gdy Fela wróciła, z wyrazu jej twarzy domyśliliśmy się, że ma dla nas jakieś nowiny. Miała istotnie.
— Sara jest naprawdę chora, — oświadczyła ze smutkiem i jednocześnie coś dziwnie nieprzyjemnego zabrzmiało w jej głosie. — Strasznie ją gardło boli i ma gorączkę. Pani Ray powiada, że jeżeli do rana nie będzie jej lepiej, to bezwarunkowo zawezwie doktora. Jest bardzo zaniepokojona, że Sara zaraziła się odrą.
Ostatnie zdanie Fela skierowała w stronę Historynki, która nagle pobladła.
— Ach, więc przypuszczasz, że zaraziła się na pokazie magicznej latarni? — zapytała przerażona.
— Skąd można wiedzieć, gdzie się zaraziła? — zawołała Fela wyniośle. — Nie widziałam jej naturalnie, bo pani Ray nie pozwoliła mi wejść do niej, powiedziała tylko, że w rodzinie Ray’ów wszyscy bardzo ciężko odrę przechodzą i jeżeli nie umierają, to zostają głusi albo ślepi. Oczywiście, — dorzuciła Fela, łagodniejąc nieco na widok zrozpaczonej twarzy Historynki, — pani Ray zawsze widzi wszystko w czarnych kolorach i bardzo możliwe, że Sara wcale nie jest chora na odrę.
Fela jednak dopięła celu, bo Historynka była niepocieszona.
— Wszystkobym dała za to, żeby nie namawiać Sary do pójścia z nami, — szepnęła. — W tem wszystkiem jest tylko moja wina, a kara całkiem niesprawiedliwie spadła na Sarę. Pójdę zaraz i wyznam całą prawdę pani Ray, ale może pogorszyłoby to jeszcze sytuację Sary. Napewno dzisiaj przez całą noc nie zmrużę oka.
Widocznie tak było, bo twarzyczkę miała strasznie bladą, gdy nazajutrz zeszła na śniadanie, ale od całej jej postaci wiało dziwnem uduchowieniem.
— Zadałam sobie na cały dzień pokutę za to, że skłoniłam Sarę do nieposłuszeństwa matce, — oznajmiła nam z triumfem.
— Pokutę? — wyszeptaliśmy ze zdziwieniem.
— Tak. Odmówię sobie wszystkiego, co najbardziej lubię i będę robiła tylko to, czego nienawidzę, aby samą siebie ukarać. Postanowiłam tak wczoraj wieczorem. Może Sara jednak wyzdrowieje, jeżeli Pan Bóg zobaczy moją skruchę.
— I tak już widzi bez dalszej pokuty, — próbowała jej wyperswadować Celinka.
— Tak, ale po takiej pokucie będę się sama lepiej czuła.
— Wątpię, czy Prezbiterjanie, kiedykolwiek odbywają jakąś pokutę, — wtrąciła Fela, — przynajmniej ja nigdy o tem nie słyszałam.
Wszyscy patrzyliśmy z szacunkiem na Historynkę. Przeczuwaliśmy, że pokuta jej będzie tak ścisła i skrupulatna, jak zresztą wszystko, co kiedykolwiek robiła.
— Powinnaś sobie nasypać grochu do bucików, — proponował Piotrek.
— Masz rację! Wcale mi to na myśl nie przyszło. Zrobię to zaraz po śniadaniu. Przez cały dzień nic nie będę jadła, oprócz chleba i wody!
To ostatnie postanowienie było już dla nas niezaprzeczonem bohaterstwem. Siedzieć i patrzeć na potrawy ciotki Janet i nic nie jeść oprócz chleba i wody, to pokuta przekraczająca możliwości każdego człowieka. Byliśmy pewni, że żadne z nas nigdyby się na to nie zdobyło. Zdobyć się na to mogła tylko Historynka, więc podziwialiśmy ją i żal nam jej było jednocześnie. Dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że współczucie nasze było jej całkiem niepotrzebne i że nie zasługiwała nawet na nasz podziw. Pokuta ta była dla niej słodsza, niż najsłodszy miód lipcowy. Grała przecież, wprawdzie zupełnie podświadomie swoją rolę i upajała się swoim artyzmem, co stanowiło dla niej rozkosz o wiele większą, niż wszystkie inne życiowe przyjemności.
Oczywiście ciotka Janet zauważyła tę abstynencję Historynki i zapytała ją, czy nie jest przypadkiem chora.
— Nie. Wyznaczyłam sobie tylko pokutę, ciociu Janet, za grzech, który popełniłam. Nie mogę powiedzieć jaki to był grzech, bo z tego powodu miałaby przykrości inna osoba. Postanowiłam pokutować przez cały dzień. Ciocia się na mnie nie gniewa, prawda?
Ciotka Janet była tego ranka w wyjątkowo dobrym humorze, więc roześmiała się tylko.
— Bylebyś tylko zbyt daleko nie zaszła w tych nonsensach, — ostrzegała pobłażliwie.
— Dziękuję cioci. A czy mogłabym prosić o garstkę suszonego grochu po śniadaniu? Chciałabym go nasypać do trzewików.
— Suszonego grochu nie mam, zużyłam cały wczoraj do zupy.
— Ach! — Historynka była bardzo rozczarowana. — To będę musiała się bez tego obyć, bo świeży groch nie jest przecież dość twardy.
— Ja ci coś poradę, — odezwał się Piotrek. — Przyniosę ci trochę kamyków, któremi jest wysypana ścieżka w ogrodzie pana Kinga. Będą tak samo dobre i twarde, jak groch.
— Ani mi się waż! — zawołała ciotka Janet. — Sarze nie wolno pokutować w ten sposób. Podrze sobie pończochy i gotowa pokaleczyć nogi!
— A coby ciocia powiedziała, gdybym przyniosła bat i biczowała się po nagich ramionach aż do krwi? — pytała zasmucona Historynka.
— Nic bym nie powiedziała, — odparła ciotka Janet. — Poprostu położyłabym cię na kolanach i dała porządne baty, panno Saro. Wówczas dopiero miałabyś pokutę.
Historynka poczerwieniała bardzo tem dotknięta. Usłyszeć taką uwagę, gdy się ma przeszło lat czternaście — i to w obecności chłopców! Istotnie, ta ciotka Janet potrafi czasem być okrutna!
Były wakacje, więc nie mieliśmy zbyt wiele do roboty, to też wkrótce wyszliśmy do sadu. Historynka jednak nie poszła z nami. Usadowiła się w najciemniejszym i najbardziej dusznym kącie kuchni, z kawałkiem jakiegoś starego wełnianego materjału na kolanach.
— Nie mam zamiaru dzisiaj się bawić, — rzekła, — nawet historji żadnej nie opowiem. Ciotka Janet nie pozwoliła mi wsypać żwiru do bucików, lecz włożyłam sobie ostu za kołnierz i strasznie mnie kłuje, jak się tylko trochę nachylę. Mam zamiar obrabiać dziurki w tym kawałku wełny. Strasznie nie lubię robić dziurek i właśnie dlatego będę je robiła przez cały dzień.
— Ale cóż za pożytek obrabiać dziurki w kawałku starego gałgana? — zapytała Fela.
— Niema żadnego pożytku. Pokuta właśnie na tem polega, żeby się człowiek czuł jaknajgorzej. Mniejsza o to, co się robi, czy coś pożytecznego, czy nie, wystarczy żeby to coś było jaknajbardziej nieprzyjemne. Ach, ciekawa jestem, jak się Sara dzisiaj czuje!
— Mama idzie tam do nich popołudniu, — rzekła Fela. — Powiedziała, żeby żadne z nas tam nie chodziło, dopóki się nie wyjaśni, czy to jest odra, czy tylko zwykłe przeziębienie.
— Długo myślałam o wielkiej pokucie, — zawołała Celinka gorączkowo. — Nie chodź z nami dzisiaj na misjonarskie zebranie.
Historynka spojrzała na nią z żalem.
— I ja o tem myślałam, ale w domu nie wytrzymam, Celinko. Tego już stanowczo byłoby za wiele. Muszę usłyszeć, co będzie opowiadał ten misjonarz. Podobno o mało go ludożercy nie zjedli. Pomyśl tylko, ile będę miała nowych historyj do opowiadania, gdy go usłyszę! Muszę koniecznie iść, ale powiem ci, co zrobię. Pójdę w moim szkolnym mundurku, to będzie wystarczająca pokuta. Felu, jak będziesz nakrywała do stołu, połóż dla mnie ten złamany widelec, bo go strasznie nie lubię. Pozatem będę piła po pół szklanki mięty co dwie godziny. Okropny ma smak, lecz dobrze robi na żołądek, więc nawet ciotka Janet mi tego nie zabroni.
Historynka przeprowadziła skrupulatnie do końca obmyślaną przez siebie pokutę. Przez cały dzień siedziała w kuchni, obrabiając dziurki, przez cały dzień jadła tylko chleb, piła wodę i znienawidzoną przez siebie miętę.
Fela tego dnia wykazała szczególną złośliwość. W tej samej kuchni na oczach Historynki zaczęła piec paszteciki. Zapach pieczonych pasztecików wzbudzał w każdym apetyt, a co dopiero mówić o Historynce, która szczególnie paszteciki lubiła. Fela zjadła dwa paszteciki w jej obecności, resztę zaś wyniosła dla nas do sadu. Historynka widziała przez okno, jak zajadaliśmy paszteciki, a potem raczyliśmy się wiśniami z drzewa wuja Edwarda. Nie zwracała jednak na to uwagi, pochylona ciągle nad obrabianiem dziurek. Nie przejrzała nawet najnowszego Magazinu, który Dan przyniósł z poczty, ani nie otworzyła listu otrzymanego od ojca. Pat zbliżył się do niej, lecz napróżno mruczał i łasił się, bo go nawet nie pogłaskała, pragnąc odmówić sobie i tej przyjemności.
Ciotka Janet popołudniu nie mogła pójść do Ray’ów i dowiedzieć się o zdrowie Sary, gdyż całkiem nieoczekiwanie przyjechali na podwieczorek państwo Millward z Markdale. Pan Millward był doktorem, a pani Millward nauczycielką. Ciotce Janet szczególnie zależało, żeby podwieczorek udał się jaknajlepiej, to też wysłała nas natychmiast nagórę, abyśmy się umyli i przebrali przed herbatą. Historynka wymknęła się do domu, a gdy wróciła otworzyliśmy usta ze zdziwienia. Przyczesała sobie na gładko włosy i związała je na karku w dziwaczny węzeł, a pozatem miała na sobie starą kretonową sukienkę, z dziurami na łokciach, która była już zresztą dawno dla niej zakrótka.
— Saro Stanley, czyś ty oszalała? — zawołała ciotka Janet. — Dlaczego włożyłaś takiego cudaka? Czyż nie wiesz, że mamy gości na podwieczorku?
— Wiem i dlatego tak się ubrałam, ciociu Janet. Pragnę umartwiać swoje ciało...
— Ja cię dopiero „umartwię“, gdy pokażę cię w takiej sukience państwu Millward! Idź natychmiast do domu i ubierz się przyzwoicie, bo inaczej będziesz jadła podwieczorek w kuchni.
Historynka wybrała tę ostatnią propozycję, była zresztą bardzo upokorzona. Jestem pewien, że osiągnęłaby kulminacyjny punkt swojej pokuty, gdyby mogła usiąść przy stole w jadalni, w swojej podartej, wyrośniętej sukience, jeść chleb i pić wodę i mieć tę świadomość, że państwo Millward patrzą na nią krytycznym wzrokiem.
Gdy tego wieczoru poszliśmy na zebranie misjonarskie, Historynka miała na sobie szkolny mundurek i stary zniszczony kapelusz, podczas gdy Fela i Celinka wystąpiły w swych najpiękniejszych toaletach. Ponadto związała włosy pogniecioną bronzową wstążką, w której jej było wyjątkowo brzydko.
Pierwszą osobą, jaką spotkaliśmy w przedsionku kościelnym, była pani Ray. Powiedziała nam, zaraz na wstępie, że Sara jest poprostu tylko przeziębiona.
Przybyły na zebranie misjonarz miał siedmiu prawdziwie szczęśliwych słuchaczy wśród swego audytorjum. Wszyscy nie posiadali się z radości, że Sara nie jest chora na odrę, a Historynka poprostu promieniała szczęściem.
— Widzisz teraz, że cała twoja pokuta była na nic, — zauważyła Fela, gdyśmy wracali do domu, trzymając się dziś szczególnie razem, bo chodziły słuchy, że Peg Bowen grasuje po okolicy.
— Ach, sama nie wiem. W każdym razie czuję się o wiele lepiej od chwili, kiedy się sama ukarałam. Ale za to jutro powetuję sobie to wszystko, — postanowiła energicznie Historynka. — Właściwie zacznę już dzisiaj wieczorem. Po powrocie do domu pobiegnę na górę i przeczytam list ojca przed spaniem. Czyż ten misjonarz nie był nadzwyczajny? Opowiadanie jego o ludożercach było poprostu niebywałe. Starałam się zapamiętać każde słowo, aby później móc opowiadać tę historję w taki sposób, jak on ją opowiedział. Misjonarze swoją drogą są bardzo szlachetni.
— Chciałbym ogromnie zostać misjonarzem i mieć takie przygody, — westchnął Feliks.
— Wszystko byłoby pięknie, gdybyś był pewny, że cię ludożercy nie zjedzą, — uśmiechnął się Dan. — Ale cobyś zrobił, gdyby cię zjedli?
— Nicby nie mogło powstrzymać ludożerców od zjedzenia Feliksa, gdyby go już schwytali, — zachichotała Fela. — Przecież taki z niego tłuścioszek!
Jestem pewien, że Feliks postanowił w tej chwili nie być już misjonarzem, mając przed sobą taką perspektywę.
— Od dzisiaj będę dawała po dwa centy tygodniowo więcej na misję, niż dotychczas, — postanowiła Celinka.
Dwa centy tygodniowo wobec skromnych zarobków Celinki za zbieranie jajek, to było stanowczo z jej strony wielkie poświęcenie. I nam się jednak jej zapał udzielił.
Wszyscy postanowiliśmy podnieść stałe tygodniowe datki chociażby o centa na osobę. Nawet Piotrek, który dotychczas nic na misję nie dawał, zdecydował się także przystąpić do tej akcji.
— Ja nie jestem tak zachwycony misjonarzami, jak wy, — oświadczył, — ale może kiedyś będę się nimi tak samo zachwycał. Ciekawy jestem, na co zostaną użyte moje pieniądze, chociaż zbyt wiele nie mógłbym na misję dawać. Gdy człowiekowi ojciec uciekł i gdy ma matkę zarabiającą praniem, a sam dostaje zaledwie pięćdziesiąt centów tygodniowo, to nie może dużych sum przeznaczać na pogan. Zrobię w każdym razie, co tylko będzie w mojej mocy. Nieboszczka ciotka Jane zawsze opiekowała się misjonarzami. Czy wśród Metodystów są także poganie? Przypuszczam, że chętniej dawałbym na nich, niż na pogan prezbiterjańskich.
— Wszyscy poganie są jednakowi, a dopiero, jak zostają nawróceni, stają się Metodystami, lub Prezbiterjanami, — tłumaczyła Fela. — Przed nawróceniem wszyscy są tylko zwykłymi poganami. Ale jeżeli chcesz dawać pieniądze na misję Metodystów, możesz je dawać księdzu w Markdale. Sądzę, że ksiądz tutejszy obejdzie się bez twoich pieniędzy, bo my już sami pamiętać będziemy o naszych poganach.
— Jak pięknie pachną kwiaty pani Sampson, — żyła Celinka, gdyśmy przechodzili obok ogródka, z którego powiała ku nam istotnie upojna woń. — Już wszystkie róże u niej rozkwitły, a klombik zasiany Słodkim Williamem, szczególnie jest piękny po zachodzie słońca.
— Słodki William, to straszna nazwa dla kwiatów, — oburzyła się Historynka. — William, to przecież imię męskie, a mężczyźni nigdy nie bywają słodcy. To dobre dla kobiet. Ach, spójrzcie na księżyc, jak wygląda ku nam z poza jodeł! Chciałabym mieć sukienkę z promieni księżyca, zapinaną na guziki z gwiazd!
— Wcale nie byłaby taka praktyczna, — zaoponowała Fela, — bo wszystkoby się przez nią widziało.
— Niema o czem mówić, — rzekła ciotka Janet poważnie, a gdy ciotka Janet z powagą twierdziła, że niema o czem mówić, znaczyło, że jeszcze nie wszystko jest stracone i że napewno prośba zostanie wzięta pod uwagę. Jeśli natomiast istotnie „nie było o czem mówić“, ciotka Janet w takich razach śmiała się tylko i unikała wszelkiej dalszej dyskusji.
Kwestją, na temat której „nie było o czem mówić“ owego dnia sierpniowego, była propozycja wysunięta przez wuja Edwarda. Najmłodsza córka wuja Edwarda wychodziła zamąż i wuj przysłał list, prosząc wuja Aleca, ciotkę Janet i ciotkę Oliwję, aby przyjechali do Halifax na uroczystość zaślubin i aby przepędzili tam choć tydzień.
Wuj Alec i ciotka Oliwja zdradzali wielką ochotę do tej podróży, lecz ciotka Janet zaraz na wstępie oświadczyła, że to niemożliwe.
— Jak możemy wyjechać i pozostawić wszystko na opiece dzieci? — oburzyła się. — Po powrocie do domu zastaniemy wszystkich chorych, a cały dom będzie spalony doszczętnie.
— Możesz być spokojna pod tym względem, — uśmiechnął się drwiąco wuj Roger. — Fela jest taką samą gospodynią, jak ty, a ja już się będę wszystkiem opiekował i będę czuwał nad tem, aby dom nie spłonął. Od kilku lat obiecywaliście Edwardowi, że go odwiedzicie, aż teraz wreszcie nadarzyła się okazja. Siano już zwiezione, a żniw jeszcze niema, więc Alec może śmiało wyjechać, tembardziej, że przyda mu się taka rozrywka. Ostatnio jest bardzo mizerny.
Mam wrażenie, że ten ostatni argument wuja Rogera najbardziej przekonał ciotkę Janet i w końcu zdecydowała się pojechać. Dom wuja Rogera został zamknięty, zaś on, Piotrek i Historynka przenieśli się na ten tydzień do nas.
— Byliśmy wszyscy uszczęśliwieni, a szczególnie uradowana była Fela, jakby się znalazła nagle w siódmem niebie. Pojęcie Feli o Raju łączyło się z samodzielnem prowadzeniem gospodarstwa, z dysponowaniem śniadań, obiadów i kolacyj, z karmieniem drobiu, dojeniem krów i wyrywaniem jarzyn z ogrodu. Oczywiście my wszyscy mieliśmy jej pomagać, lecz Fela miała być tą „główną gospodynią“, wydającą rozkazy reszcie domowników.
Historynka też była zadowolona.
— Fela nauczy mnie gotować, — wyznała mi radośnie, gdyśmy spacerowali po sadzie. — Nie uważasz, że to cudowne? W ciągu tygodnia będę się mogła w każdym razie czegoś nauczyć, prawda? O wiele łatwiej nauczyć się, gdy dorosłych niema i gdy się nie śmieją, jak człowiek popełni jakąś omyłkę.
Ciotki z wujem Alecem wyjechały w poniedziałek rano. Biedna ciotka Janet do ostatniej chwili nie mogła się otrząsnąć z niepokoju i wygłosiła nam całe mnóstwo rad i ostrzeżeń, których po chwili nie pamiętaliśmy już zupełnie. Wuj Alec prosił nas tylko, abyśmy byli grzeczni i słuchali wuja Rogera, a ciotka Oliwja uśmiechała się do nas, mówiąc, że podziela naszą radość i ma nadzieję, że zachowywać się będziemy jaknajlepiej.
— Pamiętaj o tem, żeby dzieci wcześnie chodziły spać, — wołała ciotka Janet do wuja Rogera, gdy bryczka wyjeżdżała już z bramy. — A gdyby się coś złego stało, natychmiast wyślij nam depeszę.
Wreszcie wszyscy troje wyjechali, a my zostaliśmy na gospodarstwie.
Wuj Roger z Piotrkiem poszli do roboty w pole, Fela zaś natychmiast zabrała się do przygotowania obiadu, zaprzęgając nas wszystkich również do pracy. Historynka miała obierać kartofle, Feliks i Dan mieli łuskać groch, Celinka — rozpalała ogień, a ja — wziąłem się do obierania brukwi. Ślina nam nabiegła do ust, gdy Fela oznajmiła, że na deser zrobi nam pudding z powideł.
Obrałem brukiew na kuchennym ganku, włożyłem ją do garnka i postawiłem na kuchni. Teraz byłem już wolny i mogłem swobodnie obserwować resztę towarzystwa przy pracy. W kuchni wrzało, jak w ulu, bo wszyscy spełniali swe czynności ochoczo, będąc w jaknajlepszych humorach. Historynka obierała kartofle dziwnie wolno i niezgrabnie, bo nie była przyzwyczajona do pracy przy gospodarstwie. Dan i Feliks łuskali groch, męcząc jednocześnie Pata, któremu od czasu do czasu przylepiali strączki to do uszu, to do ogona. Fela, zarumieniona i poważna, odmierzała uważnie mąkę i cukier.
— A ja siedzę na prawdziwej tragedji, — odezwała się nagle Historynka.
Obydwaj z Feliksem spojrzeliśmy na nią zdziwieni. Nie rozumieliśmy dokładnie, co to była za „tragedja“, lecz nigdy nie posądzilibyśmy o to starej niebieskiej drewnianej skrzyni, na której Historynka w danej chwili siedziała.
Stara skrzynia stała w kącie między stołem i ścianą i ani ja, ani Feliks nie zwracaliśmy nigdy na nią specjalnej uwagi. Była duża i ciężka, a Fela zawsze sarkała na nią, ile razy zamiatała kuchnię.
— Ta stara niebieska skrzynia kryje w sobie tragedję, — wyjaśniła nam Historynka. — Znam tę tajemnicę dokładnie.
— Cała wyprawa ślubna kuzynki Racheli Ward znajduje się w tej starej skrzyni, — dorzuciła Fela.
Któż to była kuzynka Rachela Ward? I dlaczego cała jej ślubna wyprawa zamknięta była w tej starej niebieskiej skrzyni, stojącej w kuchni wuja Aleca? Domagaliśmy się opowiedzenia tej historji, i Historynka zaczęła ją nam opowiadać, nie przestając jednak obierać kartofli. Wprawdzie kartofle bardzo na tem ucierpiały — Fela orzekła, że były wyjątkowo niestarannie obrane — ale zato opowieść wydała nam się nieprzeciętnie zajmująca.
— Smutne to dzieje, — mówiła Historynka, — a było to wszystko przed pięćdziesięciu laty, gdy jeszcze dziadek i babcia King byli zupełnie młodzi. Pewnej zimy przyjechała do nich kuzynka babci, Rachela Ward, na dłuższy pobyt. Pochodziła z Montrealu i była sierotą taksamo, jak Rodzinny Duch. Nie wiem dokładnie, jak wyglądała, ale sądzę, że musiała być zupełnie ładną dziewczyną.
— Mama powiada, że była strasznie sentymentalna i romantyczna, — wtąciła Fela.
— Możliwe, w każdym razie podczas tej zimy poznała Willa Montague. Wszyscy mówią, że był bardzo przystojny...
— I straszny flirciarz, — dorzuciła Fela.
— Felusiu, bądź łaskawa nie przerywać, bo to psuje cały efekt. Jakbyś się czuła, gdybym ja naprzykład chciała do puddingu dołożyć takich przypraw, które są zupełnie nie odpowiednie? Właśnie ja się tak samo czuję, jak mi ktoś przerywa. Otóż Will Montague zakochał się w Racheli Ward, a ona w nim i postanowiono, że się pobiorą na wiosnę. Biedna Rachela, była tak strasznie szczęśliwa tej zimy! Całą wyprawę uszyła sobie własnoręcznie. Zresztą wówczas wszystkie dziewczęta szyły sobie wyprawy, bo nie znano jeszcze zupełnie maszyn do szycia. Wreszcie w kwietniu nadszedł dzień ślubu i przy jechali goście, a Rachela w swej ślubnej sukni czekała na pana młodego. Ale... — Historynka odłożyła nóż i kartofel, załamując swe wilgotne dłonie... — ale Montague wcale się nie zjawił!
Doznaliśmy teraz takiego uczucia, jakbyśmy należeli do grona owych oczekujących gości.
— Co mu się stało? Czy umarł? — zapytał Feliks.
Historynka westchnęła, sięgając znowu po kartofel.
— Wyobraźcie sobie, że nie, chociaż może właśnie tak byłoby lepiej, bo zakończyłoby się wszystko przyzwoicie i romantycznie. Nie, stało się coś o wiele gorszego. Poprostu uciekł, bo miał straszne długi! Postąpił, jak łotr, mówi zawsze ciotka Janet. Nawet słowa nie napisał do Racheli i nigdy już o nim więcej nie słyszała.
— Świnia! — wybuchnął oburzony Feliks.
— Oczywiście Rachela została ze złamanem sercem. Gdy dowiedziała się dokładnie o tem, co się stało, zebrała całą swoją wyprawę, cały swój zapas bielizny i niektóre prezenty otrzymane od znajomych i to wszystko zapakowała do tej starej niebieskiej skrzyni. Potem wyjechała z powrotem do Montrealu i zabrała z sobą klucz. Więcej już nigdy nie wróciła na Wyspę — przypuszczam, że nie mogła wrócić, bo zaznała tu zbyt wiele przykrości. Do tychczas mieszka w Montrealu i nigdy zamąż nie wyszła. Jest już teraz starą kobietą, bo ma już prawie siedemdziesiąt pięć lat. A tej skrzyni od tego czasu nigdy nie otwierano.
— Dziesięć lat temu mama pisała do kuzynki Racheli, — odezwała się Celinka, — prosząc ją, aby otworzyła skrzynię i przekonała się, czy niema tam moli. W skrzyni od tyłu jest taka duża dziura, że palec można wsadzić. Kuzynka Rachela odpisała, że pozwala mamie otworzyć skrzynię i że z temi rzeczami mama może zrobić, co jej się żywnie podoba. Zaznaczyła przytem, że wolałaby sama nie dotykać tych rzeczy i pozostawić je tak, jak były dotychczas. Mama oświadczyła, że umywa od wszystkiego ręce i o mole nie będzie się więcej troszczyła, ale, gdyby tak kuzynka Rachela musiała za każdym razem podczas szorowania podłogi odsunąć tę ciężką skrzynię, to napewnoby się wyleczyła ze swych sentymentalnych bredni. Ja jednak mam wrażenie, — zakończyła Celinka, — że czułabym się zupełnie taksamo, gdybym była na miejscu kuzynki Racheli.
— A cóż tam jest takiego, na co kuzynka Rachela tak się boi spojrzeć? — zapytałem z ciekawością.
— Mama przypuszcza, że pisząc tak, miała na myśli swoją ślubną suknię, a ojciec twierdzi, że tu idzie najprawdopodobniej o fotografję Willa Montague, — odpowiedziała Fela. — Ojciec widział, jak tę fotografję kładła do skrzyni, zresztą ojciec orjentuje się dobrze, co w tej skrzyni leży. Miał wówczas dziesięć lat, jak kuzynka Rachela stąd wyjechała. W skrzyni tej jest podobno muślinowa ślubna suknia, welon... i... i... — Fela opuściła wzrok ku ziemi i zarumieniła się nagle.
— Jest tam halka, ręcznie haftowana od dołu do samego pasa, — dopomogła jej chłodno Historynka.
— I porcelanowy koszyczek do owoców, z jabłkiem na pałączku, — ciągnęła dalej Fela, odetchnąwszy z ulgą, — i serwis do herbaty i błękitny lichtarz.
— Bardzobym chciała obejrzeć te wszystkie rzeczy, — westchnęła Historynka.
— Ojciec powiada, że nigdyby nie otworzył tej skrzyni bez pozwolenia kuzynki Racheli, — oznajmiła Celinka.
Obydwaj z Feliksem spojrzeliśmy z szacunkiem skrzynię. Nabrała ona całkiem nowej wartości w naszych oczach i wydała nam się nagle czemś w rodzaju mogiły, w której zostało pogrzebane uczucie minionych lat.
— A co się stało z Willem Montague? — zapytałem.
— Nic! — odparła Historynka ze złością. — Żył dalej, ciesząc się najlepszem zdrowiem. Uregulował jakoś później swoje sprawy z wierzycielami i po kilku latach wrócił na Wyspę. Później ożenił się z ładną bogatą dziewczyną i był z nią podobno bardzo szczęśliwy. Czyście słyszeli kiedyś w życiu o takiej niesprawiedliwości?
— Edgarze King, — zawołała nagle Fela, zaglądając do garnka — postawiłeś brukiew na ogniu, jakby to były zwykłe kartofle!
— A niedobrze zrobiłem? — wyszeptałem, rumieniąc się ze wstydu.
— Cudownie! — mruknęła szyderczo Fela, wyciągając z garnka brukiew i krając ją w drobne kosteczki wśród ogólnego śmiechu reszty towarzystwa. W tej chwili jednogłośnie zaopinjowano, że powiększyłem grono rodzinnych „niezgrabiaszów“.
Wuj Roger wybuchnął głośnym śmiechem, gdy się o tem dowiedział, a później śmiał się jeszcze głośniej, gdy Piotrek opowiedział mu, jak Feliks chciał tego wieczoru wydoić krowę. Feliks dotychczas znany był z tego, że łakomie wypijał całe mleko ze szkopa, lecz nigdy jeszcze nie próbował własnoręcznie „wydoić całej krowy“. Nic dziwnego, że i tym razem to mu się nie udało, bo krowa wierzgnęła nogą, szkopek się przewrócił i mleko wylało się co do kropli.
— A co się robi, jak krowa nie chce spokojnie stać? — zapytał Feliks zagniewany.
— Właśnie to jest rzecz najtrudniejsza, — rzekł wuj Roger, kiwając ze smutkiem głową.
Śmiech wuja Rogera był zawsze dla nas wszystkich ogromnie nieprzyjemny, lecz ten jego smutek był stanowczo jeszcze straszniejszy.
Tymczasem w śpiżarni Historynka opasana fartuchem zgłębiała tajemnicę pieczenia chleba. Roznieciła ciasto pod okiem Feli, a jutro rano miała je upiec.
— Najprzód z samego rana musisz dokładnie wygnieść ciasto, — uczyła ją Fela, — i im wcześniej to zrobisz tem lepiej, bo przecież w nocy jest teraz bardzo ciepło.
Było już pół do szóstej, gdyśmy nazajutrz rano wstali. Na schodach spotkaliśmy Felę, zarumienioną od snu i głośno ziewającą.
— Ach, mój Boże, strasznie zaspałam! Wuj Roger prosił, żeby mu dać śniadanie na szóstą, mam jednak nadzieję, że ogień już rozpalony, bo Historynka bardzo dawno wstała. Napewno wygniata jeszcze ciasto. Całą noc biedaczka spać nie mogła, zaniepokojona, czy jej się chleb uda.
Ogień istotnie płonął wesoło, a rozradowana i triumfująca Historynka wyciągała właśnie z pieca bochenek chleba.
— Spójrzcie, — zawołała z dumą. — Bocheneczki, jak cacuszka! Wstałam o trzeciej, a ponieważ już było widno, wygniotłam zaraz ciasto i wsadziłam je do pieca. Dzięki temu już teraz mam wszystko gotowe. Ale bochenki jakoś nie są duże, jak zwykle, — dorzuciła z powątpiewaniem.
— Saro Stanley! — zawołała Fela, wpadając do kuchni. Więc wsunęłaś chleb do pieca zaraz po wygnieceniu ciasta, nie pozwalając mu nawet wyrosnąć?
Historynka nagle pobladła.
— Tak, — wyszeptała. — Ach, Felusiu, więc nie trzeba było tak robić?
— Zmarnowałaś cały chleb, — oznajmiła chłodno Fela. — Teraz jest ciężki, jak kamień. Oświadczam ci, Saro Stanley, że byłoby lepiej, gdybyś miała trochę więcej rozumu, zamiast zajmować się wiecznie opowiadaniem bzdurnych bajek!
Gorzka istotnie była porażka biednej Historynki.
— Tylko nie mów wujowi Rogerowi, moja droga, — jęknęła zrozpaczona.
— Ach, napewno mu nie powiem, — obiecała łaskawie Fela. — Całe szczęście, że jeszcze wystarczy nam chleba na dzisiaj, bo ten trzeba będzie dać kurom. Ale szkoda, że się zmarnowało tyle pięknej mąki!
Historynka wraz ze mną i Feliksem wymknęła się do sadu, podczas, gdy Piotrek i Dan rozpoczęli już swą pracę w stodole.
— Widzę, że nic nie będzie z tej nauki gotowania, — rzekła.
— Nie martw się, — uspokajałem ją. — Zato umiesz opowiadać najcudowniejsze historje.
— Ale historjami temi nie nakarmię przecież głodnych, — martwiła się Historynka.
— Ludzie niezawsze są głodni, — pocieszał ją Feliks. — Bywają takie chwile, kiedy głodu zupełnie nie odczuwają.
— Niebardzo mi się chce w to wierzyć, — jęknęła Historynka, coraz więcej poirytowana.
— Zresztą, — dorzucił Feliks tonem człowieka, którego zasadą jest, że póki się żyje należy mieć nadzieję, — możesz się jeszcze nauczyć gotować, jeżeli masz dobre chęci.
— Ale ciotka Oliwia nie pozwoli mi psuć mąki. Miałam nadzieję, że nauczę się czegoś podczas tego tygodnia, Fela jednak jest tak zniechęcona, że już więcej nie pozwoli mi się do niczego dotknąć.
— Mnie tam na tem nie zależy, — oświadczył Feliks. — I tak cię lubię więcej od Feli, chociaż nie umiesz gotować. Przecież nie wszystkie kobiety koniecznie muszą umieć piec chleb, ale zrozum, że niewiele jest takich, które potrafią tak pięknie opowiadać, jak ty.
— Lepiej jednak być osobą pożyteczną, niż interesującą, — westchnęła Historynka ze smutkiem.
A przecież Fela, która była pożyteczna, w głębi duszy marzyła zawsze o tem, żeby stać się interesującą. Jakież dziwne są usposobienia i dążenia ludzkie!
Popołudniu zjechali do nas niespodzianie goście. Najprzód zjawiła się siostra ciotki Janet, pani Patterson z szesnastoletnią córką i dwuletnim synkiem. Za nimi nadjechał lekki powozik załadowany gośćmi z Markdale, a potem przybyła pani Elderowa Frewen ze swą siostrą z Vancouver i jej dwiema małemi córeczkami.
— Jak już się chmurzy, to musi być ulewa, — rzekł wuj Roger, wychodząc przed dom na spotkanie gości. Tylko Fela była w swoim żywiole. Przez całe popołudnie piekła i teraz śpiżarnia zapełniona była poprostu sucharkami, torcikami, ciasteczkami i pasztetami, któremi pożywić by się mogli nawet wszyscy mieszkańcy Carlisle. Celinka nakryła do stołu, a Historynka usługiwała gościom i zmywała potem talerze. Lecz główny zaszczyt spadł tego dnia na Felę, która zebrała tyle komplementów, że starczyło by ich chyba na cały tydzień. Siedziała na honorowem miejscu przy stole z taką gracją i godnością, jakby miała o wiele więcej, niż dwanaście lat i z wytrawnością doświadczonej gospodyni częstowała gości, podsuwając im co chwilę coś innego. Zarumieniona z podniecenia, była dzisiaj tak wyjątkowo piękna, że nie miałem czasu jeść, patrząc wciąż na nią, przejęty zachwytem.
Historynka przeciwnie, znajdowała się na ostatnim planie. Była blada i przygaszona po nieprzespanej nocy i wczesnem wstaniu. Nie zdradzała nawet ochoty opowiedzenia jekiejś bajki, zresztą nikt jej o to nie prosił i nikt nie zwracał na nią uwagi. Był to najwyraźniej uroczysty dzień Feli.
Po podwieczorku pani Frewen z siostrą zapragnęły odwiedzić mogiłę swego ojca na cmentarzu w Carlisle. Okazało się, że wszyscy chcieli tam pójść z niemi, ktoś jednak musiał zostać w domu z małym Jimmy Pattersonem, który zasnął na sofce w kuchni. Wreszcie Dan zdecydował się zaopiekować małym. Miał nową książkę Henry’ego, którą chciał skończyć i twierdził, że będzie miał z tego owiele więcej przyjemności niż z pójścia na cmentarz.
— Przypuszczam, że wrócimy, zanim się Jimmy obudzi, — powiedziała do Dana pani Patterson. — W każdym razie jest zawsze bardzo grzeczny i napewno po obudzeniu nie sprawi ci zbytniego kłopotu. Pamiętaj jednak, żebyś go nie wypuszczał nadwór, bo od kilku dni jest mocno przeziębiony.
Wyszliśmy wszyscy, pozostawiając Dana siedzącego na progu i zatopionego w książce, a Jimmy Pattersona chrapiącego smacznie na sofce. Gdy wróciliśmy — Feliks, dziewczynki i ja wyprzedziliśmy starszych — Dan siedział jeszcze na tem samem miejscu zaczytany, lecz małego Jimmy na sofce nie było.
— Dan, gdzie jest dziecko? — zawołała Fela.
Dan obejrzał się. W oczach jego odzwierciadliło się zdziwienie i nigdy w życiu jeszcze nie widziałem tak głupiej miny, jak w owej chwili była mina Dana.
— Boże święty, nie mam pojęcia, — wyszeptał bezradnie.
— Tak byłeś zaczytany w tej idjotycznej książce, że dziecko wyszło i Bóg wie, gdzie jest teraz, — wołała Fela przerażona.
— Ależ nie, — bronił się Dan — Jimmy musi być bezwarunkowo w domu. Przecież siedziałem tutaj na progu od chwili, kiedy wyszliście i gdyby chciał wyjść, musiałby przeze mnie przeskoczyć. Musi bezwarunkowo być gdzieś w domu.
— W kuchni go niema, — jęczała zadyszana Fela, biegając jak oszalała po mieszkaniu, — a nie mógł przejść do dalszych pokojów, bo drzwi od hallu zamknęłam na klucz i dziecko w żaden sposób nie mogło ich otworzyć. Wszystkie okna również są zamknięte. Mógł tylko wyjść drzwiami, Danie King, i ty jesteś za to odpowiedzialny!
— Temi drzwiami wyjść nie mógł, — obstawał przy swojem Dan. — Mógłbym nawet przysiąc.
— Więc gdzie jest, może mi powiesz? Tutaj go niema. Czyżby się rozpłynął w powietrzu? — oskarżała brata Fela. — Ach, chodźcie wszyscy i pomóżcie mi szukać. Nie stojcie, jak kamienie. Musimy go koniecznie znaleźć, zanim ciotka przyjdzie. Danie King, straszny z ciebie głupiec!
Dan był zbytnio przerażony, aby zareagować w tej chwili na taki epitet. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Jimmy z domu wyszedł. Przeszukaliśmy cały dom i całe podwórze, zaglądając do każdego schowka, dziecka jednak nigdzie nie było, poprostu zniknęło, jak kamień rzucony w wodę. Pani Patterson wróciła, a Jimmy się jeszcze nie znalazł. Sytuacja stawała się naprawdę poważna. Przywołano z pola wuja Rogera i Piotrka, a pani Patterson dostała spazmów i leżała na kanapce w małym pokoiku, trzeźwiona rozmaitemi domowemi środkami. Wszyscy mieli wyraźną pretensję do Dana. Celinka pytała go, jak się będzie czuł, jeżeli Jimy nigdy się nie znajdzie, Historynka zaś opowiedziała mu przy okazji historyjkę o pewnem dziecku z Markdale, które wyszło taksamo z domu...
— I znaleziono je dopiero następnej wiosny, lecz znaleziono już tylko jego szkielet porosły trawą, — dorzuciła szeptem.
— Dla mnie to jest zupełnie niezrozumiałe, — zastanawiał się wuj Roger po godzinie bezowocnego szukania. — Mam nadzieję, że dziecko nie powędrowało chyba na moczary. Niemożliwe, żeby taki malec zaszedł aż tak daleko, ale na wszelki wypadek trzeba tam pójść i przekonać się. Felusiu, daj mi moje wysokie buty, które stoją pod sofką.
Fela, blada i zapłakana, uklękła i uniosła brzeg kretonowej narzutki, która przykrywała sofkę. I oto pod sofką, z głową opartą na butach wuja Rogera leżał Jimmy Patterson, najspokojniej chrapiąc!
— Ależ to jest niebywałe! — zawołał z radością wuj Roger.
— A mówiłem wam, że nie mógł wyjść drzwiami, — triumfował Dan.
Gdy ostatnia bryczka z gośćmi odjechała, Fela sprzątnęła ze stołu i wszyscy usiedliśmy na kuchennym ganku, zajadając wiśnie i obrzucając się wzajemnie pestkami. Celinka pierwsza przerwała panującą ciszę:
— Co znaczy „jak się chmurzy, to już musi być ulewa“?
— Ach, to znaczy, że jeżeli coś się stanie, to coś innego też stać się musi napewno, — odparła Historynka. — Zaraz ci to dokładniej wytłumaczę. Jest naprzykład taka pani Murphy. Do czterdziestu lat życia, nigdy nikt jej się nie oświadczał, a później w ciągu jednego tygodnia, aż trzech mężczyzn przyszło z oświadczynami, ona jednak była tem tak przejęta, że wybrała najmniej odpowiedniego i do dzisiaj jest z nim bardzo nieszczęśliwa. Rozumiesz teraz, co to znaczy?
— Mam wrażenie, że tak, — odparła Celinka z powątpiewaniem. Po kilku godzinach usłyszeliśmy, jak dzieliła się tą wiadomością z Felą, krzątającą się po śpiżarni.
Nazajutrz byliśmy wszyscy dziwnie kwaśni, z wyjątkiem wuja Rogera. Może nie przygasło w nas jeszcze zdenerwowanie wywołane zniknięciem Jimmy Pattersona, sądzę jednak, że był to raczej rezultat zbyt sutej kolacji, jaką zjedliśmy poprzedniego wieczoru. Nawet zdrowe żołądki dziecięce niezawsze potrafią strawić potężną porcję pieroga z mięsem, następnie porcję zimnej szynki i kawał owocowego placka przed samem spaniem. Ciotka Janet zapomniała ostrzec wuja Rogera, aby zwracał baczniejszą uwagę na to, co jadamy na kolację, więc oczywiście jedliśmy przeważnie bez umiaru.
Przez całą noc dręczyły nas przykre sny, a nazajutrz rano, już przy śniadaniu uzewnętrzniły się nasze kwaśne humory. Fela i Dan rozpoczęli swe utarczki od samego rana i trwały one prawie przez cały dzień. Fela uważała, że ma prawo „rozkazywania“ w zastępstwie nieobecnej matki, to też rozkazywała dzisiaj nawet Historynce, nie szczędząc jednocześnie mnie i Feliksa, jednakże tylko Celinka, Dan i Piotrek bardzo wyraźnie i z niechęcią na jej rozkazy reagowali. Dan szczególnie był tego dnia buntowniczo nastrojony. Miał już dość czasu, aby zanalizować te wszystkie epitety, jakiemi obdarzyła go Fela po tragicznem zniknięciu Jimmy Pattersona i od chwili, kiedy rano oczy otworzył umocnił się w postanowieniu, że za nic w świecie nie pozwoli aby Fela nim „rządziła“.
Pogoda również nie była przyjemna i nadomiar wszystkiego do późnego popołudnia padał deszcz. Historynka nie otrząsnęła się jeszcze z wczorajszej melancholji, unikała wszelkich rozmów z nami i nawet nie zdradzała ochoty do opowiedzenia jakiejś historji. Siedziała na skrzyni Racheli Ward i jadła śniadanie z miną męczeńską. Po śniadaniu zmyła talerze i w milczeniu zabrała się do sprzątania naszych pokojów, potem zaś z książką pod jedną pachą i z Patem pod drugą, wyszła na balkon na górnem piętrze i żadną miarą nie można jej było namówić na najkrótszy nawet spacer. Głaskała mruczącego z zadowoleniem Paddy, czytając jednocześnie książkę, obojętna na wszelkie nasze prośby i perswazje.
Nawet Celinka, najłagodniejsza i najlepsza z nas wszystkich, była dziwnie osowiała, narzekając na ból głowy. Piotrek poszedł odwiedzić swoją matkę, a wuj Roger udał się do Markdale za interesem. Przyszła wprawdzie Sara Ray, lecz została tak niechętnie przywitana przez Felę, że natychmiast uciekła do domu, gorzko płacząc. Fela sama przytem narabiała tak dużo hałasu w kuchni, że nawet Celinka leżąca na sofce, w pewnej chwili głośno zaprotestowała. Dan siedział na podłodze, strugając coś scyzorykiem, a minę miał tak wyzywającą, że Fela z każdą chwilą była nań bardziej oburzona.
— Chciałbym, żeby już ciotka Janet i wuj Alec byli w domu, — westchnął Feliks. — Przekonałem się, że to wcale nie jest takie zabawne, gdy dorośli wyjeżdżają.
— A jabym chciał najbardziej wrócić do Toronto, — dorzuciłem ponuro. Przyczyną tego życzenia był najprawdopodobniej dręczący mnie od wczoraj pierog z mięsem.
— Jabym także chciała, żebyście tam wrócili, — mruknęła Fela, rozpalając z wielkim szumem ogień.
— Wszyscy, którzy są blisko ciebie, Felicjo King, dużoby dali za to, żeby mogli dokądkolwiek uciec, — odezwał się Dan.
— Nie do ciebie mówiłam, Danie King, — odcięła się Fela. — „Mów wtedy, gdy cię pytają, a zjawiaj się gdy cię wołają“.
— Ach, ach, ach, — jęczała Celinka na sofce. — Takbym chciała żeby deszcz przestał padać, takbym chciała żeby mnie głowa przestała boleć, takbym chciała żeby mama nie wyjeżdżała wcale i takbym chciała, żeby Dan przestał się kłócić z Felą.
— A jabym chciał, żeby dziewczęta były trochę mądrzejsze, — mruknął Dan, co oczywiście rozpętało kompletną orgję życzeń, nie posiadającą już żadnych granic.
Dobra wróżka życzeń powinna była zjawić się w tej chwili w kuchni Kingów, ale tylko taka wróżka, która spełnia życzenia ludzkie natychmiast.
Lecz nawet pierog z mięsem też kiedyś przestaje ludzi dręczyć, to też, gdy przyszła pora podwieczorku atmosfera się nieco rozjaśniła. Deszcz przestał padać i przez okno wniknęły jasne promienie słońca, które poczęły tańczyć na połyskujących od czystości talerzach ustawionych w kredensie, rozperliły się mozajką na podłodze i zajrzały nawet na stół, zastawiony smakowitemi potrawami. Fela włożyła swą błękitną muślinową sukienkę, w której wyglądała tak pięknie, że natychmiast nabrała lepszego humoru, Celinkę głowa jakoś też mniej bolała, a Historynka, pokrzepiona popołudniową samotnością, zeszła nadół z uśmiechem na twarzy i figlarnemi ognikami w oczach. Tylko Dan nadal tonął w melancholji i nie uśmiechnął się nawet, gdy Historynka opowiadała nam anegdotkę, którą sobie przypomniała na widok półmiska śliwek, pochodzących z drzewa wielebnego księdza Scotta.
— Wielebny ksiądz Scott był właśnie tym księdzem, który twierdził, że drzwiczki kazalnicy zbudowane są dla duchów, — zaczęła z uśmiechem. — Wuj Edward opowiadał o nim całe mnóstwo rozmaitych historyj. Wielebny ksiądz Scott powołany został do Carlisle przez tutejszą parafję i pracował tu długo i sumiennie, bardzo lubiany przez wszystkich, choć był ogromnie ekscentryczny.
— Co to znaczy? — zapytał nagle Piotrek.
— Cicho! Mniej więcej znaczy tosamo, co dziwny, — szepnęła Celinka, trącając go w łokieć. — Zwykły człowiek może być dziwny, ale kiedy chodzi o księdza, to się mówi „ekscentryczny“.
— Gdy już był bardzo stary, — ciągnęła dalej Historynka, — Prezbiterjanie doszli do wniosku, że powinien z probostwa ustąpić. Wprawdzie on sam tak nie myślał, lecz Prezbiterjanie zwyciężyli, bo ich było więcej, a on był tylko jeden. Ustąpił więc i młody ksiądz przyjechał na jego miejsce. Ksiądz Scott zamieszkał w mieście, lecz przyjeżdżał do Carlisle bardzo często i wszystkich parafian odwiedzał regularnie taksamo jak wówczas, gdy był tutejszym proboszczem. Młody proboszcz był bardzo dobry i z zapałem spełniał swe obowiązki, bał się jedynie spotkania ze starym księdzem Scottem, bo mu mówiono, że stary proboszcz jest ogromnie zły, że go usunięto z probostwa i że napewno zrobi mu szaloną awanturę, gdy go kiedykolwiek spotka. Pewnego dnia młody proboszcz odwiedził Crawfordów w Markdale, gdy nagle usłyszał w kuchni głos starego księdza Scotta. Pobladł śmiertelnie i zwrócił się z prośbą do pani Crawford, aby go gdzieś ukryła. Pani Crawford jednak nie mogła go wyprowadzić z pokoju, więc postanowiła schować go do alkowy. Młody ksiądz wsunął się do alkowy, a stary ksiądz Scott wszedł w tej samej chwili do pokoju. Przez chwilę rozmawiał bardzo grzecznie, potem zaczął się modlić wraz z domownikami. Za dawnych czasów, jak wam wiadomo modlono się o wiele dłużej, niż dzisiaj, a przy końcu modlitwy ksiądz Scott powiedział: „Ach, Boże, błogosław temu biednemu młodzieńcowi, schowanemu w alkowie. Natchnij go odwagą, aby się nie lękał spojrzeć w twarz swego poprzednika. Daj mu tyle światła, aby mógł oświecić tonącą w smutku swą parafję“. Wyobraźcie sobie, jak się czuł w tej chwili młody ksiądz zamknięty w alkowie! Wyszedł jednak zaraz po skończeniu modlitwy, chociaż był strasznie czerwony z zawstydzenia. A ksiądz Scott powitał go bardzo mile, uścisnął mu rękę i już ani razu o alkowie nie wspomniał. Od tego czasu zostali obaj najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
— A skąd stary ksiądz Scott wiedział, że młody proboszcz jest w alkowie? — zapytał Feliks.
— Nikt nigdy tej tajemnicy nie zgłębił. Przypuszczano, że go widział przez okno, zanim wszedł do domu, a potem domyślił się, że musi być w alkowie, bo żadnych innych drzwi w pokoju nie było.
— Ksiądz Scott zasadził tutaj żółtą śliwę jeszcze za życia dziadka, — zauważyła Celinka, sięgając po jedną ze śliwek, — a gdy to już zrobił, wyznał, że dokonał prawdziwie chrześćjańskiego aktu. Ciekawa jestem, co miał wtedy na myśli? Nie widzę nic chrześćjańskiego w tem, jeżeli się sadzi drzewa.
— A ja widzę, — zawołała Historynka.
Następnie zebraliśmy się razem w sadzie po wieczornym udoju i o troskach całego dnia zapomnieliśmy zupełnie. Usiedliśmy wśród balsamicznej woni sosen, zajadając wczesne sierpniowe jabłka z takim apetytem, że Historynka orzekła, iż przypomniało jej się w tej chwili prosię pewnego Irlandczyka.
— Pewien Irlandczyk, który mieszkał w Markdale, miał małe prosię, — zaczęła opowiadać, — i dał mu raz pełne naczynie pomyj. Prosię zjadło całą porcję, a Irlandczyk potem wpakował prosię do tego samego naczynia, lecz prosię wypełniło sobą tylko pół naczynia, chociaż zjadło całe naczynie pomyj. Powiedzcie, dlaczego tak było?
Zadanie to było nader trudne do odgadnięcia. Omawialiśmy ten temat, spacerując po lesie, a Dan i Piotrek omal nie pokłócili się o to, gdyż Dan twierdził, że to było niemożliwe, Piotrek zaś usiłował mu wytłumaczyć, że pomyje „zgęsły“, gdy zostały przez prosię zjedzone i dlatego zajmowały potem mniej miejsca. Podczas tej dyskusji wyszliśmy na zbocze pagórka, gdzie rosły krzaki „dzikich jagód“.
Jak się nazywały w istocie te „dzikie jagody“, nikt z nas dokładnie nie wiedział. Prawdopodobnie wogóle nie posiadały nazwy. Były małe, czerwone i błyszczące, o zwodniczym wyglądzie, a nam nie wolno było ich jeść, gdyż dorośli twierdzili, że są trujące. Dan chwycił jedną z opuszczonych gałązek i podniósł ją ku górze.
— Danie King, nie waż mi się jeść tych jagód, — zawołała Fela swoim najbardziej „rozkazującym“ tonem. — To przecież trucizna. Rzuć to w tej chwili!
Dan nie miał najmniejszego zamiaru jeść owych jagód, lecz na wyraźny rozkaz Feli zrodził się w nim bunt i wybuchnął gwałtownym płomieniem. Zaraz Feli pokaże, że nie będzie słuchał jej rozkazów!
— Właśnie, że zjem, jak będę miał ochotę, Felicjo King! — zawołał z gniewem. — Ja tam nie wierzę, że te jagody są trujące. Zobacz!
Zerwał pełną garść jagód, włożył je do ust i począł zawzięcie gryźć.
— Smak mają cudowny, — dorzucił, mlaszcząc z apetytem.
Zjadł jeszcze dwie pełne garście, nie zważając na nasze przerażone protesty i błagania Feli.
Byliśmy pewni, że padnie trupem na miejscu, lecz nic mu się jakoś w pierwszej chwili nie stało. Po upływie godziny doszliśmy nawet do wniosku, że jagody nie są jednak trujące i patrzyliśmy na Dana, jak na bohatera, który dokonał tak śmiałego wyczynu.
— Wiedziałem, że mi nic nie będzie, — mówił Dan ze swobodą. — Fela zawsze z igły musi zrobić widły!
Jednakże, gdy zmierzch zapadł i wróciliśmy do domu, zauważyłem, że Dan był dziwnie blady i milczący. Położył się nawet na sofce w kuchni.
— Źle się czujesz, Dan? — zapytałem z niepokojem.
— Cicho bądź, — wyszeptał.
Byłem cicho.
Fela i Celinka krzątały się w śpiżarni, gdy nagle dobiegł nas głuchy jęk od strony sofki.
— Ach, chory jestem — strasznie jestem chory, — jęczał Dan i opuściło go zupełnie dotychczasowe bohaterstwo.
Wszyscy naraz straciliśmy głowy, z wyjątkiem Celinki, która jedyna zachowała przytomność umysłu.
— Boli cię żołądek? — zapytała.
— Mam tutaj straszne bóle, ale nie wiem, czy w tem miejscu jest żołądek, — narzekał Dan, dotykając dłonią obolałego brzucha. — Ach, ach, ach!
— Idźcie po wuja Rogera, — rozkazała Celinka, blada, lecz spokojna. — Felu, nastaw imbryk wody. Dan, zaraz ci dam musztardy z gorącą wodą.
Musztarda z gorącą wodą dała pożądany skutek, lecz nie sprawiło to ulgi Danowi. Coraz głośniej stękał i jęczał. Wuj Roger, którego przywołaliśmy z pola, natychmiast poszedł po doktora, każąc jednocześnie Piotrkowi sprowadzić panią Ray. Piotrek pobiegł natychmiast, lecz po kilkunastu minutach wrócił tylko w towarzystwie Sary. Pani Ray i Judy Pineau w domu nie było. Sara mogłaby właściwie wcale nie przychodzić, bo i tak nie mieliśmy z niej wielkiego pożytku, przeciwnie pogarszała tylko sytuację, snując się bez celu po kuchni, płacząc i pytając wciąż Dana, czy umiera.
Jedyna Celinka panowała nad wszystkiem. Fela nadrabiała miną, a Historynka usiłowała „podnieść na duchu“ Dana, lecz gdy bóle stały się jeszcze silniejsze, tylko Celinka była owym aniołem opiekuńczym. Przedewszystkiem kazała się Danowi położyć do łóżka i poczęła mu stosować rozmaite środki, które wyczytała w „Lekarzu Domowym“; okładała mu przytem brzuch kompresami tak gorącemi, że aż sobie obydwie ręce poparzyła.
Nie ulegało wątpliwości, że Dan cierpiał okropnie. Jęczał, wił się w bólach i ciągle przywoływał matkę.
— Ach, jakież to straszne! — szeptała Fela, załamując ręce i spacerując po kuchni. — Ach, dlaczego ten doktor nie przychodzi? A mówiłam Danowi, że jagody są trujące, mam jednak nadzieję, że chyba się po nich nie umiera.
— Kuzyn tatusia czterdzieści lat temu umarł, jak się najadł jagód, — szlochała w kąciku Sara Ray.
— Milczałabyś lepiej! — mitygował ją Piotrek szeptem. — Powinnaś mieć trochę więcej rozumu w takich sytuacjach. Przecież dziewczęta będą jeszcze bardziej przerażone.
— Ale kuzyn tatusia naprawdę umarł, — upierała się Sara.
— Ciotka Jane zawsze podczas takich boleści nacierała brzuch wódką, — podsunął dziewczętom Piotrek.
— Ale my wódki nie mamy, — skrzywiła się niechętnie Fela. — Przecież to abstynencki dom.
— Natarcie ciała wódką nikomu nie wyrządza krzywdy, — bronił się Piotrek. — Wódka szkodzi tylko wówczas, gdy się ją pije.
— Ale my wódki wogóle nie mamy, — zawołała Fela jeszcze bardziej poirytowana. — Przypuszczam, że wino z agrestu nie może w tym wypadku wódki zastąpić?
Piotrek też tak przypuszczał.
Dopiero koło dziesiątej Dan uspokoił się trochę, chociaż jeszcze od czasu do czasu bóle się wzmagały. Gdy lekarz, którego wuj Roger nie zastał w domu, przyjechał wreszcie o pół do jedenastej, znalazł Dana bardzo osłabionego i bladego, lecz okazało się, że bóle zupełnie ustąpiły.
Dr. Grier pogładził Celinkę po głowie, nazywając ją dzielną dziewczynką, obejrzał uważnie kilka nieszczęsnych jagód, które były powodem całego tego nieszczęścia, wyraził opinję, że prawdopodobnie jagody te są trujące, zaaplikował Danowi jakieś proszki i poradził, aby w przyszłości nie łakomił się nigdy na zakazane owoce.
Po jego wyjściu zjawiła się pani Ray, która z niepokojem szukała Sary, a dowiedziawszy się o wszystkiem, postanowiła zostać na całą noc u Kingów.
— Będę ogromnie wdzięczny, jak pani zostanie, — rzekł wuj Roger. — Jestem o Dana bardzo niespokojny. Sam namówiłem Janet i Aleca, aby pojechali do Halifax i zobowiązałem się opiekować dziećmi podczas ich nieobecności, nie miałem jednak pojęcia, że coś takiego stać się może. Gdyby to wszystko miało się źle skończyć, nigdybym samemu sobie nie wybaczył, chociaż uważam, że najlepszemu nawet opiekunowi trudno upilnować, żeby dzieci czegoś nie zjadły. A teraz, dzieciaki, marsz spać! Danowi nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, więc nie jesteście mu potrzebni. Zresztą i tak nic nikt nie poradził z wyjątkiem Celinki. Ona jedna chociaż miała głowę na karku.
— Straszny to był dzień, — szepnęła Fela w przygnębieniu, gdyśmy cichutko wchodzili po schodach.
— Sami jesteśmy temu wszystkiemu winni, — odparła z powagą Historynka. — Ale później będzie chociaż coś do opowiadania, — dorzuciła.
— Jestem strasznie zmęczona i ogromnie wdzięczna Bogu, — westchnęła Celinka.
Rano Dan czuł się już całkiem dobrze, chociaż był bardzo blady i osłabiony. Chciał wstać z łóżka, lecz Celinka kategorycznie temu zaprotestowała. Na szczęście Fela nie zabrała na ten temat głosu, więc Dan posłusznie w łóżku pozostał. Celinka przynosiła mu nagórę jedzenie, i przeczytała nawet kilka ustępów z książki Henry’ego, aby się Danowi tylko nie nudziło. Historynka przyszła na górę, aby mu opowiedzieć kilka ciekawych bajek, a Sara Ray przyniosła mu trochę puddingu, który sama przyrządziła. Intencje Sary pod tym względem były najlepsze, pudding jednak Dan oddał Paddy’emu, który ustawicznie siedział przy łóżku, pragnąc rozerwać Dana swojem pełnem zadowolenia kociem mruczeniem.
— Czyż on nie jest sympatyczny? — cieszył się Dan. — Wie, że jestem chory i zachowuje się zupełnie, jak człowiek. Nigdy dotychczas nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
Feliks, Piotrek i ja pomagaliśmy tego dnia wujowi Rogerowi przy jakiejś ciesielskiej robocie, Fela zaś wzięła się do sprzątania pokojów, co zawsze sprawiało jej niezwykłą przyjemność. Dopiero wieczorem byliśmy wszyscy wolni i zebraliśmy się na trawniku w sadzie, w alei Wuja Stefana. Szczególnie w sierpniu sad był wyjątkowo piękny, przepojony wonią dojrzewających jabłek, bardziej cienisty i tchnący dziwną tajemniczością. Poprzez gałęzie drzew spoglądaliśmy na wierzchołki dalekich pagórków pokrytych zielenią i na pola ozłocone promieniami zachodzącego słońca. Liście szumiące nad naszemi głowami tworzyły jakby sklepienie i nie istniało chyba nic takiego na świecie, coby nas mogło wywabić teraz z sadu, coby nas mogło pokusić do przerwania przyjemnej wieczornej gawędy. W bajce, którą nam opowiadała Historynka było więcej królewiczów, niż porzeczek na krzewach i więcej królowych, niż jaskrów na łące. Zastanawialiśmy nad tem, jakby to było, gdyby któreś z nas zostało nagle królem. Piotrek oświadczył, że stanowisko któla nie jest zbytnio przyjemne, bo trzeba ciągle dźwigać koronę na głowie.
— Ależ królowie korony nie noszą, — oburzyła się Historynka. — Może kiedyś nosili, teraz jednak noszą najzwyklejsze kapelusze. Korony używane są tylko na specjalne uroczystości. Królowie wyglądają zupełnie taksamo, jak zwykli ludzie, przynajmniej tak ich widziałam na fotografjach.
— Ja także wątpię, czy przyjemnie być królem, — odezwała się Celinka, — ale jednak chciałabym zobaczyć jakąś królową. Właśnie na naszej Wyspie jest to niewygodne, że nigdy nie ma się okazji zobaczenia takich wysokich osobistości.
— Książę Walji był raz w Charlottetown, — rzekł Piotrek. — Ciotka Janet widziała go nawet zbliska.
— Ale to było jeszcze przed naszem urodzeniem, a po raz drugi może się coś podobnego zdarzyć po naszej śmierci, — zawołała Celinka z niezwykłym u niej pesymizmem.
— Mam wrażenie, że dawniej więcej było królów i królowych, — rzekła Historynka, — bo dzisiaj jest ich szalenie mało. W naszym kraju przynajmniej niema króla nawet na lekarstwo. Może zobaczę kiedyś jakiegoś króla, jak pojadę do Europy.
Tak, Historynce napewno przeznaczone było stanąć przed obliczem króla i może czekał ją nawet zaszczyt rozmawiania z monarchą. Nie wiedzieliśmy jednak o tem wówczas, siedząc w starym sadzie Kingów. Nie wyobrażaliśmy sobie nawet, aby jej marzenia pod tym względem miały się kiedykolwiek spełnić.
— A czy królowa może robić, co jej się podoba? — pytała Sara Ray.
— Teraz nie, — odpowiedziała Historynka.
— To uważam, że wcale nie należy marzyć o tem, aby zostać kiedyś królową, — oświadczyła Sara.
— W obecnych czasach król także nie może robić, co mu się podoba, — rzekł Feliks. — Jeżeli nawet czasami wyłamie się z pod prawa i uczyni coś takiego, co nie podoba się poddanym, posłowie parlamentu gotowi zaraz obrzucić go błotem.
— Czyż „obrzucić błotem“ to nie jest cudowne wyrażenie? — zawołała nagle Historynka. — Takie dosadne. Obrzucić błotem!
Istotnie w ustach Historynki każde wyrażenie nabierało specjalnego uroku. Jestem pewien, że nawet król nie miałby nic przeciwko „obrzuceniu błotem“, gdyby znał osobiście Historynkę.
— Wuj Roger powiada, że Marcinowa Forbes obrzucała swego męża błotem, — wtrąciła Fela. — Podobno Marcin nie miał jeszcze ani chwili spokoju od czasu, gdy się z nią ożenił.
— Bardzo mu tak dobrze, — zawołała Celinka z okrucieństwem.
Wszyscy spojrzeliśmy na nią. Powiedzenie to było absolutnie nie podobne do Celinki.
— Marcin Forbes, — wyjaśniła nam po chwili, — jest bratem tego strasznego człowieka z Summerside, który nazwał mnie „smarkatą“. Dwa lata temu przyjechał tutaj ze swoją żoną i ile razy zwrócił się do mnie, zawsze musiał powiedzieć „smarkata“. Wyobraźcie sobie! Nigdy w życiu tego mu nie zapomnę!
— Postępujesz nie po chrześćjańsku, — zgromiła ją surowo Fela.
— Nie dbam o to. A tybyś wybaczyła Jamesowi Forbesowi, gdyby cię nazwał smarkatą? — oburzała się Celinka.
— Znam pewną anegdotkę o dziadku Marcina Forbesa, — odezwała się Historynka. — Dawnemi czasy w kościele w Carlisle nie było chóru, tylko śpiewał zawsze sam organista. Wreszcie utworzono chór i w chórze tym Andrzej McPherson śpiewał basem. Stary pan Forbes nie chodził do kościoła od wielu lat, bo chory był na reumatyzm, lecz pierwszej niedzieli, kiedy chór miał śpiewać, postanowił pójść za wszelką cenę, bo pragnął koniecznie usłyszeć, jak się śpiewa basem. Po nabożeństwie dziadek King zapytał go, jak mu się chór podoba. Pan Forbes powiedział, że „owszem bardzo“, ale co do basu Andrzeja, to orzekł, że „to nie był wcale bas, tylko jakieś mruczenie“.
Byliśmy tak ubawieni tą anegdotą, że kompletnie tarzaliśmy się po trawie z wielkiej wesołości.
— Biedny Dan, — pożałowała brata Celinka. — Musi biedaczysko, leżeć sam w pokoju i nie może śmiać się razem z nami. Właściwie brzydko z naszej strony, że bawimy się tak doskonale, wiedząc o tem, że Dan jest chory i leży w łóżku.
— Gdyby nie jadł dzikich jagód, o co go prosiłam, napewno nie byłby chory, — rzekła Fela. — Zawsze trzeba cierpieć, gdy się postępuje niewłaściwie. Całe szczęście, że chociaż nie umarł!
— Przypomniałam sobie w tej chwili inną anegdotkę o starym księdzu Scocie, — rzekła Historynka. — Mówiłam wam już, że był ogromnie zły, gdy parafjanie zdecydowali, że powinien ustąpić. Największą pretensję miał do dwóch księży, którzy jego zdaniem, przyczynili się do tego wszystkiego. Pewnego razu jakiś przyjaciel pragnął go uspokoić i rzekł:
— „Trudno, trzeba się pogodzić z wolą Boga“.
— „Tutaj Bóg z tem wszystkiem nie ma nic wspólnego“, — zawołał stary ksiądz Scott. — „To wszystko jest robota tego podłego McCloskeya i djabła“.
— Nie powinnaś wspominać o... o djable, — zgorszyła się Fela.
— Powtarzam tylko słowa księdza Scotta.
— Ach, ksiądz może sobie o wszystkiem mówić, ale to nie wypada dla małych dziewczynek. Jeżeli chcesz już koniecznie wspominać o... o... nim, możesz powiedzieć „zły duch“. Mama przynajmniej tak zawsze mówi.
— „Wszystko to jest robota tego podłego McCloskeya i złego ducha“, — powtórzyła Historynka w zamyśleniu, jakby chcąc wypróbować, czy określenie to odniesie taki sam efekt. — Nie, to nie jest to samo, — zedecydowała.
— Nie wiem, czy to jest taki grzech, gdy się wymienia... tego... tę osobę podczas opowiadania anegdoty, — wtrąciła Celinka. — Tylko w potocznej rozmowie nie wolno takich rzeczy robić, bo wówczas to brzmi raczej jak przekleństwo.
— Znam jeszcze inną anegdotę o księdzu Scocie, — rzekła Historynka. — Wkrótce po ślubie żona księdza Scotta pewnego ranka nie zdążyła się ubrać, aby pójść z księdzem do kościoła, on zaś chcąc jej dać nauczkę, pojechał sam do kościoła, pragnąc, aby przyszła tam piechotą. Do kościoła było dość daleko, bo aż dwie mile, a upał tego dnia był okropny. Jednakże pani Scottowa zjawiła się tam po godzinie, całkiem spokojna i nawet uśmiechnięta. Uważam, że każda żona powinna tak postępować, gdy ma męża takiego, jak stary ksiądz Scott. Ale po kilku tygodniach właśnie ksiądz pewnej niedzieli zaspał i w żaden sposób do kościoła nie mógł zdążyć! Pani Scottowa chcąc mu odpłacić pięknem za nadobne, cichaczem wymknęła się z domu i do kościoła pojechała sama. Dnia tego był także straszny upał i ksiądz Scott przyszedł do kościoła piechotą, zmęczony i zdenerwowany. Wszedł na kazalnicę, pochylił się naprzód i spojrzał na żonę, siedzącą spokojnie w pierwszej ławce.
— „Bardzo mądrze zrobiłaś“, — zawołał na cały głos, — „ale żeby mi się to drugi raz nie powtórzyło!“
Wybuchnęliśmy głośnym śmiechem i nagle ujrzeliśmy w alejce Pata, kroczącego majestatycznie z podwiniętym w górę ogonem. Tuż za nim szedł Dan zupełnie ubrany.
— Więc jednak wstałeś? — zawołała z niepokojem Celinka.
— Owszem, wstałem, — odparł obojętnie Dan. — Okno było otwarte i nie mogłem dłużej wytrzymać, żeby słuchać, jak śmiejecie się tutaj beze mnie. Zresztą jestem już zupełnie zdrów i czuję się doskonale.
— Mam nadzieję, że miałeś wystarczającą nauczkę, Danie King, — rzekła Fela, przybierając jak zwykle swój protekcjonalny ton. — Tak prędko chyba o tem zapomnisz? Na drugi raz nie będziesz jadł dzikich jagód, jak ci się powie żebyś tego nie robił.
Dan nachylił się już, aby usiąść przy nas na trawie, lecz zamarł nagle w bezruchu, zmrożony słowami Feli. Wyprostował się i spojrzał z nienawiścią na siostrę. Potem zarumieniony z oburzenia, nie mówiąc ani słowa, odwrócił się i odszedł.
— Gotów znowu jakieś głupstwo popełnić, — zawołała Celinka. — Ach, Felu, dlaczego ty nigdy nie potrafisz się powstrzymać?
— Czyż ja mu coś takiego powiedziałam? — zdziwiła się Fela całkiem szczerze.
— Najokropniej jest wówczas, gdy bracia i siostry ciągle się z sobą kłócą, — westchnęła Celinka. — Cowanowie już nawet biją się z sobą, a ty i Dan też wkrótce zaczniecie.
— Lepiej byś głupstw nie gadała! — zgromiła ją Fela. — Dan zrobił się taki wrażliwy, że wogóle nie można do niego mówić. Powinien przeprosić nas to wszystko, co nam narobił wczoraj. Ale ty zawsze stajesz w jego obronie, Celinko.
— Właśnie, że nie!
— Właśnie, że tak! Nie masz do tego prawa, szczególnie teraz, kiedy mamy niema w domu. Ja tutaj zostałam na gospodarstwie.
— Ale niewiele umiałaś zrobić wczoraj, jak Dan zachorował, — uśmiechnął się Feliks złośliwie. Pamiętałem, że tego dnia przy podwieczorku Fela oświadczyła mu, że znowu utył, odpłacał się więc teraz pięknem za nadobne. — Wczoraj wolałaś żeby cię Celinka zastępowała.
— Czy ktoś cię pyta o to? — oburzyła się Fela.
— Słuchajcie, — wtrąciła się do sprzeczki Historynka, — nie powinniśmy się ciągle kłócić, bo jutro i tak będziemy tego żałowali. Poco sobie psuć cały dzień? Niech wszyscy teraz zamilkną i niech policzą do stu, zanim zaczną znowu mówić.
Zamilkliśmy wszyscy i zaczęliśmy liczyć do stu. Gdy Celinka skończyła, wstała i udała się na poszukiwanie Dana, pragnąc ukoić jego zranione uczucia. Fela zawołała za nią, aby powiedziała Danowi, że specjalnie dla niego zostawiła trochę wczorajszych ciasteczek z marmeladą. Feliks wyjął z kieszeni piękne rumiane jabłko, na które miał ogromny apetyt i podał je z kurtuazją Feli, a Historynka zaczęła opowiadać bajkę o zaczarowanej księżniczce mieszkającej w pałacu nad morzem; lecz niestety nie dowiedzieliśmy się końca tej bajki, bo gdy pierwsza gwiazda zajaśniała na niebie, ujrzeliśmy Celinkę biegnącą przez sad i załamującą w rozpaczy ręce.
— Ach, chodźcie, chodźcie prędko, — wołała zadyszana. — Dan znowu je dzikie jagody, żeby zrobić na złość Feli. Nie mogę mu w żaden sposób tego wyperswadować. Chodźcie, może wam to się uda!
Zerwaliśmy się z ziemi i pobiegliśmy w stronę domu. Na podwórzu ujrzeliśmy Dana idącego od strony lasu i zajadającego nieszczęsne jagody z widocznym apetytem.
— Danie King, czy masz zamiar popełnić samobójstwo? — zawołała Historynka.
— Słuchaj, Dan, — wtrąciłem, — nie powinieneś tego robić. Przypomnij sobie, jaki byłeś chory wczoraj i ile narobiłeś kłopotu wszystkim! Proszę cię, nie jedz więcej tych jagód.
— Dobrze, — odparł z uśmiechem Dan, — i tak już zjadłem dosyć. Mają zresztą smak wyśmienity. Przestałem już wierzyć, że to po tych jagodach zachorowałem.
Teraz jednak, kiedy pierwszy gniew mu minął, na twarzy jego odmalowało się przerażenie. Feli nie było z nami. Zastaliśmy ją w kuchni, rozpalającą ogień.
— Ed, nalej wody do imbryka i postaw na ogniu, — zwróciła się do mnie dziwnie zrezygnowanym głosem. — Jeżeli Dan ma po raz drugi zachorować, to bądźmy chociaż na to przygotowani. Chciałabym żeby już mama wreszcie wróciła, mam nadzieję, że nigdy już więcej nie wyjedzie. Danie King, czekaj, będziesz miał dopiero lanie.
— Gwiżdżę! Ja i tak nie będę chory, — zawołał Dan. — A jeżeli masz zamiar opowiadać bajki, Felicjo King, to i ja też znajdę coś do opowiedzenia. Mama ci powiedziała, żebyś używała jaknajmniej jajek podczas jej nieobecności, a ja widziałem ile jajek zmarnowałaś! Liczyłem dokładnie. Zajmuj się lepiej swojemi sprawami, szanowna pani.
— Ładnie ty mówisz do siostry wówczas, kiedy za godzinę możesz już nie żyć! — odcięła się Fela, a w oczach jej ukazały się łzy, częściowo z gniewu, częściowo z niepokoju o Dana.
Lecz po godzinie Dan żył jeszcze i był całkiem zdrowy. Oświadczył nam, że pragnie położyć się do łóżka. Położył się i zasnął natychmiast tak spokojnie, jakby żadnej trucizny nie miał w żołądku, Fela jednak postanowiła mieć na wszelki wypadek gorącą wodę, dopóki niebezpieczeństwo zupełnie nie minie. Nikt z nas nie kładł się spać, aby dotrzymać Feli towarzystwa. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, gdy wuj Roger wrócił do domu o jedenastej.
— Co, u licha, robicie o tej porze w nocy? — zawołał gniewnie. — Już od dwóch godzin powinniście spać. I poco palicie ten ogień, kiedy na dworze taki upał? Czyście poszaleli?
— To ze względu na Dana, — wytłumaczyła nieśmiało Fela. — Znowu dzisiaj jadł te jagody, więc jesteśmy pewni, że się rozchoruje. Dotychczas jeszcze jest zdrowy i śpi spokojnie.
— Czyż ten chłopak zwarjował? — oburzył się wuj Roger.
— To wszystko była wina Feli, — zawołała Celinka, która zawsze stawała po stronie Dana w każdej, choćby najgorszej sytuacji. — Powiedziała mu, że miał już dobrą nauczkę i że chyba nigdy nic takiego nie zrobi, czego mu ona zabrania. Dan rozgniewał się strasznie, poszedł i najadł się znowu dzikich jagód.
— Felicjo King, jak nie postarasz się zmienić swego postępowania, wyrośniesz na kobietę, która zmuszać będzie swego męża do pijaństwa, — oświadczył wuj Roger ze smutkiem.
— Skąd ja mogłam wiedzieć, że Dan popełni takie głupstwo? — jęczała Fela.
— Ale teraz wszyscy do łóżek! Będę szczęśliwy, jak już wasi rodzice wrócą. Biada takiemu kawalerowi, który musi się opiekować cudzemi dziećmi! Już mnie nikt nigdy do tego nie namówi. Felu, czy jest coś w śpiżarni do jedzenia?
Ostatnie zapytanie dopełniło jeszcze czarę goryczy. Fela zdołałaby wszystko wybaczyć wujowi Rogerowi, gdyby nie to właśnie. Zapytanie wuja Rogera było poprostu niewybaczalne. Wyznała mi całkiem szczerze, gdy szliśmy nagórę, że poprostu nienawidzi wuja Rogera. Czerwone jej usta drżały, a łzy zranionej dumy spływały po bladych policzkach. W słabym blasku świecy wyglądała wyjątkowo pięknie i uroczo. Otoczyłem ją ramieniem, pragnąc taką kuzynowską pieszczotą wyrazić całą swą sympatje.
Piątek był wyjątkowo przyjemnym dniem w starym dworku Kingów. Wszyscy byli w doskonałych humorach. Historynka niestrudzenie opowiadała anegdotki i historie z dawnych czasów. Opowiedziała pokolei o wschodniej księżniczce osłoniętej jedwabnym welonem, o pannie młodej, która za przyszłym swym mężem pojechała jako paź na wojnę do Palestyny, o światowej damie, która straciła brylantowy naszyjnik, tańcząc z opryszkiem podczas księżycowej nocy i o „dziewczynie Buskir“, która przystała do Bractwa Trzeźwości „tylko dlatego, że jej się nudziło“. A przy każdej tej historji Historynka była taka inna, żeśmy jej zupełnie poznać nie mogli.
Celinka i Sara Ray znalazły jakiś stary wzorek „nowego“ ściegu szydełkowego i odrabiały go zawzięcie, szepcząc sobie nawzajem „sekrety“. Przypadkowo usłyszałem jeden z sekretów i dowiedziałem się, że Sara Ray poświęciła jedno jabłko z podwieczorku Johny Price’owi — „i wyobraź sobie, Celinko, było aż osiem ziarnek w tem jabłku, a wiesz, że osiem — oznacza wzajemną miłość“. Następnie Celinka przyznała się, że Willy Fraser napisał w swym zeszycie wierszyk, który brzmiał następująco:
„Jeżeli kochasz mnie tak, jak ja ciebie kocham,
To nic naszej miłości już nie rozłączy“.
Feliks również twierdził, że słyszał, jak Sara pytała Celinkę z zupełną powagą:
— Celinko, ile trzeba mieć lat, żeby można mieć prawdziwego wielbiciela?
Sara jednak później nie chciała się do tego przyznać, więc doszedłem do wniosku, że Feliks to wszystko poprostu wyssał sobie z palca.
Paddy „odznaczył się“ dziś schwytaniem szczura i był z tego ogromnie dumny i uradowany, dopóki Sara Ray nie obraziła go, nazywając „kochanym, słodkim kotem“. Zrobił wtedy gniewną minę i począł nerwowo ruszać ogonem. Nie znosił, gdy go nazywano „słodkim kotem“. Miał przecież wrodzony zmysł humoru, czem nie wszystkie koty mogą się poszczycić. Tylko ja i Historynka potrafiliśmy mu prawić komplementy i tylko od nas te komplementy z zadowoleniem przyjmował. Historynka naprzykład chwytała go za uszy i mówiła: „Szare masz serduszko, Paddy i dobry z ciebie łajdak“, a Pat wtedy mruczał radośnie. Ja znów chwytałem go za skórę na grzbiecie, potrząsałem nim łagodnie i mówiłem: „Pat, zapomniałeś już o tem wszystkiem, o czem każdy porządny kot powinien pamiętać“. W takich razach Paddy przysiadał na ziemi i zaczynał lizać łapy starannie. Ale żeby przyzwoitego kota nazwać „słodkim“! Ach, Saro, Saro!
Fela usiłowała uporać się — zresztą z zupełnem powodzeniem — z nowym przepisem na ciasto, a nam na samą myśl o tem cieście ślina nabiegała do ust. Oczywiście zużyła do tego ciasta takie mnóstwo jajek, że ciotka Janet nigdy jej tego nie przebaczyła, ale zato ciasto było cudowne i przemawiało nawet samym wyglądem za usprawiedliwieniem Feli. Wuj Roger zjadł trzy potężne kawałki do podwieczorku i oświadczył Feli, że jest artystką. Biedny wuj Roger, myślał, że to będzie dla Feli komplement, ale Fela przecież wiedziała, że wuj Benjamin był artystą i tak źle o nim mówiono, więc poczuła się nawet tym komplementem dotknięta.
— Piotrek powiada, że za laskiem klonowym jest strasznie dużo malin, — odezwał się przy herbacie Dan. — Możebyśmy poszli po podwieczorku i narwali trochę?
— Jabym chętnie poszła, — westchnęła Fela, — ale wrócę do domu zmęczona, a trzeba będzie jeszcze wydoić krowy. Już wy, chłopcy, idźcie lepiej sami.
— Dzisiaj wieczorem obydwaj z Piotrkiem wydoimy krowy, — odezwał się wuj Roger. — Możecie wszyscy pójść na maliny. Uważam, że jutro na przyjazd ciotki i wuja można byłoby zrobić placek z malinami do kolacji.
Zaraz po podwieczorku wybraliśmy się wszyscy uzbrojeni w dzbanki i kubeczki. Fela, jak zwykle praktyczna, wzięła ze sobą koszyczek z świeżemi ciasteczkami. Mieliśmy pójść przez lasek klonowy przylegający do farmy wuja Rogera — cudowny to był spacer przez łąki pokryte zielenią, zarośnięte gdzieniegdzie krzaczkami i skąpane w słońcu. Malin istotnie było mnóstwo, to też w ciągu krótkiego czasu napełniliśmy niemi wszystkie przyniesione naczynia, poczem rozłożyliśmy się na skraju lasku pod młodym klonem, zajadając ciasteczka przyniesione przez Felę. Historynka opowiadała nam bajkę o płynącym wartko strumyku w górskiej dolinie, w której panowała zaklęta biała dama, częstująca wszystkich przechodniów wodą ze złotego kubka.
— I gdy się wypiło wodę z tego kubka, — mówiła Historynka, a oczy jej lśniły, jak szmaragdy, — przestawało się widzieć cały świat i trzeba było wstąpić do krainy czarów i zamieszkać w niej razem z białą damą. Żaden z przybyszów nie chciał już więcej wracać na ziemię, bo z chwilą, gdy wypił wodę z zaczarowanego kubka, zapominał o dawnem swojem życiu i przypominał sobie o niem tylko podczas jednego dnia w roku.
— Chciałbym, żeby istniała naprawdę kraina czarów i żeby była taka droga, która do niej prowadzi, — westchnęła Celinka.
— Myślę, że kraina czarów musi istnieć, chociaż wuj Edward w to nie wierzy, — szepnęła Historynka. — Myślę również, że jest taka droga, która do niej prowadzi i że trzeba ją tylko umieć odnaleźć.
Tak, Historynka miała słuszność. Istnieje naprawdę Kraina Czarów, lecz tylko dzieci mogą znaleźć do niej drogę. Ale, gdy dzieci dorastają, zapominają zupełnie o tej drodze i nastaje taki dzień pełen goryczy, kiedy tej drogi absolutnie odnaleźć nie mogą. Wówczas dopiero uświadamiają sobie, co utraciły i to się staje właśnie tragedją ich życia. W tym dniu uświadomienia bramy raju zatrzaskują się za niemi i kończy się bezpowrotnie wiek złoty. Od tego dnia muszą już przebywać ustawicznie w atmosferze codziennego szarego życia. Tylko niektórzy, ci co pozostają w głębi duszy dziećmi nazawsze, mogą jeszcze odnaleźć znowu tę czarowną zaginioną ścieżkę. Ci właśnie są błogosławieni między śmiertelnikami. Tylko oni, jedynie mogą nam dostarczać wiadomości z tej niezapomnianej krainy, do której wstąpiliśmy raz w życiu i z której nazawsze zostaliśmy wygnani. Takich ludzi świat nazywa pieśniarzami, poetami i artystami ale w istocie są oni właśnie tymi, którzy nigdy nie zapomnieli drogi do krainy czarów.
W pewnej chwili przeszedł obok nas Niezgrabiasz z dubeltówką przewieszoną przez ramię i z wielkim psem myśliwskim. Wcale nie wyglądał dzisiaj na tle tego klonowego lasku na człowieka, który przez wszystkich uważany był za niezgrabnego. Kroczył majestatycznie przed siebie z podniesioną wgórę głową, jakby był panem i władcą tego wszystkiego, co go otaczało.
Historynka przesłała mu w powietrzu całusa, a Niezgrabiasz uchylił kapelusza i złożył jej poważny, pełen gracji ukłon.
— Nie pojmuję, dlaczego nazywają go niezgrabnym, — rzekła Celinka, gdy już tak się oddalił, że nie mógł słyszeć jej słów.
— Zrozumiałabyś, gdybyś go kiedykolwiek zobaczyła w towarzystwie, albo na przyjęciu, — rzekła Fela, — jak usiłuje odstawić jakiś talerz i upuszcza go na ziemię, gdy tylko któraś kobieta na niego spojrzy. Podobno w takich chwilach jest człowiekiem godnym litości.
— Na przyszłe lato muszę z nim zawrzeć bliższą znajomość, — postanowiła Historynka, — bo gdybym czekała dłużej, mogłoby już być zapóźno. Ciotka Oliwja twierdzi, że tak szybko rosnę, to chyba na przyszłe lato będę już nosiła spódniczki i bluzki. Ale jak stanę się zupełnie dorosła, napewno będzie się mnie wstydził i nie zdradzi mi nigdy tajemnicy Złotego Kamienia.
— Więc sądzisz, że ci kiedyś wyjawi, kim jest Alicja? — zapytałem.
— I tak już domyślam się kim ona jest, — rzekła tajemniczo Historynka, lecz nic więcej na ten temat powiedzieć nam nie chciała.
Gdy wszystkie ciasteczka zostały zjedzone, doszliśmy do wniosku, że najwyższy już czas wracać do domu, bo gdy zmierzch zapadnie, w klonowym lasku nie będzie zbytnio przyjemnie, tembardziej, że chodziły słuchy, iż nad strumykiem coś straszy. Gdyśmy dotarli do starego sadu i weszli do niego przez otwór w parkanie, było już prawie zupełnie ciemno. Od strony zachodniej złociły się jeszcze łany kwitnących jaskrów, rozgrzanych od promieni zachodzącego słońca, a po przeciwnej stronie ogromna wierzba dziadka Kinga zdawała się wyciągać ku nam ramiona swych rozłożystych konarów. Na wschodzie, tuż nad laskiem klonowym srebrzył się tajemniczo wschodzący księżyc, w sadzie jednak panował zupełny cień i od czasu do czasu dobiegały naszych uszu jakieś tajemnicze szmery. W głównej alejce spotkaliśmy Piotrka z pobladłą twarzą, przerażonego wielce i zadyszanego. Oczy miał szeroko rozwarte i nieprzytomne.
— Piotrek, co się stało? — zawołała z niepokojem Celinka.
— Tam... coś... w domu dzwoni, — wyszeptał Piotrek drżącym głosem. Nawet Historynka nie potrafiłaby wypowiedzieć tego bardziej wyraziście. Skupiliśmy się wszyscy razem. Uczułem dziwny dreszcz spływający mi po plecach, takiego wrażenia jeszcze dotychczas nigdy w życiu nie doznałem. Gdyby Piotrek nie był tak szczerze przelękniony, gotów byłbym go posądzić, że stroi sobie z nas żarty. Tak dobrze jednak nie potrafiłby udać lęku.
— Głupstwa pleciesz! — odezwała się Fela dziwnie niepewnym tonem. — Przecież w domu niema żadnego dzwonka. Musiało ci się zdawać, Piotrku. A może wuj Roger chciał sobie z nas zażartować?
— Pan Roger poszedł do Markdale zaraz po udoju, — odparł Piotrek. — Zamknął drzwi wejściowe i mnie klucz oddał. Jestem najpewniejszy, że w domu niema żywej duszy. Zaprowadziłem krowy na pastwisko i wróciłem stamtąd przed piętnastu minutami. Usiadłem na chwilę na schodach i nagle usłyszałem, jak coś wewnątrz domu zadzwoniło osiem razy. Powiadam, byłem przerażony. Uciekłem zaraz do sadu i za nic na świecie nie zbliżę się do domu, dopóki pan Roger nie wróci.
Żadne z nas też nie miało najmniejszej ochoty wejść do mieszkania. Byliśmy wszyscy taksamo teraz przerażeni, jak Piotrek. Staliśmy zbici w gromadkę, rozglądając się nieufnie dokoła. Ach, jaki straszny wydał się dzisiaj nasz stary sad! Jakie te cienie są okropne! Ze wszystkich stron słychać jakieś szmery! Ze wszystkich kątów coś jakby się ku nam skradało! Na nieszczęście nie można jednocześnie patrzeć wszędzie, a Bóg raczy wiedzieć co się w tej chwili dzieje za naszemi plecami!
— W domu napewno nikogo niema, — odezwała się Fela.
— Masz tutaj klucz — może pójdziesz się przekonać, — zaproponował Piotrek.
Fela na takie bohaterstwo nie zdobyłaby się w tej chwili.
— Uważam, że raczej wy, chłopcy powinniście to zrobić, — wyszeptała, uderzając w najczulszą naszą strunę. — Powinniście być odważniejsi od dziewcząt.
— Ale nie jesteśmy, — wyznał Feliks szczerze. — Nigdy nie boję się niczego rzeczywistego, ale dom, w którym straszy, to całkiem inna historja.
— Dotychczas zawsze myślałam, że tylko w takim domu może straszyć, w którym kiedyś coś się stało, — rzekła Celinka. — Sądziłam, że musiano w tym domu kogoś zabić, czy coś w tym rodzaju, ale w naszej rodzinie, przecież nic takiego nigdy się nie działo. Kingowie zawsze byli bardzo porządnymi ludźmi.
— A może to duch Emilji King? — wyszeptał Feliks.
— Duch Emilji King ukazuje się tylko w sadzie, — odparła Historynka. — Ach, ach, dzieci, widzicie tam coś pod drzewem wuja Aleca?
Spojrzeliśmy przerażeni we wskazanym kierunku. Istotnie pod drzewem było coś, coś poruszającego się, jakby idącego w naszą stronę.
— To tylko mój stary fartuch, — rzekła Fela. — Powiesiłam go tam dzisiaj, gdy szukałam naszej białej kury. Ach, co teraz poczniemy? Wuj Roger gotów wrócić do domu za kilka godzin. Dziwnie jakoś nie wierzę, żeby tam w domu coś miało straszyć.
— A może to tylko Peg Bowen? — podchwycił Dan.
Nie powiem, żeby to przypuszczenie miało nas uspokoić. Sama myśl o Peg Bowen budziła w naszych duszach jeszcze większy lęk.
Piotrek uburzył się, słysząc słowa Dana.
— Przecież Peg Bowen nie było w mieszkaniu, gdy pan Roger drzwi zamykał, więc jakim cudem mogła się tam dostać później? — dowodził nam. — Nie, to nie może być Peg Bowen. Tam coś wyraźnie po mieszkaniu spaceruje.
— Znam jedną opowieść o duchu, — rzekła Historynka, która nawet w najtragiczniejszych chwilach gotowa była coś opowiedzieć. — Jest to opowieść o duchu, mającym zamiast oczu tylko oczodoły...
— Daj spokój, — wybuchnęła Celinka histerycznie. — Nie mów więcej ani słowa! Ja tego nie zniosę! Daj spokój!
Historynka zamilkła, ale zasadniczo powiedziała nam już dosyć. Krew nam zakrzepła w żyłach, gdyśmy wyobrazili sobie ducha nie mającego oczu, tylko oczodoły.
Chyba na całym świecie nie było w tej chwili bardziej przerażonych dzieci od nas, kiedy tak staliśmy w tę sierpniową księżycową noc w starym sadzie Kingów.
Nagle coś zeskoczyło z gałęzi wierzby i zalśniło u naszych stóp. Jednogłośny krzyk przerażenia rozdarł panującą dokoła ciszę. Napewno rzucilibyśmy się teraz do ucieczki, gdyby było dokąd uciekać. Ale przecież dokoła nas panowały ciemności i każde z oddzielna odczuwało paniczny strach, że w ciemnościach tych coś tajemniczego się kryje. Po chwili dopiero przekonaliśmy się ze wstydem, że z owej gałęzi zeskoczył poprostu Paddy.
— Pat, Pat, — zawołałem, podnosząc go z ziemi i doznając ulgi przy zetknięciu się z jego miękką jedwabistą szerścią. — Zostań z nami, stary przyjacielu.
Ale Pat jakoś nie miał ochoty. Wydostał się z mego uścisku i w kilku bezszelestnych susach zniknął wśród wysokiej trawy sadu. W tej chwili nie był już tym naszym zadomowionym przyjacielem kotem. Był stworzeniem zupełnie obcem, dzikiem zwierzęciem, szukającem wśród sadu własnych kocich dróg.
Nagle księżyc wyłonił się z za obłoku, lecz to jeszcze bardziej pogorszyło sytuację. Cienie drzew stały się wyrazistsze, poczęły poruszać się i tańczyć, gdy wiatr naginał we wszystkie strony gałęzie drzew. Stary dom mieszkalny ze swą straszną tajemnicą, znaczył się bielą na tle czarnych pni jodeł. Byliśmy strasznie zmęczeni, lecz nie mogliśmy usiąść, bo trawa była wilgotna od rosy.
— Rodzinny Duch ukazuje się tylko we dnie, — wyszeptała w pewnej chwili Historynka. — Podczas dnia nie bałabym się ducha, ale w nocy wydaje się on całkiem inny.
— Duchy wogóle nie istnieją, — rzekłem z przekonaniem. Ach, jakże pragnąłem w tej chwili we własne słowa uwierzyć!
— To powiedz mi, kto tam dzwonił? — zawołał Piotrek. — Przecież sam dzwonek nie mógł dzwonić, szczególnie, że wogóle w domu niema dzwonka.
— Ach, chyba ten wuj Roger nigdy nie wróci! — jęknęła Fela. — Jestem pewna, że wyśmieje nas, ale lepiej już być wyśmianym, niż odczuwać tak okropny strach.
Wuj Roger wrócił dopiero koło dziesiątej. Nigdy jeszcze nie powitaliśmy z taką radością odgłosu jego kroków w alejce. Pobiegliśmy do furtki sadu i puściliśmy się pędem przez podwórze właśnie w owej chwili, kiedy wuj Roger zbliżał się do drzwi wejściowych. Spojrzał na nas ze zdziwieniem.
— Znowu któreś z was najadło się dzikich jagód? — zapytał.
— Ach, wuju, niech wuj tam nie chodzi — zawołała Fela z powagą. — Tam się coś strasznego dzieje — tam w mieszkaniu coś dzwoni. Piotrek słyszał wyraźnie. Nie wchodź tam, wuju!
— Trzeba przecież najprzód zbadać przyczynę, — odparł wuj Roger z chłodną rezygnacją. — Nie sądziłem, że takie z was głuptasy! Piotrek, gdzie jest klucz? Cóż to za bzdury opowiadasz dzieciom?
— Słyszałem, jak coś dzwoniło, — wyszeptał nieśmiało Piotrek.
Wuj Roger otworzył drzwi wejściowe. W chwili, gdy to uczynił, usłyszeliśmy dziesięć uderzeń dzwonu.
— Właśnie to słyszałem, — zawołał Piotrek. — Przecież wyraźnie coś dzwoni!
Zamarliśmy w przerażeniu i odzyskaliśmy dopiero równowagę wówczas, gdy wuj Roger zaśmiał się głośno.
— To przecież zegar dziadka Kinga tak bije, — wyjaśnił nam swobodnie. — Po podwieczorku przyszedł Sammy Prott, gdyście byli na malinach, więc prosiłem go, aby oczyścił ten stary zegar. Naprawił go i zegar zaczął chodzić. Właśnie to on nabawił was takiego strachu.
Wuj Roger śmiał się jeszcze głośno, idąc do stodoły.
— Wuj Roger może się śmiać, — rzekła Celinka niechętnie, — ale nam wcale nie było tak wesoło. Jeszcze teraz czuję zimny dreszcz na plecach.
— Nie miałabym zmartwienia, gdyby śmiał się z nas tylko przez dzisiejszy wieczór, — zauważyła Fela z goryczą. — Ale zobaczycie, że będzie nam dokuczał przez cały rok i każdemu opowie o tej naszej dzisiejszej przygodzie.
— Nie możecie mieć o to do niego żalu, — odezwała się Historynka. — Ja na jego miejscu też nie byłabym lepsza. Zresztą jeżeli żart jest dobry, to wszystko jedno, czy ja będę przyczyną tego żartu, czy też ktoś inny. Zawsze dobrze jest mieć o czem opowiadać. Najgorsze jest tylko to, gdy dorośli wyśmiewają się z dzieci. Ja tam nigdy nie będę tego robiła, jak dorosnę. Zawszę sobie przypomnę okres mojego dzieciństwa.
— A właściwie to wszystko tylko wina Piotrka, — rzekła Fela. — Przypuszczałam, że ma więcej rozumu i że nie zmyśli sobie takiej historji.
— Jeszcze nigdy nie słyszałem żeby zegar bił w ten sposób, — tłumaczył się Piotrek. — Zupełnie inaczej bije, niż wszystkie zegary. Zresztą drzwi były zamknięte, więc ten dzwon wydawał się jeszcze okropniejszy. Dobrze wam teraz mówić, ale nie bylibyście lepsi na mojem miejscu.
— Jabym się tam nie bała, — zawołała Historynka. — Gdybym nawet usłyszała taki dzwon, otworzyłabym drzwi żeby się przekonać, co tak dzwoni. Nie martw się teraz, Felusiu.
— Jestem strasznie zmęczona, — westchnęła Celinka.
Byliśmy wszyscy „strasznie zmęczeni“, bo już przecież trzecią noc mieliśmy tak okropną i nerwy odmawiały nam posłuszeństwa. Upłynęło jednak kilka godzin od czasu, kiedy jedliśmy ciasteczka, to też Fela doszła do wniosku, że każdemu z nas przyda się teraz talerzyk malin ze śmietaną. Przyjęliśmy z radością jej propozycję z wyjątkiem Celinki, która poprostu nic przełknąć nie mogła.
Nazajutrz rano Fela miała mnóstwo roboty. Przedewszystkiem należało doprowadzić mieszkanie do idealnego porządku, a pozatem trzeba było przygotować specjalną kolację, którą miał być uczczony powrót naszych ciotek i wuja. Fela w tę ostatnią czynność włożyła całą swoją duszę, a przyrządzenie śniadania i obiadu pozostawiła już Celince i Historynce. Umówiły się, że Historynka zrobi do obiadu pudding z owsianej mąki.
Pomimo pamiętnego niepowodzenia z chlebem, Historynka nadal pobierała u Feli lekcje gotowania i dokładała wszelkich starań, aby zasłużyć na pochwałę ze strony swej nauczycielki. Dziś jednak Fela nie miała czasu zwracać uwagi na to, co robi Historynka.
— Sama musisz zająć się puddingiem, — powiedziała. — Przepis jest taki prosty, że nie będziesz miała zbyt wiele kłopotu, a jeżeli czegoś nie zrozumiesz, możesz mnie się zapytać. Proszę cię jednak nie zanudzaj mnie zbytnio, jeśli będziesz mogła sama sobie dać radę.
Historynka nie zapytała jej absolutnie o nic. Pudding został przyprawiony i upieczony i gdyśmy zasiedli do obiadu, Historynka z dumą oświadczyła nam, że zrobiła go zupełnie sama bez niczyjej pomocy. Była z tego puddingu wyjątkowo dumna, zresztą usprawiedliwiał to piękny jego wygląd. Pokrajane kawałki były apetyczne, o złotawym odcieniu, a posypane miałkim cukrem, przedstawiały jeszcze apetyczniejszy widok. Jednakże ze smakiem było trochę gorzej, chociaż nawet wuj Roger i Fela nie powiedzieli na ten temat ani słowa, nie chcąc Historynce robić zmartwienia. Pudding był ciężki — zdecydowanie ciężki — niepodobny zupełnie do tych owsianych puddingów, jakie nam przyrządzała tak często ciotka Janet. Gdybyśmy go nie poleli smacznym sosem, jestem pewien, że niktby go nawet przełknąć nie mógł. Zjedliśmy go jednak wszyscy doostatka, nie narzekając. Zato reszta obiadowych potraw smakowała nam wyjątkowo i wkrótce zapomnieliśmy o nieszczęsnym puddingu.
— Załuję, że nie pochodzę z bliźniąt, bo mógłbym napewno zjeść podwójnie, — rzekł Dan po skończonym obiedzie.
— Myślisz, że bliźnięta są takie szczęśliwe? — zdziwił się Piotrek. — Przecież ludzie mający zeza też nie jedzą więcej, niż ci, którzy go nie mają, prawda?
Nie mogliśmy jakoś doszukać się związku między temi dwoma pytaniami Piotrka.
— Co ma wspólnego człowiek zezujący z bliźniętami? — zapytał Dan.
— Jakto, bliźniaki przecież zawsze zezują, nieprawda? — zdziwił się Piotrek.
Byliśmy pewni, że żartuje i dopiero po chwili przekonaliśmy się, iż mówi całkiem poważnie. Wybuchnęliśmy tak serdecznym śmiechem, że aż Piotrek się oburzył.
— Mnie tam wszystko jedno, — rzekł z ponurą miną, — ale dam wam zaraz na to dowód. Tomek i Adaś Cowanowie z Markdale są przecież bliźniętami i obydwaj mają zeza, więc przypuszczam, że wszystkie bliźnięta muszą zezować. Nie jestem tak wykształcony, jak wy, i nie byłem wychowany w Toronto. Gdybyście musieli tak, jak ja od siedmiu lat pracować, napewno umielibyście o wiele mniej ode mnie.
— Nie martw się o to, Piotrku, — uspokoiła go Celinka. — Ty i tak pod wielu względami wiesz więcej od nas wszystkich.
Lecz Piotrek był niepocieszony i żadną miarą nie mógł odzyskać dobrego humoru. Być wyśmianym w obecności Feli — być wyśmianym przez samą Felę — to było coś takiego, z czem się w żaden sposób nie mógł pogodzić. Mógł pozwolić na to, żeby Celinka i Historynka śmiały się z niego, zniósłby nawet, żeby ci dwaj chłopcy z Toronto stroili sobie z niego żarty, lecz kiedy Fela się z niego śmiała, Piotrek był wówczas najbardziej przygnębiony.
Nie mając już w śpiżarni więcej jajek ani masła, Fela musiała z konieczności zaprzestać dalszego pieczenia ciastek i postanowiła zająć wolny czas wypchaniem dwóch nowych poduszek, które wyhaftowała do swego pokoju. Słyszeliśmy, jak biegała po mieszkaniu, gdyśmy siedzieli na cienistym ganku, gdzie wuj Roger uczył nas, jak się strzela z wiatrówki czarnemi jagodami bzu. Nagle wyszła do nas Fela z zachmurzoną twarzą.
— Celinko, czy nie wiesz, gdzie mama schowała trociny, które wysypała ze starej poduszeczki babci King, gdy je przesiała, aby wybrać z nich igły? Miałam wrażenie, że te trociny są w małej skrzynce.
— Tam były, — odparła Celinka.
— Ale ich tam niema. W skrzyneczce niema nawet śladu trocin.
Na twarzy Historynki odmalowało się coś w rodzaju przestrachu czy zawstydzenia. Widocznie postanowiła się nie przyznawać. Jeżeli nie zdradzi tajemnicy zniknięcia trocin, to może nazawsze pozostanie ona tajemnicą. Chciała nie wspominać o tem ani słowem, jak mi później wyznała, gdyby nie straszny lęk, który zrodził się w jej duszy, że prawdopodobnie pudding z trocin nie był zbytnio zdrowy do jedzenia szczególnie, jeżeli w trocinach były igły. Ten strach właśnie zmusił ją do zdradzenia tajemnicy.
— Ach, Felusiu, — wyszeptała nieśmiałym głosem, — myślałam — myślałam, że w tej skrzyneczce jest mąka owsiana i wsypałam ją do puddingu.
Fela i Celinka spojrzały na nią z przerażeniem. My, chłopcy wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, lecz wkrótce zagłuszył nas śmiech wuja Rogera. Wuj Roger trzymał się za boki i kołysał we wszystkie strony na ławce.
— Ach, — ryczał poprostu, — dziwiłem się, skąd po obiedzie dostałem takich boleści, ale teraz już wiem. Najwidoczniej połknąłem igłę, a może nawet kilka igieł. Już teraz wszystko dokładnie rozumiem!
Biedna Historynka śmiertelnie zbladła.
— Ach, wuju, czy to byłoby możliwe? Przecież nie mógłbyś połknąć igły i nie czuć jej w ustach. Przecież musiałaby cię kłuć w język, albo w podniebienie.
— Ależ ja wcale nie gryzłem tego puddingu, — śmiał się dalej wuj Roger. — Był za twardy, więc go łykałem kawałkami.
Śmiał się dalej, trzymając wciąż za boki i kołysząc na wszystkie strony. Po chwili jednak odzyskał powagę. W każdym razie nie był takim dobrym aktorem, jak Historynka. Fela spojrzała nań z wyrzutem.
— Wuju, przecież nie jesteś absolutnie chory, — rzekła po namyśle. — Poprostu tylko przed nami udajesz.
— Felusiu, jeżeli umrę po zjedzeniu trocinowego puddingu nadziewanego igłami, będziesz miała przez całe życie wyrzuty sumienia, żeś zrobiła taką wymówkę biednemu staremu wujowi. Jeżeli nawet w trocinach igieł nie było, to i tak miały już one ze sześćdziesiąt lat, więc były trochę nieświeże, jak na mój żołądek, a pozatem musiały być niezbyt czyste.
— Wiesz przecież, ile nieczystości zjadamy przez całe nasze życie, — zachichotała Fela.
— Ale nie wszystkie te nieczystości zjadamy odrazu, — odparł wuj Roger, śmiejąc się znowu. — Ach, Saro Stanley, jakiż ja jestem szczęśliwy, że ciotka Oliwia już dzisiaj wieczorem wraca! Gdybyśmy jeszcze na jeden dzień zostali sami, napewno byś mnie czemś otruła. Jestem pewien, że to wszystko robisz tylko dlatego, aby mieć temat do opowiadania swoich historyj.
Wuj Roger poszedł do stodoły, wciąż jeszcze trzymając się za boki.
— Sądzisz, że on naprawdę jest chory? — zapytała Historynka z niepokojem.
— Jestem pewna, że mu nic nie jest, — odparła Fela. — Możesz się o to nie martwić. Nie wierzę, aby w trocinach były igły, bo mama przesiała je przecież bardzo starannie.
— Znam opowieść o pewnym człowieku, którego syn połknął mysz, — rzekła Historynka, która nawet w najcięższych sytuacjach miała humor do opowiadania anegdotek. — Pobiegł ten człowiek w nocy do doktora i poprostu wyciągnął go z łóżka.
— „Ach, doktorze, mój syn połknął mysz“, — zawołał. — „Co mam robić?“
— „Każcie mu teraz połknąć kota“, — zawołał doktor, zatrzaskując ze złością drzwi.
— Jeżeli istotnie wuj Roger połknął igłę, to myślę, że byłoby najlepiej, gdyby połknął teraz poduszeczkę do igieł.
Wybuchnęliśmy wszyscy głośnym śmiechem, tylko Fela była dalej pochmurna.
— Ale przykro jest pomyśleć, że się zjadło pudding z trocin. Jakim cudem, u licha, mogłaś popełnić taką omyłkę?
— Trociny wyglądały zupełnie jak mąka owsiana, — tłumaczyła się Historynka, czerwona od zawstydzenia. — Trudno, chciałam przecież jaknajlepiej i myślałam, że kiedyś wreszcie nauczę się gotować. Jeżeli teraz któreś z was wspomni choć jednem słowem o tym trocinowym puddingu, to bądźcie pewni, że wam już nigdy nic za karę nie opowiem.
Sierpniowy wieczór, chłodnawy, złocisty, wilgotny nieco, jest najprzyjemniejszy ze wszystkich letnich wieczorów. O zachodzie słońca Fela, Celinka, Sara Ray, Dan, Feliks i ja siedzieliśmy w sadzie na chłodnym trawniku u podnóża Kamiennego Pulpitu. Nad głowami naszemi zawisło pogodne niebo upstrzone gdzieniegdzie delikatnemi różowemi obłoczkami.
Wuj Roger poszedł na stację na spotkanie przybywających dzisiaj naszych podróżników, a w jadalni ogromny stół był już zastawiony rozmaitemi smakołykami, przygotowanemi przez Felę na dzisiejszą uroczystą ucztę.
— Mówiąc szczerze, ten tydzień był bardzo wesoły, — zauważył Feliks, — ale cieszę się ogromnie, że dorośli już dzisiaj wracają, szczególnie, że wraca wuj Alec.
— Ciekawe, czy nam coś przywiozą, — mruknął Dan.
— Bardzo często myślę o tem weselu, — szepnęła Fela, drażniąc Pata łodygą tymianku.
— Wy dziewczęta zawsze myślicie o weselach i o tem, żeby wyjść zamąż, — oburzył się Dan.
— Wcale nieprawda, — zaprzeczyła Fela z godnością. — Ja tam nigdy zamąż nie wyjdę. Uważam, że zamążpójście jest straszne!
— Ale prawdopodobnie sądzisz, że o wiele straszniej jest wówczas, jeżeli się zamąż nie wychodzi, — dociął jej Dan.
— To zależy, za kogo się zamąż wychodzi, — wtrąciła Celinka łagodnie, widząc, że Fela przygotowana już jest na jakąś niegrzeczną odpowiedź. — Jeżeli się dostaje takiego męża, jak nasz ojciec, to wszystko jest w porządku, ale przypuśćmy, że Bóg ci zesłał takiego męża, jak Andrzej Ward? Andrzej Ward jest tak nieprzyjemny dla swojej żony, że codziennie mu powtarza, iż wolałaby go nigdy w życiu nie znać.
— Może właśnie dlatego jest taki nieprzyjemny i zły, — podchwycił Feliks.
— A ja wam powiadam, że w tem niezawsze jest wina mężczyzny, — mruknął Dan ponuro. — Jak ja się ożenię, będę dla żony dobry, ale muszę stanowczo mieć pierwszy głos w domu. Każde moje słowo powinno być dla niej rozkazem.
— Jeżeli słowo twoje będzie tak wielkie, jak twoje usta, to wcale się temu nie dziwię, — przycięła mu Fela złośliwie.
— Żal mi tego mężczyzny, który ciebie dostanie za żonę, Felicjo King, — odparł Dan.
— Tylko się nie kłóćcie, — zwróciła się do nich błagalnie Celinka.
— A kto się kłóci? — zdziwił się Dan. — Fela zawsze ma wrażenie, że może mi powiedzieć, co jej się żywnie podoba, więc muszę koniecznie pokazać jej, że tak nie jest.
Najprawdopodobniej, mimo wysiłków Celinki, rozpętałaby się między Danem i Felą zacięta kłótnia, gdyby nie przerwało jej ukazanie się Historynki, idącej wolno w naszą stronę aleją wuja Stefana.
— Spójrzcie, jak Historynka ślicznie wygląda! — zawołała Fela, — a przecież zasadniczo jest zaledwie przystojna!
Historynka była boso, z obnażonemi ramionami, bo podwinęła rękawy czerwonego mundurka powyżej łokci. Zamiast paska miała wianek z czerwonych róż, których mnóstwo kwitło teraz w ogrodzie ciotki Oliwji; na głowie miała z tych samych róż uplecioną czapeczkę i ogromne dwa bukiety niosła w obydwu rękach.
Przystanęła pod drzewem w złocistym blasku zachodzącego słońca i uśmiechnęła się do nas przyjaźnie. Całą jej postać spowijał ten swoisty czar, w którym jej było bardziej do twarzy, niż w najpiękniejszym stroju. Do końca życia nie zapomnieliśmy, jaki w owej chwili tworzyła cudowny obrazek, a w późniejszych latach, gdy na ławie szkolnej czytaliśmy poezje Tennysona, uświadamialiśmy sobie dokładnie, jak musiała wyglądać nimfa górska, spoglądająca z poza zieleni liści rosnącego na pagórku drzewa, które ozłacały promienie słoneczne.
— Nie interesuję się jego uczuciami, — rzekła Fela z wyrazem gniewu na swej pięknej twarzyczce, — ale uszu mu porządnie natarłam. W każdym razie robiłam to ze wszystkich sił!
— Ach, Felusiu! Ale za co?
— Za to, że mnie chciał pocałować i to ci powinno wystarczyć! — zawołała Fela, rumieniąc się nagle. — Jeszcze tak nisko nie upadłam, żeby mnie całował chłopak do posług! Mam nadzieję, że już na drugi raz szanowny pan Piotrek na to sobie nie pozwoli!
Historynka zbliżyła się do nas i usiadła na trawie.
— Jeżeli tak, — stwierdziła ze smutkiem, — to miałaś rację, żeś go wytargała za uszy, ale nie dlatego, że jest chłopcem do posług, tylko dlatego, że żadnemu chłopcu nie powinnaś była na to pozwolić. Ale skoro mówimy o całowaniu, to przypomina mi się pewna opowieść, którą przeczytałam w książce ciotki Oliwji. Chcielibyście jej posłuchać? Nazywa się: „Jak Pocałunek Został Odkryty“.
— A czyż pocałunek nie był zawsze znany? — zdziwił się Dan.
— Opowieść ta świadczy, że nie i że został odkryty całkiem przypadkowo.
— Opowiedz nam tę historję, — odezwał się Feliks, — chociaż uważam pocałunek za coś strasznie głupiego i wcale mnie to nie interesuje, w jaki sposób został odkryty.
Historynka rozłożyła róże na trawie i szczupłemi swemi ramionami objęła kolana. Patrząc sennym wzrokiem na pogodne niebo, jakby wpatrzona w owe dawne lata, kiedy się działa opowiadana przez nią historja, zaczęła mówić swym dźwięcznym metalicznym głosem, który brzmiał, jak plusk srebrnych kropelek rosy, opadających na delikatne płatki rozwiniętego kwiatu.
— Działo się to dawno, bardzo dawno w Grecji — gdzie działo się tyle pięknych niezapomnianych rzeczy. Przedtem nikt nigdy nie słyszał o pocałunku i odkryty on został poprostu w mgnieniu oka, a potem zdarzenie to ktoś zanotował i pamięć o niem przetrwała aż dotychczas.
— Był sobie w Grecji młody pasterz imieniem Glaucon, wyjątkowo piękny pasterz, który mieszkał w maleńkiej wiosce zwanej Theby. Później wioska ta stała się wielkiem sławnem miastem, lecz w owych czasach była tylko maleńką wioską, spokojną i jakby wymarłą. Była nawet tak spokojna, że Glaucon ogromnie jej nie lubił. Znudziła mu się rodzinna wioska i postanowił opuścić ją, aby zobaczyć coś ciekawszego na szerokim świecie. Wziął więc z domu maleńkie zawiniątko i kij pastuszy i wywędrował w świat aż zaszedł wreszcie do Tessalji. Jest to kraj, w którym znajduje się góra bogów, jak wam wiadomo. Góra ta nazywa się Olimp, ale nie ma ona nic wspólnego z tą historją, bo to wszystko działo się na innej górze — na górze Pelion.
— Glaucon zgodził się na służbę do pewnego bogatego człowieka, który miał bardzo duże stado owiec. Codziennie Glaucon wyprowadzał owce na pastwisko na górę Pelion i tam je pilnował, a nie mając właściwie nic do roboty, grywał całemi dniami na fujarce. Grał tak bardzo często i bardzo pięknie, siedząc pod drzewem, patrząc na błękitne fale morza i myśląc o Aglai.
— Aglaja była córką gospodarza, u którego służył Glaucon, przyczem była tak piękna, że Glaucon zakochał się w niej od chwili, gdy po raz pierwszy na nią spojrzał. Od tego czasu, gdy nawet nie grał na fujarce, myślał ciągle o Aglai i marzył o tem, że kiedyś będzie miał własne stado owiec, będzie miał maleńką własną zagrodę w dolinie i tam będzie mieszkał razem z Aglają.
— Aglaja również zakochała się w Glauconie i kochała go taksamo, jak on ją kochał, lecz przez dłuższy czas nie zdradzała przed nim tego swojego uczucia. Glaucon nie wiedział o tem, że prawie codziennie wykradała się z domu w góry, kryła się za skałami w pobliżu miejsca, w którem pasły się owce i słuchała pięknych pieśni Glaucona, wygrywanych na fujarce. Piękne to były pieśni, bo przecież Glaucon zawsze wówczas myślał o Aglai, chociaż nie zdawał sobie sprawy, że była przy nim tak blisko.
— Lecz po pewnym czasie Glaucon zorjentował się, że Aglaja go kocha i od tego dnia wszystko było jaknajlepiej. Przypuszczam, że w obecnych czasach taki bogaty człowiek, jak ojciec Aglai nie chciałby oddać swej córki za żonę pasterzowi, tamta jednak historja działa się w Wieku Złotym, kiedy to podobne różnice między ludźmi absolutnie nie istniały.
— Od tego dnia codziennie prawie Aglaja przychodziła w góry, siadała obok Glaucona, przyglądała się stadu i słuchała pieśni wygrywanych na fujarce. Ale Glaucon teraz nie grywał już tak często, bo zamiast grać wolał gawędzić z Aglają. A wieczorami zbierali wszystkie owce i zaganiali je z powrotem do domu.
— Pewnego dnia Aglaja udała się w góry całkiem inną drogą i w pewnej chwili znalazła się nad brzegiem wąskiego strumyka. Dostrzegła, że coś dziwnego połyskuje ku niej z pośród kamieni, więc pochyliła się i podniosła przecudowny błyszczący kamień, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Kamień ten był niewielki, zaledwie tak duży, jak ziarno grochu, lecz połyskiwał na słońcu wszystkiemi kolorami tęczy. Aglaja była tak tym kamieniem zachwycona, że postanowiła go dać w upominku Glauconowi.
— Lecz nagle usłyszała jakiś szmer za sobą i gdy się odwróciła, omal nie umarła ze strachu. Dostrzegła przed sobą wielkiego boga Pana, który wyglądał, jak kozioł i jak człowiek jednocześnie. Wiecie o tem, że nie wszyscy bogowie są piękni, ale piękni, czy nie piękni, wątpię, czy ktoś by chciał znaleźć się nagle tak oko w oko z jakimś bogiem.
— „Daj mi ten kamień“, — rzekł Pan, wyciągając rękę.
— Lecz Aglaja, chociaż była bardzo przerażona, za nic w świecie nie chciała mu oddać tego kamienia.
— „Muszę go mieć dla Glaucona“ — wyjaśniła.
— „A ja go muszę mieć dla jednej z moich nimf“, — rzekł Pan.
— Przysunął się do Aglai, lecz Aglaja poczęła uciekać ile jej tylko sił starczyło w nogach. Jeżeli zdoła dobiec do Glaucona, on ją już napewno obroni. Pan biegł za nią, stąpając ciężko, lecz już po chwili Aglaja była w ramionach Glaucona.
— Okropny widok Pana i jeszcze okropniejszy hałas, jakiego narobił, tak przeraziły owce, że rozbiegły się we wszystkie strony. Lecz Glaucon nie był absolutnie przestraszony, bo Pan jest przecież bogiem pasterzy, więc każdego dobrego pasterza, wypełniającego sumiennie swe obowiązki szczególnie lubił i każdym takim pasterzem specjalnie się opiekował. Gdyby Glaucon nie był dobrym pasterzem, kto wie, coby się stało z nim i z Aglają. Ale Glaucon był pasterzem sumiennym, to też, gdy poprosił Pana, aby oddalił się i nie przerażał Aglai, Pan odszedł, mrucząc niechętnie, a pomruk jego był taki groźny, jak najstraszniejsze grzmoty wśród gór. Odszedł jednak, a to była rzecz najważniejsza.
— „Co ci się stało, najdroższa, jakie masz zmartwienie?“ — zapytał Glaucon, a Aglaja opowiedziała mu całą swoją przygodę.
— „Ale gdzie jest ten piękny kamień?“ — zapytał znowu, gdy skończyła swe opowiadanie. — „Czyś go zgubiła z przerażenia?“
— Nie, skądże! Aglaja nie byłaby taka nieostrożna. Gdy zaczęła uciekać, wsunęła kamień do ust i jeszcze dotychczas tam się znajdował, najzupełniej bezpieczny. Teraz wysunęła go między wargi i zajaśniał znowu w blasku słonecznym.
— „Weź go“ — szepnęła do Glaucona.
— Nasuwało się pytanie, jak go miał wziąć? Obydwie ręce Alagai trzymał mocno w swych rękach, a gdyby ją teraz puścił, napewno upadłaby na ziemię, tak była słaba i drżąca, przejęta jeszcze panicznym lękiem. Nagle Glauconowi przyszedł zbawienny pomysł do głowy. Wyjmie kamień z ust Aglai własnemi ustami.
— Pochylił się nad nią, dotknął ustami jej warg i nagle zapomniał zupełnie o pięknym kamieniu, taksamo, jak w tej chwili zapomniała o nim Aglaja. W ten sposób został odkryty pocałunek!
— Cóż za idjotyczna opowieść! — zawołał Dan, oddychając głęboko, gdy ocknął się nagle i zorjentował, że siedzieliśmy w rzeczywistości wszyscy w starym sadzie, na wyspie Księcia Edwarda, zamiast obserwować dwoje zakochanych z Tessalji w okresie Złotego Wieku. — Ani jedno słowo nie jest prawdziwe.
— Oczywiście, wszyscy wiemy, że to nie jest prawda, — przyznała Fela.
— A ja nie jestem taka pewna, szepnęła Historynka w zamyśleniu. — Uważam, że istnieją dwa rodzaje prawdziwych rzeczy — rzeczy prawdziwe, które są i rzeczy prawdziwe, których niema, ale mogą być.
— A według mnie istnieje tylko jeden rodzaj prawdziwych rzeczy, — rzekła Fela. — W każdym razie ta historja napewno nie jest prawdziwa. Przecież wiecie wszyscy, że nigdy nie było boga Pana.
— Skąd możesz wiedzieć, co było w Złotym Wieku? — zapytała Historynka.
Zapytaniem tem Fela była ogromnie zaskoczona.
— Ciekawa jestem, co się stało z pięknym kamieniem? — szepnęła Celinka.
— Prawdobodobnie Aglaja połknęła go, — odparł Feliks, zawsze praktyczny.
— A czy Glaucon i Aglaja pobrali się później? — pytała Sara Ray.
— O tem opowieść milczy, urywa się właśnie w tem miejscu, w którem ją zakończyłam, — odpowiedziała Historynka. — Ale jestem pewna, że się pobrali. Teraz ja wam powiem, co o tem wszystkiem sądzę. Nie przypuszczam, żeby Aglaja miała połknąć kamień, myślę raczej, że kamień wypadł jej z ust na ziemię, potem obydwoje z Glauconem znaleźli go i okazało się, że kamień ten miał tak wielką wartość, że Glaucon mógł kupić wszystkie stada owiec i bydła, jakie były w dolinie, mógł kupić również maleńką zagrodę i zamieszkał w niej razem z Aglają.
— Ale ty tylko tak przypuszczasz, — zawołała Sara Ray, — a jabym chciała wiedzieć napewno, co się stało.
— Ach, mniejsza o to, co się stało, — obruszył się niechętnie Dan. — Wówczas, gdy Historynka opowiadała, we wszystko święcie wierzyłem, ale teraz już obsolutnie nie wierzę. Czy nie jest to przypadkiem turkot kół?
Był to istotnie turkot kół i po chwili ujrzeliśmy na drodze dwie nadjeżdżające bryczki. Pobiegliśmy do domu na spotkanie wuja Aleca, ciotki Janet i ciotki Oliwji. Radość zapanowała nieopisana. Wszyscy jednocześnie mówili, wszyscy śmieli się jednocześnie i trwało to tak długo, dopóki nie zasiedli do stołu. Ileż było śmiechu, ile zapytań i opowiadań, ile radości i zachwytu. A od czasu do czasu, gdy przy stole uciszało się nieco, słychać było głośne mruczenie Pata, który siedział za plecami Historynki na parapecie okiennym.
— Strasznie się cieszę, że jesteśmy znowu w domu, — mówiła ciotka Janet, spoglądając na nas z czułością. — Było nam tam wprawdzie bardzo dobrze i cała rodzina wuja Edwarda odnosiła się do nas wyjątkowo serdecznie. Ale wszędzie jest dobrze, a w domu najlepiej. A jak tutaj było? Jak się sprawowały dzieci, Rogerze?
— Jak aniołki, — odparł wuj Roger. — Jeszcze nigdy w życiu takie grzeczne nie były.
— Muszę dzisiaj zacząć obcinać krzewy bzu popołudniu, — biadał Piotrek. — Nie wyobrażacie sobie, jaka to jest nudna robota. Pan Roger czeka aż będzie chłodniej i dopiero wtedy przyśle mi do pomocy ludzi, a teraz muszę sam to robić.
— To dlaczego mu nie powiesz, że ci samemu trudno? — zapytał Dan.
— Nie moja rzecz zwracać mu uwagę, — odparł Piotrek. — Jestem na służbie, więc muszę robić to, co mi każą, ale jednocześnie wolno mi mieć własne zdanie. Zapowiada się, że dzisiaj będziemy mieli jeszcze większy upał.
Siedzieliśmy wszyscy w sadzie, z wyjątkiem Feliksa, który poszedł na pocztę. Było sierpniowe sobotnie przedpołudnie. Celinka i Sara Ray, która cały dzień miała spędzić z nami, gdyż matka jej pojechała do miasta — gryzły zawzięcie łodyżki tymianku. Berta Lawrence z Charlottetown, która na czerwiec przyjechała w odwiedziny do Kasi Marr i pewnego dnia przyszła z nią do szkoły, zawsze zajadała się łodyżkami tymianku, twierdząc, że jest wyjątkowo smaczny. Zwyczaj ten odrazu przyjął się wśród dziewcząt w całem Carlisle. Wszystkie uczennice doszły do wniosku, że zarówno tymianek, jak młode gałązki malin, chociaż twarde i nieposiadające żadnego smaku, są niezwykle zdrowe i wybielają zęby. Łodyżki tymianku stały się poprostu modne i dlatego jadły je wszystkie dziewczęta. Tego lata w Carlisle nie było takiej uczenicy, któraby się ośmieliła powiedzieć, że tymianku nie lubi.
Pat był z nami również, łasząc się do każdego, podając od czasu swoją potężną czarną łapę i ocierając się o nasze kolana. Wszyscy głaskaliśmy go pieszczotliwie z wyjątkiem Feli, która usiłowała nie zwracać nań uwagi, tylko z tego powodu, że był to przecież kot Historynki.
Leżeliśmy rozciągnięci na trawie, bo po ukończonych zajęciach porannych mieliśmy cały wolny dzień przed sobą. Zasadniczo powinniśmy być zadowoleni i szczęśliwi, lecz jakoś humory tego dnia nam nie dopisywały.
Historynka siedziała na liściach gęsto rosnącej mięty w pobliżu altany, plotąc wianek z żółciutkich jaskrów. Fela popijała wodę z niebieskiego kubka z miną najzupełniej obojętną. Każda z nich zdenerwowana była obecnością drugiej i każda zachowaniem swem pragnęła przekonać nas wszystkich, że wzajemnie na siebie nie zwracają najmniejszej uwagi. Feli nienadzwyczajnie się to udawało, zato Historynka grała swoją rolę lepiej. Gdyby nie to, że spoglądała od czasu do czasu ukradkiem na Felę, bylibyśmy nawet najgłębiej pod tym względem przeświadczeni.
Ostatni tydzień nie był dla nas zbytnio przyjemny. Fela z Historynką nie rozmawiały z sobą i coś się dziwnie „popsuło w państwie Duńskiem“. Atmosfera jakiegoś przymusu przesycała wszystkie nasze zabawy i rozmowy.
W zeszły poniedziałek Fela i Historynka posprzeczały się o coś. Co było zasadniczą przyczyną tej sprzeczki, nie umiem powiedzieć, bo nigdy się tego dokładnie nie dowiedziałem. Pozostało to nazawsze „śmiertelną tajemnicą“ między obydwu powaśnionemi stronami. Temat kłótni musiał być jednak bardzo poważny, bo skutki dla nas wszystkich stały się ogromnie nieprzyjemne. Właśnie od owego poniedziałku obydwie nie rozmawiały ze sobą.
Nie dlatego zresztą, że przez tak długi czas odczuwały do siebie wzajemną urazę. Przeciwnie, zasadniczy gniew już dawno minął, lecz należało zachować odpowiedni fason. Żadna nie chciała „przemówić pierwsza“ i każda twierdziła, że pierwsza się nie odezwie, gdyby nawet miało to trwać do stu lat. Żadne argumenty, żadne perswazje nie odnosiły wrażenia, nawet łzy Celinki, która co noc z tego powodu płakała i podczas wieczornego pacierza zanosiła modły ku niebu, aby Fela i Historynka wreszcie się z sobą pogodziły.
— Naprawdę nie wiem, dokąd się dostaniesz po śmierci, Felu, — mówiła ze łzami, — jeżeli za życia nie potrafisz wybaczać ludziom.
— Ja już jej przebaczyłam, — brzmiała odpowiedź Feli, — ale za nic w świecie nie przemówię do niej pierwsza.
— Bardzo niedobrze i bardzo niewłaściwie postępujesz, — usiłowała dalej perswadować Celinka. — Przedewszystkiem psujesz nam cały nastrój.
— Czy dawniej też tak się z sobą kłóciły? — zapytałem Celinkę, gdyśmy omawiali te sprawy poufnie w alejce wuja Stefana.
— Już bardzo dawno tego nie było, — odparła. — Miały z sobą jakąś sprzeczkę zeszłego lata i dwa lata temu, ale to trwało zaledwie kilka dni.
— I kto pierwszy przemówił?
— Ach, oczywiście Historynka. Przejęła się czemś ogromnie i zaczęła mówić do Feli, zanim się zorjentowała, a potem już wszystko było jaknajlepiej. Boję się jednak, że tym razem tak nie będzie. Czyś zauważył, że Historynka obecnie stara się niczem nie przejmować? Dla mnie jest to stanowczo zły znak.
— Musimy coś wymyśleć, aby się jednak przejęła, — rzekłem.
— Już od kilku dni modlę się o to, — wyszeptała Celinka, a powieki jej zatrzepotały pod wpływem nabiegłych nagle łez. — Czy sądzisz, że to się zda na coś, Ed?
— Najprawdopodobniej, — zapewniłem ją. — Pamiętasz Sarę Ray i te pieniądze? Przecież pieniądze zdobyła tylko dzięki modlitwie.
— Bardzo się cieszę, że tak myślisz, — zawołała z radością. — Dan twierdzi, że mi ta modlitwa nic nie pomoże. Tłumaczy mi, że najlepiej nie prosić o nic Boga, to wtedy sam stara się pomóc ludziom, a gdy go się prosi, zazwyczaj nie chce się w ludzkie sprawy wtrącać. Dan zawsze mówi takie dziwne rzeczy. Bardzo się boję, że jak dorośnie będzie taki sam, jak wuj Robert Ward, który nigdy nie chodzi do kościoła i powiada, że tylko połowa Biblji jest prawdziwa.
— A która połowa jest według niego prawdziwa? — zapytałem przejęty ciekawością.
— Oczywiście ta przyjemniejsza. Wuj Robert twierdzi, że niebo istnieje, ale piekła napewno niema. Nie chciałabym, żeby Dan wyrósł na takiego niedowiarka. Byłoby to okropnie przykre. A ty byłbyś zadowolony, gdyby wszyscy ludzie po śmierci stłoczyli się w niebie?
— Przypuszczam, że nie, — potrząsnąłem głową, bo w tej samej chwili pomyślałem o Billu Robinsonie.
— Zupełnie słusznie, chociaż naogół żal mi tych wszystkich biedaków, którzy idą do piekła, — mówiła Celinka w zamyśleniu. — Ale mam wrażenie, że w niebie również nie czuliby się zbyt swobodnie. Andrzej Marr zeszłej jesieni powiedział okropną rzecz o piekle, gdyśmy obydwie z Felą były u Kasi i gdyśmy wszyscy piekli kartofle w popiele. Andrzej powiedział wtedy, że według niego w piekle musi być o wiele ciekawiej, niż w niebie, bo ogień to przecież strasznie przyjemna rzecz. Czyś słyszał kiedyś w życiu podobne brednie?
— Mam wrażenie, że to zależy od tego, czy człowiek znajduje się wśród płomieni, czy też patrzy na nie zdaleka, — odparłem.
— Ach, Andrzej nie to miał na myśli. Chciał nam poprostu zaimponować swoją oryginalnością. Marrowie wszyscy są tacy. W każdym razie postanowiłam się nadal modlić, aby przytrafiło się coś takiego, czemby się Historynka bardzo przejęła. Nie będę się modlić o to, aby Fela przemówiła pierwsza, bo i tak jestem pewna, że nigdy się na to nie zdobędzie.
— A nie sądzisz, że Pan Bóg może ją skłonić do tego? — zapytałem, gdyż doszedłem do wniosku, że dzieje się wielka niesprawiedliwość, iż Historynka zawsze ma pierwsza wyciągnąć rękę do zgody. Jeżeli już kiedyś uczyniła to, to teraz stanowczo powinna była przyjść kolej na Felę.
— Sądzę, że Pan Bóg musiałby pokonać w tym wypadku wielkie trudności, — szepnęła z westchnieniem Celinka, która prawdopodobnie znała lepiej Felę ode mnie.
Piotrek, jak to było do przewidzenia, oczywiście stał po stronie Feli, twierdząc, że Historynka powinna pierwsza przemówić, choćby dlatego, że jest najstarsza. Przynajmniej taką metodą, tłumaczył nam, rządziła się zawsze nieboszczka ciotka Janet.
Natomiast Sara Ray uważała, że pierwsza powinna przemówić Fela, biorąc chociażby to pod uwagę, że Historynka jest sierotą.
Feliks usiłował łagodzić wszystkie spory i oczywiście miał z tego powodu całe mnóstwo przykrości, jak zresztą zwykle w takich razach bywa. Historynka oświadczyła mu z godnością, że jest zbyt młody, aby mógł to wszystko dokładnie zrozumieć, Fela zaś stwierdziła, że taki grubas powinien pilnować tylko własnych spraw. Po tem wszystkiem Feliks doszedł do wniosku, że Fela zasłużyła na to, aby Historynka nigdy więcej nie przemówiła do niej ani słowa.
Dan nie miał cierpliwości do dziewcząt, szczególnie drażniło go postępowanie Feli.
— Obydwie zasłużyły na porządne baty, — skonstatował.
Jeżeli tylko baty mogły naprawić sytuację, to nie zanosiło się na to, aby kiedykolwiek mogła ona ulec zmianie. Zarówno Fela, jak i Historynka wyrosły już z okresu „batów“ i nikt z dorosłych nie wpadłby na pomysł, aby w ten sposób wynikły między niemi spór zażegnać. Dorośli wprawdzie dostrzegli chłód panujący między dziewczynkami, lecz patrzyli na to pobłażliwie nie wnikając zbyt głęboko i nie orjentując się, jak wszyscy wzięliśmy sobie ten spór głęboko do serca i jak bardzo nad nim boleliśmy.
Historynka skończyła wreszcie wianek i włożyła go na głowę. Jaskry muskały delikatnie jej wysokie białe czoło, z pod którego lśniły roziskrzone ciemne oczy. Senny uśmieszek błąkał się na czerwonych, jak maki usteczkach — uśmieszek wymowny, którego znaczenie wszyscy znaliśmy tak dobrze.
— Znam opowieść o pewnym jegomościu, który zawsze miał własne zdanie...
Historynka umilkła, nie mówiąc nic więcej. Nigdy nie słyszeliśmy opowieści o człowieku, który zawsze miał własne zdanie. Na głównej alejce ujrzeliśmy biegnącego Feliksa, wymachującego zawzięcie trzymaną w ręku gazetą. Gdy taki grubas, jak Feliks biegnie, ile mu sił starczy w nogach i do tego w takie upalne sierpniowe popołudnie, to stanowczo musi mieć jakiś bardzo ważny powód — tak przynajmniej wywnioskowała Fela.
— Najwidoczniej otrzymał jakieś przykre wiadomości na poczcie, — zauważyła Sara Ray.
— Ach, żeby się tylko ojcu nic złego nie stało, — zawołałem, zrywając się niespokojnie z ziemi, bo nagle doznałem dziwnego uczucia, które niby zimne stalowe ostrze zanurzyło mi się w serce.
— Przecież taksamo mógł otrzymać dobre wiadomości i dlatego tak szybko biegnie, — zawołała Historynka, która nigdy nie wierzyła w to, że złe wiadomości mogą nadejść.
— Nie biegłby tak szybko, gdyby miał dobre wiadomości, — bąknął cynicznie Dan.
Powątpiewanie nasze niedługo trwało. Furtka sadu otwarła się z trzaskiem i po chwili podbiegł do Feliks. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby się przekonać, że przynosił wieści niezbyt radosne. Biegł bardzo szybko i był ogromnie zadyszany, przyczem twarz miał śmiertelnie bladą. Za nic na świecie w tej chwili nie zapytałbym go, co się stało, tak bardzo lękałem się jakiejś przykrej odpowiedzi. Uprzedziła mnie w tym wypadku Fela, która całkiem odważnie i wielkiem zniecierpliwieniem podbiegła do drżącego zadyszanego Feliksa:
— Feliksie King, co cię tak przeraziło?
Feliks pokazał nam gazetę. Było to „Codzienne Przedsięwzięcie“ wychodzące w Charlottetown.
— Mam tutaj, — wyszeptał, — Spójrzcie — przeczytajcie — ach, sądzicie — że to jest prawda? Koniec — świata — ma nastąpić jutro — o godzinie drugiej popołudniu!
Trzask! Fela upuściła niebieski kubek, który przetrwał tyle lat i teraz leżał u naszych stóp w maleńkich potłuczonych skorupkach. W każdym innym wypadku bylibyśmy ogromnie przejęci tą katastrofą, w danej chwili jednak nie zwróciliśmy na nią absolutnie uwagi. Cóż znaczą wszystkie porcelanowe kubki świata, skoro jutro i tak już żadne z nas nie będzie żyło?
— Ach, Saro Stanley, czy ty w to wierzysz? — wyszeptała Fela, chwytając Historynkę za rękę. Modlitwy Celinki zostały wysłuchane. Nastąpiło przesilenie i Fela tak się tą wiadomością przejęła, że mimowoli przemówiła pierwsza. Lecz w tej chwili i ten fakt nie wywarł na nas zbytniego wrażenia.
Historynka chwyciła gazetę i przeczytała nam głośno krótkie doniesienie, którego wysłuchaliśmy wśród uroczystej ciszy. Pod sensacyjnym nagłówkiem „Jutro o drugiej świat przestanie istnieć“, widniała wzmianka, że wódz pewnej sekty religijnej w Stanach Zjednoczonych przepowiedział, iż dwunastego sierpnia nastąpić ma Dzień Sądu Ostatecznego i że wszyscy wyznawcy sekty powinni być przygotowani na tę chwilę, powinni się modlić, pościć, powinni się przyoblec w białe szaty.
Teraz śmiać mi się chce na samo wspomnienie, jaki przemożny strach owładnął nami owego słonecznego sierpniowego ranka przed wielu, wielu laty. Wówczas o śmiechu zupełnie zapomniałem. Byliśmy przecież tylko dziećmi i uwierzyliśmy w to, co podawała gazeta. Jeżeli „Codzienne Przedsięwzięcie“ twierdziło, że dwunasty sierpnia będzie dniem Sądu Ostatecznego, to jak my mogliśmy o tem wątpić?
— Czy ty w to wierzysz, Saro Stanley? — indagowała nadal Fela.
— Nie, nie, niema tu ani słowa prawdy, — odparła z przeświadczeniem Historynka.
Lecz w pewnej chwili głos jej dziwnie zadrżał, a może nam się tylko tak zdawało. W dziecięcych naszych umysłach zrodziło się podejrzenie, że Historynka chciała nas tylko uspokoić, lecz sama tak zresztą, jak i my wszyscy wierzyła bezapelacyjnie w koniec świata.
— To nie może być prawda, — zawołała Sara Ray, szukając jak zwykle ukojenia we łzach. — Przecież wszystko dzisiaj wygląda taksamo, jak wczoraj, a nie mogłoby tak wyglądać, gdyby jutro miał być Dzień Sądu Ostatecznego.
— Przecież tak właśnie ten dzień miał nadejść, — wtrąciłem rozżalony. — Przynajmniej tak zapowiadała go Biblja. Koniec świata miał się zakraść do nas, jak złodziej wśród nocy.
— Ale jeszcze coś innego jest w Biblji, — podchwyciła gorączkowo Celinka. — Jest tam wyraźnie powiedziane, że nikt nie wie, kiedy Dzień Sądu Ostatecznego nastąpi, że nawet nie wiedzą o tem aniołowie w niebie. Więc jeżeli aniołowie nie wiedzą, to skąd może wiedzieć redaktor „Przedsięwzięcia“?
— Napewno głupstwa plecie, — mruknęła niechętnie Historynka. Wiedzieliśmy o tem, że wuj Roger jest liberałem, a wuj Alec — konserwatystą, dziewczynki zaś pod względem politycznych i religijnych poglądów ustosunkowywały się odpowiednio do atmosfery panującej w danym domu. — Ale powiem wam, że to nie redaktor tę wiadomość podał, tylko ktoś ze Stanów, kto jest podobno prorokiem. Jeżeli znów ten człowiek jest prorokiem, to prawdopodobnie wie o wszystkiem.
— Nawet w Biblji stwierdzone jest, że prorocy wszystko wiedzą, — odezwał się Dan.
— Ja się tam zawsze będę trzymała Biblji, — oświadczyła Celinka. — Nie wierzę w jutrzejszy koniec świata, ale jestem tem wszystkiem ogromnie przerażona, — dorzuciła z bojaźnią.
Mniejwięcej wszyscy zajmowali takie same stanowisko. Taksamo, jak z upiornym dzwonem, nie wierzyliśmy, mimo to jednak drżeliśmy, gdy nam o nim opowiedział Piotrek.
— Nikt przecież nie może wiedzieć, kiedy Biblja została napisana, — rzekł Dan, — ale może teraz już jest ktoś taki, kto wie. Przecież Biblja została napisana kilka tysięcy lat temu, a ta gazeta wydrukowana była dopiero dzisiaj. Przecież przez tak długi czas można się wielu rzeczy dowiedzieć.
— A chciałam jeszcze tak dużo zrobić w życiu, — wyszeptała Historynka, obrywając z rezygnacją jaskry ze swego wianka, — jednakże, jeżeli jutro ma być koniec świata, to na nic mi już czasu nie starczy.
— To wszystko może być o wiele gorsze, niż śmierć, — zauważył Feliks, usiłując za wszelką cenę wymyśleć coś, coby mu sprawiło chwilową ulgę.
— Jestem strasznie zadowolony, że przez całe lato chodziłem do kościoła i do szkoły niedzielnej, — wtrącił przyciszonym głosem Piotrek. — Szkoda, że do tej pory nie zdecydowałem się, czem mam zostać, Prezbiterjaninem, czy Metodystą. Sądzicie, że teraz byłoby już zapóźno?
— Ach, to nie sprawia żadnej różnicy, — odparła Celinka z powagą. — Jeżeli... jeżeli tylko jesteś chrześcijaninem, Piotrku, to wszystko inne nie jest takie ważne.
— Ale teraz i tak już jest zapóźno, — zawołał z żalem Piotrek. — Nie mogę przecież stać się chrześcijaninem w ciągu kilku godzin. Powinienem był już dawno zorjentować się, czy być Prezbiterjaninem, czy Metodystą. Postanowiłem czekać aż dorosnę, aby poznać różnicę między jednem i drugiem, ale niestety nie mam już teraz żadnych możliwości. Przypuszczam, że zostałbym Prezbiterjaninem, choćby z tego względu, że wy wszyscy jesteście Prezbiterjanami. Tak, napewno będę Prezbiterjaninem.
— Znam cudowną anegdotkę o Judy Pineau i o samym wyrazie „Prezbiterjanin“, — odezwała się Historynka, — ale jej wam teraz nie opowiem. Jeżeli jutro nie będzie końca świata, opowiem wam tę anegdotę w poniedziałek.
— Gdybym wiedziała, że jutro ma być koniec świata, napewnobym się z tobą w zeszły poniedziałek nie pokłóciła, Saro Stanley, i nie byłabym taka nieprzyjemna przez cały tydzień, — jęknęła Fela, dręczona nieoczekiwanie wyrzutami sumienia.
Ach, Felu! Wszyscy w głębi naszych dziecięcych duszyczek żałowaliśmy całego mnóstwa rzeczy, których napewno nie popełnilibyśmy, „gdybyśmy wiedzieli“. Jakąż ciemną i bezkresną listę tworzyły te nasze drobne grzeszki, które teraz uświadamialiśmy sobie nagle w pamięci! Otworzyła się w tej chwili przed nami wielka Księga Sprawiedliwości i stanęliśmy nad krawędzią własnych uświadomień, jak przed obliczem Najwyższego Trybunału. Myślałem o tych wszystkich najdrobniejszych szczegółach, o tych wszystkich znikomych czynach mego krótkiego życia — o prowokowaniu Feliksa do płaczu, o drobnych psotach popełnianych co tydzień w Szkole Niedzielnej, o nic nieznaczących kłamstwach, których się dopuściłem, o tem wszystkiem, co złego pomyślałem i uczyniłem. A jutro miał nastać ten wielki straszliwy dzień ostatecznych porachunków! Ach, gdybym przez te wszystkie lata inaczej postępował, gdybym był lepszy!
— Ta kłótnia była taksamo moją winą, jak i twoją, Felu, — skonstatowała Historynka, obejmując Felę ramieniem. — Teraz niestety nie można już tego odrobić, ale jeżeli jutro końca świata nie będzie, postaramy się już nigdy więcej w życiu nie kłócić. Straszniebym chciała, żeby ojciec mój był tutaj.
— Napewno będzie, — pocieszała ją Celinka. — Jeżeli nastanie koniec świata, to nietylko zapanuje on na Wyspie Księcia Edwarda, ale również koniec świata będzie w całej Europie.
— Najbardziej chciałbym wiedzieć, czy to wszystko, co piszą w tej gazecie jest prawdą, czy też nie, — westchnął Feliks z rozpaczą. — Mam wrażenie, że gdybym mógł dowiedzieć się o tem, czułbym się o wiele lepiej.
Ale do kogo mieliśmy się zwrócić z zapytaniem? Wuja Aleca nie było i miał wrócić dopiero późnym wieczorem, a ciotka Janet i wuj Roger nie należeli do tych osób, do których mielibyśmy istotne zaufanie. Lękaliśmy się ogromnie końca świata, lecz bardziej byliśmy przerażeni, że dorośli nas wyśmieją. A gdyby tak zapytać ciotkę Oliwję?
— Nie, ciotka Oliwja położyła się, bo ma straszną migrenę, więc absolutnie przeszkadzać jej nie można, — oświadczyła stanowczo Historynka. — Kazała mi przygotować obiad, gdyż jeszcze od wczoraj pozostało sporo zimnego mięsa, więc trzeba tylko ugotować trochę kartofli i groszku i nakryć do stołu. Nie mam pojęcia, jak potrafi zebrać myśli, kiedy już jutro ma być koniec świata. Zresztą co za pożytek będziemy mieli, jak nawet my dorosłych? Przecież oni i tak na ten temat niewiele więcej wiedzą od nas.
— Ale, jeżeli powiedzą nam, że w to nie wierzą, w każdym razie będziemy trochę spokojniejsi, — zauważyła Celinka.
— Przypuszczam, że najwięcej wiedziałby o tem ksiądz, tylko, że wyjechał na urlop, — westchnęła Fela. — Na wszelki wypadek zapytam mamę, co ona o tem myśli.
Sięgnęła po „Przedsięwzięcie“ i pobiegła do domu. Czekaliśmy jej powrotu coraz bardziej zniecierpliwieni.
— No i co powiedziała? — zapytała Celinka drżącym z podniecenia głosem.
— Powiedziała „Wynoś się i daj mi spokój. Nie mam czasu na twoje głupstwa“, — odparła Fela zgorszonym tonem. — A ja na to, „Ależ, mateczko, w gazecie piszą, że jutro ma być koniec świata!“ Wówczas mama zdenerwowała się jeszcze więcej i zawołała: „Będzie koniec waszych bzdur!“
— W każdym razie to też jest pewną ulgą, — odezwał się Piotrek. — Gdyby pani King wierzyła w to, napewno byłaby tą zapowiedzią więcej przejęta.
— Ale przecież widzicie tę wiadomość wydrukowaną! — przekonywał ponuro Dan.
— Zapytajmy jeszcze wuja Rogera, — zaproponował Feliks zupełnie bezradny.
Na tę ewentualność nie byliśmy przygotowani, postanowiliśmy jednak i tego spróbować. Wuj Roger był na podwórzu, zajęty zaprzęganiem czarnej klaczy do powozika. Egzemplarz „Przedsięwzięcia“ sterczał mu z kieszeni marynarki. Skonstatowaliśmy na samym wstępie, że wuj Roger był dzisiaj wyjątkowo przygnębiony i zmieszany. Na twarzy jego nie było ani śladu zwykłego uśmiechu.
— Ty go zapytaj, — rzekła Fela, trącając Historynkę.
— Wujku, — odezwała się Historynka, a w srebrzystym jej głosiku zabrzmiała nuta błagalnej prośby i przestrachu. — „Przedsięwzięcie“ podaje wiadomość, że jutro ma być koniec świata. Czy to prawda? Czy wujek w to wierzy?
— Obawiam się, że tak, — odparł wuj Roger ponuro. „Przedsięwzięcie“ zawsze bardzo skrupulatnie podaje tylko prawdziwe wiadomości.
— A mama w to nie wierzy, — zdobyła się na odwagę Fela.
Wuj Roger pokiwał głową.
— Właśnie to jest najstraszniejsze, — rzekł, — że ludzie dopiero wówczas wierzą, gdy już jest zapóźno. Jadę teraz do Markdale, aby pewnemu jegomościowi oddać to, co mu jestem winien, a poobiedzie wybieram się do Summerside, żeby sobie kupić nowy garnitur. Ten stary jest już zbytnio zniszczony na taką uroczystość, jak Dzień Sądu Ostatecznego.
Wuj Roger wskoczył do powoziku i odjechał, pozostawiając nas w jeszcze okropniejszym nastroju.
— Uważam, że to wam powinno wystarczyć, — zauważył Piotrek przyciszonym głosem.
— Czy powinniśmy się także na jutro przygotować? — zapytała Celinka.
— Chciałabym mieć taką samą białą sukienkę, jak wy macie, — szlochała Sara Ray. — Ale nie mam, a teraz już zapóźno, żeby sobie kupić. Ach, jaka szkoda, że dotychczas nigdy nie słuchałam mamy! Napewno byłabym zawsze posłuszna, gdybym wiedziała, że koniec świata jest tak blisko. Jak wrócę do domu, zaraz mamie opowiem, że byłam wtedy na pokazie magicznej latarni.
— Ja tam nie jestem taka pewna, że wuj Roger mówił poważnie, — wtrąciła Historynka. — Nie miałam możności patrzeć mu prosto w oczy, bo wtedy dowiedziałabym się całej prawdy. Zawsze tak bywa, że gdy wuj Roger chce z kogoś zakpić, w oczach pojawiają mu się dziwne iskierki. Tego już w żaden sposób ukryć nie może. Jak myślicie, czy nie mógł z nas zażartować i dlatego postanowił przerazić nas jeszcze bardziej? Straszne jest, gdy nawet na dorosłych polegać nie można!
— Tylko na ojcu moglibyśmy polegać, gdyby był w domu, — oświadczył stanowczo Dan. Ojciec z pewnością powiedziałby nam całą prawdę.
— Powiedziałby nam tylko to, co sam uważa za prawdę, Dan, ale i on napewno niewiele wie na ten temat. Przecież nie jest tak wykształcony, jak redaktor „Przedsięwzięcia“. Nie, nie pozostaje nic innego, tylko czekać cierpliwie, a wtedy sami się przekonamy.
— Chodźmy do domu i zobaczmy, co w Biblji jest na ten temat, — zaproponowała Celinka.
Wślizgnęliśmy się ostrożnie do mieszkania, aby nie przeszkadzać ciotce Oliwji, Celinka zaś wkrótce znalazła odpowiedni ustęp w Piśmie Świętem i przeczytała go głośno. Po wysłuchaniu tego ustępu odczuliśmy wszyscy pewną ulgę.
— No tak, — odezwała się pierwsza Historynka, — muszę teraz pójść i obrać kartofle. Przecież trzeba je ugotować, chociażby nawet jutro istotnie był koniec świata. Ja tam jednak w to wszystko nie wierzę.
— A ja muszę zacząć obcinać krzaki bzów, — postanowił Piotrek. — Nie wiem, jak się wziąć do tego, bo mi się nie chce samemu pójść w pole. Umrę tam chyba ze strachu.
— Szkoda, że nie powiedziałeś wujowi Rogerowi, że jeżeli jutro ma być koniec świata, to i tak nie warto już bzów przycinać, — wtrąciłem się do rozmowy.
— Tak, a gdyby wuj Roger mimo wszystko kazał ci to robić, mielibyśmy chociaż dowód, że w tę całą wiadomość nie wierzy, — podchwyciła Celinka. — Szkoda, że nie pomówiłeś z nim na ten temat, zanim wyjechał.
Pozostawiwszy Historynkę i Piotrka przy obieraniu kartofli, wróciliśmy do domu, gdzie ciotka Janet, znalazłszy już tylko skorupy po pamiątkowym niebieskim porcelanowym kubku, dała nieszczęsnej Feli porządną burę. Fela jednak zniosła to wszystko z nadzwyczajną cierpliwością, — przeciwnie, sprawiło to jej nawet pewne zadowolenie.
— Mama na pewno nie wierzy, że jutro ma być koniec świata, bo inaczej nie awanturowałaby się w ten sposób, — szepnęła Fela do nas. Wszystkich nas uspokoiło to aż do obiadu, gdy przybiegli Historynka i Piotrek z wiadomością, że wuj Roger istotnie pojechał do Summerside. Wysłuchawszy tej wieści, znowu owładnięci zostaliśmy jeszcze okropniejszym lękiem.
— Ale powiedział, żebym koniecznie przyciął krzewy bzu, — zawołał Piotrek. — Najwidoczniej nie wierzy w ten jutrzejszy koniec świata, bo pozwoliłby mi chyba tego ostatniego popołudnia zostać w domu. Nie mam pojęcia, jak tam pójść samemu. Może ktoś z was pójdzie ze mną? Nie potrzebujecie nic robić, bylebyście tylko dotrzymywali mi towarzystwa.
Zostało zadecydowane, że Dan i Feliks pójdą z Piotrkiem. Ja chciałem pójść również, lecz dziewczęta zaprotestowały.
— Musisz bezwarunkowo zostać z nami, — oświadczyła Fela. — Sama nie wiem, co mam robić tego popołudnia. Przyrzekłam Kasi Marr, że przyjdę do niej, ale jakoś nie mam ochoty. Nie chce mi się również robić szydełkiem. Wyjęłam już robótkę z szuflady, ale zaraz sobie pomyślałam: „Czyż to warto? Przecież jutro i tak wszystko w proch się rozpadnie“.
Zostałem więc z dziewczętami i niezbyt przyjemnie spędziliśmy to popołudnie. Historynka ustawicznie powtarzała, że „w to wszystko nie wierzy“, ale gdyśmy ją prosili, aby nam opowiedziała jakąś historję, w żaden sposób zgodzić się nie chciała, tłumacząc się rozmaitemi powodami. Celinka do reszty zatruła życie ciotce Janet, ustawicznie pytając: „Mateczko, czy w poniedziałek będzie pranie?“ „Mateczko, pójdziesz we wtorek wieczorem na nabożeństwo?“ „Mateczko, będziesz w przyszłym tygodniu smażyła poziomki?“ i całe mnóstwo innych temu podobnych pytań. Stawała się coraz spokojniejsza, gdy ciotka Janet na każde zadane pytanie odpowiadała „tak“, albo, „naturalnie“, jakby to wszystko przynajmniej dla niej nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Sara Ray płakała tak długo, że aż zacząłem się dziwić skąd miała tak wielkie zapasy łez, sądzę jednak, że nie płakała z powodu przerażenia, tylko z powodu rozczarowania, że nie miała białej sukienki. Przed wieczorem Celinka przyszła nadół, niosąc swój piękny porcelanowy dzbanek malowany w niezapominajki, do którego codziennie wkładała szczoteczkę do zębów.
— Saro, zamierzam ci ten dzbanek podarować, — oznajmiła uroczyście.
Okazało się, że Sara oddawna już marzyła o tym dzbanku, teraz więc przestała płakać i uśmiechnęła się nawet.
— Ach, Celinko, strasznie ci dziękuję! A czy jesteś pewna, że nie odbierzesz mi go jutro w razie, gdyby nie było końca świata?
— Nie, daję ci go nazawsze, — odparła Celinka z miną osoby, dla której wszystkie porcelanowe dzbanki malowane w niezapominajki są niczem w porównaniu z katastrofą, na którą oczekiwał cały świat.
— Czy masz również zamiar podarować komuś ten wazonik malowany w wiśnie? — zapytała Fela, usiłując zachować ton obojętny.
Fela nigdy nie zachwycała się dzbankiem niezapominajkowym, ale zato ogromnie podobał jej się wazonik malowany w wiśnie, który Celinka dostała od ciotki Oliwji na gwiazdkę.
— Nie, absolutnie nie mam zamiaru, — odparła Celinka, zmieniając nagle ton.
— Ach, dobrze, mnie tam na nim nie zależy, — pośpieszyła zapewnić Fela. — Tylko pomyślałam sobie, że jeżeli jutro ma być ostatni dzień, to ten wazonik i tak ci będzie niepotrzebny.
— Uważam, że tak samo będzie potrzebny mnie, jak i tobie, — zawołała Celinka z oburzeniem.
Poświęciła swój ulubiony niezapominajkowy dzbanuszek, sądząc, że poświęceniem tem przebłaga los, lecz na rozstanie się z wazonikiem malowanym w wiśnie już w żaden sposób zdobyć się nie mogła. Fela całkiem niepotrzebnie zwróciła się do niej z tą propozycją!
Wraz z zapadającym zmierzchem humory nasze stawały się jeszcze bardziej ponure. W świetle jasnego dnia, w otoczeniu wszystkiego, co takie znajome, nie trudno było zdobyć się chociaż na odrobinę udanego spokoju. Ale teraz, kiedy wszystko otaczały ciemności, ogarniał nas coraz większy lęk, owładały nami coraz gorsze przeczucia. Gdyby znalazła się chociaż jedna starsza osoba, któraby nam przetłumaczyła, że nie powinniśmy się lękać, że wiadomość wydrukowana w „Przedsięwzięciu“ była tylko powtórzeniem proroctwa jakiegoś fanatyka, napewno uspokoilibyśmy się odrazu. Ale niestety osoby takiej nie było. Wszyscy dorośli, przeciwnie, bawili się doskonale naszym kosztem, kpili sobie z naszego przestrachu. Właśnie w pewnej chwili usłyszeliśmy, jak ciotka Oliwja, którą głowa wreszcie przestała boleć, razem z ciotką Janet śmiały się głośno w kuchni, prawdopodobnie rozmawiając na nasz temat. Głośny śmiech ciotki Janet i piskliwy chichot ciotki Oliwji rozbrzmiewały po całym domu.
— Dzisiaj się śmieją, bo kobiety zawsze były niedowiarkami, — zauważył Dan z ponurą satysfakcją.
Siedzieliśmy na kuchennym ganku, obserwując po raz ostatni tarczę słoneczną, kryjącą się za szczytami odległych pagórków. Piotrek był z nami również. Właściwie powinien był dzisiaj odwiedzić swą matkę, lecz postanowił zostać z nami.
— Jeżeli jutro ma być koniec świata, to zawsze wolę być przy was, — oświadczył.
Sara Ray także chciała zostać, nie mogła jednak, bo matka kazała jej wrócić do domu, nim się zrobi ciemno.
— Nie martw się, Saro, — uspokajała ją Celinka. — Przecież koniec świata ma być dopiero o drugiej popołudniu, więc zdążysz jeszcze do nas przyjść, zanim cośkolwiek się stanie.
— A może to była omyłka, — szlochała Sara. — Może to ma być dzisiaj o drugiej w nocy, zamiast jutro?
Możliwe, istotnie. Opanował nas nowy lęk, z którego dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy.
— Jestem pewien, że dziś w nocy nawet oka nie zmrużę, — powiedział Feliks.
— Przecież w gazecie wyraźnie piszą, że to ma być jutro o drugiej popołudniu, — wtrącił nieśmiało Dan. — Możesz się nie martwić, Saro.
Sara pożegnała się z nami i poszła, wciąż płacząc. Mimo to jednak nie zapomniała zabrać z sobą owego dzbanka malowanego w niezapominajki. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że po jej odejściu odetchnęliśmy z ulgą. Taka wiecznie płacząca towarzyszka nie sprawiała nam zbytniej przyjemności. Celinka, Fela i Historynka nigdy przecież nie płakały. Widocznie były silniejsze i posiadały więcej zdrowego rozsądku. Bez łez czekały na to, co się stać miało, patrząc odważnie niebezpieczeństwu w oczy.
— Ciekawe, gdzie będziemy wszyscy jutro o tej porze, — zauważył grobowym głosem Feliks, gdyśmy siedzieli, zapatrzeni w zachód słońca.
Dzisiejszy zachód był szczególnie dla nas ważny. Słońce skryło się za ciężkiemi chmurami, które odrazu zapłonęły krwawą czerwienią.
— Mam nadzieję, że będziemy również wszyscy razem taksamo, jak dzisiaj, — wtrąciła łagodnie Celinka. — Zobaczycie, że jutro będzie jeszcze wszystko w najzupełniejszym porządku.
— Postanawiam od samego rana czytać Biblję, — oświadczył Piotrek.
Gdy ciotka Oliwja wybierała się do domu, Historynka zwróciła się do niej z prośbą, aby pozwoliła jej zostać na noc z Felą i Celinką. Ciotka Oliwia chętnie na to przystała, żegnając nas wszystkich przyjaznym uśmiechem. Wyglądała dzisiaj wyjątkowo pięknie, ze swemi szeroko otwartemi błękitnemi oczami i złocistemi włosami wijącemi się nad czołem. Kochaliśmy wszyscy ciotkę Oliwję, lecz teraz, pamiętając, że przed chwilą śmiała się razem z ciotką Janet, nie pożegnaliśmy się z nią tak czule, jak zazwyczaj.
— Jakie te nasze dzieci dzisiaj kwaśne, — skonstatowała ciotka Oliwja, idąc ogrodową ścieżką i unosząc suknię, aby się nie zamoczyła od wilgotnej trawy.
Ranek niedzielny był mglisty i szary. Deszcz przestał padać, lecz ciężkie ołowiane chmury zawisły nad światem, który zdawał się z rezygnacją czekać na ów zapowiedziany moment Ostatecznego Sądu. Wstaliśmy wyjątkowo wcześnie. Jak się okazało, nikt z nas tej nocy dobrze nie spał, a byli i tacy, którzy wogóle ani na chwilę oka nie zmrużyli. Do tych ostatnich należała Historynka, to też rano była bardzo blada i miała oczy głęboko podkrążone. Tylko Piotrek zasnął spokojnie zaraz po dwunastej.
— Gdybyście tak wszyscy przez całe popołudnie przycinali drzewka, to nawet strach przed końcem świata nie pozwoliłby wam nie spać w nocy, — tłumaczył się, — Ale jak się dzisiaj rano obudziłem, było mi jeszcze gorzej. Zapomniałem na chwilę o wszystkiem, a potem nagle przypomniałem sobie i bałem się jeszcze więcej, niż przedtem.
Celinka była blada, lecz odważna. Po raz pierwszy od kilku lat nie zakręciła sobie papilotów w sobotę wieczorem. Włosy miała gładko uczesane, w czem jej zresztą było o wiele lepiej do twarzy.
— Jeżeli ma być koniec świata, to mi absolutnie nie zależy na lokach, — rzekła przy śniadaniu.
— Nareszcie doczekałam się tej chwili, że nie potrzebowałam was budzić w niedzielę, — ucieszyła się ciotka Janet, gdyśmy weszli do kuchni.
Przy śniadaniu apetyt nam nie dopisywał. Jakże ci dorośli mogą jeść tak dużo? Po śniadaniu i po odmówieniu modlitwy, czekało nas długie przedpołudnie, które trzeba było jakoś przetrwać. Piotrek, pomny danego słowa, wyciągnął z kuferka Biblję i począł ją czytać od pierwszego rozdziału.
— Całej napewno nie zdążę przeczytać, — skonstatował, — ale przeczytam chociaż tyle, na ile mi czasu starczy.
Tego dnia w Carlisle nie było kazania, a do Szkoły Niedzielnej mieliśmy pójść dopiero wieczorem. Celinka wyciągnęła z szuflady wynotowaną lekcję i zaczęła ją pilnie studjować. Dziwiliśmy się wszyscy, że była taka spokojna, gdyż żadne z nas w tej chwili nie mogłoby się zdobyć na to.
— Jeżeli nie będzie końca świata, to dobrze, że się lekcyj nauczę, — rzekła, gdyśmy jej zwrócili na to uwagę, — a jeżeli znów koniec świata będzie, to zawsze lepiej przedtem popracować. Powiem wam szczerze, że nigdy jeszcze w życiu nie uczyłam się niczego z taką trudnością.
Upływające wolno godziny były poprostu nie do zniesienia. Snuliśmy się niespokojnie po mieszkaniu, spacerując tam i z powrotem, tylko Piotrek wciąż pilnie czytał swoją Biblję. O jedenastej skończył Pierwszą Księgę Mojżesza i rozpoczął drugą.
— Nie wszystko z tego rozumiem, — przyznał się, — ale czytam każde słowo bardzo uważnie. Historja o Józefie i jego bracie była tak ciekawa, że na chwilę zupełnie zapomniałem o końcu świata.
W miarę upływania godzin Dan począł się coraz bardziej denerwować.
— Jeżeli już ma być ten koniec świata, — mruknął, gdyśmy szli na obiad, — to niech nastanie prędko, żeby się ten czas tak nie dłużył.
— Ach, Dan! — zawołały jednogłośnie Fela i Celinka, obydwie wielce zgorszone.
Tylko Historynka spojrzała na Dana tak przyjaźnie, jakby się z nim zgadzała pod tym względem.
Przy śniadaniu jedliśmy mało, ale podczas obiadu poprostu nikt już nic przełknąć nie mógł. Po obiedzie niebo się trochę wypogodziło i z poza chmur wyjrzało jasne słońce. Doszliśmy do wniosku, że był to dobry znak. Fela oświadczyła, że gdyby miał być istotnie koniec świata, napewno przez cały dzień byłoby pochmurno. Na wszelki wypadek wszyscy ubraliśmy się starannie, a dziewczynki włożyły swoje nowe białe sukienki.
Zjawiła się Sara Ray, do dzisiaj jeszcze zapłakana. Wzbudziła w nas jeszcze większy niepokój, mówiąc, że matka jej wierzy w wiadomość wydrukowaną w „Przedsięwzięciu“ i jest pewna, że koniec świata nastąpi lada chwila.
— Właśnie dlatego pozwoliła mi przyjść do was, — szlochała Sara. — Gdyby nie wierzyła w koniec świata, napewnoby mi nie pozwoliła wyjść z domu. Ale jabym umarła, gdybym tu do was nie przyszła. Mama nawet nie gniewała się na mnie, jak jej powiedziałam, że byłam na pokazie magicznej latarni. Odrazu się zorjentowałam, że to jest zły znak. Nie mam wprawdzie białej sukienki, więc włożyłam biały fartuszek z falbankami.
— Strasznie dziwna historja, — pokiwała głową Fela. — Do kościoła nigdy nie kładziesz tego fartuszka, a jak ma być koniec świata, to ci go matka pozwoliła włożyć.
— Widzisz, nic innego białego nie miałam, — tłumaczyła się Sara. — Przecież to wygląda zupełnie, jak sukienka, tylko, że nie ma rękawów.
— Chodźmy do sadu i czekajmy, — zaproponowała Historynka. — Teraz jest pierwsza, więc za godzinę przekonamy się już o wszystkiem. Zostawimy drzwi do mieszkania otwarte, żeby słyszeć, jak zegar wybije drugą.
Nie mając żadnego ciekawego zajęcia, przenieśliśmy się do sadu i przysiedliśmy na najniższych gałęziach drzewa wuja Aleca, gdyż trawa po deszczu była jeszcze mokra. Dokoła nas było pięknie, spokojnie i zielono. Nad głowami mieliśmy wypogodzone błękitne niebo, po którem jeszcze od czasu do czasu przemykały jakiej drobne białe obłoczki.
— A ja wam powiadam, że nie wierzę, żeby to miał być ostatni dzień, — zawołał w pewnej chwili Dan i zaczął nagle gwizdać, przejęty dziwną radością.
— Mógłbyś w każdym razie nie gwizdać w niedzielę, — zgromiła go surowo Fela.
— Jeszcze teraz nie widzę żadnej różnicy między Metodystami i Prezbiterjanami, chociaż już prawie skończyłem czytać Drugą Księgę Mojżesza, — odezwał się nagle Piotrek. — Kiedy wreszcie dowiem się czegoś na ten temat?
— W Biblji niema nic o Metodystach i Prezbiterjanach, — odpowiedziała Fela z przekąsem.
Piotrek spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto? — zapytał. — A gdzie się można o tem dowiedzieć?
— I ja też często dziwiłam się, że o tem niema ani słowa w Biblji, — wtrąciła Celinka. — Szczególnie, że wspomina się często o Baptystach, a przynajmniej o jednym Baptyście.
— W każdym razie, — postanowił Piotrek, — chociaż nawet końca świata nie będzie to i tak będę co tydzień czytał Biblję, aż ją całą przeczytam. Nigdy dotychczas nie myślałem, że to jest taka ciekawa książka.
— Aż dreszcz człowieka przejmuje, jak mówisz, że Biblja to „ciekawa książka“, — zawołała Fela coraz bardziej oburzona. — Dlaczego nie mówisz o jakiejś innej zwykłej książce?
— Ależ ja nie chciałem powiedzieć nic złego, — tłumaczył Piotrek przygnębiony.
— Biblja, to naprawdę interesująca książka, — wtrąciła Historynka, stając w obronie Piotrka. — Jest w niej przecież całe mnóstwo nadzwyczajnych historyj, tak, nadzwyczajnych, Felu. Jeżeli świat się jeszcze dzisiaj nie skończy, na przyszłą niedzielę opowiem wam historię o biblijnej Ruth. Albo wiecie, wszystko jedno tę historię opowiem. Daję wam już dzisiaj przyrzeczenie. Gdziekolwiek będziemy w przyszłą niedzielę, napewno opowiem wam o Ruth.
— Przecież nie będziesz mogła opowiadać historyj w niebie, — zauważyła nieśmiało Celinka.
— Dlaczegóżby nie? — broniła się Historynka z błyskiem w oczach. — Oczywiście, że będę opowiadać. Będę tak długo opowiadała swoje historje, dopóki będę mogła mówić i dopóki będzie ktoś, ktoby mnie chciał słuchać.
Tak, bezwątpienia. Ten nieposkromniony duch talentu Historynki przepłynie triumfalnie ponad wszelkiemi katastrofami, ponad wszystkiemi kataklizmami świata, rozsiewając wokół tę swoistą niewytłumaczoną słodycz, ten swoisty czar. Nawet błękitnookie herubiny, nucące nad polami porośniętemi złotogłowiem, musiałyby ucichnąć na chwilę, aby posłuchać baśni znikającej ziemi, opowiadanej srebrzystym dźwięcznym głosikiem. Takie myśli przebiegały przez nasze głowy, gdyśmy patrzyli na Historynkę i patrząc na nią do dusz naszych wstępował spokój. Nawet koniec świata nie był tak przerażający, gdybyśmy później pozostali razem, gdyby się nic wśród nas nie zmieniło.
— Już napewno zbliża się druga, — zauważyła Celinka, — a my tu tak spokojnie czekamy, jakbyśmy mieli jeszcze conajmniej godzinę czasu przed sobą.
Rozmowa przycichła. Rozglądaliśmy się dokoła w nerwowem oczekiwaniu. Chwile upływały wolno i każda najkrótsza nawet, wydawała się nam godziną. Czyż ta druga godzina nie nadejdzie? Byliśmy coraz bardziej podnieceni, nawet Piotrek przestał czytać Biblję. Każdy nieoczekiwany szmer, każdy szczegół widziany w oddali wywierał na nas piorunujące wrażenie. Gdy chmurka przemknęła po niebie, zasłaniając słońce i chwilowy cień padł na stary sad Kingów, twarze nasze pobladły i poczęliśmy drżeć, jak w febrze. Wóz przejeżdżający przez most skłonił Sarę Ray do przeraźliwego okrzyku. Zatrzaśnięcie drzwi w stodole wuja Rogera sprawiło, że nam kroplisty pot wystąpił na twarze.
— Nie wierzę, żeby miał być koniec świata, — rzekł Feliks, — i nigdy w to nie wierzyłem, ale chciałbym, żeby już nareszcie wybiła druga.
— Czy nie mogłabyś nam coś opowiedzieć, żeby ten czas się tak nie dłużył? — zwróciłem się do Historynki.
Potrząsnęła głową.
— Nie, toby się i tak na nic nie zdało. Ale jeżeli dziś nie będzie końca świata, to opowiem wam taką historję, że poumieracie chyba ze strachu.
Nagle ujrzeliśmy Pata galopującego przez sad z polną myszką w pyszczku. Zatrzymał się przed nami, usiadł, położył myszkę na ziemi i począł lizać swe przednie łapki z wielkiem zadowoleniem. Potem pochylił się i z apetytem zjadł myszkę.
— Końca świata napewno nie będzie, — zawołała Sara Ray, przestając nagle płakać, — bo przecież Paddy przed samym końcem świata nie jadłby myszy.
— Jeżeli ten zegar nie wybije wreszcie drugiej, to chyba oszaleję, — oświadczyła Celinka z zupełnie niezwykłą u niej stanowczością.
— Czas zawsze się człowiekowi dłuży, jak się na coś czeka, — skonstatowała Historynka. — Ale napewno nie upłynęło jeszcze więcej, niż godzina.
— A może zegar bił, tylko myśmy nie słyszeli, — odezwał się Dan. — Niech lepiej ktoś pójdzie i zobaczy.
— To ja pójdę, — zaofiarowała się Celinka. — Mam nadzieję, że jeżeli nawet coś się stanie, zdążę jeszcze do was wrócić.
Patrzyliśmy za jej białą sylwetką znikającą za furtką, a później za wejściowemi drzwiami domu. Upłynęło kilka minut, a może kilka lat, nie umielibyśmy dokładnie tego określić. Potem zobaczyliśmy Celinkę biegnącą pędem w naszą stronę. Lecz, gdy dopadła już do nas, tak strasznie drżała, że w pierwszej chwili ani słowa wymówić nie mogła.
— Więc co? Już po drugiej? — zwróciła się do niej Historynka.
— Już... już czwarta, — wybąkała Celinka drżącemi wargami. — Stary zegar nie chodzi. Mama wczoraj zapomniała go nakręcić i dlatego stanął. Ale na zegarze w kuchni jest czwarta, więc widocznie końca świata nie będzie. Podwieczorek stoi na stole i mama prosiła, żebyśmy przyszli.
Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą i spojrzeliśmy na siebie przyjaźnie, dopiero teraz orjentując się, jak byliśmy bardzo przerażeni. Końca świata nie będzie! Przed nami był świat, przed nami było życie z całą swoją tajemniczością osłoniętą latami przyszłości.
— Już nigdy nie uwierzę w to, o czem będą pisały gazety, — zawołał Dan, nabierając odrazu humoru.
— A ja wam mówiłam, że więcej trzeba wierzyć Biblji, niż gazetom, — triumfowała Celinka.
Sara Ray, Piotrek i Historynka poszli do domu, my zaś zasiedliśmy do podwieczorku, mając zresztą wilcze apetyty. Później gdyśmy się nagórze ubierali, aby pójść do szkoły niedzielnej, humory nasze tak się poprawiły, że ciotka Janet aż dwa razy wychodziła do sieni, wołając surowo: „Dzieci, czyście zapomnieli, że to dzisiaj jest niedziela?“
— Nie uważacie, jak cudownie jest, że będziemy jeszcze bardzo długo żyli na świecie? — zapytał nas Feliks, gdyśmy schodzili po zboczu pagórka.
— Tak i na szczęście Fela i Historynka znowu ze sobą rozmawiają, — radowała się Celinka.
— I Fela pierwsza przemówiła, — dorzuciłem.
— Tak, ale tylko dzięki temu, że miał być koniec świata, — westchnęła Celinka. — Żałuję teraz, że tak lekkomyślnie pozbyłam się mojego cudownego dzbanka z niezapominajkami.
— A ja żałuję, że tak prędko zdecydowałem się zostać Prezbiterjaninem, — mruknął Piotrek.
— Jeszcze teraz nie jest zapóźno, — uspokoił go Dan. — Możesz jeszcze pod tym względem zmienić zdanie.
— Nie, mój kochany, — zawołał Piotrek z oburzeniem. — Nie należę do tych, którzy mówią coś tylko dlatego, że się boją, a cofają się wówczas, gdy strach mija. Powiedziałem, że będę Prezbiterjaninem i tak już zostanie.
— Wspominałaś, że znasz jakąś historję, która ma coś wspólnego z Prezbiterjanami, — zwróciłem się do Historynki. — Opowiedz nam ją teraz.
— Ach, nie, to nie jest taka historja, którą można opowiadać w niedzielę, — odparła. — Jutro rano chętnie ją wam opowiem.
Sierpień minął i nastały pierwsze dni września. Skończyły się żniwa i chociaż lato jeszcze trwało w całej pełni, wieczorem już odczuwało się chłodne podmuchy jesieni.
Astry jeszcze gdzieniegdzie wychylały swe kolorowe, lecz jakby znużone główki, a nad pagórkami i dolinami wisiały pasma błękitno-szarej mgły, jakby Natura składała ostatnią ofiarę na ołtarzu lata. Jabłka rumieniły się czerwienią na gałęziach drzew, świerszcze zawodziły dniem i nocą, wiewiórki w konarach jodeł dzieliły się z sobą tajemnicami Poliszynela, słońce było dziwnie zgęszczone i żółte, jak roztopione złoto. Rozpoczęła się szkoła i wszyscy mali mieszkańcy okolicznych farm doznawali nowych wrażeń, a wieczorami po skończonych lekcjach obserwowali jesienne spadające gwiazdy.
Trwaliśmy i my w tej spokojnej atmosferze zbliżającej się jesieni, dopóki nie owładnęła nami formalna orgja snów.
— Chciałbym naprawdę wiedzieć, co za nowe djabelskie sztuczki wymyśliła znowu nasza dzieciarnia, — rzekł pewnego wieczoru wuj Roger, przechodząc przez sad z dubeltówką na ramieniu i kierując się w stronę moczarów.
Siedzieliśmy całą gromadką dokoła Kamiennego Pulpitu, zajęci pilnem zapisywaniem naszych snów w zeszytach, jedząc przytem śliwki z drzewa wielebnego księdza Scotta, które dojrzewały do roku dopiero w początkach września. Wielebny ksiądz Scott dawno już umarł, lecz śliwki te pozostawiły po nim wieczną pamięć, choć zapomniane już dawno zostały jego wszystkie ciekawe niegdyś kazania wypowiadane z ambony.
— Ach, — zawołała Fela ze zgorszeniem, gdy wuj Roger się oddalił, — wuj Roger znowu zaklął.
— Skądże znowu! — odparła pośpiesznie Historynka. — „Djabelskie sztuczki“, to przecież nie przekleństwo. Oznacza to tylko wyczyny złego ducha.
— Jednakże nie powiem, żeby to było ładne wyrażenie, — oburzyła się Fela.
— Ładne nie jest, — przyznała Historynka z głębokiem westchnieniem. — Jest tylko wyraziste, chociaż niezbyt ładne. Istnieje mnóstwo takich wyrażeń na świecie, którym należy przyznać, że są wyraziste, ale dzieci nie powinny ich używać.
Historynka westchnęła znowu. Ogromnie lubiła wyraziste słowa i cieszyła się niemi taksamo, jak inne dziewczęta potrafiły cieszyć się świecidełkami. Dla Historynki dosadne wyrażenia były niby perły, nanizane na czerwoną nitkę fantazji. Gdy spotkała się z jakiemkolwiek tego rodzaju słowem, powtarzała je kilkakrotnie w samotności, ważyła je, analizowała, pieściła poprostu, nadając swemu głosowi coraz to nowe brzmienie i zachowując to słowo nazawsze w pamięci.
— W każdym razie to wyrażenie nie jest zbytnio przyjemne, — upierała się Fela. — Nie robimy przecież żadnych dja... żadnych wyczynów złego ducha. Zapisywanie własnych snów nie jest żadną szatańską sztuczką.
Właściwie Fela miała rację. Nawet najbardziej zacofani dorośli nie mogliby tego tak nazwać. Jeżeli zapisywanie snów z odpowiedniem ubarwieniem nie wyrządzało nikomu krzywdy, to dlaczego miało być aż tak potwornie nazwane? Pod tym względem absolutnie nie zgadzałem się z wujem Rogerem.
Robiliśmy to już od dwóch tygodni i przez cały ten czas żyliśmy tylko dlatego, aby mieć sny i aby móc je później zapisywać. Historynka poddała nam tę myśl pewnego wieczoru podczas straszliwej ulewy, gdyśmy zawzięcie żuli gumę, nie mając nic lepszego do roboty. Gdy deszcz przestał padać, usiedliśmy na skraju lasku, na porosłych mchem kamieniach, mając obszerny widok na złocistą dolinę. Nie wolno nam było żuć gumy w szkole, czy w domu, ale w lesie i na polu nikt nam przecież tego nie mógł zabronić.
— Moja ciotka Jane zawsze mówiła, że nieładnie jest żuć gumę, — przypomniał sobie Piotrek ze smutkiem.
— Bardzo wątpię, czy twoja ciotka Jane tak dobrze znała się na towarzyskiej etykiecie, — rzekła Fela, pragnąc pognębić Piotrka tym wspaniałym wyrazem zaczerpniętym z Przewodnika Rodzinnego. Lecz Piotrka tak łatwo nie można było pokonać. Posiadał już własne poglądy i operował własnemi wyrażeniami, których nie można byłoby znaleźć w żadnym słowniku.
— Właśnie, że się znała, — odciął się. — Moja ciotka Jane była prawdziwą damą, chociaż się nazywała tylko Craig. Znała się na wszelkich towarzyskich przepisach i stosowała się do nich, choćby przebywała w nie wiem jakiem towarzystwie. Była przytem bardzo elegancka. Gdyby mój ojciec miał chociaż połowę tego wychowania, co ona, napewno nie byłbym dzisiaj chłopcem do posług.
— A czy chociaż wiesz, gdzie twój ojciec jest teraz? — zapytał Dan.
— Nie, — odparł Piotrek obojętnie. — Podobno ostatnio pracował przy porębie lasów nad Menem, ale to było trzy lata temu. Teraz już nic o nim nie wiemy, zresztą, — dorzucił w zamyśleniu, wyjmując na chwilę gumę z ust, aby podkreślić mocniej swoje dowodzenie, — wcale mi na tem nie zależy.
— Ach, — Piotrku, nie wolno tak mówić, — oburzyła się Celinka. — Przecież to jest twój rodzony ojciec!
— Moja droga, — Piotrek spojrzał na nią z wyrzutem, — gdyby twój rodzony ojciec uciekł od ciebie, jak byłaś małem dzieckiem i pozostawił cię z matką, która musi praniem zarabiać na życie, to napewno też byś o niego nie dbała.
— A może któregoś dnia twój ojciec wróci do domu z wielkim majątkiem, — odezwała się Historynka.
— Taksamo możliwe, jakgdyby naprzykład pewnego dnia prosięta zaczęły gwizdać, — odpowiedział Piotrek na uwagę Historynki.
— Tam jedzie drogą pan Campbell, — zawołał Dan. — To jest jego nowa klaczka. Nie uważacie, że wyjątkowo zgrabna? Skórę ma lśniącą, jak jedwab. Pan Campbell nazywa ją Basią Sherman.
— Nie uważam, żeby to było wyjątkowo piękne imię dla konia, tembardziej, że tak się właśnie nazywała jego babka, — zgorszyła się znowu Fela.
— A może Basia Sherman uważałaby to za komplement, — uśmiechnęła się Historynka.
— Bardzo możliwe. Nie musiała być zbytnio urodziwa, skoro sama zaproponowała swemu mężowi, żeby się z nią ożenił, — zadecydowała Fela.
— Cóż w tem jest tak dziwnego?
— Boże święty, przecież to było okropne! Czy ty byś kiedykolwiek zdobyła się na coś takiego?
— Sama nie wiem, — odparła Historynka z roziskrzonemi oczami. — Gdyby mi bardzo na tym kimś zależało i gdyby on nie miał śmiałości zaproponować mi małżeństwa, możebym się i zdobyła.
— Wolałabym raczej umrzeć starą panną, — zawołała Fela.
— Jak się jest taką piękną, jak ty, to trudno zostać starą panną, — odezwał się Piotrek, który zawsze z zachwytem patrzył na Felę.
Fela odgarnęła z czoła złote loki, usiłując nadać gniewny wyraz swojej twarzyczce, lecz tym razem dziwnie jakoś jej się to nie udawało.
— Wiesz przecież, że kobiecie nie wypada oświadczać się mężczyźnie, — wysunęła argument Celinka.
— Wątpię, czy Przewodnik Rodzinny też tak się na to zapatruje, — bąknęła obojętnie Historynka z odrobiną złośliwości w głosie. Historynka nigdy nie odczuwała takiego szacunku dla Przewodnika Rodzinnego, jak Fela i Celinka. Obydwie co tydzień poprostu pochłaniały „rubrykę towarzyską“ i na każde żądanie potrafiłyby wyrecytować dokładnie, jakiego rodzaju rękawiczki powinno się nosić na weselu, co się powinno mówić, gdy się zawiera z kimś znajomość i jak się powinno wyglądać, gdy adorator składa pierwszą oficjalną wizytę.
— Podobno pani Ryszardowa Cook także się oświadczyła swemu mężowi, — wtrącił Dan.
— Wuj Roger powiada, że właściwie nie oświadczyła mu się wyraźnie, tylko tak pokierowała sprawą, że gdy Ryszard się zorjentował, był już z nią zaręczony, — zaśmiała się Historynka. — Znam doskonałą opowieść o babce pani Ryszardowej Cook. Należała ona do tych kobiet, które przy każdej okazji wytykają innym: „A nie mówiłam“...
— Felu, to coś dla ciebie, — mruknął złośliwie Dan.
— Babka pani Ryszardowej Cook była szalenie krnąbrna. Wkrótce po ślubie pokłóciła się z mężem o jedną jabłoń, którą obydwoje zasadzili w sadzie. Tabliczka przywiązana do jabłoni gdzieś zginęła i mąż twierdził, że jabłonka ta jest z gatunku koszteli, żona zaś, że to była złota parmena. Kłócili się tak długo, że aż zbiegli się wszyscy sąsiedzi, wreszcie mąż tak się rozgniewał, że kazał żonie milczeć.
W owym czasie nie było jeszcze Przewodnika Rodzinnego to też nie wiedzieli, że niegrzecznie jest powiedzieć własnej żonie, żeby milczała. Przypuszczam, że postanowiła nauczyć męża dobrych manier, bo zamilkła istotnie i przez pięć lat ani słowa nie przemówiła do męża.
— A potem już rozmawiała z nim całkiem normalnie? — zapytała Sara Ray.
— Oczywiście, później już wszystko między nimi było jaknajlepiej, — odpowiedziała Historynka niedbale. — Ale dalsze dzieje nie mają nic wspólnego z tą opowieścią. Urywa się ona właśnie w tem miejscu, kiedy żona przemówiła. Dziwna z ciebie osoba, Saro Ray, że nigdy nie jesteś zadowolona z żadnej historji.
— Bo zawsze chciałabym wiedzieć, co było potem, — tłumaczyła się płaczliwym głosem Sara Ray.
— Wuj Roger powiada, że nie chciałby mieć takiej żony, z którą nie mógłby się kłócić, — zauważył Dan. — Powiada, że życie wówczas byłoby strasznie nudne.
— Ciekawe, czy wuj Roger nazawsze już zostanie kawalerem — szepnęła Celinka.
— Kiedy on i bez żony jest zupełnie szczęśliwy, — wtrącił Piotrek.
— Mama powiada, że będzie szczęśliwy, dopóki się nie postarzeje, — rzekła Fela, — ale przyjdzie na niego taki dzień, kiedy dojdzie do wniosku, że już jest za stary, żeby wziąć żonę i wtedy dopiero zacznie się naprawdę martwić.
— A gdyby tak wasza ciotka Oliwia wyszła zamąż, to ktoby panu Rogerowi prowadził gospodarstwo? — zapytał Piotrek.
— Ach, ciotka Oliwja nigdy zamąż już nie wyjdzie, — odparła Fela. — Przecież w styczniu skończy dwadzieścia dziewięć lat.
— Tak, nie jest już taka młoda, — przyznał Piotrek, — ale może jeszcze kogoś znaleźć, komu się spodoba i kto będzie chciał się z nią ożenić.
— Strasznie byłoby przyjemnie mieć wesele w rodzinie, prawda? — zawołała Celinka. — Nigdy nie widziałam żadnego ślubu i bardzo chciałabym kiedyś zobaczyć. Byłam już w swojem życiu na czterech pogrzebach, ale na żadnym ślubie nie byłam.
— A ja nigdy nawet nie byłam na pogrzebie, — jęknęła z żalem Sara Ray.
— Widzę tam znowu ślubny welon dumnej królewny, — szepnęła Celinka, wskazując delikatny obłoczek na niebie.
— A spójrz na tę różową chmurkę, która płynie za nim, — dorzuciła Fela.
— Może właśnie ta różowa chmurka to czyjś sen, który w nocy spłynie z nieba na ziemię, — rozmarzyła się Historynka.
— Zeszłej nocy miałam straszny sen, — zawołała Celinka, drżąc na samo wspomnienie. — Śniło mi się, że byłam na bezludnej wyspie, na której były tylko tygrysy i jakieś dziwolągi o dwóch głowach.
— Ach! — Historynka spojrzała na Celinkę z gorzkim wyrzutem. — Dlaczego nie potrafisz tego ładniej opowiedzieć? Gdybym ja miała taki sen, opowiedziałabym go w ten sposób, że każdy, ktoby mnie słuchał, musiałby mieć wrażenie, że to jemu właśnie taki sen się przyśnił.
— Ale ja nie jestem tobą, — broniła się Celinka, — i nie mam ochoty nikogo swojemi snami przerażać. Ten sen był naprawdę straszny, ale jednocześnie bardzo ciekawy.
— Ja miewam często ciekawe sny, — odezwał się Piotrek, — ale nigdy ich długo nie pamiętam.
— To dlaczego tych snów nie zapisujesz? — podchwyciła Historynka. — Ach... — zwróciła ku nam twarzyczkę rozjaśnioną jakiemś nagłem natchnieniem. — Mam świetny pomysł. Niech każde z was kupi sobie zeszyt i zapisuje dokładnie wszystkie sny. Później przekonamy się, czyje sny są najciekawsze. Będziemy mogli nawet wówczas, gdy będziemy już starzy, czytać te sny i wspominać dawne lata.
Następnego dnia Historynka namówiła wuja Rogera, aby ją zabrał z sobą do Markdale, gdzie kupiła dla nas wszystkich zeszyty, w których mieliśmy zapisywać sny. Każdy zeszyt kosztował dziesięć centów, był dosyć gruby i oprawiony w zielony błyszczący papier. Leży przede mną teraz ten otwarty zeszyt, gdy piszę, a jego pożółkłe kartki są niby wspomnienia dawnych dziecięcych snów, które roiłem po nocach przed wielu, wielu laty.
Na okładce zeszytu widnieje przyklejona mała wizytówka, opatrzona napisem: „Księga snów Edgarda Kinga“. Celinka była jedyną wśród nas, która posiadała własne wizytówki, aby na wszelki wypadek gdy dorośnie, mogła stosować się do towarzyskiej etykiety, jak nakazywał Przewodnik Rodzinny. Była tak przejęta nowym pomysłem zapisywania snów, że podarowała nam łaskawie po jednej wizytówce, abyśmy je mogli przykleić na okładki naszych zeszytów.
Gdy odwracam kartki zeszytu i czytam naiwne zdania, rozpoczynające się od słów „Zeszłej nocy śniło mi się“, cała przeszłość wyraziście staje mi przed oczami. Widzę stary sad Kingów, owiany nimbem tajemniczości, spowity w złociste blaski słoneczne, ten sad, w którym siedzieliśmy owego wrześniowego wieczora i zapisywaliśmy sny, pochłonięci niemi do tego stopnia, że każde z nas na chwilę o bożym świecie zapominało. Piotrek, Dan, Feliks, Celinka, Fela, Sara Ray, Historynka — wszyscy oni znowu są przy mnie na zielonym kobiercu trawy, wszyscy siedzą wpatrzeni w otwarte zeszyty, trzymają ołówki w rękach i piszą, to znów chwilami spoglądają w przestrzeń, jakby szukając jakiegoś dosadnego wyrazu, któryby dokładnie uwypuklił każdą oddzielną ich myśl. Słyszę roześmiane głosy, widzę jasne oczy, patrzące z odwagą w życie. W tym starym zabazgranym zeszycie jest kolekcja chłopięcych snów, ten stary zeszyt tchnie tajemniczym czarem dawnych, nigdy niezapomnianych lat. Edgar King jest znowu chłopcem, zapisującym swoje sny w starym sadzie Kingów, po którym hula zawzięcie pierwszy jesienny wiatr.
Naprzeciw siedzi Historynka ze swą rozwichrzoną czuprynką, z kształtnemi skrzyżowanemi nogami, z brwiami wzniesionemi wgórę i z niesfornym loczkiem opadającym na czoło.
Po prawej stronie Celinka — ze swemi dobrodusznemi piwnemi oczkami, z małym słowniczkiem pod pachą, bo czasami śni się coś takiego, czego trudno wyrazić słowami, a tembardziej wówczas, gdy się ma dopiero lat jedenaście. Tuż przy niej siedzi Fela, piękna i świadoma swojej urody, z włosami złocącemi się w promieniach słońca, z błękitnemi oczami i z policzkami rumianemi, jak jabłuszka.
Piotrek zajął miejsce u jej boku, leżąc na brzuchu w wysokiej trawie, jedną ręką odgarnia niesforne kosmyki włosów. Zeszyt położył przed sobą na kamieniu, bo tylko w tej pozycji potrafi pisać, chociaż przyznaje, że nie jest ona zbyt wygodna. Piotrek potrafił zręczniej trzymać w ręku gracę, niż ołówek, a z przenoszeniem myśli na papier, mimo pomocy Celinki, też było nienadzwyczajnie. Co do znaków przestankowych, to nigdy ich jakoś nie mógł opanować i żadnego przecinka nie potrafił postawić na odpowiedniem miejscu. Historynka zazwyczaj przeglądała zapisywane przez niego sny, zaopatrując je w przecinki, dwukropki i wykrzykniki.
Feliks siedział po prawej stronie Historynki, gruby i zasapany, poważnie nastrojony nawet na temat własnych snów. Pisał z nogami podkurczonemi i co chwilę marszczył brwi, zamyślając się głęboko nad każdem zdaniem.
Dan, taksamo, jak Piotrek, pisał leżąc na brzuchu, odwrócony do nas plecami. Miał dziwny zwyczaj głośnego chrząkania, poruszania co kilka chwil całem ciałem i wierzgania nogami, gdy nie mógł skleić jakiegoś trudniejszego zdania.
Sara Ray sadowiła się prawie zawsze przy jego boku. O Sarze naogół trudno było coś powiedzieć, z wyjątkiem tego, że wogóle wśród nas się znajdowała. Podobnie, jak Maud, bohaterka poematów Tennysona, Sara nie zwracała na siebie niczyjej uwagi.
Widzę teraz dokładnie, jak siedzimy wszyscy pochyleni nad otwartemi zeszytami, jak wuj Roger przechodzi pobliską ścieżką i oskarża nas o wyczynianie dja... sztuczek złego ducha.
Każde z nas usiłowało zebrać kolekcję najciekawszych snów, byliśmy jednak wszyscy ogromnie ambitni i honorowi, to też wątpię, czy ktoś z gromadki zapisałby coś takiego, co mu się w istocie nie śniło. Byliśmy przygotowani na to, że Historynka pobije rekord, jeżeli chodzi o ciekawe sny, lecz zaraz na początku okazało się, że jej sny nie były wcale bardziej sensacyjne od naszych. Najwidoczniej w krainie snów wyobraźnie nasze potrafiły dorównać jej wyobraźni. Natomiast Celinka wykazała najbardziej rozwinięty talent, jeżeli chodziło o sny wybitnie dramatyczne. Ta spokojna i skromna dziewczynka miewała sny wyjątkowo okropne. Co noc prawie śniła o jakichś bitwach, morderstwach lub też o czyjejś śmierci. Dan przeciwnie, chociaż był w życiu z nas wszystkich najbardziej wojowniczy, miewał sny bardzo spokojne, naiwne nawet i gdy później odczytywał je z swego zeszytu, był z nich ogromnie niezadowolony.
Ale chociaż sny Historynki niczem się nie różniły od snów całej gromadki, potrafiła je ona jednak w całkiem innej formie przelewać na papier. Gdy któryś ze swych snów zdecydowała się nam opowiedzieć, odnosiliśmy tak silne wrażenie, jakbyśmy to sami we śnie przeżywali.
W miarę zapisywania snów, doszedłem do wniosku, że ja, Edgar King, dzierżę pod tym względem palmę pierwszeństwa. Umiałem wyjątkowo zręcznie wyrazić słowami swoje myśli i doznawane uczucia. Historynka wprawdzie pod tym względem wysuwała się niejednokrotnie na plan pierwszy, odziedziczyła bowiem po swym ojcu zdolności do rysunków i zapisywane przez siebie sny częstokroć przystrajała własnemi ilustracjami. Posiadała specjalny talent do rysowania upiorów i teraz jeszcze dokładnie pamiętam narysowaną przez nią ohydną jaszczurkę, którą widziała we śnie, pełzającą po dachu naszego domu. Którejś nocy Historynka miała straszliwy sen — przynajmniej jej się takim wydawał i tak nam go opowiedziała — gdyż śniło jej się, że po największym naszym pokoju goniła ją stara otomana i robiła do niej nieprzyjemne miny. Taką wykrzywiającą się otomanę narysowała na marginesie swego zeszytu i rysunek ten do tego stopnia przestraszył Sarę Ray, że wracając do domu, przez cały czas płakała i spała tej nocy z Judy Pineau, lękając się spojrzeć na jakikolwiek sprzęt.
Sny Sary Ray nigdy nie odznaczały się niczem specjalnem. Przeważnie śniło jej się, że nie mogła spleść warkoczy, albo nie mogła zasznurować trzewików, gdy szła do kościoła, nic więc dziwnego, że księga jej snów była wyjątkowo nudna i monotonna. Jedynym snem godnym uwagi był ten, kiedy Sarze Ray przyśniło się, że wzleciała w powietrze balonem i potem spadła na ziemię.
— Miałam wrażenie, że spadnę na ziemię z okropnym hukiem, — opowiadała, drżąc na całem ciele, — tymczasem opadłam lekko, jak piórko i w tej samej chwili obudziłam się.
— Gdybyś się nie obudziła, napewnobyś umarła, — wtrącił ponuro Piotrek. — Zawsze tak bywa, że gdy się człowiekowi śni, że skądś spada i nie budzi się, to taki upadek musi go zabić. Przeważnie to bywa właśnie przyczyną śmierci tych ludzi, którzy umierają we śnie.
— A skąd ty możesz o tem wiedzieć? — zapytał Dan sceptycznie. — Przecież ci wszyscy, którzy umarli we śnie, nie zdążyli ci o tem opowiedzieć.
— Ciotka Jane kiedyś mi mówiła, — wytłumaczył Piotrek.
— A wszystko co twoja ciotka Jane mówiła, dla ciebie jest święte, — mruknęła niechętnie Fela.
— Nie wiem, dlaczego musisz zawsze być nieprzyjemna, gdy tylko wspomnę o ciotce Jane, — odezwał się Piotrek z wyrzutem.
— Czyż powiedziałam coś nieprzyjemnego? — zdziwiła się Fela. — Przecież wogóle nic nie powiedziałam.
— W każdym razie to, co powiedziałaś, brzmiało bardzo nieprzyjemnie, — oburzył się Piotrek, nie chcąc wywołać dalszej sprzeczki.
— A jak wyglądała ta twoja ciotka Jane? — zapytała Celinka przyjaźnie. — Czy była ładna?
— Nie, — przyznał Piotrek, staczając z sobą wewnętrzną walkę, — nie była ładna, ale wyglądała, jak ta pani na obrazku, który Historynce przysłał jej ojciec, ta pani z świecącą obręczą dokoła głowy i z dzieciątkiem na ręku. Ciotka Jane zawsze tak patrzyła na mnie, jak tamta pani na obrazku patrzy na dzieciątko. Mama nigdy tak na mnie nie patrzy. Biedna mama, jest zawsze zajęta praniem. Straszniebym chciał, żeby mi się kiedyś przyśniła ciotka Jane, bo dotychczas jeszcze nigdy mi się nie śniła.
— „Jak ci się śni nieboszczyk, dowiesz się czegoś o żywym“, — zacytował Feliks poważnie.
— Zeszłej nocy śniło mi się, że rzuciłem zapaloną zapałkę do beczki z prochem w szopie pana Cooka w Markdale, — opowiadał Piotrek. — Nastąpił straszny wybuch i siła tego wybuchu wyrzuciła mnie z szopy, ale obudziłem się, zanim miałem czas pomyśleć, czy żyję jeszcze, czy zostałem zabity.
— Właśnie to jest najgorsze, że człowiek zawsze się budzi w takich chwilach, kiedy sen staje się najciekawszy, — zauważyła Historynka z niezadowoleniem.
— A mnie się zeszłej nocy śniło, że miałam naturalne loki, — szepnęła ze smutkiem Celinka. — Tak byłam szczęśliwa! Strasznie było mi przykro, gdy się obudziłam i przekonałam się, że włosy mam nadal zupełnie proste.
Feliks, ten trzeźwy i rozsądny chłopiec, śnił ustawicznie o tem, że fruwa w powietrzu. Jego obrazowe opisy powietrznych lotów ponad wierzchołkami drzew rosnących w krainie snów, przepełniały nas zawsze uczuciem zazdrości. Nikt nigdy nie mógł się poszczycić takiemi snami, nawet Historynka, którą najłatwiej o tego rodzaju sny można było posądzić. Jednakże Feliks miał wyjątkowy talent, jeżeli chodziło o sny i chociaż zeszyt jego cierpiał odrobinę, jeżeli chodziło o język literacki, lecz zato pod względem treści zawierał stanowczo najciekawsze sprawozdania. Może sny Celinki były bardziej dramatyczne, lecz zato w snach Feliksa było stanowczo więcej zdrowego humoru. Sen, co do którego orzekliśmy, że zasługiwał na wyróżnienie, posiadał treść wyjątkowo frapującą. Otóż śniło się Feliksowi, że w sadzie naszym obozowała menażerja i że nosorożec gonił ciotkę Janet dokoła Kamiennego Pulpitu, lecz gdy już miał ją schwytać, zamienił się nagle w zwykłe prosię.
Feliks zachorował w kilka dni potem, gdyśmy rozpoczęli prowadzenie naszych książek snów. Ciotka Janet postanowiła leczyć go zaaplikowaniem dawki wątrobianych pigułek, które jak ją zapewniał Elder Frewen, były skuteczne na wszystkie dolegliwości. Lecz Feliks kategorycznie odmówił przyjęcia wątrobianych pigułek. Może ewentualnie pić meksykańskie ziółka, lecz wątrobianych pigułek za skarby świata nie połknie, mimo boleści i mimo perswazyj ciotki Janet. Nie mogłem zrozumieć tej niechęci, jaką darzył niewinne białe pigułki, które z taką łatwością można było połknąć, wytłumaczył nam to jednak któregoś dnia w sadzie, gdy wrócił już zupełnie do zdrowia i odzyskał dawny swój dobry humor.
— Bałem się brać te pigułki, bo miałem wrażenie, że po pigułkach takich nie będę miał żadnych snów, — opowiadał — Przypominasz sobie pannę Baxter w Toronto, Ed? Pamiętasz, jak opowiadała pani Mc. Laren, że przez dłuższy czas miewała straszne sny, aż pewnego wieczoru zażyła dwie pigułki wątrobiane i od tej chwili nigdy już sny ją nie nawiedzały. Wolałbym raczej umrzeć, niż narazić się na takie ryzyko, — zakończył Feliks uroczyście.
— A ja miałem cudowny sen zeszłej nocy, — zawołał triumfalnie Dan. — Śniło mi się, że mnie goniła stara Peg Bowen. Biegłem dokoła jej domu, a ona wciąż mnie goniła, aż wreszcie schwytała mnie. Tak moi drodzy! Czułem jej kościstą rękę na swojem ramieniu. Krzyknąłem głośno i obudziłem się.
— Musiałeś krzyczeć jednak bardzo głośno, — uśmiechnęła się Fela, — bo krzyk twój słyszałyśmy w naszym pokoju.
— Strasznie nie lubię, jak mi się śni, że mnie ktoś goni, bo wówczas nigdy nie mogę uciekać, — odezwała się Sara Ray drżąc z przerażenia. — Stoję wtedy na miejscu, jakbym wrosła w ziemię, wiem, że mi grozi niebezpieczeństwo, a nie mogę się ruszyć. Jak się taką rzecz opisze, to wcale nie wygląda tak groźnie, ale najgorzej jest takie coś przeżywać. Mam nadzieję, że Peg Bowen nigdy mi się nie przyśni, bo chybabym we śnie umarła ze strachu.
— Ciekawe, coby Peg Bowen zrobiła człowiekowi, gdyby go naprawdę schwytała, — zastanawiał się Dan.
— Peg Bowen wcale nie potrzebuje nikogo chwytać, żeby mu wyrządzić jakąś krzywdę, — odparł wymijająco Piotrek. — Wystarczy żeby spojrzała na człowieka, a nie daj Boże, żeby ją ktoś miał obrazić.
— Ja tam w to nie wierzę, — zawołała Historynka wesoło.
— Nie wierzysz? Zaraz ci dam dowód! Zeszłego lata przyszła do Lema Hilla do Markdale, a on zaraz na wstępie kazał jej się wynosić i zagroził, że ją poszczuje psami.
Peg w milczeniu wyszła, lecz przechodząc przez pastwisko, zaczęła coś mruczeć i wymachiwać rękami. Wyobraźcie sobie, że nazajutrz najpiękniejsza krowa zachorowała Lemowi i oczywiście zdechła. I jak teraz to wytłumaczycie?
— Widocznie tak miało być, — bąknęła Historynka, chociaż w tej chwili już nie tak pewna siebie.
— Tak miało być! Jabym tam jednak wolał, żeby Peg Bowen nie patrzyła takim wzrokiem na moje krowy, — rzekł Piotrek.
— Tak mówisz, jakbyś miał własne krowy! — zachichotała Fela.
— Ale kiedyś będę je miał napewno, — wybuchnął Piotrek. — Przecież przez całe życie nie będę chłopcem do posług. Muszę mieć własne gospodarstwo, krowy i wogóle wszystko. Zobaczysz, że będę jeszcze bogaty.
— Śniło mi się zeszłej nocy, że otworzyliśmy niebieską skrzynię, — odezwała się Historynka, — i było tam mnóstwo rzeczy — niebieski porcelanowy świecznik — tylko we śnie był miedziany — i koszyczek do owoców z jabłkiem na pałączku, i ślubna suknia, i haftowana halka. Śmieliśmy się serdecznie i przymierzaliśmy te rzeczy, ogromnie ubawieni. A w pewnej chwili zjawiła się Rachela Ward i spojrzała na nas tak smutno i z takim wyrzutem, żeśmy się zawstydzili, a ja zaczęłam płakać i w tym płaczu obudziłam się.
— A mnie się tej nocy śniło, że Feliks był chudy, — zawołał ze śmiechem Piotrek. — Tak strasznie dziwnie wyglądał! Ubranie wisiało na nim, a on je ciągle podtrzymywał, żeby nie opadło.
Wszystkim sen ten wydał się wesoły, tylko nie Feliksowi. Właśnie z tego powodu przez dwa następnie dni nie rozmawiał zupełnie z Piotrkiem. Fela również miała szalone zmartwienie z powodu swoich snów. Pewnej nocy obudziła się w samym środku jakiegoś ciekawego snu, lecz po chwili zasnęła znowu i rano w żaden sposób nie mogła sobie snu przypomnieć. Postanowiła nigdy już więcej w ten sposób nie postępować i gdy innym razem obudziła się w nocy, śniąc właśnie o tem, że umarła i że ją do ziemi grzebano — wstała natychmiast, zapaliła świecę i zapisała odrazu ten sen w swoim zeszycie. Ale, gdy gasiła świecę, była tak senna, że wypaliła sobie dziurę w nowej nocnej koszuli, haftowanej kolorowym jedwabiem. Dziura była ogromna i gdy ciotka Janet to zobaczyła, strasznie zbeształa Felę. Jeszcze w życiu Fela nie miała takiej awantury, zniosła ją jednak z filozoficznym spokojem. Przyzwyczajona była do awantur matki, więc nigdy nie przejmowała się tem zbytnio.
— Ale w każdym razie uratowałam ten sen, — chwaliła się później przed nami.
Pewnego wieczoru, gdyśmy wychodzili do sadu z naszemi księgami snów, Piotrek odciągnął mnie i Dana na stronę, zaznaczając, że pragnie się o coś poradzić. Zaszyliśmy się w kępkę jodeł, aby dziewczęta nas dostrzec nie mogły i tam dopiero Piotrek zwierzył się nam ze swych powątpiewań.
— Śniło mi się tej nocy, że byłem w kościele, — opowiadał. — Kościół był pełny, więc przeszedłem przez nawę do waszej ławki i usiadłem, ale tak się czułem niepewnie, jak prosię na lodzie. Wtedy dopiero zauważyłem, że nie mam na sobie absolutnie ubrania, ale powiadam wam, ani kawałka szmatki. Więc rozumiecie, — Piotrek zniżył głos, — teraz zastanawiam się nad tem, czy taki sen można opowiedzieć dziewczynkom?
Oświadczyłem, że to jest raczej ryzykowne, natomiast Dan stwierdził, że nie widzi powodu, dla którego należałoby ten sen zataić. On osobiście opowiedziałby ten sen taksamo swobodnie, jak opowiada wszystkie inne sny, gdyż nie uważa, żeby w tym śnie właśnie było coś specjalnie nieprzyzwoitego.
— Tak, ale to są wasze krewne, — tłumaczył Piotrek, — a ze mną nie łączy ich żadne pokrewieństwo i to właśnie czyni pewną różnicę. Zresztą one wszystkie są takie damy, więc wolałbym nie ryzykować. Jestem pewien, że ciotka Jane nie pozwoliłaby mi takiego snu dziewczynkom opowiedzieć. Nie chciałbym Fel... żadnej z nich urazić...
I Piotrek nigdy tego snu nie opowiedział, ani też nie zanotował go w swoim zeszycie. Natomiast pod datą piętnastego września napisał następujące dwa zdania:
„Tej nocy miałem sen. Ponieważ ten sen nie był przyzwoity, więc go nie zapisuję“.
Dziewczynki widziały tę wzmiankę, lecz wiedzione intuicją, nie usiłowały nawet zgłębić tej tajemnicy. Słusznie Piotrek powiedział, że nasze dziewczynki, to „damy“ w najlepszem i najprawdziwszem znaczeniu tego słowa. Były wprawdzie wesołe i swawolne, gotowe do każdej psoty, posiadające wszystkie wady i zalety swego wieku, lecz żadna niedelikatna myśl, żadne wulgarne słowo nie mogło być wypowiedziane w ich obecności. Gdyby któryś z chłopców pozwolił sobie na coś podobnego, blada twarz Celinki spłonęłaby rumieńcem zawstydzenia, złociste loki Feli zostałyby odrzucone wtył z godnością, a wspaniałe oczy Historynki zapałałyby takim gniewem, że napewno wytworzyłaby się sytuacja bardzo nieprzyjemna.
Dan któregoś dnia głośno zaklął. Wuj Alec zbił go za to — zresztą po raz pierwszy w życiu w ten sposób ukarał któreś ze swoich dzieci. A wszystko to stało się tylko dlatego, że Celinka przez całą noc płakała, że Dan pójdzie do piekła. Następnego dnia Dan przyrzekł Celince, że nigdy już kląć nie będzie i oczywiście dotrzymał słowa.
Całkiem nieoczekiwanie dla nas wszystkich Historynka i Piotrek zaczęli się wysuwać na pierwszy plan pod względem swych niesamowitych snów. Sny ich nagle stały się tak okropne, przerażające i obrazowe, że trudno nam było uwierzyć, że nie są zmyślone. Lecz Historynka była osobą honorową, a Piotrek od najwcześniejszych swych lat kroczył zawsze prawą drogą, którą mu wskazała nieboszczka ciotka Jane. To też, gdy obydwoje zapewnili nas uroczyście, że sny ich są prawdziwe, byliśmy już najzupełniej o tem przekonani. Jednocześnie w duszach naszych zrodziło się pewne podejrzenie. Piotrek i Historynka kryli przed nami jakąś tajemnicę, która istniała już od dwóch tygodni. Od Historynki w żaden sposób nie można się było niczego dowiedzieć. Potrafiła zachować sekret, a od dwóch tygodni szczególnie była dziwnie przygaszona i milcząca, więc nie chcieliśmy jej dręczyć pytaniami. Podobno źle się czuła, jak ciotka Oliwja powiedziała ciotce Janet.
— Nie mam pojęcia, co się stało temu dziecku, — zwierzała się wielce zaniepokojona. — Zupełnie jest inna od dwóch tygodni. Ciągle ją głowa boli, nie ma apetytu i straciła zupełnie rumieńce. Jeżeli do jutra nie będzie się czuła lepiej, muszę koniecznie wezwać doktora.
— Przedewszystkiem niech wypije pełną szklankę dobrze naparzonych meksykańskich ziółek, — poradziła ciotka Janet. — Ja zawsze na wszelkie niestrawności daję dzieciom meksykańskie ziółka.
Meksykańskie ziółka zostały zaaplikowane, lecz nie poprawiło to stanu zdrowia Historynki, która była wciąż przygaszona i mizerna, lecz zato coraz ciekawsze sny zapisywała w swoim zeszycie.
— Jeżeli wkrótce nie dowiemy się, co jest przyczyną tych cudownych snów Piotrka i Historynki, będziemy musieli przestać zapisywać sny w naszych zeszytach, — oświadczył pewnego dnia zniechęcony Feliks.
Ale w końcu tajemnica została zgłębiona. Fela wydobyła ją od Piotrka w bardzo dziwny sposób. Najprzód zagroziła mu, że więcej z nim mówić nie będzie, jeżeli jej tego sekretu nie zdradzi, a potem przyrzekła, że jeśli jej powie całą prawdę, pozwoli mu zawsze wracać z sobą ze Szkoły Niedzielnej i nieść nawet teczkę z książkami. Piotrek nie wytrzymał tego podwójnego ataku. Skapitulował i wyznał jej wszystko.
Przypuszczałem, że Historynka będzie za to oburzona na Piotrka, myliłem się jednak, bo przyjęła tę wiadomość całkiem chłodno.
— Wiedziałam, że Fela z Piotrkiem sobie poradzi, — rzekła. — I tak szczęśliwie się złożyło, że przez taki długi czas potrafił tajemnicę zachować!
Jak się okazało, Piotrek i Historynka mieli każdej nocy takie dziwne sny, tylko dzięki temu, że przed samem spaniem starali się jeść jaknajwięcej. Oczywiście ciotka Oliwja nic o tem nie wiedziała, pozwalając im tylko na zjedzenie normalnej kolacji i to o dość wczesnej porze. Ale Historynka przez cały dzień pokryjomu wykradała rozmaite rzeczy z śpiżarni, zanosząc połowę do pokoju Piotrka, drugą zaś połowę do swego pokoju. Rezultatem tych nocnych uczt były owe wspaniałe sny, które nas doprowadzały do rozpaczy.
— Wczoraj wieczorem zjadłam porządny kawał pieroga z mięsem, — opowiadała nam Historynka, — dwa kiszone ogórki i dwa kawałki tortu agrestowego. Przypuszczam jednak, że było tego trochę zadużo, bo dostałam strasznych boleści i wcale spać nie mogłam. Powinnam była zjeść tylko ten pieróg z mięsem, a ogórki i tort zostawić na dzisiaj. Piotrek właśnie tak zrobił i miał cudowny sen, że Peg Bowen schwytała go i żywcem wrzuciła do gotującej wody. Obudził się jednak zaraz, zanim się jeszcze zdążył poparzyć. Tak, panno Felicjo, jesteś bardzo dowcipna, ale ciekawa jestem, jak będziesz wyglądała, wracając z Szkoły Niedzielnej z chłopcem, który ma połatane spodnie?
— O to się już nie martw, — zawołała Fela z triumfem. — Właśnie krawiec szyje Piotrkowi nowy garnitur i ma być gotowy na sobotę. Już dawno o tem wiedziałam i dlatego mu przyrzekłam.
Dowiedziawszy się wreszcie, jak wywoływać ciekawe sny, postanowiliśmy wszyscy pójść za przykładem Piotrka i Historynki.
— Ja i tak nigdy ciekawych snów nie będę miała, — żaliła się przed nami Sara Ray, — bo mama nigdy nie pozwoli na to, abym coś jadła przed spaniem.
— A podczas dnia nie mogłabyś sobie czegoś schować? — zapytała Fela.
— Nie. — Sara potrząsnęła ze smutkiem głową. — Mama zawsze zamyka śpiżarnię, bo nie chce, żeby Judy Pineau częstowała dobremi rzeczami przyjaciółki.
Przez tydzień jedliśmy wyjątkowo obfite kolacje i sny mieliśmy cudowne, dorównujące nawet snom Piotrka i Historynki. Podczas dnia czuliśmy się nienadzwyczajnie i nawet niejednokrotnie pod wpływem zdenerwowania kłóciliśmy się z Historynką, co dotychczas nie zdarzało się nigdy. Tylko Piotrek cieszył się doskonałem zdrowiem i nie tracił formy. Miał widocznie żołądek wyjątkowo zdrowy, więc nic mu nigdy nie mogło zaszkodzić.
Pewnego dnia Celinka wyniosła ze śpiżarni duży kiszony ogórek, proponując, byśmy się nim podzielili. Dorosłych nie było w domu tego wieczoru, gdyż wybrali się na odczyt do Markdale, mogliśmy więc jeść całkiem swobodnie, chociaż była już dość późna pora. Pamiętam, że tego wieczoru zjadłem porządny kawał tłustej wieprzowiny, a zakończyłem ucztę potężną porcją zimnego puddingu ze śliwek.
— Byłem powien, że nie lubisz ogórków, Celinko, — zauważył Dan.
— Bo naprawdę nie lubię, — skrzywiła się Celinka, — ale Piotrek powiada, że ogórki są najlepsze na sny. Właśnie zjadł duży ogórek, tego wieczoru, kiedy przyśnili mu się ludożercy. Jabym nawet zjadła trzy ogórki, gdybym mogła mieć po nich taki sen.
Celinka skończyła swój ogórek i zdążyła jeszcze wypić szklankę zimnego mleka, gdy usłyszeliśmy turkot bryczki wuja Aleca, przejeżdżającej właśnie przez pobliski most. Fela szybko uprzątnęła wieprzowinę i pudding, a gdy ciotka Janet weszła do mieszkania, wszyscy leżeliśmy już w łóżkach. Wkrótce w całym domu było i ciemno i cicho. Zapadałem już w pierwszą niespokojną drzemkę, gdy usłyszałem jakieś szmery w pokoju dziewcząt po przeciwnej stronie korytarza.
Potem drzwi się otworzyły, a ponieważ u nas również drzwi były otwarte, ujrzałem białą postać Feli, zbiegającą szybko po schodach do sypialni ciotki Janet. Z pokoju dziewcząt tymczasem dochodziły głośne jęki.
— Celinka zachorowała, — zawołał Dan, wyskakując z łóżka. — Widocznie ten ogórek jej zaszkodził.
Po kilku minutach cały dom był na nogach. Celinka była chora, bardzo chora, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Zachorowała nawet poważniej, niż Dan wówczas, gdy się najadł dzikich jagód. Wuj Alec, mimo zmęczenia po całym dniu pracy, pojechał natychmiast po doktora. Ciotka Janet i Fela stosowały najrozmaitsze domowe środki, lecz nie odnosiło to żadnego rezultatu. Fela powiedziała ciotce Janet o ogórku, lecz ciotka Janet nie sądziła, aby sam ogórek mógł do tego stopnia zaszkodzić Celince.
— Ogórki są wprawdzie ciężko strawne, ale jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś po ogórku aż tak się rozchorował, — mówiła zaniepokojona ciotka Janet. — Kto mógł dać dziecku ogórek przed spaniem? Przecież Celinka nigdy ogórków nie lubiła.
— To ten obrzydliwy Piotrek, — szlochała załośnie Fela. — Powiedział jej, że po ogórku będzie miała wyjątkowo ciekawe sny.
— A cóż jej zależało na takich snach? — indagowała ciotka Janet ze zdziwieniem.
— Ach, chodziło o to, mateczko, aby miała potem coś ciekawego do zapisania w zeszycie. Od pewnego czasu wszyscy prowadzimy nasze księgi snów i każde z nas chce mieć te sny jaknajbardziej ciekawe. Jedliśmy dużo rozmaitych rzeczy przed samem spaniem, aby potem coś nam się przyśniło. Robiliśmy tak wszyscy — ale jeżeli Celinka — ach, ja sobie tego nigdy nie wybaczę, — Fela szlochała, dręczona wyrzutami sumienia.
— Ciekawa jestem, co teraz nowego wymyślicie, — szepnęła ciotka Janet bezradnie, przejętą głęboką rozpaczą.
Gdy nadszedł doktor, Celinka jeszcze ciągle nie czuła się lepiej. Podobnie, jak ciotka Janet, lekarz oświadczył, że po samych ogórkach Celinka nie mogła się tak poważnie rozchorować, lecz gdy dowiedział się, że po ogórku wypiła szklankę zimnego mleka, pokiwał tylko ze smutkiem głową.
— Przecież mleko i ogórek to kompletna trucizna, — zawołał. — Nic dziwnego, że dziecko zachorowało. Proszę się jednak uspokoić, — dodał, widząc dokoła przerażone twarze. — Proszę się nie lękać. To nie jest jeszcze śmiertelne, jak powiada stara pani Fraser. Napewno mała żyć będzie, tylko przez parę dni nie będzie mogła przyjść do siebie.
Było tak istotnie, a nas wszystkich dręczyły coraz większe wyrzuty sumienia. Ciotka Janet wykryła całą naszą tajemnicę i sprawa zapisywania snów ujrzała światło dzienne podczas narady rodzinnej. Nie wiem co nas bardziej dotknęło — czy awantura, jaką nam zrobiła ciotka Janet, czy też kpinki innych dorosłych osób, a szczególnie wuja Rogera. Piotrek dostał specjalną „naganę“, którą uważał za wielką niesprawiedliwość.
— Przecież ja nie kazałem Celince pić mleka, a sam ogórek napewnoby jej nie zaszkodził, — tłumaczył się przed nami. Już tego dnia Celince wolno było wyjść z nami z domu, więc Piotrek, spokojny o jej zdrowie ośmielił się rozwodzić na ten temat. — Zresztą i tak mnie długo męczyła, abym jej powiedział, jak to robię, że mam takie ciekawe sny. Powiedziałem jej, bo dłużej nie mogłem utrzymać sekretu, a teraz pani King tylko do mnie ma o to pretensję.
— Ciotka Janet powiedziała, że przed spaniem nie da nam teraz nic do jedzenia z wyjątkiem kawałka chleba i szklanki mleka, — dorzucił Feliks ze smutkiem.
— Gdyby mogli, chętnieby tak zrobili, żebyśmy wogóle nie mieli żadnych snów, — wtrąciła Historynka gniewnie.
— Na szczęście, w żaden sposób nie mogą temu zapobiec, że rośniemy, — odezwał się z przekąsem Dan.
— O to mleko i chleb nie powinniście się martwić, — uspokoiła nas Fela. — Mama zawsze coś postanawia i kieruje się tem przez tydzień, później jednak zapomina o postanowieniu i wszystko wraca do dawnej normy. Jestem pewna, że i tym razem tak będzie. Oczywiście zbyt wiele nie będziemy mogli jeść na kolację i sny nasze nie będą już tak ciekawe, jak dotychczas.
— Usiądźmy sobie na Kamiennym Pulpicie, to opowiem wam bardzo interesującą historję, — zaproponowała Historynka.
Poszliśmy, usiłując zapomnieć o tem ostatniem wielkiem naszem zmartwieniu. Wkrótce śmieliśmy się już wesoło, nie pamiętając o troskach i o okrucieństwie niesprawiedliwych dorosłych. Śmiech nasz rozbrzmiewał w sadzie i na podwórzu, unosił się aż ponad wierzchołki wysokich jodeł i opadał perlistą kaskadą ku dołowi.
A w pewnej chwili również śmiech dorosłych połączył się z naszym śmiechem. Ciotka Oliwja, wuj Roger, ciotka Janet i wuj Alec, przechodząc przez sad, przyłączyli się do naszego grona, co zresztą często robili, po skończeniu całodziennych zajęć, pragnąc na chwilę odetchnąć świeżem powietrzem. W takich momentach najbardziej lubiliśmy dorosłych, bo doznawaliśmy wrażenia, że stają się oni znowu dziećmi. Wuj Roger i wuj Alec tarzali się po trawie, jak mali chłopcy, ciotka Oliwja, przypominająca jeszcze bardziej swym wyglądem rozkwitły bratek, w swej zręcznej sukni z jasnoczerwonego batystu, z żółtą aksamitką dokoła szyi, otaczała ramieniem Celinkę i uśmiechała się radośnie do nas wszystkich. Łagodna twarz ciotki Janet zatraciła w tej chwili codzienny swój wyraz surowości.
Historynka była w swoim żywiole tego wieczora. Nigdy jeszcze opowieści jej nie skrzyły się takim dowcipem i wyczuciem humoru.
— Saro Stanley, — rzekła ciotka Oliwja, grożąc jej żartobliwie palcem, — jeżeli nie będziesz uważała na siebie, możesz kiedyś w życiu stać się sławną.
— Te zabawne opowieści są cudowne, — zawołał wuj Roger, — ale wolałbym jeszcze coś bardziej wyrazistego. Opowiedz nam, Saro o Kobiecie-Źmiji, o której opowiadałaś mi zeszłego lata.
Historynka zaczęła opowiadać gładko, lecz zanim doszła do połowy opowiadania, doznałem dziwnego uczucia, że coś dziwnego pełza mi po ciele. Po raz pierwszy od czasu, jak znałem Historynkę, miałem ochotę odsunąć się od niej. Spojrzawszy po twarzach zebranych, wywnioskowałem, że wszyscy doznali tego samego uczucia. Celinka zasłoniła oczy dłońmi, Piotrek patrzył na Historynkę przerażonym wzrokiem, ciotka Oliwia była blada i drżąca, a wszyscy pozostawali pod tym dziwnym urokiem przerażającej opowieści, nie mogąc się w żaden sposób z okropnego wrażenia otrząsnąć.
To nie była przecież nasza Historynka, ta osoba, która tam siedziała, przemawiając do nas dziwnie syczącym, nieprzyjemnym głosem. Stała się nagle w oczach naszych inną istotą, jakby przeobrażoną, istotą jadowitą, złą, wzbudzającą w nas wszystkich wstręt. Wolałbym raczej umrzeć, niż dotknąć tej chudej opalonej dłoni, którą w moją stronę wyciągała. Błysk jej zwężonych oczu był zimny i bezlitosny, jak błysk oczu jadowitej żmiji. Odczułem lęk, patrząc na to obce stworzenie, którem się nagle stała nasza kochana Historynka.
Gdy skończyła swoją opowieść, zaległa krótka cisza, poczem ciotka Janet głosem surowym, lecz z westchnieniem ulgi, powiedziała:
— Małe dziewczynki nie powinny opowiadać takich strasznych historyj.
Najprawdopodobniej ta uwaga ciotki Janet sprawiła, że dotychczasowy czar nagle prysnął. Dorośli wybuchnęli śmiechem, może trochę nieszczerym, a Historynka — znowu ta nasza kochana Historynka, już nie Kobieta-Żmija — zaczęła się tłumaczyć:
— Przecież wuj Roger kazał mi to opowiedzieć. Sama nie lubię podobnych historyj. Czuję, że w takich chwilach zmieniam się zupełnie. Czy wiecie, moi państwo, że przez cały ten czas miałam wrażenie, że sama jestem żmiją?
— I wyglądałaś jak żmija, — uśmiechnął się wuj Roger. — Jak ty, u licha, to robisz?
— Nie umiem wytłumaczyć, jak to robię, — odparła Historynka w zamyśleniu. — To się samo jakoś robi.
Żaden genjusz nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego jest genjuszem. Gdyby umiał wyjaśnić tę zagadkę, napewno genjuszem by nie był, a przecież Historynka posiadała wielki talent, więc pod pewnym względem była także genjuszem.
Gdyśmy wyszli z sadu, szedłem tuż za wujem Rogerem i ciotką Oliwją.
— Wiesz, Roger, że to jest poprostu niezwykłe u czternastoletniej dziewczynki, — mówiła ciotka Oliwja, tonąc w głębokiej zadumie. — Co czeka to dziecko w przyszłości?
— Sława, — odparł wuj Roger. — Oczywiście, jeżeli jej się warunki ułożą, a sądzę, że ojciec już się o to postara. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ja i ty, Oliwjo, nigdy nie mieliśmy warunków, cieszmy się więc, że Sarze szczęście bardziej będzie sprzyjało.
Uwaga ta była dla mnie zupełnie niepojęta i samo sedno rzeczy zrozumiałem dopiero po wielu, wielu latach. Wuj Roger i ciotka Oliwja w dawnej swej młodości mieli pewne marzenia i ambicje, lecz warunki ich życia tak się złożyły, że marzeń swoich nigdy nie mogli zrealizować.
Tonęliśmy wszyscy w głębokiej rozpaczy — przynajmniej nasza „dzieciarnia“, zresztą również dorośli przyjmowali pewien udział w naszem zmartwieniu. Pat, nasz ukochany, niezastąpiony Paddy, był znowu chory i to chory poważnie.
W piątek zaczął grymasić i nawet nie chciał pić mleka. Nazajutrz rano wyciągnął się przed drzwiami wuja Rogera, położył łeb na przednich czarnych łapach i nie zwracał nawet na nikogo uwagi. Napróżno głaskaliśmy go i pieścili. Tylko, gdy Historynka zbliżyła się doń, miauknął żałośnie, jakby skarżąc się, że nie może mu w niczem pomóc. Usłyszawszy to miauczenie, Celinka, Fela i Sara Ray wybuchnęły płaczem, a my, chłopcy poczuliśmy się też jakoś niewyraźnie. Po kilku godzinach znalazłem Piotrka siedzącego w kuchni ciotki Oliwji z dziwnie czerwonemi oczami. Nie zapierał się, gdy mu wytknąłem, że płacze, lecz w żaden sposób nie chciał się przyznać, że płacze z powodu choroby Pata.
— Więc dlaczego płaczesz? — zapytałem.
— Dlatego — dlatego, że moja ciotka Jane umarła, — wybąkał zażenowany Piotrek.
— Przecież twoja ciotka Jane umarła dwa lata temu, — uśmiechnąłem się ironicznie.
— A czyż to nie wystarczający powód do płaczu? — bąknął Piotrek. — Już dwa lata kołaczę się bez niej po świecie, a dwa lata, to zawsze więcej, niż kilka dni.
— Jestem pewien, że płaczesz tylko dlatego, że Pat jest chory, — oznajmiłem stanowczo.
— Teżbym miał czego płakać! — oburzył się Piotrek, poczem odwrócił się do mnie plecami i odszedł, głośno gwiżdżąc.
Zastosowaliśmy oczywiście znowu słoninę pomieszaną z proszkiem i miksturą tą wysmarowaliśmy łapy i boki Patowi. Ale ku naszej rozpaczy Pat nie chciał się nawet polizać.
— Powiadam wam, że jest poważnie chory, — zauważył Piotrek ponuro. — Jeżeli kot nie dba o swój zewnętrzny wygląd, to najlepszy dowód, że mu śmierć zagląda w oczy.
— Żebyśmy chociaż wiedzieli, co mu jest, moglibyśmy może na to jakoś poradzić, — jęczała Historynka, głaszcząc swego ulubieńca po grzbiecie.
— Jabym wam powiedział, co mu jest, ale napewno będziecie się śmiać ze mnie, — mruknął Piotrek.
Spojrzeliśmy nań z zaciekawieniem.
— Piotrze Craig, co masz na myśli? — zapytała Fela.
— Właśnie to, co powiedziałem.
— Więc jeżeli wiesz, co jest Patowi, musisz nam powiedzieć, — rozkazała Historynka, podnosząc się z ziemi. Wypowiedziała ten rozkaz spokojnie i Piotrek usłuchał. Przypuszczam, że usłuchałby nawet wówczas, gdyby tym swoim melodyjnym głosikiem kazała mu rzucić się w głębiny morza. Zresztą ja sam nie byłbym pod tym względem lepszy od Piotrka.
— Pata uroczono i to jest właśnie ta choroba, — oświadczył Piotrek, pewny siebie, lecz jednocześnie nieco zawstydzony.
— Uroczono? Głupstwa pleciesz!
— Wiedziałem, że tak mi odpowiecie, — wyszeptał Piotrek.
Historynka spojrzała na niego, później na nas, poczem przeniosła wzrok na biednego Pata.
— Jak go mógł ktoś uroczyć? — zapytała nielogicznie, — i kto mógł to zrobić?
— Nie wiem, jak go można było uroczyć, — odparł Piotrek, — bo nigdy na nikogo uroku nie rzucałem, ale jestem pewien, że uroczyła go Peg Bowen.
— Brednie! — powtórzyła znowu Historynka.
— Niech i tak będzie, — zrezygnował Piotrek. — Możecie mi nie wierzyć, jeżeli tak wam się podoba.
— Jeżeli Peg Bowen może rzucać urok — chociaż ja w to nie wierzę — to dlaczego miałaby właśnie rzucić urok na Pata? — dziwiła się Historynka. — Przecież zarówno tutaj, jak i u wuja Aleca wszyscy są zawsze dla niej bardzo dobrzy.
— Zaraz ci powiem dlaczego, — zmarszczył brwi Piotrek. — W czwartek popołudniu, gdy byliście w szkole, Peg Bowen przyszła tutaj. Wasza ciotka Oliwja dała jej drugie śniadanie, zresztą bardzo dobre i obfite. Możecie nie wierzyć że Peg Bowen jest czarownicą, ale dlaczego wszyscy u was są tacy uprzejmi, jak przychodzi i szczególnie dbają o to, aby jej niczem nie obrazić?
— Ciotka Oliwja jest dobra dla wszystkich biednych, taksamo zresztą, jak nasza mama, — odparła Fela. — Nikt nie chce obrazić Peg Bowen, bo podobno jest okropnie mściwa i gdy raz obrażono ją w Markdale, podpaliła później stodołę temu gospodarzowi. Ale czarownicą napewno nie jest, przecież to byłoby śmieszne!
— Dobrze, posłuchajcie, co wam powiem. Gdy Peg Bowen wychodziła, Pat leżał rozciągnięty na schodach. Przechodząc, nadepnęła mu na ogon, a wiecie przecież, że Pat tego nie lubi. Zerwał się, biedaczysko, i udrapał ją w nogę. Powinniście byli widzieć, jak na niego spojrzała, a wtedy przekonalibyście się, że naprawdę jest czarownicą.
Wyszła później do ogrodu, zaczęła coś mruczeć i wymachiwać rękami taksamo, jak to wtedy robiła, gdy uroczyła krowę Lema Hilla. Jestem pewien, że uroczyła Pata, bo zachorował zaraz nazajutrz rano.
Patrzyliśmy wzajemnie na siebie w pełnem zakłopotania milczeniu. Byliśmy przecież tylko dziećmi i wierzyliśmy jeszcze, że na świecie istnieją czarownice. Peg Bowen była dla nas istotą niezbadaną.
— Jeżeli tak jest — chociaż ja w to nie wierzę — i tak nie możemy nic na to poradzić, — wyszeptała bezradnie Historynka. — Biedny Pat musi umrzeć.
Celinka znowu zaczęła płakać.
— Zrobiłabym wszystko, żeby tylko Patowi życie uratować, — szlochała. — Gotowa byłabym we wszystko uwierzyć.
— Ale tu niema na to żadnej rady, — oburzyła się zniecierpliwiona Fela.
— Możebyśmy poszli do Peg Bowen, — zaproponowała z płaczem Celinka, — i prosili ją, aby przebaczyła Patowi i aby zdjęła z niego urok. Napewno to uczyni, jeżeli ją bardzo serdecznie poprosimy o to.
W pierwszej chwili byliśmy przerażeni tą propozycją. Nie wierzyliśmy przecież, że Peg Bowen była czarownicą. Pójść do niej, odszukać ją w tem tajemniczem ustroniu, o którem się tyle strasznych rzeczy nasłuchało! I żeby właśnie taka propozycja wyszła od tej bojaźliwej i zawsze cichej Celinki! Ale tu chodziło przecież o życie Pata!
— Czy to się zda na coś? — zapytała Historynka przyciszonym głosem. — Jeżeli już rzuciła urok na Pata, to napewno rozgniewa się jeszcze bardziej, jak pójdziemy do niej i powiemy, że jest czarownicą. Zresztą ja dalej nie wierzę, że ona to zrobiła.
W głosie Historynki brzmiała jednak nuta dziwnej niepewności.
— W każdym razie zaszkodzić to napewno nie może, — perswadowała Celinka. — Jeżeli znów Peg Bowen nie uroczyła Pata, to nie pogorszy mu się chyba, jak się nawet rozgniewa na nas.
— Patowi może się nie pogorszy, ale może się pogorszyć tym, którzy pójdą do niej, — odezwała się Fela. — Peg Bowen nie jest czarownicą, jest jednak bardzo złą kobietą i Bóg raczy wiedzieć, co z nami zrobi, jak nas już będzie miała u siebie. Ja osobiście bardzo się boję Peg Bowen i wcale się tego nie wstydzę. Prawdopodobnie pochodzi to z tych czasów, kiedy mama zawsze mi groziła: „Jak nie będziesz grzeczna, to cię zabierze z sobą Peg Bowen“.
— Gdybym uwierzyła, że istotnie ona rzuciła urok na Pata, to postarałabym się ją jakoś udobruchać, — rzekła Historynka. — Również ogromnie się jej boję, ale spójrzcie na tego biednego, kochanego Pata.
Spojrzeliśmy na Pata, którego wzrok był dziwnie zamglony i nieprzytomny. Wyszedł właśnie wuj Roger i spojrzał nań również, a nam się wydało, że go w tej chwili żegnał tem spojrzeniem.
— Obawiam się, że z Patem już koniec, — rzekł.
— Wujku, — zwróciła się doń błagalnie Celinka, — Piotrek powiada, że Peg Bowen uroczyła Pata za to, że ją udrapał w nogę. Czy wujek sądzi, że to jest możliwe?
— A Pat istotnie udrapał ją w nogę? — zapytał wuj Roger z przerażoną miną. — Boże drogi! Tajemnica została wyjaśniona. Biedny Pat!
Wuj Roger pokiwał głową, jakby rezygnując w tej chwili z wszelkich dotychczasowych nadziei co do utrzymania Pata przy życiu.
— Czy wujek naprawdę wierzy, że Peg Bowen jest czarownicą? — zapytała nieoczekiwanie Historynka.
— Czy wierzę, że Peg Bowen jest czarownicą? Moja droga Saro, cobyś myślała o kobiecie, która w pewnej chwili, jeśli tylko chce, potrafi zamienić się nagle w czarnego kota? Czy taka kobieta jest czarownicą, czy nie jest? Sama się nad tem zastanów.
— A czy Peg Bowen zamienia się w czarnego kota? — zapytał Feliks ze zdziwieniem.
— Mam wrażenie, że to jest jedna z jej najłatwiejszych sztuczek, — odparł wuj Roger. — Każdej czarownicy najłatwiej jest zamienić się w jakieś zwierzę, jeśli tylko ma na to ochotę. Tak, Pata musiała uroczyć, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
— Poco dzieciom takie brednie opowiadasz? — zawołała ciotka Oliwja, przechodząc właśnie przez podwórze do studni.
— Mam taką nieodpartą pokusę, — odparł wuj Roger, podbiegając i odbierając jej wiaderko na wodę.
— Widzicie, że i pan Roger wierzy w to, iż Peg jest czarownicą, — zatriumfował nad nami Piotrek.
— Ale ciotka Oliwja jest innego zdania, — odparłem, — i ja również.
— Słuchajcie, — zwróciła się do nas rezolutnie Historynka, — ja też w to nie wierzę, ale może w tem istotnie coś jest, jak Piotrek twierdzi. Zachodzi teraz tylko pytanie, co mamy robić?
— Powiem wam, co jabym zrobił na waszem miejscu, — rzekł Piotrek. — Zaniósłbym Peg jakiś prezent i prosiłbym ją, żeby uzdrowiła Pata. Wcalebym nie wspominał o tem, że sądzę, iż to ona go uroczyła. Nie byłaby wtedy obrażona i może zdjęłaby z niego ten urok.
— Uważam, że lepiej będzie, jak wszyscy jej coś zaniesiemy, — zaproponowała Fela. — Ja chętnie jej dam coś od siebie, ale kto zaniesie jej te prezenty?
— Musimy pójść wszyscy razem, — oświadczyła Historynka.
— Ja nie pójdę! — zawołała z przerażeniem Sara Ray. — Za nic w świecie nie zbliżyłabym się do domu Peg Bowen, choćby nie wiem kto poszedł ze mną.
— Mam już gotowy plan, — rzekła Historynka. — Niech każde z nas coś dla niej wybierze, jak słusznie powiada Fela, i napiszmy do niej list, taki bardzo miły i grzeczny.
Później, jeszcze dziś wieczorem chodźmy tam do niej i jeżeli będzie przed domem, złożymy jej nasze dary wraz z listem i nie mówiąc nic, odejdziemy w milczeniu.
— Jeżeli nas zechce puścić, — wtrącił wymownie Dan.
— A czy Peg potrafi list przeczytać? — zapytałem.
— O, napewno. Ciotka Oliwia powiada, że jest nawet bardzo wykształcona. Gdy była dziewczynką, chodziła do szkoły, tylko później coś jej się pomieszało na umyśle.
Zresztą napiszemy ten list jaknajprościej.
— A co będzie, jak jej nie zastaniemy? — niepokoiła się Fela.
— Położymy wszystko na progu i pójdziemy sobie.
— Peg może być teraz gdzieś bardzo daleko, — westchęła Celinka, — i może wrócić dopiero wtedy, jak już Pat nie będzie żył. Ale trudno, niema innej rady. Cobyśmy jej mogli dać w prezencie?
— Pieniędzy nie możemy ofiarować, — oświadczyła Historynka. — Peg jest podobno strasznie oburzona, jak jej ktoś daje pieniądze. Powiada, że nie jest żebraczką, ale wszystko inne napewno chętnie przyjmie. Ja mogłabym jej dać sznurek niebieskich korali. Podobno Peg bardzo lubi błyskotki.
— A ja jej zaniosę tę gąbczastą babkę, którą upiekłam dziś rano, — postanowiła Fela. — Przypuszczam, że nie często dostaje takie podarunki.
— Ja nie mam nic, oprócz tej obrączki na reumatyzm, którą dostałem jako nagrodę za sprzedanie igieł zeszłej zimy, — odezwał się Piotrek. — Dam jej tę obrączkę bardzo chętnie. Jeżeli nawet nie ma reumatyzmu, to może ją i tak nosić na palcu. Obrączka wygląda, jakby była zrobiona z prawdziwego złota.
— A ja jej zaniosą torebkę miętowych cukierków, — rzekł Feliks.
— Ja jej mogę zanieść mały słoiczek konfitur wiśniowych, które dopiero usmażyłam, — wtrąciła Celinka.
— Za nic w świecie bym tam nie poszła, — trzęsła się ze strachu Sara Ray, — ale chciałabym coś zrobić dla Pata, więc poślę jej tę serwetkę haftowaną w jabłka, którą skończyłam w zeszłym tygodniu.
Ja ze swej strony postanowiłem zanieść Peg kilka jabłek z mego urodzinowego drzewa, Dan zaś oświadczył, że zaniesie jej paczkę tytoniu.
— Ale czy nie będzie tem dotknięta? — zawołał przerażony Feliks.
— Bądź spokojny, — uśmiechnął się Dan. — Peg żuje tytoń, jak mężczyzna. Napewno będzie z tytoniu więcej zadowolona, niż z twoich miętowych cukierków. Pobiegnę zaraz do pani Sampson i kupię paczkę tytoniu.
— A teraz musimy napisać list i zebrać wszystkie prezenty, zanim się zrobi ciemno, — postanowiła Historynka.
Przeszliśmy do altany, aby sporządzić ów ważny dokument, który właściwie Historynka podjęła się zredagować.
— Jak mam zacząć? — zwróciła się do nas wielce zmieszana. — Przecież nie napiszę „Droga Peg“, ani „Droga Panno Bowen“, bo to będzie śmiesznie brzmiało.
— Zresztą nikt z nas nie wie, czy Peg jest istotnie panną, — dorzuciła Fela. — Gdy dorosła, wyjechała do Bostonu i ktoś mi mówił, że wyszła tam zamąż, a zwarjowała dopiero wówczas, gdy mąż ją porzucił. Jeżeli znów jest mężatką, to nie można zwracać się do niej „Panno Bowen“.
— Więc jak mam ten list zatytułować? — zapytała Historynka z rozpaczą.
I tym razem Piotrek wyratował nas z tej opresji praktyczną swoją radą.
— Zacznij poprostu „Szanowna Pani“, — rzekł. — Mama ma jeszcze do dzisiaj list, który kierowniczka szkoły napisała do ciotki Jane i ten list właśnie tak się zaczyna.
— Szanowna Pani, — pisała Historynka. — Zwracamy się do Pani z wielką prośbą i mamy nadzieję, że ją Pani łaskawie spełni. Nasz ulubiony kot, Paddy, jest bardzo chory i obawiamy się, że zdechnie. Czy nie mogłaby go Pani wyleczyć? Możeby Pani jednak spróbowała? Ogromnie go wszyscy lubimy, bo jest naprawdę niezwykle dobrym kotem i nie ma żadnych złych przyzwyczajeń. Oczywiście, jeżeli ktoś nadepnie mu na ogon, to wówczas musi podrapać, ale wszyscy przecież wiedzą, że kot nie lubi, żeby mu ogon przydeptywać. Właśnie to jest jedyną wadą naszego kota, bo pozatem posiada same zalety. Gdyby Pani zechciała wyleczyć naszego Paddy, bylibyśmy Pani niezmiernie wdzięczni. Załączamy skromne nasze upominki, które są dowodem naszej wielkiej wdzięczności i poczytywać sobie będziemy za prawdziwy zaszczyt, jeżeli Pani raczy te upominki przyjąć.
Tymczasem pozostajemy z głębokiem poważaniem
— Powiem wam, że to ostatnie zdanie brzmi wyjątkowo pięknie, — pochwalił z zachwytem Piotrek.
— Przyznam się, że go sama nie wymyśliłam, — odparła szczerze Historynka. — Czytałam gdzieś takie zdanie i zapamiętałam je.
— Boję się, że jest trochę za bardzo skomplikowane, — krytykowała Fela. — Peg Bowen nie zrozumie takich trudnych słów.
Zdecydowaliśmy jednak pozostawić to zdanie i wszyscy podpisaliśmy list.
Następnie zebraliśmy nasze „upominki“ i wyruszyliśmy w „niebezpieczną“ podróż do chatki czarownicy. Oczywiście Sara Ray nie poszła z nami, lecz zaofiarowała się zostać na czas naszej nieobecności przy Pacie. Nie uważaliśmy za stosowne informować dorosłych o naszem zamierzeniu i o jego szczegółach. Dorośli mieli na niektóre rzeczy takie dziwne poglądy, więc napewno zabroniliby nam pójść do Peg Bowen i jeszcze wyśmieliby nas.
Chałupka, w której mieszkała Peg Bowen, znajdowała się w odległości mili od naszego domu, nawet jeżeli się szło najkrótszą drogą, przez moczary i zalesiony pagórek. Skierowaliśmy się naprzełaj przez pola, a później małą kładką przerzuconą przez strumyk. Wszystko wokoło nas zdawało się ze znużeniem żegnać mijające lato. Gdyśmy dotarli do skraju gęstego lasu, odczuliśmy nagle dziwny lęk, chociaż żadne z nas nie chciało się do tego przyznać. Szliśmy skupieni w gromadkę, nie rozmawiając nawet. Gdy się człowiek zbliża do siedziby czarownicy i gdy jest pewien, że ją samą może ujrzeć za chwilę, lepiej, żeby wtedy jaknajmniej mówił, bo i tak jest wówczas bardzo podniecony. Naturalnie Peg nie była przecież czarownicą, ale w takich razach ostrożność nigdy nie zawadzi.
Wreszcie dotarliśmy do ścieżki, która biegła prosto do chałupki Peg Bowen. Twarze nasze były teraz śmiertelnie blade, a serca poczęły bić mocniej. Czerwone wrześniowe słońce wisiało nisko nad wierzchołkami jodeł po stronie zachodu. Nawet ono wyglądało dzisiaj całkiem inaczej, niż zwykle. Wszystko zresztą dokoła wyglądało inaczej. W głębi duszy przejęty byłem pragnieniem, aby ta nasza ciężka misja skończyła się jaknajprędzej.
Raptowny zakręt ścieżki doprowadził nas do maleńkiej polanki i chociaż zupełnie nie byliśmy przygotowani na to, oczom naszym niespodziewanie ukazała się maleńka chatka Peg Bowen. Mimo panicznego lęku spojrzałem na tę chatkę z ciekawością. Był to mały, pochylony budyneczek, z obwisłym dachem, z którego wyłaniał się miejscami świeży zielony mech. Skonstatowaliśmy ze zdziwieniem, że nadole nie było wejścia do tego domku, jak bywa zazwyczaj w każdej najmniejszej nawet i najbiedniejszej chatce. Jedyne drzwi znajdowały się na wyższem piętrze i prowadziły do nich wąziutkie zbutwiałe schody. Chatka sprawiała wrażenie zupełnie opuszczonej, jakby żywej duszy w niej nie było, z wyjątkiem dużego czarnego kota, siedzącego na najwyższym schodku, pod samemi drzwiami. Przyszło mi na myśl, że to był właśnie zły znak. Przypomnieliśmy sobie wszyscy ponure słowa wuja Rogera. Czyżby to Peg była tym czarnym kotem? Brednie! Ale mimo wszystko ta bestja nie sprawiała wcale wrażenia prawdziwego kota. Zwierzę było wyjątkowo duże i miało okrutne zielone oczy! Stanowczo w całem jego zachowaniu było coś dziwnie tajemniczego i przerażającego!
Wstrzymując oddech i nie mówiąc ani słowa, Historynka złożyła upominki na najniższym schodku, a na samym wierzchu położyła nasz wspólny list. Opalone jej dłonie drżały, a twarz miała bladą, jak papier.
Nagle otworzyły się drzwi nagórze i Peg Bowen stanęła na progu. Była to wysoka, chuda staruszka, w krótkiej podartej spódnicy, która sięgała jej zaledwie do kolan, w czerwonej wzorzystej bluzce i męskim kapeluszu. Nogi, ramiona i szyję miała obnażone, a w ustach trzymała starą połamaną fajkę. Ogorzała jej twarz pofałdowana była setkami zmarszczek, a potargane kosmyki włosów opadały aż na ramiona. Była zagniewana i w błyszczących jej czarnych oczach nie było ani odrobiny przyjaznego błysku.
Do tej pory zachowywaliśmy się dzielnie mimo niepewności i przerażenia, jakie nas ogarniało, teraz jednak nerwy odmówiły nam posłuszeństwa i lek w naszych duszach wzmógł się jeszcze bardziej. Piotrek wydał cichy mimowolny okrzyk, my zaś wszyscy zawróciliśmy śpiesznie i przez maleńką polankę poczęliśmy uciekać do lasu. Biegliśmy w szaleńczym pędzie, przeświadczeni o tem, że Peg Bowen nas goni. Straszna była ta świadomość, straszniejsza nawet od wszystkich nocnych zjaw, o których pisaliśmy w naszych księgach snów. Historynka biegła tuż przede mną i pamiętam jeszcze dzisiaj doskonale, jak z rozpaczą przeskakiwała przez leżące na drodze pnie drzew, przez opadłe gałązki jodeł, ze swemi brunatnemi lokami, opadającemi na czerwoną sukienkę. Celinka tuż za mną, zadyszana z pośpiechu, od czasu do czasu szeptała tylko: „Ach, Ed, zaczekaj na mnie“, a potem: „Ach, Ed, prędko, prędko!“ Wiedzeni jakimś ślepym instynktem trzymaliśmy się wszyscy razem i biegliśmy tak gęsiego przez cichy zadumany las. Nagle znaleźliśmy się na polu, tuż nad strumykiem. Nad głowami naszemi wisiało pogodne niebo, zaróżowione od zachodzącego słońca, przed nami pasły się krowy i lekki wietrzyk nadchodzącej jesieni zdawał się słać ku nam ostatnie pożegnalne pozdrowienie lata. Przystanęliśmy, konstatując z radością, że jednakże Peg Bowen nas nie zatrzymała.
— Ach, straszna to była przeprawa, — wyszeptała Celinka z drżeniem, — Za nic w świecie po raz drugi nie poszłabym tam, nawet gdyby miało to uratować Pata.
— I tak nagle wyrosła przed nami, jak z pod ziemi, — bąknął zawstydzony Piotrek. — Gdybym był na to przygotowany, napewno nie ruszyłbym się z miejsca, ale, gdy wyjrzała ku nam przez szczelinę w drzwiach, o mało nie padłem trupem na miejscu.
— Nie powinnibyliśmy uciekać, — szepnęła ponuro Fela. — Był to najlepszy dowód, że odczuwamy lęk przed nią, a to ją zawsze najbardziej złości. Teraz napewno nic już dla Pata nie zrobi.
— I tak nie wierzę, że mogła coś zrobić, — oznajmiła Historynka. — Zachowaliśmy się, jak stado spłoszonych gęsi.
Wszyscy z wyjątkiem Piotrka mieliśmy ochotę przyznać jej słuszność. Uświadomiliśmy sobie jeszcze głębiej swoją głupotę, gdyśmy znaleźli się w altanie i ujrzeliśmy Pata pod opieką wiernej Sary Ray, jeszcze bardziej przygnębionego i przygaszonego. Historynka postanowiła zabrać go do kuchni i przez całą noc przy nim siedzieć.
— Przecież nie może umierać w samotności, — tłumaczyła, biorąc go na ręce.
Nie przypuszczaliśmy, żeby ciotka Oliwja pozwoliła Historynce zostać na całą noc przy Pacie i zdziwiliśmy się niezmiernie, gdy przeciw temu zamiarowi absolutnie nie zaprotestowała. Ciotka Oliwja naprawdę była niezwykła! Chcieliśmy podczas nocy towarzyszyć Historynce, lecz ciotka Janet okazała się w tym wypadku mniej wyrozumiała od ciotki Oliwji. Kazała nam natychmiast pójść spać, twierdząc, że grzeszymy, zajmując się tak niestrudzenie chorym kotem. Pięć przygnębionych istot, przejętych do głębi stanem zdrowia ulubionego Pata, wstępowało tego wieczoru po trzeszczących schodach domu wuja Aleca.
— Nie pozostało nam nic innego, tylko modlić się do Boga, aby Pat wyzdrowiał, — rzekła Celinka.
Ton, jakim to wypowiedziała, przyprawił nas o drżenie, lecz jednocześnie z zazdrością spojrzeliśmy na Celinkę, że właśnie w tej ostatecznej chwili wpadła na tak cudowny pomysł. Tylko Fela musiała i pod tym względem wyrazić swe zgorszenie:
— Nie wiem, czy nie zgrzeszymy, jeżeli będziemy się modlić o zdrowie kota.
— Nie rozumiem, dlaczego miałoby to być grzechem, — broniła się Celinka. — Przecież Pan Bóg taksamo stworzył Pata, jak nas, Felicjo King, chociaż może Patem tak czule się nie opiekuje. Jestem pewna, że prędzej Pan Bóg może nam w tym wypadku dopomóc, niż Peg Bowen. W każdym razie codziennie będę się modliła za Pata i ty mi tego nie możesz zabronić. Oczywiście nie będę mieszała tej prośby z modlitwą o ważniejsze rzeczy, tylko przy samym końcu pacierza wspomnę coś o naszym biednym ulubieńcu.
Tego wieczoru nietylko prośba Celinki o zdrowie Pata pomknęła ku niebu. Wyraźnie słyszałem, jak Feliks, który zawsze mówił pacierz dość głośno — aby Pan Bóg mógł go lepiej usłyszeć — mruczał błagalnie po wymienieniu swych najważniejszych próśb, które codziennie w pacierzu powtarzał: „Ach, Panie Boże, spraw, żeby Pat czuł się jutro lepiej“.
Nawet ja sam nie wstydzę się teraz przyznać, że owego wieczoru, klęknąwszy do codziennego pacierza, myślałem o Pacie i modliłem się żarliwie o jego uzdrowienie. Potem usnąłem, przejęty nadzieją, że Ojciec Niebieski po spełnieniu naszych „najważniejszych próśb“, zwróci uwagę na prośbę ostatnią i przypomni sobie biednego Pata.
Gdyśmy tylko wstali nazajutrz, pobiegliśmy natychmiast do wuja Rogera. Ale już w alejce spotkaliśmy Piotrka i Historynkę i twarzach ich ujrzeliśmy radosne uśmiechy.
— Patowi lepiej, — zawołała Historynka, szczęśliwa i triumfująca. — Wczoraj w nocy koło dwunastej zaczął już nawet lizać łapy. Potem umył się dokładnie i zasnął. Ja także położyłam się na sofce i zasnęłam, a gdy się obudziłam, Pat mył sobie pyszczek, poczem wypił cały spodek mleka. Ach, to jest niebywałe!
— Więc widzisz teraz, że Peg Bowen zdjęła z niego urok? — zawołał Piotrek.
— Mam wrażenie, że modlitwa Celinki więcej tu pomogła, niż czarodziejskie sztuczki Peg Bowen, — odezwała się Fela. — Celinka modliła się wczoraj o zdrowie Pata i właśnie dlatego jest dzisiaj zdrowszy.
— Możliwe, że i to pomogło, — przyznał Piotrek, — ale nie radziłbym Patowi nigdy już więcej drapać Peg Bowen w nogę.
— Chciałbym wiedzieć, co mu właściwie pomogło, czy modlitwa Celinki, czy też Peg Bown, — wyszeptał Feliks w zamyśleniu.
— Mam wrażenie, że ani jedno, ani drugie, — oświadczył Dan. — Pat poprostu zachorował i wyzdrowiał bez niczyjej pomocy.
— A ja wierzę, że to sprawiła modlitwa, — oświadczyła Celinka stanowczo. — Przecież o wiele przyjemniej uwierzyć, że Pan Bóg uratował Pata, niż że to zawdzięczamy Peg Bowen.
— A ty nigdy nie chcesz uwierzyć w to, co ci nie jest wygodne, — zaoponował Piotrek. — Zrozum, przecież ja nie twierdzę, że Pan Bóg do tego ręki nie przyłożył, ale nikt nie przekona mnie, że ta cała choroba nie była robotą Peg Bowen.
Pewnego ciepłego niedzielnego wieczoru podczas pełni księżyca siedzieliśmy wszyscy, dorośli i dzieci — w sadzie, przy Kamiennym Pulpicie, śpiewając stare religijne pieśni. Wszyscy śpiewaliśmy lepiej lub gorzej, oprócz biednej Sary Ray, która kiedyś rozpaczliwie mi wyznała, że nie ma pojęcia, jak to będzie, gdy pójdzie po śmierci do nieba, bo nie potrafi wyśpiewać ani jednej nuty.
Cała ta scena staje mi teraz wyraźnie w pamięci — sklepienie pogodnego nieba nad drzewami rosnącemi za mieszkalnym domem, uginające się od owoców gałęzie drzew w sadzie i wyraźne kontury sosen, znaczące się na jasnem jeszcze od zachodzącego słońca niebie. Widzę dokładnie zmęczone niebieskie oczy wuja Aleca, widzę łagodną twarz ciotki Janet, jasną brodę i rumiane policzki wuja Rogera i piękną delikatną twarzyczkę ciotki Oliwji. Dwa głosy brzmią mi jeszcze w uszach, głosy, które dźwięcznie wylatują ku niebiosom. Srebrzysty głosik Celinki i piękny czysty tenor wuja Aleca. „Jak jesteś Kingiem, to musisz śpiewać“, krążyło w owych czasach przysłowie po całem Carlisle. Ciotka Julja pod tym względem przewyższyła całą rodzinę i stała się sławną estradową śpiewaczką. Świat o innych Kingach niewiele wiedział. Śpiew ich rozbrzmiewał tylko w szczupłem gronie rodzinnem, umilał dni szare i łagodził troski i trudy codziennego życia.
Tego wieczoru, gdy już zmęczyliśmy się śpiewem, dorośli nasi zaczęli rozmawiać o dawnych czasach swej młodości.
Temat ten najprzyjemniejszy był zawsze dla nas, których wszyscy nazywali „dzieciarnią“. Słuchaliśmy z zainteresowaniem opowiadań o naszych wujach i ciotkach, nie mogąc sobie wyobrazić, że i oni kiedyś byli dziećmi. Obecnie tacy stateczni i rozsądni, czyż mogli kiedyś odbywać ze sobą takie same, jak my sprzeczki? Szczególnie tego wieczoru wuj Roger opowiadał mnóstwo rzeczy o wuju Edwardzie, a między innemi opowiedział nam, jak wuj Edward mając lat dziesięć, wygłaszał religijne kazania ze szczytu Kamiennego Pulpitu, dookoła którego teraz siedzieliśmy.
— Pamiętam go, jakby to było dopiero wczoraj, — mówił wuj Roger, — pochylonego nad krawędzią, z zarumienioną twarzą i oczami błyszczącemi podnieceniem, podnoszącego od czasu do czasu głos, jak prawdziwy ksiądz w kościele. Był tak zaaferowany swojem przemówieniem, że często ranił sobie ręce o ostry kant kamienia, a my patrzyliśmy na niego z podziwem. Lubiliśmy te jego kazania, lecz nie lubiliśmy, jak się zaczynał modlić, bo wymieniał zawsze imiona nas wszystkich, a wówczas przejmowało to nas dziwnym lękiem. Alec, czy pamiętasz, jak Julja się gniewała, gdy Edward pewnego dnia zaczął się modlić, aby Bóg powstrzymał ją od karjery artystki?
— Oczywiście, że pamiętam, — zaśmiał się wuj Alec. — Siedziała właśnie tutaj, gdzie teraz siedzi Celinka i w pewnej chwili wstała i wybiegła z sadu, przy furtce jednak odwróciła się i zawołała ze złością: „Uważam, że lepiej będzie, jak się pomodlisz o to, żeby Bóg dał ci trochę więcej rozumu, Edwardzie King. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam takich głupich modlitw, jak twoje“. Edward modlił się dalej, udając, że tych słów nie słyszy, lecz przy końcu modlitwy zawołał: „Ach, Boże, błagam Cię, abyś opiekował się nami, i abyś specjalnie opiekował się moją siostrą Julją, bo Twej opieki więcej od nas wszystkich potrzebuje. Amen“.
Wujowie nasi zachłystywali się od śmiechu, grzebiąc się w tych najdawniejszych wspomnieniach. My wszyscy śmieliśmy się również, szczególnie z jednej opowieści, w której wuj Edward pochylił się zbyt nisko nad „pulpitem“, stracił równowagę i w pewnym momencie spadł na trawę.
— Upadł na gęsto porosły oset, — opowiadał z humorem wuj Roger, — i oprócz tego uderzył się czołem o kamień. Postanowił jednak skończyć swoje kazanie i skończył je istotnie. Wdrapał się z powrotem na Kamienny Pulpit, a chociaż łzy płynęły mu po policzkach, mówił dalej swe kazanie, cichutko szlochając i ocierając krew sączącą się z czoła. Dzielny był z niego chłopiec, nic dziwnego, że zrobił w życiu karjerę...
— A wszystkie jego kazania i modlitwy były właśnie na taki temat, jakiego Julja najbardziej nie lubiła, — dorzucił wuj Alec. — Wszyscy już jesteśmy w podeszłych latach, a Edward nawet posiwiał, lecz ile razy myślę o nim, widzę go zawsze małym, rumianym chłopcem, wygłaszającym do nas perory z Kamiennego Pulpitu. Wydaje mi się, że jeszcze teraz są te dawne czasy, kiedy byliśmy tu wszyscy razem, jak teraz nasza dzieciarnia, a przecież życie porozrzucało nas po świecie. Julja jest w Kalifornji, Edward — w Halifax, Alan — w Południowej Ameryce, a Feliks, Fela i Stefan dawno już poszli do ziemi.
Nastała chwila głuchej ciszy, poczem wuj Alec przyciszonym i pełnym wzruszenia głosem, zaintonował pierwszy ustęp z dziewięćdziesiątego Psalmu, ustęp, który tego wieczoru wydał nam się jeszcze piękniejszy, niż zazwyczaj. W uroczystem skupieniu słuchaliśmy tych wspaniałych słów:
„Panie! Tyś bywał ucieczką naszą od narodu do narodu. Pierwej niźli góry stanęły, i niźliś wykształtował ziemię i okręg świata, oto teraz od wieku aż na wieki Tyś jest Bogiem... Albowiem tysiąc lat przed oczyma Twemi są jako dzień wczorajszy, który przeminął, i jako straż nocna... Stąd wszelkie dni nasze nagle przemijają dla gniewu Twego; jako słowa niszczeją lata nasze. Dni wieku naszego jest lat siedemdziesiąt, a jeżeli kto dłuższy, lat osiemdziesiąt, a to, co najlepszego w nich, tylko kłopot i nędza, a gdy to pominie, tedy prędko odlatujemy... Nauczże nas obliczać dni naszych, abyśmy przywiedli serce do mądrości... Nasyćże nas z poranku miłosierdziem Twojem; tak, abyśmy wesoło śpiewać i radować się mogli po wszystkie dni nasze... Niech będzie przyjemność Pana, Boga naszego, przy nas, a sprawę rąk naszych utwierdź między nami, sprawę rąk naszych utwierdź, Panie!“
Zmierzch zakradł się do sadu, jak tajemnicza zaklęta istota. Widziało się ją — czuło — słyszało. Stąpała cichutko od drzewa do drzewa, podchodząc coraz bliżej. Wreszcie szare jej skrzydła rozpostarłszy się nad nami i ujrzeliśmy przez nie jasne gwiazdy jesiennej pogodnej nocy.
Dorośli wstali niechętnie i oddalili się, my zaś, dzieci, pozostaliśmy jeszcze chwilę, aby omówić dokładniej szczegóły propozycji, którą nam wysunęła Historynka. Jednogłośnie orzekliśmy, że pomysł jest świetny i że jego zrealizowanie wprowadzi pewne urozmaicenie do naszego życia, podczas niezbyt już pogodnych dni jesiennych.
Marzyliśmy o nowej zabawie, gdyż prowadzenie ksiąg snów znużyło już nas nieco. W zeszytach naszych nie zapisywaliśmy snów regularnie, zresztą sny te nie były tak ciekawe, jak wówczas, kiedy na noc zjadaliśmy po kilka ogórków. Tak więc propozycja Historynki natrafiła na wyjątkowo odpowiedni psychologiczny moment.
— Przyszedł mi na myśl doskonały plan, — oświadczyła. — Wpadłam na ten pomysł w owej chwili, kiedy wujowie opowiadali o wuju Edwardzie. Najprzyjemniejsze jest to, że będziemy mogli zabawy te urządzać w niedziele, a wiecie przecież, że podczas świąt zazwyczaj bywa najnudniej. Nareszcie wymyśliłam zabawę prawdziwie chrześcijańską, która nikogo napewno nie zgorszy.
— Ale to nie jest chyba religijna gra z koszykiem do owoców? — zagadnęła Celinka z niepokojem.
Pocieszaliśmy się nadzieję, że Historynce napewno nie o tę grę chodziło, gdyż zabawa z koszykiem do owoców pozostawiła po sobie pamięć niezbyt przyjemną. Oto pewnego niedzielnego popołudnia, gdy czas dłużył się nam okropnie i nie mieliśmy nawet nic do czytania, Feliks zaproponował zabawę „w koszyk do owoców“, tylko zamiast rozmaitych nazw owoców, mieliśmy posługiwać się biblijnemi postaciami. Feliks wychodził z tego założenia, że dzięki tym biblijnym postaciom będziemy mogli grę tę uprawiać w niedzielę. Jednogłośnie przyklasnęliśmy temu pomysłowi i przez długie godziny Łazarz, Marta, Mojżesz i Aron, oraz inne znakomite osobistości z Pisma Świętego dotrzymywały nam towarzystwa w starym sadzie Kingów. Ponieważ Piotrek mógł się poszczycić biblijnem imieniem, nie chciał w żaden sposób obrać innego; nie zgodziliśmy się jednak na to, gdyż tem samem miałby nad nami pewną przewagę. Przecież o wiele łatwiej było zapamiętać własne imię, niż przyzwyczaić się do imienia całkiem nowego. Piotrek więc rad nie rad musiał wybrać imię Nabuchodonozor, które dopiero po godzinie nauczył się dokładnie wymawiać.
Niestety, wśród najbardziej ożywionej zabawy przyszli do sadu wuj Alec i ciotka Janet. Wolałem nie pamiętać o tem, co się później działo. Sytuacja nie musiała być przyjemna, skoro Celinka na samo wspomnienie tego dnia zadała Historynce pełne niepokoju zapytanie.
— Nie, to nie ma z tamtem nic wspólnego, — odparła Historynka. — Plan mój jest całkiem inny. Otóż chciałabym, aby każdy z chłopców wygłosił kazanie, jak niegdyś robił to wuj Edward. Pierwszy z was wygłosi to kazanie w przyszłą niedzielę, drugi — w następną i tak dalej, a ten, którego kazanie będzie najlepsze, otrzyma nagrodę.
Dan bez chwili zastanowienia oświadczył, że wcale nie będzie próbował nauczyć się takiego kazania, lecz Piotrek, Feliks i ja doszliśmy do wniosku, że pomysł był całkiem dobry. W głębi duszy byłem przekonany, że moje kazanie będzie z wszystkich trzech najlepsze.
— A kto da nam nagrodę? — zapytał Feliks.
Ja, — odparła Historynka. — Jako nagrodę wyznaczam ten obrazek, który otrzymałam od ojca w zeszłym tygodniu.
Ponieważ obrazek ów był wspaniałą reprodukcją jednego z malowideł Landseera, obydwaj z Feliksem byliśmy wielce uradowani, tylko Piotrek oznajmił, że wolałby raczej tę Madonnę, która przypominała mu tak bardzo ciotkę Janet. Historynka chętnie się na to zgodziła, obiecując Piotrkowi, że jeżeli jego kazanie będzie najlepsze, ofiaruje mu w nagrodę ową upragnioną Madonnę.
— Ale kto będzie te rzeczy rozsądzał? — pytałem, — i jaki rodzaj kazania będzie uważany za najlepszy?
— Takie kazanie, które wywrze największe wrażenie, — odparła Historynka bez namysłu. — Oczywiście my, dziewczęta, musimy wydawać o tem sąd, bo przecież nikogo innego niema. Zdecydujcie teraz, kto w przyszłą niedzielę wygłosi kazanie?
Wszyscy postanowili, że ja mam pójść na pierwszy ogień, to też jeszcze tej samej nocy leżałem kilka godzin z otwartemi oczami, obmyślając treść kazania na następną niedzielę. Na drugi dzień kupiłem dwa duże arkusze papieru i po podwieczorku udałem się do altany, zamknąłem drzwi na klucz i zacząłem moje kazanie pisać. Okazało się, że praca ta nie jest tak łatwa, jak przypuszczałem, postanowiłem jednak wytrwać i poświęcić na to dwa wieczory, aby tylko rezultat był jaknajlepszy. Treścią mego kazania miała być Misja jako najważniejsza dziedzina teologicznych doktryn i ewangelicznych rozumowań. Mając ciągle na względzie, że należy na słuchaczach wywrzeć jaknajmocniejsze wrażenie, usiłowałem przedstawić wyrazisty obraz tragicznego położenia pogan, którzy w swej ciemnocie biją pokłony drewnianym i kamiennym bożkom. Następnie podkreślałem naszą odpowiedzialność względem nich i zamierzałem uroczystym i poważnym tonem zacytować ustęp rozpoczynający się od słów: „Czyż wolno nam, których dusze są oświecone...“ Gdy skończyłem całe kazanie, przeczytałem je dokładnie i napisałem czerwonym atramentem w nawiasach słowo „uderzenie“, aby pamiętać, że w tem właśnie miejscu powinienem był grzmotnąć w kamienną kazalnicę.
Jeszcze teraz mam przed sobą to kazanie, które leży obok mojej dawnej księgi snów, nie chcę go jednak powtarzać, lękając się, że znużę zbytnio moich czytelników. Nie jestem teraz z tego kazania tak dumny jak byłem niegdyś. Za owych dawnych lat mego dzieciństwa uważałem, że kazanie moje jest prawdziwem arcydziełem. Byłem pewny, że Feliks pod tym względem nie tak łatwo mnie pokona, a co do Piotrka, to wogóle nie traktowałem go, jak rywala. Przecież nie do pomyślenia było, aby chłopiec do posług, z takiem mizernem wykształceniem, będący zaledwie kilka razy w życiu w kościele, mógł napisać lepsze kazanie od mego, szczególnie, że miałem w rodzinie prawdziwego księdza.
Z chwilą, gdy kazanie już było napisane, należało go się tylko nauczyć na pamięć i odbyć kilka prób, nie zapominając o uderzeniach pięścią w pulpit, o odpowiedniej modulacji głosu i odpowiednich gestach. Wygłaszałem je kilka razy w zamkniętej altanie, mając za jedynego słuchacza Paddy’ego. Paddy zniósł tę próbę wyjątkowo cierpliwie. Okazał się spokojnym słuchaczem z wyjątkiem tych chwil, kiedy miał wrażenie, że pod podłogą skrobie jakaś myszka.
Następnej niedzieli rano, podczas kazania księdza Marwooda wśród zebranych w kościele było tylko trzech prawdziwie uważnych słuchaczów. Feliks, Piotrek i ja połykaliśmy niemal każde słowo księdza, pragnąc go później jaknajzręczniej naśladować. Żaden ruch, żadne spojrzenie, żadna nuta głosu nie uszła naszej uwagi. Oczywiście samej treści nie pamiętaliśmy zupełnie, gdyśmy wrócili do domu, lecz wiedzieliśmy zato dokładnie, jak należy odrzucać wtył głowę, jak należy pochylać się naprzód i obydwiema pięściami uderzać w pulpit, gdy się pragnęło jakieś specjalne zdanie podkreślić.
Popołudniu wymknęliśmy się do sadu, a każde z nas dźwigało Biblję, lub też zwykły modlitewnik. Nie uważaliśmy za stosowne informować dorosłych o swoich zamierzeniach. Nigdy niewiadomo, jak dorośli będą się zapatrywali na tego rodzaju sprawy. Może doszliby do wniosku, że nawet najbardziej chrześcijańska zabawa przy świętej niedzieli jest niestosowana. Jednem słowem woleliśmy nie dowiadywać się o tem, co na ten temat myślą nasi wujowie i ciotki.
Wstąpiłem na Kamienny Pulpit, trochę podenerwowany, słuchacze zaś moi rozsiedli się półkolem na trawie. Zapoczątkowaliśmy ceremonję uroczystemi śpiewami i odczytaniem ustępu z Biblji, postanowiliśmy bowiem nie modlić się, gdyż ani Feliks, ani Piotrek, ani ja nie mieliśmy najmniejszej ochoty odmawiania modlitwy w obecności wszystkich. Zorganizowaliśmy jednak napoczekaniu zbiórkę. Przecież chodziło tu o Misje. Dan krążył dookoła z talerzem — z owym malowanym talerzem Feli — mając taką samą uroczystą minę, jak Elder Frewen zbierający datki w kościele. Każde z nas położyło na talerzu centa.
Dopiero potem rozpoczęło się moje kazanie. Wypadło ono zresztą okropnie. Zorjentowałem się w tem dokładnie, zanim jeszcze dobrnąłem do połowy, chociaż wygłaszałem je doskonale i ani razu nie zapomniałem uderzyć pięścią w pulpit. Mimo to jednak słuchacze moi byli najwyraźniej znudzeni. Gdy zeszedłem z kazalnicy po wypowiedzeniu ostatnich słów, wyczułem podświadomie, że kazanie się nie udało. Poprostu nie wywarło ono żadnego wrażenia! Teraz Feliks mógł być pewny, że w następną niedzielę zdobędzie nagrodę.
— Kazanie było całkiem dobre, jak na pierwszy występ, — oznajmiła łaskawie Historynka. — Brzmiało zupełnie, jak prawdziwe kazanie, których tyle już w życiu słyszałam.
Urok jej głosu dał mi na chwilę tę świadomość, że jednak tak źle się nie spisałem, lecz reszta dziewcząt, poczytując sobie za święty obowiązek wyrażenie mi również swojej pochwały, odarła mnie wkrótce z tej chwilowej iluzji.
— Każde słowo było prawdziwe, — rzekła Celinka głosem dziwnie niepewnym.
— Nieraz już myślałam o tem, — szepnęła Fela w zamyśleniu, — że powinniśmy o wiele troskliwiej opiekować się poganami.
Sara Ray uwagą swoją dopełniła tę moją czarę goryczy.
— Kazanie było ładne i krótkie, — oświadczyła.
— Jak to moje kazanie wypadło? — zapytałem Dana tego samego wieczora. Ponieważ nie był ani sędzią, ani prelegentem, mogłem z nim zupełnie szczerze omawiać tę sprawę.
— Było zbyt poważne, aby mogło kogoś zainteresować, — wyznał mi bez namysłu.
— A ja myślałem, że im poważniejsze będzie, tem lepiej, — szepnąłem nieśmiało.
— Takie kazanie nie może sprawić żadnego wrażenia, — tłumaczył z powagą Dan. — Należało mówić o czemś oryginalnem. Podobno Piotrek przygotował coś bardzo oryginalnego.
— Ach, Piotrek! — machnąłem obojętnie ręką. — Ja tam nie wierzę, żeby jego kazanie miało być interesujące.
— Możliwe, że nie, ale napewno wywrze duże wrażenie, — przepowiadał Dan.
Następnej niedzieli przyszła kolej na Piotrka. Kazania swego nie napisał, gdyż jak twierdził, byłaby to zbyt ciężka robota. Nie obmyślił nawet dokładnie jego treści.
— Kto słyszał, żeby wygłaszać kazanie bez uprzedniego obmyślenia treści? — oburzył się Feliks.
— Zamiast treści obmyśliłem tylko temat, — odparł Piotrek swobodnie. — Nie mam ochoty stosować się do tego, co napiszę. Kazanie moje będzie się składało z trzech rozdziałów wówczas, gdy twoje miało tylko jeden rozdział, — dorzucił, zwracając się do mnie.
— Wuj Alec powiada, że zdaniem wuja Edwarda dzielenie kazania na rozdziały wyszło już z mody, — odparłem wyzywająco, a to tylko dlatego, że w duszy przyznawałem Piotrkowi rację. Gdyby kazanie moje posiadało kilka rozdziałów napewno wywarłoby o wiele większe wrażenie. Mówiąc prawdę, zupełnie o tym podziale zapomniałem.
— Mniejsza o to, ja się tam do mody nie stosuję, — oznajmił Piotrek. — Ciotka Jane zawsze mówiła, że człowiek, który się nie liczy z rozdziałami, nie może dokładnie zrozumieć tych wszystkich mądrości, które są w Biblji.
— A o czem masz zamiar mówić w swojem kazaniu? — zapytał Feliks.
— Dowiecie się w przyszłą niedzielę, — odparł tajemniczo Piotrek.
Następna niedziela wypadła już w październiku, lecz dzień był pogodny i ciepły, jak w czerwcu. W powietrzu unosiła się dziwna woń, która przypominała mimowoli o tem wszystkiem, co już minęło i napawała słodką nadzieją na przyszłość. Na gałęziach drzew ukazały się pierwsze nici babiego lata, a szczyty pagórków tonęły w blasku purpurowo-złocistym.
Siedzieliśmy dokoła Kamiennego Pulpitu, czekając na Piotrka i Sarę Ray. Piotrek miał dzisiaj wolną niedzielę i poprzedniego wieczoru poszedł z wizytą do matki, zapewnił nas jednak, że wróci na umówioną porę, aby wygłosić swe kazanie. Istotnie przyszedł i z uroczystą miną wszedł na kamienną kazalnicę. Miał dzisiaj na sobie nowe ubranie i patrząc na nie przyszło mi mimowoli na myśl, że przedewszystkiem pod tym względem ma już nade mną przewagę. Przecież ja zeszłej niedzieli nosiłem ubranie codzienne, bo ciotka Janet zawsze po powrocie z kościoła kazała nam zdejmować odświętny strój. W głębi duszy zacząłem nawet żałować, że nie jestem taksamo, jak Piotrek chłopcem do posług.
Wyglądał, jak przystojny młody ksiądz, w swej marynarskiej granatowej bluzie z białym kołnierzem i zręcznie związanym krawatem. Czarne jego oczy błyszczały, a ciemne wijące się włosy, były gładko przyczesane, lecz na samym czubku głowy tworzyły wyraźne pierścienie.
Doszliśmy do wniosku, że niema sensu dłużej czekać na Sarę Ray, która mogła wcale nie przyjść, jeżeli dzisiaj jej matka była w złym humorze. Dlatego też Piotrek natychmiast rozpoczął ceremonję.
Odczytał krótki ustęp z Biblji, zaintonował religijną pieśń, a wszystko to czynił tak uroczyście, że nawet ksiądz Marwood nie spisałby się lepiej.
— Odśpiewamy całą pieśń, opuszczając tylko jedną zwrotkę, — rzekł w pewnej chwili.
Uwaga ta była wyjątkowo zręczna i mimowoli doszedłem do wniosku, że Piotrek był jednak sprytniejszy ode mnie.
Gdy zamierzał już rozpocząć swe kazanie, obojętnym ruchem wsunął ręce w kieszenie, pochylił się nieco naprzód i zaczął mówić głosem całkiem normalnym, jakim zwykle z nami rozmawiał. Na nieszczęście nie było stenografa, który mógłby zanotować to kazanie, lecz jeżeli trzeba, jeszcze teraz powtórzę je dokładnie, gdyby któryś z czytelników zażądał tego ode mnie. Kazanie to wryło mi się głęboko w pamięć.
— Mili moi, — rozpoczął Piotrek, — chcę dzisiaj mówić o królestwie złego, czyli o piekle.
Elektryzujący dreszcz przemknął po słuchaczach. Wszyscy natężyli uwagę. Piotrek w jednem zdaniu wypowiedział to wszystko, czego w mojem całem kazaniu brakowało. Mówiąc szczerze, wywarł już na nas piorunujące wrażenie.
— Kazanie moje podzielę na trzy rozdziały, — ciągnął dalej. — Pierwszy rozdział będzie o tem, czego nie należy robić, jeżeli się człowiek nie chce dostać do królestwa złego ducha, drugi rozdział — jak wygląda to królestwo (jeszcze potężniejsze wrażenie wśród audytorjum), — i trzeci, jak uniknąć dostania się do piekła.
— Istnieje wiele rzeczy, których nie należy czynić i każdy powinien wiedzieć, jakie one są. Nie powinniście tracić czasu na dowiadywanie się o tych rzeczach. W pierwszym rzędzie nie powinniście zapominać o tem, co wam mówią dorośli, bo pragną oni zawsze waszego dobra.
— Ale skąd możemy wiedzieć, co jest dobre, a co złe? — zapytał nagle Feliks, zapominając zupełnie o tem, że jest w danej chwili w kościele.
— Ach, to jest całkiem łatwe, — odparł Piotrek. — Każdy człowiek wyczuwa, kto mu dobrze życzy, a kto źle. Nie wolno wam kłamać, nie wolno zabijać, szczególnie musicie przestrzegać tego ostatniego przykazania. Grzech kłamstwa może wam być jeszcze odpuszczony, jeżeli do tego kłamstwa byliście zmuszeni, lecz grzech zabójstwa nigdy wam odpuszczony nie będzie, więc powinniście go za wszelką cenę unikać. Nie wolno wam również myśleć o samobójstwie, bo wobec takiego grzechu nigdy na rozgrzeszenie nie zasłużycie. Nie wolno wam zapominać o odmawianiu pacierza i musicie zawsze pamiętać o tem, aby się nie kłócić ze swojem rodzeństwem.
W tym momencie Fela trąciła wymownie Dana, Dan zaś oburzył się natychmiast.
— Bądź łaskaw poruszać inny temat, Piotrze Craig, — zawołał. — Ja tego nie zniosę. Z siostrą moją nie kłócę się częściej, niż ona ze mną. Bądź łaskaw zostawić mnie w spokoju.
— A któż tu o tobie myślał? — zdziwił się Piotrek. — Przecież imion nie wymieniałem. Ksiądz ma prawo mówić o wszystkiem z kazalnicy, dopóki nie wymienia imion i nikt nie ma prawa mieć o to do niego żalu.
— Dobrze, ja ci jutro pokażę, — mruknął Dan, milknąc nagle pod wpływem pełnych wyrzutu spojrzeń dziewcząt.
— Nie wolno wam urządzać żadnych gier w niedzielę, — ciągnął dalej Piotrek, — a szczególnie gier codziennych, nie wolno wam w kościele rozmawiać, ani śmiać się — sam to raz uczyniłem, ale mi bardzo przykro — i nie wolno wam wspominać o Pacie — chciałem owiedzieć, o kocie rodzinnym w wieczornym, czy w rannym pacierzu. Nie wolno wam nikogo wyzywać i nie wolno za niczyjemi plecami robić min.
— Amen, — zawołał Feliks, który ogromnie nad tem cierpiał, że Fela często do niego nieprzyjemne miny robiła.
Piotrek umilkł i spojrzał na Feliksa z wysokości Kamiennego Pulpitu.
— Nie masz prawa wypowiadać żadnych uwag w środku kazania, — oświadczył.
— W kościele Metodystów w Markdale pozwalają na to, — zaprotestował Feliks, nieco zmieszany. — Sam nawet słyszałem.
— Wiem o tem. To jest sposób Metodystów i dobry tylko dla nich. Nie mam zamiaru nic mówić przeciwko Metodystom, bo moja ciotka Jane też była Metodystką i ja przystąpiłbym do nich, gdybym się tak nie bał końca świata. Ale ty przecież nie jesteś Metodystą. Jesteś Prezbiterjaninem, nieprawdaż?
— Tak, naturalnie. Tak się już urodziłem.
— Wobec tego powinienieś tylko to robić, co robią Prezbiterjanie. Żebym więcej nie słyszał twoich uwag, bo potrafię się z tobą rozprawić.
— Ach, niech już nikt nie przerywa, — prosiła Historynka. — To bardzo nieładnie. Jak można wygłosić dobre kazanie, jeżeli ciągle ktoś przeszkadza? Przecież Edgarowi nikt nie przerywał.
— Ale Edgar nikogo z nas nie obraził, — mruknął Dan.
— Nie wolno wam staczać bójek, — mówił dalej Piotrek tym samym tonem, — to znaczy, nie wolno wam bić się nawet dla zabawy, ani też z powodu złego humoru. Nie wolno wam wypowiadać brzydkich słów, ani też kląć. Nie powinniście upijać się dopóki nie dorośniecie, a dziewczęta nie powinny się nigdy upijać. Jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których nie powinniście robić, te jednak, które wymieniłem, są najważniejsze. Oczywiście nie twierdzę, że jeżeli je czynić będziecie — napewno dostaniecie się do piekła. Twierdzę tylko, że narazicie się na wielkie ryzyko. Djabeł obserwuje tych ludzi, którzy właśnie te rzeczy czynią i stale czuwa nad nimi, nie tracąc czasu dla tych, którzy tych rzeczy nie popełniają. Na tem się kończy rozdział pierwszy mojego kazania.
W tym momencie przybiegła zadyszana Sara Ray. Piotrek spojrzał na nią z wyrzutem.
— Nie słyszałaś całego pierwszego rozdziału, Saro, — rzekł. — Bardzo nieładnie z twej strony, skoro chcesz należeć do grona sędziów. Sądzę, że powinienem ten rozdział jeszcze raz powtórzyć dla ciebie.
— Kiedyś już tak było naprawdę. Znam nawet jedną opowieść na ten temat, — wtrąciła Historynka.
— Kto teraz przerywa? — mruknął niechętnie Dan.
— Mniejsza o to, opowiedz nam tę historję, — rzekł sam kaznodzieja, pochylając się nad kazalnicą.
— Działo się to z księdzem Scottem, — zaczęła Historynka. — Wygłaszał kazanie gdzieś w Nowej Szkocji i gdy już dotarł prawie do połowy — a wiecie, że w dawnych czasach kazania były bardzo długie — wszedł do kościoła jakiś jegomość. Ksiądz Scott przerwał na chwilę, czekając, aż ów jegomość usiądzie, poczem rzekł: „Drogi przyjacielu, spóźniłeś się na nabożeństwo, mam jednak nadzieję, że postarasz się nie spóźnić do nieba. Parafjanie mi wybaczą, jeżeli ze względu na naszego nowego przyjaciela, powtórzę początek mego kazania“. I ksiądz Scott zaczął wygłaszać kazanie od początku. Opowiadano później, że od tego dnia ów jegomość nigdy do kościoła się nie spóźniał.
— Dobrze mu to zrobiło, — odezwał się Dan, — ale inni parafjanie napewno gorzej się czuli.
— Uspokójcie się teraz, żeby Piotrek mógł dalej wygłaszać swoje kazanie, — zabrała głos Celinka.
Piotrek wzruszył ramionami i obydwie dłonie złożył na krawędzi pulpitu. Ani razu nie uderzył pięścią w pulpit, lecz doszedłem do wniosku, że jego pochylanie się naprzód i patrzenie prosto w oczy każdemu słuchaczowi, sprawiało o wiele mocniejszy efekt.
— Rozpocznę teraz drugi rozdział mego kazania, o tem, jak jest w królestwie złego ducha.
Zaczął nam opisywać obrazowo piekło. Dowiedzieliśmy się później, że cały materjał zebrał z ilustrowanego przekładu „Inferno“ Dantego, który jego ciotka Jane otrzymała jako szkolną nagrodę. W owym czasie jednak byliśmy pewni, że opierał się tylko na źródłach biblijnych. Bo Piotrek czytał Biblję systematycznie od tego dnia, który zawsze wspominaliśmy, jako „Dzień Sądu Ostatecznego“, i obecnie już ją prawie kończył. Żadne z nas nie mogło się poszczycić, że przeczytało całą Biblję, to też byliśmy pewni, że Piotrek natrafił na takie ustępy, które nam zupełnie nie były znane. Nic więc dziwnego, że każde wypowiedziane przez niego zdanie miało dla nas wagę szczególną i słuchaliśmy kazania w skupieniu. Własnemi słowami podawał nam te ciekawe wiadomości i dlatego przenikały one łatwiej do naszych umysłów.
Nagle Sara Ray zerwała się na równe nogi z głośnym krzykiem, który wkrótce przemienił się w spazmatyczny śmiech. Wszyscy, nie wyłączając kaznodziei, spojrzeliśmy na nią z przestrachem. Celinka i Fela zerwały się również i chwyciły ją za obie ręce, Sara Ray najwidoczniej dostała ataku histerji, jednakże nie znaliśmy wówczas tych rzeczy, więc byliśmy pewni, że poprostu zwarjowała. Krzyczała, płakała, śmiała się i rzucała na wszystkie strony.
— Zwarjowała biedaczka, — wyszeptał Piotrek, schodząc z kazalnicy z śmiertelnie bladą twarzą.
— Przeraziłeś ją tak okropnie swojem kazaniem, — uczyniła mu wymówkę Fela.
Obydwie z Celinką ujęły Sarę pod ramiona i niosąc ją prawie, wyciągnęły z sadu do mieszkania. Obrzuciliśmy się wzajemnie zalęknionemi spojrzeniami.
— Wywarłeś nawet za wielkie wrażenie, Piotrku, — powiedziała zmartwiona Historynka.
— Nie powinna się była przerażać. Gdyby zaczekała do trzeciego rozdziału, dowiedziałaby się, jak łatwo jest uniknąć dostania się do piekła i jak mało trzeba trudu, żeby się dostać do nieba. Ale wy, dziewczęta, zawsze się musicie śpieszyć, — mruknął Piotrek z goryczą.
— Przypuszczacie, że ją zabiorą do domu warjatów? — zapytał Dan nieśmiało.
— Ach, idzie wasz ojciec, — zawołał Feliks.
Istotnie wuj Alec kierował się do sadu. Nigdy dotychczas nie widzieliśmy wuja Aleca zagniewanego, lecz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że w danej chwili był poprostu wściekły. Niebieskie jego oczy niesamowicie błyszczały, gdy zwrócił się do nas:
— Coście tu robili, że Sara Ray aż tak się przestraszyła?
— My — my słuchaliśmy tylko kazania, — odparła Historynka drżącym głosem. — Piotrek mówił o królestwie złego ducha i to tak przeraziło Sarę. To było wszystko, wujku.
— Wszystko! Niewiadomo, jak to się skończy u tego nerwowego i delikatnego dziecka. Dostała spazmów i w żaden sposób nie można jej uspokoić. Jak możecie urządzać takie zabawy w niedzielę i stroić sobie żarty z rzeczy świętych? Nie, ani słowa — zawołał w stronę Historynki, która chciała coś powiedzieć. — Ty i Piotrek pójdziecie natychmiast do domu. A jak drugi raz dowiem się, że urządzacie takie herezje w niedzielę, czy też któregoś innego dnia, sprawię wam takie lanie, że będziecie mieli nauczkę na całe życie.
Historynka i Piotrek ze spuszczonemi głowami pomaszerowali do domu, a my wszyscy poszliśmy za nimi.
— Zupełnie nie rozumiem tych dorosłych, — mówił z rozpaczą Feliks. — Jak wuj Edward wygłaszał kazania, to było dobrze, a jak my to robimy, to się nazywa, że „stroimy żarty z rzeczy świętych“. Sam przecież słyszałem, jak wuj Alec opowiadał, że kiedyś jedno kazanie tak go przestraszyło, że o mało nie umarł w kościele. Ksiądz mówił wówczas o końcu świata. Wuj Alec wspomina to często i raz nawet na własne uszy słyszałem, jak powiedział: „To było dopiero kazanie. Takich kazań w dzisiejszych czasach się nie słyszy“. Więc dlaczego kazanie Piotrka jest według dorosłych grzechem?
— Nic dziwnego, że nie możemy zrozumieć dorosłych, — odparła Historynka zagniewana, — bo przecież sami nigdy dorosłymi nie byliśmy. Oni jednak byli dziećmi, więc nie pojmuję dlaczego nas zrozumieć nie mogą. Może istotnie nie powinniśmy urządzać takich zabaw w niedzielę, ale nie sądzę, żeby to właśnie miało aż tak rozgniewać wuja Aleca. Ach, mam jednak nadzieję, że biednej Sary nie zabiorą do domu warjatów!
Biednej Sary istotnie nie zabrano. Uspokoiła się wreszcie i nazajutrz już była taka sama, jak zazwyczaj. Przeprosiła nawet Piotrka za to, że mu zepsuła tak ważną ceremonję. Piotrek rad nie rad musiał jej przebaczyć, chociaż sądzę, że istotny żal zachował do niej na całe życie. Feliks również miał do Sary pretensję, bo dzięki niej, nie mógł już w następną niedzielę wygłosić zapowiedzianego kazania.
— Wiem wprawdzie, że nie dostałbym nagrody, bo nie potrafiłbym wywrzeć takiego wrażenia, jakie wywarł Piotrek, — mówił rozczarowany, — ale miałbym chociaż okazję pokazania wam, co potrafję. Zawsze tak bywa, gdy się ma doczynienia z mazgajami. Celinka była taksamo przerażona, jak Sara Ray, ale miała tyle rozumu, żeby tego nie okazać.
— Sara jest bardziej nerwowa, — tłumaczyła ją Historynka. — Ale nie mamy widocznie szczęścia do niczego, co ostatnio przychodzi nam na myśl. Dzisiaj rano wymyśliłam znów nową zabawę, boję się jednak mówić wam o niej, bo możemy mieć znowu taki sam nieprzyjemny koniec.
— Ach, powiedz koniecznie, co to była za zabawa? — zawołaliśmy jednogłośnie.
— Chciałam urządzić pewien konkurs, aby się przekonać, kto z nas będzie zwycięzcą. Konkurs polega na tem, żeby zjeść całe cierpkie jabłko i ani razu się nie skrzywić.
Dan skrzywił się na samą myśl o tem.
— Wątpię, czy ktoś z nas tego dokaże, — rzekł.
— Ty napewno się na to nie zdobędziesz, jeżeli będziesz chciał gryźć jabłko takiemi kawałami, żeby wypełnić całe usta, — zachichotała Fela z okrucieństwem, lecz bez cienia prowokacji.
— A może mi się właśnie uda, — odciął się Dan z ironją. — Ty potrafisz zjeść wszystko i nie skrzywisz się, ale tylko dlatego, żeby przypadkiem z takiem skrzywieniem brzydko nie wyglądać.
— Fela często się krzywi, jak chce do kogoś zrobić brzydką minę, — mruknął Piotrek, który doświadczył tego na sobie przy śniadaniu i żywił do Feli głęboką urazę.
— Sądzę, że cierpkie jabłka najlepiej zrobią Feliksowi, — uśmiechnęła się Fela. — Podobno kwasy pomagają na schudnięcie.
— Chodźmy wszyscy po jabłka, — zawołała pośpiesznie Celinka, widząc, że Feliks, Fela i Dan mieli już ochotę pokłócić się na temat cierpkich jabłek.
Pobiegliśmy do dzikiej jabłonki, z której każde z nas urwało po jednem jabłku. Zabawa polegała na tem, że każdy pokolei musiał ugryźć spory kawałek, przeżuć go w ustach i połknąć, nie skrzywiwszy się ani razu. Piotrek i tym razem wysunął się na plan pierwszy. On jeden przystosował się do konkursu, zajadając jabłko z takim apetytem, jakby było najsłodsze. Pozostali uczestnicy konkursu spisali się o wiele gorzej. Przy drugiem jabłku było taksamo. Piotrek nie skrzywił się również, lecz żadne z nas nie mogło dotrzymać mu placu. Podwyższyło to akcje Piotrka o pięćdziesiąt procent w opinji Feli.
— Dzielny chłopiec z tego Piotrka, — powiedziała do mnie. — Jaka szkoda, że jest chłopcem do posług!
Ale chociaż nie wszyscy mogliśmy wysunąć się na pierwszy plan w konkursie, bawiliśmy się temi zawodami doskonale. Codziennie wieczorem sad rozbrzmiewał wesołemi wybuchami dziecięcego śmiechu.
Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego Feliks tak głęboko wziął sobie do serca powodzenie Piotrka w konkursie cierpkich jabłek. Przecież na samym początku nie był tak bardzo przejęty tą ceremonją, zresztą fakt, że Piotrek mógł jeść cierpkie jabłka, nie krzywiąc się, nie wzbudził zbytniej zazdrości w sercach reszty uczestników konkursu. Lecz dla Feliksa wszystko nagle stało się nudne, przestarzałe i nie warte zachodu, dlatego, że Piotrek ciągle jeszcze w swych rękach dzierżył mistrzostwo, jeżeli chodziło o cierpkie jabłka. Prześladowało to Feliksa podczas dnia i nie dawało mu spokoju w nocy. Słyszałem nawet, jak przez sen mówił o tem. Jeżeli dotychczas nic nie mogło mu pomóc na schudnięcie, to napewno to właśnie zmartwienie bardzo się do tego przyczyniło.
Co do mnie, to nie przejmowałem się tem zbytnio. Pragnąłem przecież nadewszystko odnieść zwycięstwo w wygłaszaniu kazań i przykro mi teraz było, gdy wspominałem moją porażkę. Ale w jedzeniu cierpkich jabłek bez skrzywienia, nie miałem ochoty rywalizować i pod tym względem nie zgadzałem się absolutnie z moim bratem. Jednakże, gdy Feliks począł się modlić na ten temat, uświadomiłem sobie, jak bardzo głęboko leży mu to na sercu i pocieszałem się nadzieją, że kiedyś jednak odniesie biedak zwycięstwo.
Modlił się żarliwie, aby mógł jeść cierpkie jabłka bez skrzywienia i gdy tak modlił się trzy wieczory, następnego dnia zjadł już prawie całe jabłko, nie skrzywiwszy się ani razu, lecz przy ostatnim kęsie nie wytrzymał. Niezniechęciło go to jednak absolutnie.
— Jeszcze jedna, czy dwie modlitwy, a napewno będę mógł zjeść całe jabłko, — pocieszał się.
Nie urzeczywistnił jednak tego pragnienia. Mimo modłów i bohaterskich wysiłków, zawsze ostatni kęs musiał go zawieść. W pewnych kombinacjach nawet praca i wiara niezawsze zda się na coś. Przez dłuższy czas Feliks nie mógł tego zrozumieć, zgłębił dopiero tajemnicę, gdy pewnego dnia przyszła do niego Celinka i powiedziała, że Piotrek modli się przeciwko niemu.
— Codziennie modli się, abyś nigdy nie mógł zjeść kwaśnego jabłka bez skrzywienia, — opowiadała. — Powiedział o tem Feli, a Fela mnie powtórzyła. Zresztą zaznaczyła, że odrazu go o to podejrzewała. Uważam, że straszna jest taka modlitwa i powiedziałam jej to całkiem szczerze. Chciała wziąć ode mnie słowo, że ci tego nie powtórzę, ale ja jej słowa nie dałam, bo uważam, że powinieneś wiedzieć o wszystkiem.
Feliks był strasznie oburzony i przygnębiony jeszcze bardziej.
— Nie rozumiem, dlaczego Pan Bóg nie miałby wysłuchać moich próśb, tylko prośby Piotrka, — wołał z goryczą. — Ja przecież przez całe życie chodzę do kościoła, a Piotrek zaczął chodzić dopiero tego lata. Bardzo byłoby to nieładnie ze strony Pana Boga.
— Ach, Feliksie, nie powinieneś tak mówić, — zgorszyła się Celinka. — Wszystko, co Pan Bóg robi jest ładne. Powiem ci, co ja w tem wszystkiem podejrzewam. Piotrek modli się regularnie trzy razy dziennie — rano, w obiad i wieczorem — a często i podczas dnia, gdy przypomni sobie o tem, staje i modli się. Czyś słyszał kiedyś o czemś podobnem?
— Już ja tak zrobię, że przestanie się modlić przeciwko mnie, — zawołał rezolutnie Feliks. — Muszę z tem skończyć, zaraz do niego pójdę i powiem mu parę słów do słuchu.
Istotnie pomaszerował natychmiast do domu wuja Rogera, a my wszyscy poszliśmy za nim, wyczuwając coś niedobrego w powietrzu. Zastaliśmy Piotrka, łuskającego groch w altanie i gwiżdżącego wesoło, jakby sobie kpił ze wszystkich ludzi na całym świecie.
— Słuchaj, Piotrek, — odezwał się Feliks bez żadnych wstępów, — słyszałem, że modlisz się ciągle o to, abym ja nie mógł jeść cierpkich jabłek. Powiedz mi...
— Ja tego nie robię! — oburzył się całkiem szczerze Piotrek. — Ani razu w modlitwie nie wymieniłem twego imienia. Nigdy nie modliłem się o to, abyś nie mógł jeść cierpkich jabłek, modlę się tylko, abym w tym konkursie sam jeden był zwycięzcą.
— To przecież na jedno wychodzi, — zaperzył się Feliks. — Dość, że modliłeś się przeciwko mnie, a ja na to nigdy nie pozwolę, Piotrze Craig.
— Będę robił, jak mi się podoba, — rozgniewał się Piotrek. — Mam takie same prawo modlić się, jak i ty, Feliksie King, chociaż ty się wychowywałeś w Toronto. Prawdopodobnie sądzisz, że chłopiec do posług nie powinien modlić się o takie rzeczy, ale ja cię przekonam, że się mylisz. Będę się modlił, o co mi się żywne podoba, a ty zabronić mi tego nie możesz.
— Jak się będziesz modlił przeciwko mnie, to ja cię nauczę, — pogroził mu Feliks.
Dziewczynki otworzyły szeroko usta, tylko Dan i ja byliśmy uradowani, węsząc zbliżającą się bitwę.
— Doskonale. Jestem gotowy w każdej chwili, — wołał Piotrek gniewnie. — Umiem tak samo bić się, jak modlić.
— Ach, nie bijcie się, — prosiła Celinka. — Przecież to będzie okropne! Może potraficie to załatwić w jakiś inny sposób. Odstąpmy wszyscy od konkursu w każdym razie. Przecież to właściwie nie jest takie zabawne, a wówczas żaden z was nie będzie potrzebował modlić się o to.
— Ja tam nie chcę od konkursu odstąpić, — oświadczył Feliks, — i nie odstąpię.
— Ach, ale może w jakiś inny sposób to załatwicie, bez bitwy, — perswadowała Celinka.
— Ja przecież wcale nie chcę się bić, — odparł Piotrek, — to tylko Feliks. Gdyby się nie wtrącał do moich modlitw, nie trzebaby się było bić, ale z chwilą, gdy to już zrobił, inaczej tej sprawy załatwić nie można.
— A jak biciem ją załatwicie? — zapytała Celinka.
— Ten, który drugiego pobije, będzie mógł się dalej modlić, — postanowił Piotrek. — Załatwione będzie całkiem sprawiedliwie. Jeżeli ja zostanę pobity, nie będę miał prawa modlić się już o nic.
— Straszne jest, jeżeli trzeba się bić o coś tak religijnego, jak modlitwa, — westchnęła biedna Celinka.
— Dlaczego, przecież w dawnych czasach zawsze się bili o religję, — zdziwił się Feliks. — Im więcej coś było religijnego, tem dłużej się o to bili.
— Człowiek ma prawo modlić się o to o co mu się podoba, — oświadczył Piotrek, — a jeżeli ktoś mu chce tego zabronić, to niech się bije. Przynajmniej ja się tak na to zapatruję.
— Coby powiedziała panna Marwood, gdyby wiedziała, że zamierzacie się bić? — zauważyła Fela.
Panna Marwood była nauczycielką Feliksa w Szkole Niedzielnej i Feliks ogromnie ją lubił. W tym wypadku jednak Feliks był nieugięty.
Fela próbowała innego sposobu.
— Napewno i tak zostaniesz pobity, jak będziesz walczył z Piotrkiem, — rzekła. — Jesteś przecież za gruby do walki.
Po tych słowach żadna już siła na świecie nie mogłaby powstrzymać Feliksa od walki. Śmiało stawiłby czoło nawet całej armji wojowników.
— To może będziecie lepiej ciągnąć losy? — zaproponowała z rozpaczą Celinka.
— Ciągnienie losów jest o wiele bardziej okrutne, niż walka, — zauważył Dan. — To jest przecież rodzaj hazardu.
— Coby twoja ciotka Jane powiedziała, gdyby żyła i dowiedziała się, że zamierzasz walczyć? — zwróciła się Celinka do Piotrka.
— Bądź łaskawa nie mieszać w to mojej ciotki Jane, — mruknął ponuro Piotrek.
— Mówiłeś, że chcesz zostać Prezbiterjaninem, — klarowała dalej Celinka, — a dobry Prezbiterjanin nigdy się nie bije.
— Co ty mówisz, istotnie! A ja słyszałem, jak wasz wuj Roger opowiadał, że Prezbiterjanie byli najwaleczniejsi na świecie — a może najmniej waleczni, już dokładnie nie pamiętam, ale to mniej więcej ma to samo znaczenie.
Celinka uchwyciła się jeszcze ostatniej deski ratunku.
— Mam wrażenie, żeś twierdził w swem kazaniu, panie Piotrze, że ludzie nie powinni się bić.
— Powiedziałem, że nie powinni się bić dla zabawy, albo z powodu złego humoru, — odparł Piotrek, — ale tu jest całkiem inna historja. Ja przecież wiem dlaczego mam walczyć, tylko nie mogę tego określić słowami.
— Chcesz pewno walczyć o zasadę, — podsunałem mu.
— O, właśnie, — skinął głową Piotrek. — O zasadę każdy człowiek może walczyć. To jest tak, jakbym się modlił własnemi pięściami.
— Ach, czy nie możesz coś zrobić, żeby im wyperswadować tę walkę, Saro? — prosiła Celinka, zwracając się do Historynki, która siedziała na wysokiej skrzyni, wymachując swemi kształtnemi, obnażonemi nogami.
— Najlepiej się nie wtrącać do spraw chłopców, — odpowiedziała Historynka obojętnie.
Może się myliłem, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby Historynka pragnęła zapobiec tej walce. Byłem również bardzo daleki od mniemania, że Fela chciała Piotrka z Feliksem pogodzić.
Zostało postanowione, że pojedynek odbędzie się w lasku sosnowym, za altaną wuja Rogera. Było to wymarzone puste miejsce, gdzie napewno nikt z dorosłych nie mógł nam przeszkodzić. Do lasku tego udaliśmy się o zachodzie słońca.
— Mam nadzieję, że Feliks zostanie zwycięzcą, — rzekła do mnie Historynka, — nie ze względu na honor rodziny, lecz dlatego, że powinna być pomszczona ta niesprawiedliwa modlitwa Piotrka. Aty nie uważasz?
— Nie mam pojęcia, — wyznałem z powątpiewaniem. — Feliks jest trochę za gruby. Napewno zmęczy się bardzo szybko. Piotrek jest zawsze spokojny i o rok starszy od Feliksa. Ale z drugiej znów strony Feliks ma więcej praktyki, bo niejednokrotnie już walczył z chłopcami w Toronto, a jeżeli idzie o Piotrka, to będzie to pierwsza jego walka w życiu.
— A ty kiedyś walczyłeś? — zapytała Historynka.
— Raz jeden, — odpowiedziałem krótko, lękając się następnego pytania, które jednak usłyszałem po chwili.
— Kto zwyciężył?
Bywają takie chwile, kiedy trudno jest powiedzieć prawdę, szczególnie młodej damie, dla której żywi się wiele sentymentu. Musiałem stoczyć zaciętą wewnętrzną walkę, z której mówiąc szczerze, nie wyszedłbym bez skazy na sumieniu, gdyby nie pewne postanowienie, jakie uczyniłem w dniu, poprzedzającym ów Dzień Sądu Ostatecznego.
— Mój przeciwnik, — odparłem z beznadziejną szczerością.
— Tak, — kiwnęła głową Historynka, — mam wrażenie, że nie o to chodzi, czy zostałeś pokonany, czy nie, skoro walczyłeś dobrze i prawidłowo.
Spokój brzmiący w jej głosie dał mi tę świadomość, że mimo wszystko jednak byłem tym bohaterem i wspomnienie owej pierwszej w życiu walki nagle przestało być dla mnie przykre.
Gdyśmy przybyli na miejsce pojedynku, reszta towarzystwa już tam się znajdowała. Celinka była bardzo blada, a Feliks i Piotrek zdejmowali właśnie marynarki. Był cudowny złocisty zachód słońca tego wieczoru i wszystkie zakątki sosnowego lasku przepojone były tym słonecznym blaskiem. Chłodny jesienny wiatr szemrał wśród gałęzi drzew i wśród krwawoczerwonych liści klonów otaczających altanę.
— Teraz, — rzekł Dan, — będę liczył, a gdy powiem trzy, rzucicie się na siebie i będziecie się tak długo zmagać, dopóki jeden z was nie będzie miał dosyć. Celinko, uspokój się! A zatem, raz, dwa, trzy!
Piotrek i Feliks „rzucili się na siebie“ z większym zapałem, niż nakazywała przywoitość z jednej i drugiej strony. W rezultacie Piotrek dostał kuksańca, który później zamienił się w siniak, a Feliksowi zaczęła krew płynąć z nosa. Celinka wydała głośny okrzyk i wybiegła z lasku. Byliśmy pewni, że uciekła, nie mogąc znieść widoku krwi i nie przejmowaliśmy się zbytnio tem jej demonstracyjnem zgorszeniem, podnieceni coraz bardziej niezwykłą sceną.
Feliks i Piotrek rozłączyli się po pierwszym ataku i zmęczeni przechadzali się po lasku. Gdy już mieli rozpocząć atak drugi, z poza węgła altany wyszedł wuj Alec, a za nim ukazała się Celinka.
Wuj Alec nie był zły. W oczach jego płonęły tajemnicze iskierki. Chwycił jednak walczących za kołnierze i natychmiast rozłączył.
— Musicie przestać, chłopcy, — zawołał. — Wiecie o tem, że nie pozwalam na żadne walki.
— Ach, wuju, ale to było w ten sposób, — zaczął gorączkowo Feliks... — Piotrek...
— Nie, nie chcę nawet o tem słyszeć, — przerwał mu wuj Alec. — Nie jestem ciekawy, o co walczycie, lecz sprzeczkę swoją musicie załatwić w inny sposób. Bądź łaskaw o tem pamiętać, Feliksie. Piotrek, pan Roger cię szuka, żebyś umył bryczkę. Idź tam natychmiast.
Piotrek oddalił się raczej niechętnie, Feliks zaś również niechętnie usiadł i począł opatrywać swój krwawiący nos. Do Celinki odwrócił się plecami.
Celinka miała za swoje po odejściu wuja Aleca. Dan nazwał ją „skarżypytą“ i tak długo jej dokuczał, aż biedaczka się rozpłakała.
— Nie mogłam stać i patrzeć, jak Feliks i Piotrek rozrywają się na strzępy, — szlochała. — Byli przecież takimi przyjaciółmi, więc przykro jest patrzeć, jak się biją.
— Wuj Roger napewnoby im pozwolił walczyć do końca, — zauważyła Historynka z niezadowoleniem. — Wuj Roger bardzo lubi, jak chłopcy się biją. Powiada, że taka walka nie wyrządza nikomu krzywdy, a ten, który zgrzeszył, za grzech swój musi odpokutować. Przecież Piotrek i Feliks po tej walce byliby znowu serdecznymi przyjaciółmi. Napewno zaprzyjaźniliby się jeszcze bardziej, gdyby została załatwiona kwestja tej modlitwy. A teraz nic z tego nie będzie, chyba, że Fela wpłynie na Piotrka, żeby się nie modlił przeciwko Feliksowi.
Po raz perwszy w życiu Historynka była mniej taktowna, niż zwykle. A może powiedziała to z obmyślonem okrucieństwem? W każdym razie Felę dotknęło to, że miała na Piotrka większy wpływ od innych.
— Mnie tam nie obchodzą modlitwy chłopców do posług, — burknęła impertynencko.
— Wogóle nie powinni byli walczyć o jakieś modlitwy, — odezwał się Dan, który doszedł do wniosku, że skoro walka i tak już minęła, wygodniej będzie, gdy zajmie stanowisko „uczuciowca“. — Głupi jest ten, który się modli o jakiś tam konkurs cierpkich jabłek.
— Ach, Dan, więc ty nie wierzysz, że modlitwą wiele można zrobić? — zapytała Celinka z wyrzutem.
— Owszem, wierzę, że modlitwą można coś zrobić, ale nie w takim wypadku, — odpowiedział z powagą Dan. — Nie chce mi się wierzyć, żeby Pan Bóg troszczył się o to, czy ktoś może zjeść cierpkie jabłko bez skrzywienia, czy też nie.
— Nie wiem, czy słuszne jest rozmawiać tak z Panem Bogiem, jakby się go dobrze znało, — wtrąciła Fela, która za wszelką cenę chciała dokuczyć Danowi.
— Bezwarunkowo, że to nie jest słuszne, — odparła w zamyśleniu Celinka. — Możemy tylko modlić się o to, czego pragniemy, a Piotrek modlił się, aby on jeden był zwycięzcą w konkursie. Widocznie miał pod tym względem słuszność, chociaż nam się tak nie wydawało. Straszniebym chciała to wszystko zrozumieć.
— Modlitwa Piotrka nie była słuszna, bo chciał postąpić samolubnie, — rzekła Historynka. — Według mnie Feliks miał rację, gdyż modlitwą swą nikomu krzywdy nie wyrządzał. Szczególnie w modlitwach nie powinniśmy być samolubni.
— Ach, teraz nareszcie zrozumiałam, — ucieszyła się Celinka.
— Tak, ale, — zawołał Dan z triumfem, — jeżeli mamy wierzyć w to, że Pan Bóg wysłuchuje naszych modłów, to przecież modlitwa Piotrka została wysłuchana. Co mi teraz na to odpowiecie?
— Ach! — Historynka potrząsnęła niecierpliwie głową. — Na nic się nie zda rozpatrywanie takich rzeczy. Im głębiej je analizujemy, tem bardziej staje się to wszystko zawikłane. Dajmy już temu pokój, a ja wam lepiej opowiem historię. Ciotka Oliwia otrzymała dzisiaj rano list od swojej przyjaciółki z Nowej Szkocji, która mieszka w mieście Shubenacadie. Gdy powiedziałam, że strasznie zabawnie to miasto się nazywa, ciotka Oliwja kazała mi zajrzeć do tej swojej wielkiej książki i właśnie w tej książce znalazłam pochodzenie nazwy tego miasta. Czy chcielibyście tę historję usłyszeć?
Oczywiście, że chcieliśmy. Usiedliśmy wszyscy na gałęziach sosen, a Feliks uporawszy się już wreszcie z krwią cieknącą z nosa, odwrócił się ku nam i też zaczął słuchać. Usiłował nie patrzeć na Celinkę, chociaż my wszyscy przebaczyliśmy jej już dawno.
Historynka pochyliła swoją ciemną główkę, opierając ją o pień drzewa i spojrzała w pogodne niebo, którego małe tylko skrawki wyglądały ku nam z poza gęstych konarów. Miała na sobie, pamiętam, suknię ciemnoczerwoną, a na głowie wianek z drobnych białych kwiatuszków, które wyglądały, jak perły. Policzki jej pałały jeszcze podnieceniem pod wpływem zdarzeń ostatniej godziny i w przyćmionem świetle zapadającego wieczoru była naprawdę piękna z tym swoim dziwnym tajemniczym wdziękiem, z tym swoim czarem, któremu każdy ulec musiał.
— Wiele, wiele lat temu nad brzegiem rzeki w Nowej Szkocji żyło plemię indjańskie. Jeden z młodych wojowników nazywał się Accadee; był najwyższy, najdzielniejszy i najprzystojniejszy w całem plemieniu...
— Dlaczego bohaterowie wszystkich historyj muszą być przystojni? — zapytał Dan. — Dlaczego niema historyj o brzydkich ludziach?
— Bo prawdopodobnie brzydkim ludziom nigdy nic ciekawego nie zdarza się w życiu, — odpowiedziała Fela.
— A ja mam wrażenie, że brzydcy ludzie są taksamo interesujący, jak ładni, — odciął się Dan.
— Może są interesujący, ale w życiu, — rzekła Celinka, — jednakże w opowieściach najłatwiej z brzydkich ludzi zrobić przystojnych. Ja osobiście wolę, jak bohater opowieści jest ładny. Lubię taksamo, gdy bohaterka książki jest piękna, jak marzenie.
— Ładni ludzie są zawsze zarozumiali, — odezwał się Feliks, którego długie milczenie zaczęło już męczyć.
— Bohaterowie opowieści zawsze są ładni, — rzekła Fela, patrząc na nas z wyższością. — Zawsze są wysocy i smukli. Czyż nie byłoby śmieszne, gdyby ktoś napisał opowieść o grubym bohaterze, albo o takim, który ma bardzo duże usta?
— Jeżeli idzie o mężczyznę, to wygląd jego nie jest taki ważny, — wtrąciłem, czując, że Feliks i Dan za chwilę wybuchną. — Mężczyzna przedewszystkiem powinien być szlachetny i spełniać dobre uczynki. To jest w istocie rzecz najważniejsza.
— Czy ktoś z was chce usłyszeć dalszy ciąg tej historji? — zapytała Historynka ugrzecznionym tonem, którym chciała nam przypomnieć o dobrych manierach. Zaczęliśmy ją przepraszać i przyrzekać, że na przyszłość się poprawimy, więc po chwili uśmiechnęła się pobłażliwie i zaczęła mówć dalej:
— Accadee mał właśnie te wszystkie zalety, o których wspomniałam i oprócz tego był najlepszym strzelcem w plemieniu. Żadna strzała przez niego wypuszczona, nigdy nie chybiła. Zabił już w swojej życiu wiele, bardzo wiele śnieżnobiałych łosiów i wszystkie najpiękniejsze skóry darował swojej ukochanej. Ukochanej tej na imię było Shuben, a piękna była, jak księżyc wschodzący nad morzem i miła, jak zmierzch podczas lata. Oczy miała czarne i błyszczące, stopy lekkie, jak wietrzyk, a głos jej szemrał, jak strumyk leśny lub jak zefirek przelatujący w nocy nad pagórkami. Shuben i Accadee kochali się bardzo i często razem polowali, bo Shuben równie dobrze władała swym łukiem i strzałami, jak ukochany jej Accadee. Kochali się od bardzo dawna, kiedy jeszcze byli dziećmi i kochać się mieli tak długo, jak daleko płynęła rzeka, nad którą mieszkali.
— Pewnego dnia o zmierzchu, gdy Accadee polował w lesie, udało mu się zastrzelić śnieżnobiałego łosia, zdjął więc z niego skórę i sam się nią owinął. Potem począł iść przez las przy świetle gwiazd i czuł się taki szczęśliwy i tak mu było wesoło na duszy, że zaczął podskakiwać, jak prawdziwy łoś podskakuje. Ujrzała go Shuben, która również tego dnia polowała i zdaleka miała wrażenie, że to był prawdziwy łoś. Zaczaiła się w lesie tuż nad maleńką dolinką. W dolince, przed nią stał śnieżnobiały łoś. Napięła łuk, naciągnęła strzałę, wycelowała i strzała wyfrunęła w powietrze. W następnej chwili Accadee padł martwy na ziemię, bo strzała Shuben ugodziła go w samo serce.
Historynka umilkła i nastała martwa cisza. W lasku sosnowym było już prawie ciemno. Jak przez mgłę widzieliśmy jej twarz i płonące oczy. Z poza altany wyglądał ku nam srebrzysty księżyc, a gwiazdy zdawały się do nas mrugać poprzez rozłożyste gałęzie drzew. Cały świat dokoła tonął w martwej ciszy październikowego wieczoru. Niebo nad nami było chłodne, jasne i tajemnicze.
Ze wszystkich stron skradały się cienie, a czarowna bajka, opowiedziana głosem dźwięcznym, pełnym modulacji, przeistaczała te cienie w ludzkie istoty, w dzielnych indjańskich wojowników, w piękne dziewczyny, o smagłych twarzach i płonących czarnych oczach.
— I co Shuben zrobiła, gdy przekonała się, że zabiła Accadee? — zapytała Fela.
— Umarła przed nadejściem wiosny i obydwoje z ukochanym zostali pochowani obok siebie nad brzegiem rzeki, która odtąd nazywa się Shubenacadie, — odpowiedziała Historynka.
Silny wiatr powiał od strony altany i Celinka zadrżała. Usłyszeliśmy głos ciotki Janet, wołający: „Dzieci, dzieci!“ Otrząsnąwszy się z chwilowego uroku, porwaliśmy się z ziemi i pobiegliśmy w stronę domu.
— Chciałbym urodzić się Indjaninem, — westchnął Dan. — Cudowne musi to być życie, kiedy się nic nie robi, tylko poluje i walczy.
— Ale nie byłoby tak cudownie, gdyby cię Indjanie schwytali i zabili na pieczeń, — zaśmiała się Fela.
— Nie, — odparł Dan gniewnie. — Napewno nie dałbym się tak łatwo schwytać, szczególnie wówczas, gdybym sam był Indjaninem.
— Czy nie jest zimno? — zagadnęła Celinka, przejęta nagłym dreszczem. — Wkrótce już będzie zima, a jabym tak chciała, żeby zawsze było lato. Fela i Historynka bardzo lubią zimę, tylko ja jej nie lubię. Tak długo wtedy trzeba czekać do wiosny!
— Mniejsza o to, ale lato mieliśmy cudowne, — rzekłem, otaczając ją ramieniem, aby tym uściskiem ukoić jej dziecięcy smutek, który drżał w przyciszonym głosiku.
Mimo to jednak odczuwaliśmy smutek na samą myśl o mijającem lecie. Markotni byliśmy, dopóki Fela nie zabrała nas do spiżarni i nie poczęstowała jabłkowym plackem, przystrojonym kremem. Wówczas rozjaśniły się nasze twarze i doszliśmy do wniosku, że świat jest jednak piękny, a życie warte jest zachodu.
O ile sobie przpominam, Feliks nigdy nie odniósł zwycięstwa w konkursie cierpkich jabłek. Po pewnym czasie zaniechał zresztą wysiłków w tym kierunku, jak również przestał się modlić na ten temat, twierdząc z goryczą, że modlitwy i tak na nic się nie zdadzą, gdy ktoś inny modli się o coś przeciwnego. Przez pewien czas obydwaj z Piotrkiem byli w niezbyt przyjaznych stosunkach.
Reszta naszej gromadki za bardzo zmęczona była wieczorami po wrażeniach całodziennych, aby móc zanosić ku niebu jakieś specjalne modlitwy. Niejednokrotnie nawet odczuwałem lęk, że nasze „zwykłe“ pacierze są trochę nieuporządkowane, lub też, że wypowiadamy je w zbytnim pośpiechu. Październik był miesiącem szczególnie pracowitym na wszystkich farmach okolicznych. Trzeba było obrywać owoce i czynność tę przeważnie spełniały dzieci.
Zabieraliśmy się do tej pracy codziennie, natychmiast po powrocie ze szkoły. Była ona zresztą całkiem przyjemna i dawała nam wiele zadowolenia, lecz jednocześnie wyczerpywała nas, a wieczorami odczuwaliśmy dotkliwy ból w ramionach i plecach. Po przespanej nocy jednak czuliśmy się znowu doskonale; popołudniu było zazwyczaj nieco gorzej, a wieczorami odczuwaliśmy szalone zmęczenie i rzadko kiedy w sadzie rozbrzmiewały nasze wesołe śmiechy.
Niektóre jabłka należało zrywać bardzo ostrożnie. Z innemi gatunkami nie trzeba było tak uważać, bo poprostu wchodziło się na drzewo i tak długo trzęsło się niem, aż jabłka spadały, ku rozpaczy i przerażeniu dziewcząt. Dni były pogodne, lecz chłodnawe, przesiąknięte podmuchem zimnych jesiennych wiatrów, przepojone upojną wonią usychającej powoli trawy. Kury i indyki snuły się po podwórzu, wydziobując coś z ziemi; Pat co pewien czas zaczajał się na nie, zakopany w miękkie opadłe z drzew liście. Świat cały tonął w różnorodności barw, odbijających się kontrastem od pogodnego błękitu jesiennego nieba. Stara wierzba przy furtce tonęła w złocie pożółkłych liści, klony zaś, wyrosłe pośród kępki jodeł, pochylały ku ziemi swe krwawe gałęzie niczem purpurowe sztandary. Historynka przystrajała swe włosy girlandami złocistych jesiennych liści. Było jej w tem złocie wyjątkowo do twarzy. Ani Fela, ani Celinka nie mogłyby się niemi przystroić, gdyż posiadały inny typ urody i ozdoby naturalne nie dodawały im uroku. Lecz gdy Historynka na swoje ciemne włosy kładła girlandę z purpurowo-złotych liści, zdawało się, jak twierdził Piotrek, że liście te płonęły na jej głowie, tworząc świetlaną aureolę.
Jakież piękne historje opowiadała nam Historynka podczas owych jesiennych dni, o ludziach i wydarzeniach zamierzchłej przeszłości. Dzięki jej opowieściom widzieliśmy przejeżdżające przez aleję wuja Stefana wspaniałe karoce z córkami królewskiemi, przybranemi w aksamit i złoto, widzieliśmy stateczne damy w jedwabiach, spacerujące po starym naszym sadzie!
Gdy koszyki były już napełnione owocami, przenosiliśmy je do altany i układaliśmy w przygotowanych na to specjalnych skrzyniach lub rozkładaliśmy na podłodze, aby jeszcze lepiej dojrzały. Zjadało się zresztą mnóstwo jabłek, bo przecież to była jedyna zapłata za poniesione trudy. Mogliśmy zresztą całkiem samodzielnie rozporządzać owocami, szczególnie temi, które pochodziły z naszych urodzinowych drzewek. Fela sprzedała swoje jabłka najemnikowi wuja Aleca i bardzo źle na tem wyszła, bo otrzymała tylko połowę umówionej zapłaty. Biedaczka, napewno jeszcze do dzisiaj nie zapomniała o tej swojej nieudanej tranzakcji.
Celinka, poczciwa dusza, większą część swych jabłek wysłała do szpitala w mieście, otrzymując wzamian wyrazy wdzięczności i wewnętrzne zadowolenie, a takich rzeczy nie można przecież kupić za żadne pieniądze. Reszta naszego grona przeważnie zjadła swoje jabłka, lub też zaniosła je do szkoły, dzieląc się niemi z biedniejszymi kolegami i koleżankami.
Najbardziej lubiliśmy małe podłużne jabłuszka z drzewa wuja Stefana oraz jabłuszka wyjątkowo smaczne i żółciutkie, pochodzące z drzewa ciotki Ludwiki. Smakowały nam również duże słodkie jabłka, które podrzucaliśmy w powietrze i tak długo pozwalaliśmy im upadać na ziemię, dopóki się zupełnie nie poobijały. Wówczas wysysaliśmy z nich sok, który słodszy był od nektaru, jakim raczyli się bogowie na greckim Olimpie.
Często pracowaliśmy do chwili, kiedy chłodna tarcza słoneczna kryła się za wierzchołkami pagórków i wyglądał ku nam srebrzysty księżyc ze zdziwioną i uśmiechniętą miną. Jesienne gwiazdy zdawały się mrugać do nas i figlarnie przekomarzać się z nami. Piotrek i Historynka wszystko o tych gwiazdach wiedzieli i wiadomościami swemi przeważnie dzielili się z nami. Przypominam sobie, jak pewnego wieczoru przed wschodem księżyca Piotrek stanął na Kamiennym Pulpicie i pokazując gwiazdy, uczył nas ich nazw, co do których niezawsze się Historynka z nim zgadzała. Trumna Hioba i Korona Północna znajdowały się od nas na zachód, bardziej na południe mrugał ku nam Feniks. Konstelacja Pegaza znajdowała się nad naszemi głowami, Kasjopeja tronowała w stronie północno-wschodniej, a bardziej jeszcze na północ Wielka Niedźwiedzica obracała się ustawicznie dookoła Gwiazdy Polarnej. Tylko Celinka i Feliks wiedzieli dokładnie wszystkie gwiazdy podwójne w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy i pokazywali je sobie nawzajem. Historynka opowiadała nam baśnie i legendy, osnute na tle tych niezliczonych zjawisk niebieskich, a głos jej był jeszcze bardziej dźwięczny i metaliczny, gdy nam o tem mówiła. Gdy umilkła, „spadaliśmy“ z powrotem na ziemię, przejęci uczuciem, jakbyśmy wrócili z dalekiej, bardzo dalekiej wędrówki po wszechświecie, podczas której to wszystko znajome, co nas otaczało, stawało się zapomniane i obce.
Ów wieczór, kiedy Piotrek pokazywał nam poszczególne gwiazdy, stojąc na Kamiennym Pulpicie, był ostatnim wieczorem przebywania Piotrka wśród naszej gromadki. Następnego dnia zaczął narzekać na ból głowy i gardła i wolał leżeć na sofce w kuchni ciotki Oliwji, niż wziąć się do jakiejkolwiek roboty. Ponieważ Piotrek naogół nie był leniwy, pozostawiono go w spokoju, a my tego dnia sami zrywaliśmy jabłka. Feliks całkiem niesprawiedliwie i z wyraźnem okrucieństwem oświadczył, że Piotrek napewno tylko udaje.
— Leniwy jest i dlatego robić mu się nie chce, — rzekł do nas.
— Dlaczego nie powiesz coś rozsądnego, jeżeli już koniecznie musisz mówić? — oburzyła się Fela. — Nie powinieneś nazywać Piotrka leniuchem, bo to taksamo do niego pasuje, jakbyś o mnie powiedział, że mam czarne włosy. Oczywiście Piotrek, będąc Craigiem, posiada dużo wad, ale w gruncie rzeczy jest bardzo porządnym chłopcem. Ojciec jego jest leniwy, lecz matki o lenistwo posądzić nie można, a Piotrek pracowitość odziedziczył po niej.
— Wuj Roger powiada, że ojciec Piotrka też właściwie nie był leniwy, — wtrąciła Historynka. — Całe jego nieszczęście, że lubił zawsze coś innego robić, byleby nie pracować.
— Ciekawa jestem, czy on kiedyś wróci do rodziny, — wyszeptała Celinka. — Pomyślcie tylko, jakby to było strasznie, gdyby nasz ojciec tak nas kiedyś opuścił!
— Nasz ojciec jest Kingiem, — zawołała Fela z dumą, — a ojciec Piotrka nazywa się tylko Craig. Żaden członek naszej rodziny nie umiałby się w ten sposób zachować.
— A powiadają przecież, że w każdej rodzinie od czasu do czasu znajdzie się jakaś parszywa owca, — uśmiechnęła się Historynka.
— W naszej rodzinie parszywych owiec niema, — zapewniła ją Celinka.
— Dlaczego potulne owce więcej jedzą od parszywych? — zapytał Feliks.
— Czy to jest zagadka? — pragnęła się dowiedzieć Celinka. — Jeżeli tak, to wcale nie będę się starała odgadywać. Jeszcze nigdy w życiu nie rozwiązałam żadnej zagadki.
— To wcale nie jest zagadka, — odpowiedział Feliks. — Tak jest w rzeczywistości. Potulne owce jedzą więcej z zupełnie prostego powodu.
Przestaliśmy zrywać jabłka, usiedliśmy na trawie i wszyscy z wyjątkiem Dana, który rzadko kiedy lubił się trudzić, poczęliśmy się zastanawiać nad rozwiązaniem trudnego zagadnienia. Roztrząsaliśmy długo tę kwestję, lecz nie mogąc znaleźć odpowiedzi, postanowiliśmy skapitulować.
— Więc jakaż jest przyczyna? — zapytała Fela.
— Poprostu taka, że potulnych owiec jest więcej, niż parszywych, — odparł Feliks z uśmiechem.
Nie pamiętam już, jak zareagowaliśmy na tę odpowiedź Feliksa.
Wieczór powoli zapadał, więc musieliśmy przerwać dalsze zrywanie jabłek. Po deszczu ukazała się na niebie wspaniała podwójna tęcza. Obserwowaliśmy ją z okna altany, a Historynka opowiedziała nam starą legendę, którą wyczytała również z nieocenionej książki ciotki Oliwji.
— Dawno, dawno temu, w okresie Złotego Wieku, gdy bogowie zwykli byli odwiedzać ziemię tak często, że nikogo to już nie dziwiło, Odyn wyruszył na pielgrzymkę po świecie. Jak wam wiadomo, Odyn był wielkim bogiem krajów północnych i gdy znalazł się między ludźmi, pragnął ich nauczyć miłości, braterstwa i sztuki zręczności. Wielkie miasta powstawały tam, gdzie tylko stąpnął, a każdy kraj, przez który przechodził, stawał się krajem błogosławionym, dlatego, że jeden z bogów zstąpił do zwykłych śmiertelnych ludzi. Lecz wielu mężczyzn i wiele kobiet oddawało Odynowi wszystko, co posiadali i wszystkie swe ambicje, on zaś wzamian przyobiecywał im od siebie dar wiecznego żywota. Wszyscy ci ludzie byli dobrzy, szlachetni i pozbawieni egoizmu, lecz najlepszym i najszlachetniejszym z nich był młodzieniec imieniem Ving. Nic dziwnego, że młodzieńca tego Odyn najbardziej polubił ze względu na jego urodę, siłę i dobroć. Ving zawsze kroczył przy boku Odyna i zawsze pierwszy blask uśmiechu Odyna zwracał się w jego stronę. Był wysoki i śmigły, jak sosna, a długie jego włosy posiadały kolor dojrzałej na słońcu pszenicy. Błękitne jego oczy przypominały północne niebo w pogodną gwiaździstą noc.
— W świcie Odyna była piękna dziewczyna imieniem Alin. Śliczna była i delikatna, jak młoda brzoza na wiosnę, wyrosła wśród starych jodeł i sosen, to też Ving pokochał ją całem sercem. Dusza jego radowała się na samą myśl, że kiedyś razem z piękną Alin napiją się wody z źródła nieśmiertelności, jak im to obiecał Odyn i że potem będą żyli w wiecznej młodości.
— Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie tęcza dotyka ziemi, a tęcza w miejscu tem tworzyła wielki most, zbudowany z wzorzystych kolorów tak barwnych i tak cudownych, że nic się poza niemi nie widziało, tylko fontanna życia tryskała deszczem djamentowych kropelek. Ale pod Mostem Tęczowym płynął przerażający strumień, głęboki, szeroki i wartki, posiadający kamieniste dno i niebezpieczne wiry.
— Przy moście stał strażnik, również bóg, ponury, groźny i zagniewany. Strażnikowi temu Odyn wydał rozkaz otworzenia bramy i przepuszczenia przez Tęczowy Most całej świty jego, aby wszyscy mogli się napić wody z fontanny życia. Strażnik na rozkaz Odyna bramę otworzył.
— „Przejdźcie przez most i napijcie się wody z fontanny“, — rzekł. — „Wszystkim, którzy tej wody spróbują, darowane będzie wieczne życie. Lecz tylko ten, który napije się wody pierwszy, będzie mógł iść dalej i nazawsze po prawej stronie Odyna“.
— Cała świta w szalonym pośpiechu rzuciła się do bramy, bo każdy pragnął pierwszy napić się wody z fontanny i zdobyć najwyższy boski dar. Na samym ostatku szedł Ving. Pozostał nieco wtyle, gdyż pragnął wyjąć cierń z nogi żebraczemu dziecku, które spotkał po drodze i dlatego nie słyszał słów strażnika. Lecz gdy rozradowany i promieniejący szczęściem postawił nogę na Tęczowym Moście, ponury, zagniewany strażnik chwycił go za ramię i odciągnął z powrotem.
— „Vingu, silny, szlachetny i odważny“, — rzekł, — „Most Tęczowy nie jest dla ciebie“.
— Zasępiła się twarz Vinga. Gorący bunt zrodził się w jego duszy i zadrżały mu pobladłe wargi.
— „Dlaczego zabraniasz mi przyjęcia najwyższego daru nieśmiertelności?“ — zapytał w podnieceniu.
— Strażnik wskazał mu wartki strumień, przepływający pod mostem.
— „Droga tędy jest nie dla ciebie“, — rzekł, — „ale inna droga stoi przed tobą otworem. Przepłyń ten strumień. Na przeciwnym brzegu znajduje się fontanna życia“.
— „Żartujesz ze mnie“, — wyszeptał przerażony Ving. — „Żadna istota ludzka nie zdoła przeprawić się przez ten strumień. O, Panie“, — zwrócił się błagalnie do Odyna, — „dałeś mi obietnicę wiecznego życia taksamo, jak innym. Czyż swego przyrzeczenia nie dotrzymasz? Powiedz strażnikowi, żeby mnie przepuścił. Twego rozkazu napewno usłucha“.
— Lecz Odyn stał w milczeniu, z twarzą odwróconą od swego ulubieńca i serce Vinga przepełniło się niewysłowioną goryczą i rozpaczą.
— „Musisz wracać na ziemię, jeśli się boisz przepłynąć tędy“, — oświadczył strażnik.
— „Nie“, — odparł z przeświadczeniem Ving. — „Życie ziemskie bez Alin jest straszniejsze, niż śmierć, która mnie czeka w tej ciemnej głębinie“.
— I skoczył w spienione fale strumienia. Płynął z wysiłkiem, walcząc z coraz mocniejszym wirem. Fale zalewały mu twarz, wir wciągał go na dno, kamieniste koryto raniło mu ciało. Jakaś wyższa fala oślepiła go na chwilę, że zupełnie nic nie widział, a szum strumienia ogłuszył go, że nic słyszeć nie mógł. Lecz Ving nie zwracał uwagi na krwawiące rany i nie szczędził dalszych wysiłków, mając wciąż na myśli słodkie, kochające oczy Alin, których wizja dodawała mu siły. Długo, bardzo długo płynął, lecz wreszcie zdobył to, czego pragnął i znalazł się na przeciwległym brzegu strumienia. Zadyszany, zmęczony, z poranionem ciałem, z krwią ociekającą z ran, wydostał się na brzeg, na którym ujrzał fontannę życia. Przyczołgał się do niej i chciwie począł pić czystą tryskającą z niej wodę. I nagle wszelki ból ustał, zmęczenie zniknęło i Ving podniósł się z ziemi, piękny, jak bóg i nieśmiertelny. W tej samej chwili cała świta przedostała się przez Most Tęczowy i wszyscy w szalonym pośpiechu podbiegli do fontanny. Spóźnili się jednak. Ving ich wyprzedził, pokonawszy niebezpieczeństwo, jakie czyhało nań w ciemnym głębokim strumieniu.
Tęcza przybladła i zniknęła; zapadały coraz gęstsze ciemności październikowego wieczoru.
— Ciekawe, — szepnął Dan w zamyśleniu, gdyśmy kierowali się w stronę domu, — coby było, gdyby ludzie żyli wiecznie na tym świecie.
Wstaliśmy wcześnie nazajutrz rano, ubierając się przy zapalonej świecy. Lecz chociaż było tak wcześnie, zeszedłszy nadół, zastaliśmy Historynkę, siedzącą na skrzyni Racheli Ward z miną niezwykle poważną.
— Jak wam się podoba? — zawołała. — Piotrek ma odrę! Przez całą noc był strasznie chory i wuj Roger pojechał nawet po doktora. Nawet był nieprzytomny i nie poznawał nikogo. Oczywiście jest tak chory, że niema mowy o przeniesieniu go do domu, tylko matka przyszła do nas, aby go pielęgnować, a ja mam przez ten czas być u was.
Była to jednocześnie przykra i wesoła wiadomość. Przykro nam było słyszeć, że Piotrek ma odrę, lecz jednocześnie jasno zrobiło nam się na duszach, że Historynka ma przez cały czas mieszkać u nas. Dopiero nasłuchamy się ciekawych jej opowiadań!
— Przypuszczam, że wszyscy teraz zachorujemy na odrę, — mruknęła Fela. — A październik, to taki niebezpieczny miesiąc, jeżeli chodzi o wszelkie choroby!
— Przypuszczam, że jeżeli chodzi o odrę, to każdy miesiąc jest jednakowo niebezpieczny, — odezwała się Celinka.
— Może nas jednak odra ominie, — weselej już zawołała Historynka. — Piotrek zaraził się odrą w Markdale, tak przynajmniej mówi jego matka.
— Ja osobiście nie mam ochoty zarazić się od Piotrka, — oświadczyła niechętnie Fela. — Też przyjemność zarazić się odrą od chłopca do posług!
— Ach, Felusiu, — zaprotestowała Celinka, — teraz, kiedy Piotrek jest chory, mogłabyś go nie nazywać chłopcem do posług!
W ciągu następnych dwóch dni byliśmy bardzo zajęci — za bardzo nawet, aby móc słuchać opowiadanych przez Historynkę bajek. Tylko o zmierzchu zapuszczaliśmy się wraz z Historynką w dalekie krainy fantazji, dzieląc się radością i smutkiem z bohaterami i bohaterkami ciekawych, pełnych czaru legend. Historynka ustawicznie wertowała kilka starych tomów z klasycznemi mitami i północnemi legendami, które znalazła na strychu, wśród gratów ciotki Oliwji. A dla nas bogowie i boginie, śmiejące się nimfy i szydzący satyrowie, zjawy i walkirje, elfy i krasnoludki, oraz rusałki wogóle, stawały się znowu rzeczywistemi istotami, zaludniającemi ogrody i lasy, pola i łąki, jakby okres Złotego Wieku znowu nagle powrócił na ziemię.
Trzeciego dnia Historynka przyszła do nas z śmiertelnie bladą twarzą. Była na podwórzu u wuja Rogera i dowiedziała się ostatnich nowin o chorym Piotrku. Dotychczas nowiny te również nie były zbytnio pocieszające, lecz tym razem wystarczyło spojrzeć na twarz Historynki, aby się przekonać, że chory czuł się jeszcze gorzej.
— Piotrek jest bardzo, bardzo chory, — mówiła znękana. — Musiał się gdzieś przeziębić i odra stała się niebezpieczna i... — Historynka załamała swe opalone dłonie, — doktor boi się, — że Piotrek nie wyzdrowieje.
Otoczyliśmy ją kołem, przejęci do głębi, zalęknieni.
— Więc sądzisz, — odezwał się Feliks, zdobywając się dopiero teraz na słowa, — że Piotrek umrze?
Historynka skinęła bezradnie głową.
— Przynajmniej doktor tego się obawia.
Celinka usiadła na przygotowanym do jabłek koszyku i zaczęła płakać, Fela ze złością oświadczyła, że w przepowiednie doktora nie wierzy.
— Już dzisiaj nie będę mógł zerwać ani jednego jabłka i wcale się o to nie będę starał, — mruknął zmartwiony Dan.
Żadne z nas nie mogło nic robić. Poszliśmy do dorosłych i podzieliliśmy się z nimi naszem zmartwieniem, doroślizaś z niezwykłem wyrozumieniem i przyjaźnią pocieszali nas, jak mogli. Potem snuliśmy się wszyscy po domu, przejęci rozpaczą, uspokajając się wzajemnie, lecz bez widocznego skutku. Unikaliśmy sadu. Posiadał on dla nas zbyt wiele miłych wspomnień, które nie harmonizowały jakoś z goryczą, która się do naszych serc wkradła. Postanowiliśmy się przenieść do jodłowego lasku, którego półmrok, łagodny cień i melancholijne zawodzenie wiatru dostosowywało się jakoś do naszych smutnych nastrojów.
Nie mogliśmy w żaden sposób uwierzyć, że Piotrek ma umrzeć. Tylko starzy ludzie umierają. Umierają również dorośli, a czasami i jakieś obce dzieci. Lecz żeby Piotrek, jeden z naszej wesołej gromadki miał umrzeć, to było nie do pomyślenia. Możliwość tej katastrofy uderzała nas w twarz, jak policzek. Siedzieliśmy na omszałych kamieniach pod cienistem sklepieniem gałęzi i oddawaliśmy się bezgranicznej rozpaczy. Płakali wszyscy, nawet Dan, oprócz jednej, jedynej Historynki.
— Nie rozumiem, jak możesz być taka nieczuła, Saro Stanley, — wyrzucała jej Fela. — Przecież zawsze byłaś tak zaprzyjaźniona z Piotrkiem i tyle mu przyjaźni okazywałaś, a teraz nawet jednej łzy nie uronisz.
Patrzyłem w suche, szeroko rozwarte oczy Historynki i nagle przyszło mi na myśl, że jeszcze nigdy nie widziałem, jak płakała. Ilekroć opowiadała nam smutne historje głosem nabrzmiałym łzami, nigdy żadna z tych łez nie spłynęła po jej rumianym policzku.
— Nie umiem płakać, — odpowiedziała niechętnie. — Chciałabym umieć. Mam tutaj takie straszne uczucie, — wskazała ręką krtań, — i gdybym mogła popłakać, napewno czułabym się lepiej, ale nie mogę.
— Może jednak Piotrek wyzdrowieje, — odezwał się Dan, połykając łzy. — Już o wielu ludziach słyszałem, którzy wracali do zdrowia, chociaż doktor powiedział, że muszą umrzeć.
— Wiesz o tem, że dopóki jest życie, jest i nadzieja, — zauważył Feliks. — Nie wolno nam przeskakiwać mostów, dopóki do nich nie dotrzemy.
— To są tylko przysłowia, — szepnęła Historynka z goryczą. — A przysłowia są bardzo piękne, gdy niema się o co martwić, lecz gdy człowiek ma istotne zmartwienie, przysłowia i tak mu nie pomogą.
— Ach, tak żałuję tego, co mówiłam Piotrkowi, że nie zna się na formach towarzyskich, — jęczała z żalem Fela. — Gdyby teraz wyzdrowiał, nigdy mu już nic podobnego nie powiem, nawet o niczem takiem nie pomyślę. Miły przecież z niego chłopiec, o wiele milszy od tych wszystkich, którzy nie są nawet chłopcami do posług.
— Zawsze był taki grzeczny, dobry i usłużny, — westchnęła Celinka.
— Był prawdziwym gentlemanem, — oświadczyła Historynka.
— Niewielu jest takich miłych i dobrych chłopców, jak Piotrek, — wyraził swą opinję Dan.
— I takich pracowitych, — dorzucił Feliks.
— Wuj Roger powiada, że nigdy nie miał takiego chłopca, jak Piotrek, — odezwałem się.
— Zapóźno teraz mówić o nim dobrze, — szepnęła Historynka. — Nigdy biedak nie będzie wiedział, żeśmy tak czule o nim myśleli. Teraz już zapóźno.
— Ale jak wyzdrowieje, to ja mu to wszystko powtórzę, — oświadczyła rezolutnie Celinka.
— Żałuję teraz, że wytargałam go za uszy wówczas, kiedy mnie chciał pocałować, — biadała dalej Fela, która teraz dopiero uświadomiła sobie te wszystkie przykrości, jakie sprawiła Piotrkowi. — Oczywiście nie mogłam pozwolić na to, żeby chłopiec do pos... żeby chłopiec mnie całował. Ale nie powinnam się była aż tak na niego gniewać. Powinnam była załatwić tę sprawę łagodniej. Powiedziałam mu wtedy, że go nienawidzę. Skłamałam, ale on napewno umrze z myślą o tem. Ach, mój Boże, dlaczego ludzie mówią takie rzeczy, a potem muszą swoich słów żałować?
— Sądzę, że Piotrek po śmierci pójdzie do nieba, — szlochała Celinka. — Przecież przez całe lato sprawował się wyjątkowo dobrze, tylko najgorsze to, że nie należał do bractwa kościelnego.
— Wiesz przecież, że jest Prezbiterjaninem, — przypomniała jej Fela. Powiedziała to takim tonem, jakby była pewna, że jeżeli wszystko innne nie udostępni nieba Piotrkowi, to napewno dostanie się tam, dzięki temu, że jest Prezbiterjaninem. — Żadne z nas nie należy do bractwa, ale oczywiście Piotrek nie może pójść po śmierci do piekła. Toby było okropne! Coby tam z nim robili, skoro jest taki dobry, grzeczny i uczciwy?
— Ach, i ja się tego nie obawiam, — westchnęła Celinka, — martwi mnie tylko to jedno, że jeszcze w zeszłym roku nie chodził do kościoła, ani do Szkoły Niedzielnej.
— Widzisz, ojciec jego uciekł, a matka była zbyt zajęta praniem, aby mogła go porządnie wychować, — argumentowała Fela. — Nie przypuszczasz, że Pan Bóg weźmie to wszystko pod uwagę?
— Oczywiście, że Piotrek pójdzie do nieba, — oświadczyła Historynka. — Przecież nie jest jeszcze dorosły, więc nigdzie indziej po śmierci pójść nie może. Dzieci zawsze idą do nieba, ale jabym wolała, żeby wogóle nie umierał. Wolałabym, żeby został z nami. Wiem, że niebo musi być cudowne, lecz jestem pewna, że Piotrek też wolałby tu zostać z nami.
— Saro Stanley, — oburzyła się na nią Fela, — mogłabyś w tak uroczystej chwili nie mówić o takich rzeczach. Dziwna z ciebie dziewczyna!
— A wy nie wolelibyście tu zostać, zamiast pójść do nieba? — zapytała Historynka szczerze. — Czy tybyś nie wolała, Felicjo King? Powiedz prawdę, otwórz przed nami swe serce.
Lecz Fela zamiast odpowiedzi wybuchnęła głośnym płaczem.
— Żebyśmy mogli chociaż coś uczynić, aby pomóc Piotrkowi! — zauważyłem bezradnie. — Straszne jest, gdy człowiek nic nie może zrobić.
— Jedno tylko zrobić możemy dla niego, — łagodnie odezwała się Celinka. — Możemy się modlić o to, aby wyzdrowiał.
— Tak, powinniśmy, — przyznaliśmy jednogłośnie.
— Będę się modlił od dzisiaj, — postanowił Feliks energicznie.
— I musimy być teraz bardzo grzeczni i bardzo dobrzy, — ostrzegła nas Celinka. — Na nicby się nie zdały nasze modły, gdybyśmy źle postępowali.
— Ależ to będzie całkiem łatwe, — westchnęła Fela. — Nie mam najmniejszej ochoty gniewać się na nikogo. Jeżeli coś złego stanie się Piotrkowi, jestem pewna, że już nikomu w życiu nie dokuczę. Poprostu nie miałabym serca.
Modliliśmy się żarliwie, prosząc Boga o zdrowie Piotrka. Nie czyniliśmy tego na samym końcu pacierza, jak za czasów choroby Paddy’ego, lecz prośby nasze umieściliśmy na samym początku długiego szeregu rozmaitych próśb. Nawet sceptycznie usposobiony Dan modlił się również, pozbywając się swego sceptycyzmu, bo w takiej smutnej chwili zarówno dorośli, jak i dzieci świadomi są swej słabości i szukają pociechy u Wszechmogącego, gdyż On jeden tylko może im tę pociechę zesłać.
Nazajutrz Piotrkowi nie było lepiej. Ciotka Oliwja opowiadała, że matka Piotrka była zrozpaczona. Nie prosiliśmy już tego dnia, aby nas zwolniono od pracy. Przeciwnie, wzięliśmy się do roboty z jakimś nieznanym dotychczas gorączkowym zapałem. Wówczas, gdy pracowaliśmy, mieliśmy mniej czasu na zmartwienia i ponure myśli. Zrywaliśmy jabłka i przenosiliśmy je potrochu do altany. W południe ciotka Janet przyniosła nam na drugie śniadanie ciasteczka z jabłkami, lecz nie mieliśmy na nie apetytu. Fela przypomniała nam ze łzami w oczach, że Piotrek najbardziej lubił jabłkowe ciasteczka.
Byliśmy niezwykle grzeczni i dobrzy! Byliśmy tak dobrzy, że chwilami nawet porównać nas było można z aniołami! Nigdy w starym sadzie Kingów nie było chyba gromadki tak spokojnych, grzecznych i dobrych dzieci. Nawet Fela i Dan po raz pierwszy w życiu potrafili dotrwać do wieczora, nie darząc się nawzajem żadnemi epitetami. Celinka wyznała mi, że już nigdy nie będzie w sobotę kręciła papilotów, bo doszła do wniosku, że to jest zbytnio „pretensjonalne“. Tak bardzo pragnęła wyrzec się czegoś, co lubiła najbardziej, a poza papilotami nic innego przypomnieć sobie jakoś nie mogła.
Popołudniu Judy Pineau przyniosła zroszony łzami list od Sary Ray. Sarze nie wolno było przychodzić do nas od czasu, gdy Piotrek zachorował na odrę. Była z tego powodu jeszcze bardziej nieszczęśliwa i cały ból swojej duszy wylewała na papier w codziennych listach do Celinki, które przynosiła usłużna i przywiązana Judy Pineau. Zdania zawarte w tych listach były tak strasznie przesadne, jakby Sara pisała je za dawnych czasów wiktorjańskiej ery.
Celinka nie odpisywała na te listy, bo pani Ray nie chciała żadnych listów od nas przyjmować, lękając się przeniesienia zarazka. Celinka nawet obiecała święcie, że każdy list przed wysłaniem będzie dezynfekowała przez pięć minut nad ogniem, pani Ray jednak była nieugięta i Celinka musiała się zadowolnić przesyłaniem ustnych wiadomości za pośrednictwem Judy Pineau.
— „Moja jedyna najdroższa Celinko“, — pisała Sara. — „Doszły mnie właśnie smutne wiadomości o biednym kochanym Piotrku i nie potrafię Ci opisać mojego uczucia. Przecież to jest okropne! Płakałam całe południe! Chciałabym pofrunąć do Was, ale mama mi nie pozwala. Boi się, że zarażę się odrą, ale ja jużbym wolała mieć odrę tysiąc razy, byleby móc zobaczyć się z Wami. Jednakże od pamiętnego Dnia Sądu Ostatecznego doszłam do wniosku, że muszę być bardziej posłuszna mamie i teraz do tego się stosuję. Jeżeli Piotrkowi coś się stanie i przedtem będziecie go mogli zobaczyć, ucałujcie go ode mnie i powiedzcie, jak mi jest przykro, lecz pocieszam się nadzieją, że wszyscy spotkamy się kiedyś na tamtym świecie. W szkole nic się specjalnie nie zmieniło. Pan coraz bardziej gniewa się na nas za błędy w pisowni. Wczoraj wieczorem Jaś Frewen poszedł do domu razem z Nelly Cowan, a przecież ona ma dopiero lat czternaście. Nie uważasz, że do takich rzeczy jest stanowczo za młoda? Ty i ja nigdy tego nie zrobimy, dopóki nie będziemy dorosłe, prawda? Will Fraser podczas ostatnich dni jest bardzo osamotniony w szkole. Muszę już kończyć, bo mama mówi, że tracę zbyt wiele czasu na pisanie listów. Powiedz Judy wszystko, co masz mi do powiedzenia.
„Twoja przyjaciółka,
„P. S. Mam jednak nadzieję, że Piotrek wyzdrowieje. Mama kupuje mi na zimę nową bronzową sukienkę.
Gdy nadszedł wieczór udaliśmy się wszyscy pod rozdygotane od wiatru, wzdychające wysokie sosny. Noc była piękna, jasna, pogodna, lecz chłodna. Ktoś na drodze galopował na koniu, śpiewając wesoło jakąś piosenkę. Jakże mógł? Czuliśmy się dotknięci w swojej rozpaczy. Jeżeli Piotrek ma odejść, jeżeli ma się coś stać Piotrkowi, to przecież dla nas napewno wszelki śpiew, wszelka muzyka umilknie nazawsze. Jak ktoś na świecie może być szczęśliwy, skoro my tacy nieszczęśliwi jesteśmy? Nagle w alejce ukazała się ciotka Oliwja. Jasne jej włosy nie były niczem przykryte i wyglądała jeszcze smuklej i majestatyczniej w swej kolorowej sukience. Nawet w owej chwili uświadomiliśmy sobie, że ciotka Oliwja jest ładna. Teraz, kiedy wspominam te dawne lata, uważam ją także za niezwykle piękną kobietę, a wtedy wyglądała jeszcze piękniej, gdy stanęła na tle rozłożystych gałęzi drzewa w bladem świetle jesiennego zmierzchu i uśmiechnęła się, patrząc na nasze znękane twarze.
— Kochani, drodzy moi malcy, przynoszę wam radosną, wiadomość, — zawołała. — Właśnie był doktor i zastał Piotrka w o wiele lepszym stanie. Powiedział mi, że Piotrek napewno wyzdrowieje.
Przez chwilę patrzyliśmy na nią w milczeniu. Gdyśmy usłyszeli kiedyś wiadomość o tem, że Paddy wyzdrowiał nie było końca okrzykom i hałasom, teraz jednak siedzieliśmy cicho. Znajdowaliśmy się już zbyt blisko mrocznej otchłani i chociaż wiadomość przyniesiona przez ciotkę Oliwję powinna nas była ucieszyć, jeszcze zbyt głęboko tonęliśmy w mrokach smutku. Nagle Historynka, która wstała i pochyliła się nad obwisłą gałęzią sosny, zeskoczyła na ziemię dziwnie ociężale i wybuchnęła gwałtownym płaczem. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś płakał tak rzewnie i tak rozpaczliwie. Słyszałem niejednokrotnie, jak dziewczęta płaczą. U Sary Ray było to rzeczą niemal codzienną, a nawet Fela i Celinka płakały dość często przy pierwszej lepszej okazji. Żadna jednak z tych dziewcząt nie płakała tak, jak Historynka. Doznałem w tej chwili takiego uczucia, jak wówczas, gdy po raz pierwszy widziałem płaczącego ojca.
— Uspokój się, Saro, uspokój, — prosiłem łagodnie, gładząc ją po ramieniu.
— Dziwna z ciebie dziewczyna, — rzekła Fela, bardziej jednak pobłażliwie, niż zazwyczaj. — Dotychczas ani razu nie zapłakałaś, wiedząc o tem, że Piotrek ma umrzeć, a teraz, kiedy się dowiedziałaś, że wyzdrowieje, płaczesz, jakby cię największe nieszczęście spotkało.
— Saro, dziecinko, chodź ze mną, — wyszeptała ciotka Oliwja, pochylając się nad płaczącą. Historynka wstała i odeszła, wsparta na ramieniu ciotki Oliwji. Płacz jej przycichł w oddali, a wraz z nim zniknęła nasza rozpacz i smutek, z których otrząsnąć nie mogliśmy się w ciągu ostatnich godzin. W nagłej reakcji wróciły dawne dobre humory.
— Ach, czyż się nie cieszycie, że Piotrek wyzdrowieje? — zawołał Dan, skacząc po ścieżce, jak oszalały.
— Jeszcze nigdy w życiu nie byłam z niczego tak zadowolona, — oświadczyła Fela z bezwstydną szczerością.
— Nie moglibyśmy posłać jeszcze dzisiaj tej wiadomości Sarze Ray? — zapytała Celinka, zawsze dbała o wszystkich — Przecież ona tak źle się czuje i biedaczka będzie płakała przez całą noc, jak nie otrzyma od nas wiadomości.
— Chodźmy wszyscy do bramy ogrodu pani Ray i wywołajmy z domu Judy Pineau, — zaproponował Feliks.
Poszliśmy istotnie i udało nam się kogoś z domu wywołać. Przerażenie nasze nie miało jednak granic, gdy w bramie zamiast Judy ukazała się sama pani Ray i zagniewanym głosem zapytała, dlaczego tak krzyczymy. Gdy usłyszała jednak przyniesione przez nas wiadomości, raczyła nam powiedzieć, że jest bardzo zadowolona i obiecała, że powtórzy to wszystko Sarze, „która leży już w łóżku, jak zresztą o tej porze wszystkie dzieci w jej wieku“. Ostatnie zdanie pani Ray podkreśliła z całą surowością.
Nasza gromadka nie miała zamiaru jeszcze tak prędko udawać się na spoczynek. Przeciwnie, po odmówieniu dziękczynnej modlitwy, do której przyłączyli się również nasi dorośli, którzy pod tym względem mieli zupełnie inne poglądy, niż pani Ray, udaliśmy się do altany i zapaliliśmy wielką latarnię, którą Dan wyciął z dużej brukwi. Przy świetle tej latarni wybieraliśmy jabłka dojrzałe już do jedzenia. Tworzyliśmy niezwykle zgraną gromadkę, siedząc tak w kręgu światła czarodziejskiej naszej latarni. Zapomnieliśmy o troskach i zmartwieniach i życie ukazywało się nam w całkiem nowej krasie.
— Jutro z samego rana upiekę ciasto na nowej brytwance, — obiecywała sobie Fela. — Czyż to nie jest śmieszne? Jeszcze wczoraj byłam zdolna tylko do modlitwy, a już dzisiaj mam ochotę kuchmacić.
— Nie możemy zapomnieć o tem, aby wieczorem podziękować Bogu za uzdrowienie Piotrka, — przypomniała nam Celinka, gdyśmy wreszcie wrócili do domu.
— Czy przypuszczasz, że Piotrek i takby wyzdrowiał? — zapytał Dan.
— Ach, Dan, dlaczego zadajesz takie pytania? — wołała Celinka z przerażeniem.
Gdy tylko niebezpieczeństwo minęło, Piotrek coraz szybciej wracał do zdrowia, lecz okres rekonwalescencji ogromnie mu się dłużył. Pewnego dnia ciotka Oliwja zaproponowała nam, abyśmy napisali „wspólny list“, który sprawi Piotrkowi napewno wielką przyjemność. Pocieszaliśmy się nadzieją, że za dni kilka Piotrek będzie mógł podejść bodaj do okna i porozumiewać z nami na odległość. Propozycja ciotki Oliwji przypadła nam bardzo do gustu, a ponieważ była właśnie sobota i nie mieliśmy już więcej jabłek do zrywania, przenieśliśmy się do ogrodu, aby tam w zupełnej ciszy redagować nasze epistoły. Celinka uprzednio zawiadomiła o tem Sarę Ray, która również miała napisać list od siebie. Ponieważ w owym czasie lubiłem kolekcjonować wszystkie dokumenty, mające jakikolwiek związek z życiem naszem w Carlisle, przepisałem również i te listy, uwieczniając je na ostatnich stronicach mojej księgi snów i dzięki temu mogę je teraz podać z zupełną dokładnością, choć od czasu owego minęło wiele lat. Przypominam sobie jednak dokładnie to październikowe popołudnie przepędzone w sadzie na wzgórzu, opadające z drzew liście i melancholiną pożółkłą trawę, która stanowiła jedyne tło ówczesnego krajobrazu.
„Drogi Piotrku. Jestem ogromnie zadowolona i wdzięczna Panu Bogu, że czujesz się lepiej. W zeszły czwartek byliśmy ogromnie niespokojni o Ciebie, a najbardziej z nas wszystkich niepokoiła się Fela. Modliliśmy się o Twoje zdrowie. Przypuszczam, że teraz cała nasza gromadka przestała się już modlić, lecz ja się modlę jeszcze co wieczór, gdyż się boję, że choroba może niespodzianie wrócić. (Nie wiem, czy piszę prawidłowo. Nie mam przy sobie słownika, a gdybym kogoś o pisownię zapytała, Fela napewno śmiałaby się ze mnie, chociaż sama nie wszystkie wyrazy potrafi pisać prawidłowo). Zachowałam dla Ciebie kilka najpiękniejszych śliwek z drzewa wielebnego księdza Whalena. Schowałam je tak głęboko, że napewno nikt ich nie znajdzie. Jest ich niestety tylko dwanaście, bo Dan zjadł resztę, ale jestem pewna, że ci będą smakowały. Zerwaliśmy już wszystkie jabłka i wszyscy jesteśmy teraz gotowi nabawić się odry, jeżeli jest już takie przeznaczenie, chociaż mam nadzieję, że tak źle nie będzie. Jeżeli nawet zachorujemy, to wolę zawsze zarazić się odrą od Ciebie, niż od kogoś innego, bo w każdym razie jesteś przecież naszym przyjacielem. Jeżeli zachoruję na odrę i jeżeli ta choroba źle się skończy, wazonik malowany w wiśnie zostanie dla Feli. Wolałabym wprawdzie oddać go Historynce, lecz Dan powiada, że powinien pozostać w rodzinie, chociaż Fela niezawsze jest dla nas miła. Nic więcej cennego nie posiadam, gdyż oddałam już Sarze niezapominajkowy dzbanek, ale jeżeli byś chciał dostać coś po mnie w spadku, to mnie o tem zawiadom, a wówczas wydam odpowiednie polecenia. Historynka ostatnio opowiedziała nam kilka wspaniałych anegdotek. Chciałabym być taka mądra, jak ona. Wprawdzie mama powiada, że lepiej być dobrą, niż mądrą, ale ja niebardzo w to wierzę.
„Mam wrażenie, że to są mniej więcej wszystkie nowiny ode mnie, chciałam Ci tylko powiedzieć jeszcze, że bardzo często myślimy o Tobie, Piotrku. Gdy dowiedzieliśmy się, że jesteś chory, każde z nas powiedziało o Tobie coś dobrego, baliśmy się jednak, że to wszystko jest już trochę spóźnione, ale ja przyrzekłam, że powtórzę Ci dokładnie, co o Tobie mówiono, jak będziesz się czuł lepiej. O wiele łatwiej takie rzeczy pisać, niż powiedzieć komuś prosto w oczy. Doszliśmy do wniosku, że jesteś dobry, grzeczny, usłużny, pracowity i prawdziwy gentleman.
„P. S. Jeżeli odpowiesz na mój list, to nie wspominaj nic o śliwkach, bo nie chcę, żeby Dan wiedział, że je dla Ciebie schowałam.
„Kochany Piotrku. Ciotka Oliwja prosiła, abyśmy napisali wspólny list, który Cię ma podobno rozweselić. Wszyscy ogromnie się cieszymy, że czujesz się lepiej. Byliśmy strasznie zmartwieni, dowiedziawszy się o tem, że masz umrzeć, ale napewno teraz wyzdrowiejesz i wkrótce będziesz czuł się tak dobrze, że nawet wyjdziesz już z domu. Uważaj tylko, abyś się nie przeziębił. Zamierzam upiec dla Ciebie dużo dobrych rzeczy i przysłać Ci, jak tylko doktor powie, że możesz już jeść wszystko. Przyślę Ci również mój talerz malowany w róże, abyś miał na czem jeść to, co Ci upiekę. Zaznaczam jednak, że tego talerza nie dam Ci nazawsze, tylko pożyczę. Nikomu bym go nie pożyczyła, bo uważam ten talerz za swój największyszy skarb. Pamiętaj, żebyś go nie potłukł. Niech go myje zawsze ciotka Oliwja, a nie Twoja matka.
„Mam nadzieję, że my już nie zarazimy się odrą. Człowiek musi strasznie wyglądać, jak ma takie czerwone plamy na twarzy. Jak dotychczas wszyscy czujemy się dobrze. Historynka, jak zwykle opowiada nam dużo ciekawych rzeczy, Feliks ma wrażenie, że schudł, ale jest jeszcze grubszy, niż dotychczas, zresztą nic dziwnego, skoro zjadł takie mnóstwo jabłek. Przestał już nareszcie próbować jeść cierpkie jabłka bez skrzywienia. Edgar od lipca urósł o pół cala i ogromnie się z tego cieszy. Powiedziałam mu raz, że napewno rośnie dzięki temu, że połykał to czarodziejskie ziarno i strasznie się na mnie wtedy obraził. Nigdy nie obraża się na Historynkę, chociaż czasami jest dla niego bardzo nieprzyjemna. Dan nadal ustawicznie mi dokucza, ale staram się wszystkie jego przycinki znosić cierpliwie. Celinka czuje się dobrze i postanowiła więcej nie kręcić włosów na papiloty. Uważam, że jest najlepsza z nas wszystkich, ale ja się bardzo cieszę, że mam naturalne loki, a ty?
„Sary Ray nie widzieliśmy od czasu, jak zachorowałeś. Podobno ogromnie się nudzi, a Judy opowiadała nam, że po całych dniach płacze, chociaż to właściwie nie jest nic nowego. Żal mi Sary ogromnie, cieszę się jednak, że jestem trochę inna od niej. Podobno Sara ma także do Ciebie napisać. Pokażesz mi potem ten list, prawda? Może dobrzeby było, gdybyś pił codziennie ziółka meksykańskie. Podobno oczyszczają doskonale krew.
„Mam dostać na zimę śliczną granatową sukienkę. Będzie napewno ładniejsza, niż bronzowa sukienka Sary Ray, bo matka Sary nie ma przecież ani odrobiny gustu. Ojciec Historynki przysłał jej nową czerwoną sukienkę i czerwoną aksamitną czapeczkę z Paryża. Historynka tak lubi czerwony kolor! Ja osobiście tego koloru nie znoszę, uważam, że jest ordynarny. Mama powiada, że i ja dostanę aksamitną czapeczkę. Celinka twierdzi, że aksamitnych czapek nie powinno się nosić, bo są za drogie, a przecież za te pieniądze można tylu pogan nawrócić. Wpadła na ten pomysł po przeczytaniu gazetki w Szkole Niedzielnej, ale ja się z tem nie liczę i marzę o tej aksamitnej czapeczce.
„Więcej już, Piotrku, nie mam żadnych nowin, więc list swój kończę.
„Mając nadzieję, że wkrótce będziesz zupełnie zdrów, pozostaję
„P. S. Historynka trąca mnie w ramię i powiada, że powinnam napisać „kochająca Cię“, ale ja wiem lepiej, bo przecież w Przewodniku Rodzinnym nieraz już pisali, jak należy kończyć, gdy się pisze do młodego człowieka, który jest tylko przyjacielem.
„Drogi Piotrku. Bardzo się cieszę, że znowu czujesz się lepiej. Byliśmy ogromnie zmartwieni, gdy nam powiedziano, że umierasz, ale ja się czułem jeszcze gorzej, niż wszyscy, bo przecież ostatnio przyjaźni między nami nie było i powiedziałem Ci dużo nieprzyjemnych rzeczy. Żałuję tego ogromnie i zaznaczam Ci, Piotrku, że możesz się teraz modlić, o co Ci się żywnie podoba, bo ja Ci w niczem nie będę przeszkadzał. Jestem bardzo zadowolony, że wuj Alec wtrącił się wtedy i przerwał naszą walkę. Gdybym Cię wówczas pokonał i gdybyś umarł na odrę, nie pocieszyłbym się chyba nigdy.
„Zerwaliśmy już wszystkie jabłka i nie mamy teraz nic więcej do roboty, ale chcielibyśmy żebyś był już z nami. Jestem teraz trochę szczuplejszy, niż byłem, widocznie robota przy zrywaniu jabłek dobrze mi zrobiła. Dziewczęta czują się dobrze. Fela, jak zwykle jest zarozumiała, ale piecze codziennie dużo dobrych rzeczy. Od czasu, jak przestaliśmy prowadzić nasze księgi snów miałem kilka snów doskonałych. Zawsze tak się niezręcznie składa. Do szkoły nie pójdziemy, dopóki nie będzie zupełnej pewności, że nie zaraziliśmy się odrą. To jest mniejwięcej wszystko, co Ci pragnąłem napisać. Pamiętaj, że możesz się modlić o wszystko, czego tylko pragniesz.
„Drogi Piotrku. Jeszcze nigdy dotychczas nie pisałam listu do chłopca, więc proszę Cię, wybacz, jeżeli będzie trochę błędów. Jestem taka szczęśliwa, że czujesz się lepiej. Byliśmy tacy przerażeni, że umrzesz! Całą noc z tego powodu płakałam! Ale teraz, kiedy już niebezpieczeństwo minęło, powiedz mi, jak się właściwie człowiek czuje, gdy umiera? Czy to uczucie jest bardzo dziwne? Czy bardzo byłeś przerażony?
„Mama nie pozwala mi pójść na Wzgórze i napewno umarłabym gdyby nie poczciwa Judy Pinno. (Francuskich nazwisk nie umiem prawidłowo pisać). Judy jest bardzo usłużna i mam wrażenie, że ogromnie mnie lubi. W chwilach samotności czytam moją księgę snów i stare listy Celinki, które mi sprawiają wielką ulgę. Przeczytałam także jedną książkę z bibljoteki szkolnej. Była nawet całkiem ładna, ale wolałabym, żeby w bibljotece było więcej miłosnych powieści, bo takie są zawsze bardzo ciekawe. Nauczyciel jednak nie pozwoliłby nam takich powieści czytać.
„Gdybyś umarł, Piotrku i gdyby Twój ojciec o tem się dowiedział, to musiałby się czuć okropnie? Mamy prześliczną pogodę i pięknie jest w ogrodach, jak liście opadają. Uważam jednak, że na świecie niema nic piękniejszego od Natury.
„Mam nadzieję, że całe niebezpieczeństwo odry wkrótce minie i że znowu będziemy się mogli wszyscy spotykać w domu państwa King. Tymczasem dowidzenia.
„P. S. Nie pokazuj Feli tego listu.
„Poczciwy stary Piotrku. Ucieszyłem się, żeś oszukał doktora, bo nie sądziłem, że masz aż tyle sprytu. Powinieneś był słyszeć, jak dziewczyny płakały!
„Zepsułyby Ci tym płaczem całą cudowną jesień i słuchając ich rozmów, napewno na nowo byś się rozchorował. Teraz na szczęście mówią ciągle o strojach na zimę. Historynka dostała jakieś łaszki z Paryża, a Fela jest okropnie zazdrosna, chociaż udaje, że nie, ja ją jednak znam lepiej.
„W czwartek była u dziewcząt Kasia Marr. Przechodziła już odrę, więc się teraz nie boi zarazić. Ta dziewczyna, to chociaż ciągle się śmieje. Ogromnie lubię śmiejące się dziewczęta, a ty?
„Mieliśmy wczoraj wizytę Peg Bowen. Powinieneś był widzieć, jak Historynka odpędzała jej z drogi Pata, mimo, że ustawicznie twierdzi, iż nie wierzy, że Peg Bowen go wtedy uroczyła. Peg nosi twoją reumatyczną obrączkę, i korale Historynki, a wyhaftowaną serwetkę Sary Ray przyszyła sobie do sukni. Chciała, żeby jej dać trochę tytoniu i kilka ogórków. Mama dała jej ogórki, lecz powiedziała, że tytoniu nie mamy i Peg odeszła obrażona, ale mam nadzieję, że na nikogo uroku nie rzuci, chciażby ze względu na te ogórki.
„Właściwie nie umiem pisać listów, więc lepiej będzie, jak już skończę. Mam nadzieję, że wkrótce wyzdrowiejesz.
„Drogi Piotrku. Ach, jakże się cieszę, że wracasz nareszcie do zdrowia! Wszystkie tamte dni, podczas których chorowałeś, były najstraszniejszemi dniami w mojem życiu. Wydawało mi się zbyt okropne, że możesz umrzeć, a potem, gdyśmy się dowiedzieli, że jest Ci już lepiej, zdawało mi się, że wiadomość ta jest zbyt piękna, aby mogła być prawdziwa. Ach, Piotrku, wracaj prędzej do zdrowia, bo moglibyśmy cudownie przepędzać czas, a Ciebie bardzo nam brakuje. Namówiłam wuja Aleca, aby nie palił łodyg kartofli, dopóki nie wyzdrowiejesz, bo przypomniałam sobie, że ogromnie lubisz patrzeć, jak się palą łodygi kartofli. Wuj Alec przychylił się do mojej prośby, chociaż ciotka Janet powiedziała, że już najwyższy czas, aby spalić łodygi. Wuj Roger spalił swoje łodygi wczoraj wieczorem i było ogromnie przyjemnie.
„Pat czuje się doskonale. Od tamtego czasu jeszcze ani razu nie był chory. Chciałam Ci go przysłać do towarzystwa, ale ciotka Janet nie pozwoliła, mówiąc, że może nam przynieść odrę. Nie wiem, jakby to było możliwe, muszę jednak być posłuszna ciotce Janet, bo jest dla nas wszystkich bardzo dobra, chociaż wiem, że mnie specjalnie nie lubi. Zawsze mówi, że jestem nieodrodnem dzieckiem swego ojca. Wiem, że to nie jest specjalny komplement, bo ciotka Janet zawsze mówiąc to, strasznie dziwnie wygląda, ale ja się tem specjalnie nie przejmuję. Bardzo się cieszę, że jestem podobna do ojca. W tym tygodniu otrzymałam od niego cudowny list i prześliczne obrazki. Maluje podobno teraz nowy obraz, dzięki któremu ma się stać sławny. Ciekawa jestem, co wtedy powie ciotka Janet.
„Wiesz, Piotrku, wczoraj byłam pewna, że widziałam wreszcie Rodzinnego Ducha. Przełaziłam przez otwór w parkanie i ujrzałam coś niebieskiego pod drzewem wuja Aleca. Nie masz pojęcia, jak mi serce biło! Zdawało mi się nawet, że mi włosy dęba stanęły, ale okazało się, że nie. Widziałam wyraźnie, że coś leży pod drzewem, później jednak przekonałam się, spał tam jakiś gość, który do ciotki Janet przyjechał. Nie wiem, czy byłam z tego zadowolona, czy też rozczarowana. Nie przypuszczam, żeby było przyjemnie zobaczyć ducha, lecz gdybym go już zobaczyła, uważanoby mnie za bohaterkę!
„Ach, Piotrku, ty jeszcze nic o tem nie wiesz! Zawarłam bliższą znajomość z Niezgrabiaszem. Nigdy nie przypuszczałam, że to pójdzie tak łatwo. Wczoraj ciotce Oliwji potrzeba było trochę paproci, więc poszłam po paproć do lasku klonowego i usiadłam nad strumykiem. Gdy siedziałam tak, patrząc w wodę, zjawił się nagle Niezgrabiasz. Usiadł przy mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Nigdy jeszcze w życiu nie miałam takiej niespodzianki. Prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę, a ja mu opowiedziałam dwie swoje najlepsze historje i jeszcze kilka wesołych rzeczy. Ludzie mogą sobie mówić, co chcą, ale Niezgrabiasz nie był absolutnie zawstydzony, ani niezgrabny, a przytem ma bardzo ładne oczy. Nie zdradził mi żadnej ze swoich tajemnic, lecz jestem pewna, że kiedyś wszystko mi opowie. Oczywiście ani słowem nie wspomniałam o pokoju Alicji, tylko zrobiłam pewną aluzję na temat bronzowego notesu. Powiedziałam, że bardzo lubię poezje, i że chciałabym je pisać, a potem zapytałam: „Czy pan też czasami ma taką ochotę, panie Dale?“ Odpowiedział, że tak, lecz mi już nic więcej nie mówił o bronzowym notesie. Byłam pewna, że na ten temat nie będzie się specjalnie rozwodził. Powiem Ci, że nie lubię ludzi, którzy zaraz od pierwszej chwili opowiadają człowiekowi o wszystkiem, jak to robi często Sara Ray. Gdy odchodził, powiedział do mnie: „Mam nadzieję, że będę miał przyjemność spotkać panią znowu“, i w stosunku do mnie był taki poważny i grzeczny, jakbym była dorosłą damą. Jestem pewna, że nigdyby tego nie powiedział, gdybym była naprawdę dorosła. Prosiłam go, aby nie przerażał się tem, że wkrótce będę nosiła długie sukienki, bo w głębi duszy zostanę tą samą osobą, jaką jestem teraz.
„Dzisiaj opowiedziałam dzieciom piękną nową bajkę. Siedzieliśmy wszyscy w lasku jodłowym, gdyż lasek jodłowy jest najodpowiedniejszem miejscem do opowiadania bajek. Fela wprawdzie zauważyła, że jej jest wszystko jedno, gdzie słucha bajek, ale ja na ten temat jestem innego zdania. Szkoda, że Ciebie z nami nie było, ale jak wyzdrowiejesz, opowiem Ci tę bajkę po raz drugi.
„Ach, Piotrku, cienie to taka ładna rzecz. Sad w tej chwili jest pełen cieniów. Czasami są tak nieruchome, jakby nagle usnęły, a potem znów zdają się śmiać wesoło i tańczyć. Za sadem na owsianem polu ustawicznie się z sobą gonią. Dziwne są te cienie. Cienie w sadzie są jakby bardziej oswojone.
„Wszystko dokoła zdaje się już zamierać z wyjątkiem jodeł i chryzantem w ogrodzie ciotki Oliwji. Blask słoneczny jest taki gęsty, żółty i leniwy, a drozdy całemi dniami śpiewają. Prawie wszystkie inne ptaki już odfrunęły i prawie wszystkie klony opadły już z liści.
„Żeby Cię rozerwać, napiszę Ci tu krótką historyjkę, którą nam wczoraj opowiadał wuj Alec. Jest to historyjka o dziadku Eldera Frewena, który chciał na powrozie „przyprowadzić“ do domu fortepian. Wszyscy się śmieli z wyjątkiem ciotki Janet. Przecież stary pan Frewen był również i jej dziadkiem i dlatego pewno śmiać się nie mogła. Razu pewnego, gdy stary pan Frewen był jeszcze osiemnastoletnim młodzieńcem, ojciec jego przyszedł do domu i powiedział: „Stasiu, kupiłem fortepian na wyprzedaży u Szymona Warda. Musisz pójść jutro i zabrać go do domu“. Następnego dnia Staś wyruszył z domu konno, zabrawszy z sobą powróz, na którym chciał „przyprowadzić“ fortepian do domu. Widocznie myślał, że fortepian to jakieś zwierzę.
„Potem wuj Roger opowiedział nam o starym Marku Wardzie, który po pijanemu chciał wygłosić mowę podczas misji kościelnej. (Oczywiście nie w kościele się upił, tylko już tam przyszedł pijany.) Mowa jego brzmiała mniejwięcej w ten sposób:
„Panowie i panie, nie potrafię wyrazić swoich myśli na tak ważny temat, jak misja. Jestem małym człowieczkiem, więc nie powinienem takich rzeczy krytykować“.
„Te wszystkie historie opowiem Ci dokładniej, jak się zobaczymy. Zawsze łatwiej mi jest coś opowiedzieć, niż napisać.
„Wiem, że Fela dziwi się, dlaczego piszę taki długi list, więc trzeba go będzie już skończyć. Jeżeli nawet Twoja matka ten list czytać będzie, to napewno niewiele z niego zrozumie, ale jestem pewna, że Twoja ciotka Jane zrozumiałaby wszystko.
„Teraz pozostaję
Odpisu własnego listu nie przechowałem, to też zapomniałem, co w nim było, z wyjątkiem pierwszego zdania, w którem wypowiedziałem Piotrkowi całą radość, że wraca do zdrowia.
Uciechy Piotrka po otrzymaniu naszych listów poprostu nie można byłoby opisać. Uparł się, że musi nam odpowiedzieć na nie i list jego troskliwie wydezynfekowany dotarł istotnie do naszych rąk. Napisała go ciotka Oliwia pod dyktando Piotrka, to też nie było w nim ani jednego błędu i w prawidłowych miejscach były kropki i przecinki. Jednakże charakterystyczne wyrażenia Piotrka straciły na wartości, gdyż ciotka Oliwja musiała je widocznie poprawiać. Dopiero, gdy nam ten list przeczytała Historynka w altanie przy świetle naszej „brukwiowej“ latarni, doznaliśmy wrażenia, że to sam Piotrek stoi przed nami, tak cudownie potrafiła naśladować jego mimikę i głos.
„Kochani moi, a specjalnie Fela. Strasznie się ucieszyłem, otrzymawszy Wasze listy. Musieliście się bardzo martwić moją chorobą i dużo jeszcze czasu upłynie, zanim się zupełnie uspokoicie. Wszystkie Wasze listy były cudowne, ale najbardziej podobał mi się list Feli, a po nim list Historynki. Felusiu, strasznie miła jesteś, żeś mi przysłała tyle dobrych rzeczy do jedzenia i ten cudowny talerz malowany w róże. Będę się z nim obchodził jaknajbardziej ostrożnie. Mam nadzieję, że nie dostaniesz odry, bo byłoby to okropne, szczególnie, gdybyś Ty zachorowała, chociaż napewno wyglądałabyś pięknie nawet wówczas, gdybyś miała czerwone plamy na twarzy. Spróbuję wypić szklankę meksykańskich ziółek tylko dlatego, że Ty o to prosisz, ale matka moja powiada, że w te ziółka nie wierzy i że tysiącznik jest o wiele zdrowszy od ziółek. Gdybym był na Twojem miejscu, napewnobym przez całą zimę nosił aksamitną czapkę. Przecież poganie mieszkają i tak w ciepłych krajach, więc im czapki są absolutnie niepotrzebne.
„Bardzo się cieszę, że jeszcze ciągle modlisz się o moje zdrowie, Celinko, bo takiej chorobie, jak odra, nigdy wierzyć nie można. Jestem również zadowolony, żeś schowała dla mnie to, co wiesz. Nie sądzę, żeby Ci się miało stać coś złego, gdybyś nawet zachorowała na odrę. Ale jeżeli miałabyś naprawdę umrzeć, to chciałbym dostać po Tobie tę czerwoną książkę, żeby mi zawsze Ciebie przypominała. Czytałbym tę książkę zawsze w niedzielę, bo jest ciekawa i religijna, zupełnie podobna do Biblji. Przed chorobą nie skończyłem jeszcze Biblji, lecz mama teraz czyta mi na głos ostatnie rozdziały. Strasznie dużo ciekawego jest w tej książce. Nie wszystko dokładnie rozumiem, bo jestem przecież tylko chłopcem do posług, ale niektóre rzeczy są nawet całkiem łatwe.
„Jestem ogromnie zadowolony, że macie o mnie takie dobre zdanie. Nie zasłużyłem dotychczas na tyle dobroci, ale jak wyzdrowieję, postaram się zasłużyć. Nie umiem Wam powiedzieć, jak się czuję, dowiadując się o tem, że jesteście dla mnie tacy dobrzy. Mam obrazek, który mi Historynka dała w nagrodę za wygłoszone kazanie i powiesiłem go na ścianie nad łóżkiem. Lubię na niego patrzeć, bo mi zawsze przypomina nieboszczkę ciotkę Jane.
„Feliksie, przestałem się już modlić o to, żebym był jedynym zwycięzcą w konkursie cierpkich jabłek i nigdy już o takie rzeczy modlić się nie będę. Była to naprawdę bardzo nieładna modlitwa, chociaż nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy, ale po odrze orjentuję się doskonale. Napewno ciotka Jane nie byłaby z tej mojej modlitwy zadowolona. Teraz już tylko będę się modlił o takie rzeczy, których później nie trzeba się wstydzić.
„Saro Ray, nie mam pojęcia, jak się człowiek czuje, gdy umiera, bo dopóki nie wyzdrowiałem, nie zdawałem sobie sprawy, że mam umrzeć. Mama powiada, że jak tylko dostałem odry, zaraz byłem nieprzytomny. Może nieprzytomny byłem jeszcze wtedy, zanim odra przyszła. Teraz już jestem całkiem przytomny, Felusiu. Zrobię tak, jak prosisz w swoim dopisku, Saro, chociaż to dla mnie nie będzie takie łatwe.
„Bardzo się cieszę, że Peg Bowen Cię nie złapała, Dan. Może to właśnie ona rzuciła na mnie urok wtedy, gdyśmy u niej byli i dlatego na odrę zachorowałem. Cieszę się strasznie, że pan King będzie palił łodygi kartofli dopiero wtedy, jak ja wyzdrowieję i bardzo jestem wdzięczny Historynce, że go do tego namówiła. Jestem pewien, że Historynka prędzej, czy później dowie się wszystkiego o Alicji. Niektórych zdań w liście Historynki w żaden sposób nie mogłem odczytać, ale jak człowiek ma odrę, to strasznie głupieje i najciekawszych słów nawet odczytać nie może. W każdym razie list Historynki był cudowny i Wasze wszystkie listy też były piękne, a ja się ogromnie cieszę, że mam tylu serdecznych przyjaciół, chociaż jestem tylko chłopcem do posług. Może nigdybym się o tem nie dowiedział, gdybym nie zachorował na odrę, więc cieszę się, że zachorowałem i mam nadzieję, że wkrótce będę zdrowy.
Świętowaliśmy uroczyście ów listopadowy dzień, kiedy Piotrek mógł już wziąć udział w pikniku naszym urządzonym w sadzie. Sara Ray też się jakoś do nas wymknęła, a radość jej, że jest znowu z nami, była chwilami aż śmieszna. Obydwie z Celinką trzymały się w objęciach i płakały, jakby rozłąka ich trwała conajmniej kilka lat.
Mieliśmy cudowną pogodę, jakby specjalnie zamówioną na nasz piknik. W listopadzie było tak ciepło, jak w maju. Powietrze było łagodne i spokojne, tylko pasemka bladej, prawie niewidocznej mgły wisiały nad doliną i nad ogołoconemi z liści drzewami, rosnącemi na pagórkach. Nagie pola tonęły w blasku słońca, a niebo było jasnobłękitne. Na jabłoniach zostały jeszcze liście, chociaż pożółkłe, a trawa uśmiechała się swą zielenią, pomimo przymrozków, jakie nawiedzały nas już wieczorami. Wiatr ze słodyczą szemrał w gałęziach, i przypominał nam upojne brzęczenie pszczół, uganiających się w maju nad rozkwitłem kwieciem jabłoni.
— Zupełnie, jakby była wiosna, nieprawdaż? — szepnęła Fela.
Historynka potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, niezupełnie. Wygląda, jak wiosna, ale wiosny niema. Wygląda tak, jakby wszystko odpoczywało, jakby powoli układało się do snu, a na wiosnę wszystko gotuje się do tego żeby róść i kwitnąć. Czyż ty nie odczuwasz tej różnicy?
— Mam ciągle wrażenie, że to znów jest wiosna, — upierała się Fela.
W miejscu słonecznem, u podnóża Kamiennego Pulpitu, my chłopcy, ustawiliśmy stół. Ciotka Janet pozwoliła nam go nakryć starą serwetą, w której wszystkie dziury dziewczęta pozasłaniały pożółkłemi już liśćmi paproci. Mieliśmy kuchenne półmiski i stół wyglądał przyjemnie, przystrojony trzema szkarłatnemi gieranjami Celinki i bukietem złotych liści klonów, które Celinka pięknie ułożyła w wazonie malowanym w wiśnie. Co do potraw, to mogłyby stanąć śmiało na stole bogów na Olimpie. Fela przepędziła cały poprzedni dzień i całe następne przedpołudnie na przygotowywaniu pikniku. Najpiękniejszą ozdobą uczty był cudowny śliwkowy tort, przybrany białym kremem z wypisanemi na wierzchu słowami „Witamy Cię“. Napis ten tworzyły czerwone landrynki. Tort stał na stole tuż przed Piotrkiem i prawie zupełnie go zasłaniał.
— I pomyśleć, że mieliście przeze mnie tyle zmartwienia! — mówił Piotrek, przesyłając wdzięczne i pełne zachwytu spojrzenie w stronę Feli. Wszystkie pochwały zbierała Fela, chociaż uczta ta była pomysłem Historynki, chociaż Historynka własnoręcznie przebierała rodzynki i ubijała jajka, gdy tymczasem Celinka kilkakrotnie biegała do sklepiku pani Jameson, znajdującego się aż przy kościele, dokupując ciągle czerwonych landrynek na napis. Ale taki już jest niestety porządek świata.
— Powinniśmy odmówić modlitwę, — rzekła Fela, gdyśmy zasiedli do uczty. — Czy ją ktoś z chłopców odmówi?
Spojrzała na mnie, ja jednak zarumieniłem się aż po korzonki włosów i w milczeniu porząsnąłem przecząco głową. Nastała bardzo nieprzyjemna cisza. Zanosiło się już na to, że weźmiemy się do jedzenia bez modlitwy, gdy nagle Feliks wstał, przymknął oczy, pochylił głowę i bez odrobiny zażenowania wypowiedział na pamięć modlitwę. Gdy skończył, wszyscy spojrzeliśmy na niego z głębokim szacunkiem.
— Gdzie się nauczyłeś tej modlitwy, Feliksie? — pytałem.
— Przecież to ta sama modlitwa, którą wuj Alec odmawia przed każdem jedzeniem, — odpowiedział Feliks. Byliśmy wszyscy ogromnie zawstydzeni. Czyż to możliwe, że tak mało zwracaliśmy uwagi na modlitwę wuja Aleca, skoro nie poznaliśmy jej wypowiedzianej przez inną osobę?
— A teraz, — zawołała Fela wesoło, — bierzmy się do jedzenia.
Istotnie uczta była nielada. Nie jedliśmy dzisiaj obiadu, aby „zachować apetyt na później“, to też z chciwością rzuciliśmy się kompletnie na smakołyki przyrządzone przez Felę. Paddy siedział na Kamiennym Pulpicie i patrzył na nas swemi wielkiemi zielonemi oczami, mając tę pewność, że i dla niego z naszej uczty coś nie coś zostanie. Rozmowa skrzyła się od dowcipu, a przynajmniej nam się tak zdawało, i co chwilę ktoś inny wybuchał głośnym wesołym śmiechem. Chyba nigdy dotąd stary sad Kingów nie rozbrzmiewał taką wesołością, Po uczcie zabawialiśmy się w gry, aż do zmroku, później zaś z wujem Alecem poszliśmy na pole, gdzie spalone zostały łodygi kartofli na zakończenie tego cudownego, pamiętnego dnia.
Łodygi kartoflane leżały w stertach na polu i każdemu z nas wolno było podkładać pod nie ogień. Widok był cudowny! W ciągu kilku minut pole zajaśniało oślepiającym płomieniem, nad którym unosił się ciemny kłąb dymu. Biegaliśmy od sterty do sterty, wydając okrzyki radości, trącając sterty długiemi kijami i obserwując wesołe iskry, wytryskujące snopami ku niebu. Byliśmy uszczęśliwieni!
Gdy znużyła nas już ta zabawa, przeszliśmy na przeciwległą stronę pola i usiedliśmy w brózdach zagonów, przylegających do jodłowego lasku, pełnego tajemniczych i upojnych szmerów. Nad nami zawisło pogodne niebo, upstrzone srebrnemi gwiazdami, a dokoła snuły się cienie nad łąkami i lasem, otulonym aksamitem nadchodzącej nocy. W dali, na wschodzie ukazał się jasny, jakby świeżo wymyty księżyc. Tuż przed nami na pogorzelisku po spalonych łodygach kartofli, nad którem jeszcze unosiły się smugi dymu, widzieliśmy gigantyczny cień posaci wuja Aleca, którego widok mimowoli przypominał nam opowiadanie Piotrka o królestwie złego ducha i najprawdopodobniej był przyczyną obecnego natchnienia Historynki.
— Znam opowieść, — rzekła przyciszonym głosem, — o człowieku, który widział djabła. Co ci się stało, Felusiu?
— Nie lubię, jak wspominasz to... to imię, — bąknęła Fela. — Gdyby ktoś słyszał, jak mówisz o złym duchu, mógłby pomyśleć, że to jest jakaś przeciętna żyjąca istota.
— Mniejsza o to. Opowiedz nam tę historję, — wtrąciłem, wielce zaciekawiony.
— Chcę wam właśnie opowiedzieć o wuju pani Janowej Martin z Markdale, — rzekła po chwili ka. — Opowieść tę któregoś wieczoru słyszałam od wuja Rogera. Wuj Roger nie wiedział, że siedziałam na kuchennym ganku za oknem, bo napewnoby tej historji wówczas nie opowiadał. Wuj pani Martinowej nazywał się Wincenty Cowan i umarł przed dwudziestu laty, lecz sześćdziesiąt lat temu był młodym, rozzuchwalonym i złym chłopcem. Robił wszystko złe, co tylko mógł wymyśleć, nigdy nie chodził do kościoła i wyśmiewał się z religji, a nawet z djabła. Poprostu nie wierzył w to, że wogóle djabeł istnieje. Pewnej pogodnej letniej niedzieli matka poprosiła go, aby poszedł z nią do kościoła,
Nigdy w życiu nie słyszałem nic bardziej przejmującego, niż to niewinne słowo „coś“ wypowiedziane przez Historynkę. Uczułem zimną, zdrętwiałą dłoń Celinki zaciskającą się na mojej ręce.
— A co... co to było? — wyszeptał Feliks, który był zalękniony i zaciekawiony jednocześnie.
— To „coś“ było wysokie, czarne i włochate, — mówiła Historynka z oczami błyszczącemi niesamowitym blaskiem, — w pewnej chwili podniosło wielką owłosioną łapę zakończoną pazurami i uderzyło nią Wincentego Cowana najprzód w jedno ramię, potem w drugie i rzekło: „Przyjemnego połowu braciszku“. Wincenty Cowan wydał przerażony okrzyk i upadł twarzą na ziemię. Ludzie zebrani przed kościołem, usłyszawszy ten krzyk, pobiegli do lasku i ujrzeli tam Wincentego Cowana, leżącego nieruchomo na ścieżce. Podnieśli go i zabrali do domu, a gdy go rozebrali i kładli do łóżka, dostrzegli na każdem ramieniu wypalony ślad wielkiej łapy. Dużo tygodni minęło zanim rany Wincentego Cowana zagoiły się, blizny jednak nigdy mu z ramion nie zniknęły. I od tego czasu aż do śmierci Wincenty Cowan nosił na swych ramionach wypalone piętno ręki djabła.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem dostaliśmy się do domu i w jaki sposób zdołaliśmy otrząsnąć się z okropnego wrażenia. Byliśmy poprostu skostniali od strachu. Jak będziemy mogli odwrócić się plecami do jodłowego lasku, z którego otchłani mogło się w każdej chwili ukazać to „coś“? Jak przebrniemy przez to ciemne, bezkresne pole, dzielące nas od domu, w którym mieszkaliśmy?
Na szczęście wuj Alec zbliżył się w tej chwili do nas, prosząc, abyśmy poszli z nim razem, gdyż zgliszcza po łodygach kartoflanych już zupełnie wygasły. Podnieśliśmy się z brózdy i ruszyliśmy w drogę, trzymając się jaknajbliżej wuja Aleca.
— Ja tam w to wszystko nie wierzę, — odezwał się Dan, usiłując mówić całkiem obojętnie.
— Nie pojmuję, dlaczego masz nie wierzyć, — odpowiedziała Celinka. — Przecież nie czytaliśmy o tem w żadnej książce, ani też nie działo się to aż tak bardzo dawno temu. Słyszałeś, że to było w Markdale, a dopiero przed tygodniem sama widziałam ten jodłowy lasek.
— Ach, przypuszczam, że Wincenty Cowan poprostu przestraszył się czegoś, — tłumaczył Dan, — lecz nigdy nie uwierzę, żeby miał widzieć djabła.
— Stary pan Morrison z Niższego Markdale był jednym z tych ludzi, którzy Cowana rozbierali i jeszcze do dzisiaj pamięta znaki na jego ramionach, — oznajmiła Historynka z triumfem.
— A jak się Wincenty później zachowywał? — zapytałem.
— Zupełnie się zmienił, — odparła uroczyście Historynka. — Nawet zabardzo się zmienił. Nigdy nie śmiał się więcej i nigdy nie był wesoły. Stał się bardzo religijnym człowiekiem, co zresztą wyszło mu na dobre, lecz jednocześnie był bardzo ponury i wszystko co przyjemne uważał za grzech. Nie jadł nawet więcej, niż było mu to konieczne do życia. Wuj Roger powiada, że gdyby Wincenty był rzymskim katolikiem, stałby się napewno mnichem, lecz ponieważ był Prezbiterjaninem, mógł się tylko dobrowolnie umartwiać.
— Tak, ale waszego wuja Rogera nigdy djabeł nie poklepał po ramieniu i nie nazwał go „braciszkiem“, — uśmiechnął się Piotrek. — Gdyby miał kiedy w życiu taką przygodę, napewno nie byłby teraz taki wesoły.
— Na miłość boską, — zawołała Fela, zniecierpliwiona do ostateczności, — moglibyście już przestać mówić o... o takich rzeczach wśród nocy. Jestem tak przestraszona, że słysząc kroki ojca za nami, nam wrażenie, że to właśnie stąpa to „coś“. Pomyślcie tylko, to przecież idzie mój własny ojciec!
Historynka objęła ją ramieniem.
— Uspokój się, — szepnęła pocieszająco. — Opowiem wam inną historię i taką piękną, że wkrótce wszyscy zapomnicie o djable.
Listopad zbudził się ze swego snu o maju w niezwykle kapryśnym humorze. Nazajutrz po pikniku zaczął padać zimny jesienny deszcz i gdyśmy wstali, świat cały tonął we łzach, zmagał się z wichrem i spoglądał z żalem na zachmurzone niebo. Deszcz spływał po dachu, jakby roniąc łzy dawno zapomnianych smutków, wierzba u bramy sadu szumiała rzewnie bezlistnemi gałęziami, a sad był dziwnie obcy i nieprzystępny, jakby odwracający się do nas plecami.
Był piątek, lecz do szkoły mieliśmy pójść dopiero w poniedziałek, więc cały dzień przepędziliśmy w altanie, sortując jabłka i słuchając opowiadań Historynki. Wieczorem deszcz przestał padać, wiatr odwrócił się w kierunku północnym, dmąc silnie, a zamglony żółty zachód ponad ciemnemi szczytami pagórków obiecywał jaśniejsze i pogodniejsze jutro.
Fela, Historynka i ja poszliśmy na pocztę po listy, idąc błotnistą drogą i obserwując z zainteresowaniem opadające z drzew resztki pożółkłych liści, które wyczyniały w powietrzu jakiś niesamowity taniec. Wieczór był pełen tajemniczych szmerów, skrzypienia gałęzi sosen, gwizdu wiatru w wierzchołkach drzew, szamoczącego się wiru w obeschłych już pobliskich zagajnikach. Lecz my nieśliśmy w sercach lato i blask słoneczny, a otaczająca nas szarość, która owładnęła światem nie przenikała do głębi naszych dusz.
Fela miała nową aksamitną czapkę i na szyi kokieteryjny biały futrzany kołnierzyk. Złociste loki otaczały jej piękną twarzyczkę a wiatr zaróżowił jeszcze bardziej ogorzałe jej policzki. Po lewej stronie szła przy mnie Historynka w czerwonej czapeczce na kasztanowatych włosach. Z czerwonych jej ust padały po drodze słowa, jak perły i djamenty ze starej czarodziejskiej baśni. Pamiętam, że kroczyłem z wyjątkową dumą, bo spotkaliśmy w drodze kilku chłopców z Carlisle i uświadomiłem sobie, że jestem wyjątkowym szczęśliwcem, mając po obydwu swych stronach istoty tak czarujące.
Z poczty odebraliśmy cieniutki list od ojca dla mnie i Feliksa, grubszy zagraniczny list dla Historynki, adresowany niewyraźnem pismem jej ojca, maleńki liścik dla Celinki od jakiejś koleżanki szkolnej, z napisem „polecony“ w rogu koperty i list dla ciotki Janet, wysłany z Montrealu.
— Nie mam pojęcia od kogo jest ten list, — zastanawiała się Fela. — Nikt z Montrealu nigdy do mamy nie pisuje. List do Celinki jest napewno od Emmy Frewen. Zawsze wysyła listy polecone, chociażby były najmniej ważne.
Gdy wróciliśmy do domu ciotka Janet otworzyła i przeczytała ów tajemniczy list z Montrealu, potem położyła go na stole i spojrzała na nas ze zdziwieniem.
— Wszystko spoczywa w ręku Boga! — wyszeptała.
— Na miłość boską, co się stało? — zapytał zaniepokojony wuj Alec.
— List ten jest od żony Jamesa Warda z Montrealu, — odparła ciotka Janet uroczyście. — Rachela Ward umarła, a przed śmiercią prosiła żonę Jamesa, aby napisała do mnie i kazała mi otworzyć tę starą niebieską skrzynię.
— Hurra! — zawołał Dan.
— Danie King, — zgromiła go ciotka Janet surowo. — Rachela Ward była twoją krewną i umarła. Dlaczego z taką radością przyjmujesz wiadomość o jej śmierci?
— Przecież jej nigdy nie znałem, — wymamrotał Dan z zawstydzeniem, — a nie cieszę się teraz dlatego, że umarła. Cieszę się tylko z tego, że nareszcie tę niebieską skrzynię będzie można otworzyć.
— Więc biedna Rachela odeszła, — westchnął wuj Alec, — Musiała już być starą kobietą, przypuszczam, że miała chyba z osiemdziesiąt pięć lat. Pamiętam ją jeszcze jako przystojną, młodą kwitnącą dziewczynę. Tak, tak, i starą skrzynię nareszcie otworzymy. A co się zrobi z jej zawartością?
— I na ten temat Rachela zostawiła instrukcje, — odparła ciotka Janet, zaglądając po raz drugi do listu. — Ślubną suknię, welon i listy mamy spalić. Są tam podobno dwa dzbanki, które mamy odesłać żonie Jamesa Warda, a resztą rzeczy mamy się wszyscy podzielić. Każdy z członków rodziny otrzyma coś na pamiątkę po nieboszczce Racheli.
— Nie można byłoby tej skrzyni jeszcze dzisiaj wieczorem otworzyć? — zapytała Fela gorączkowo.
— Oczywiście, że nie! — odparła ciotka Janet, składając troskliwie otrzymany list. — Skrzynia była zamknięta przez pięćdziesiąt lat, więc jeszcze przez jedną noc może tak pozostać. I takbyście całą noc nie spali, gdybyśmy ją otworzyli teraz.
— Jestem pewna, że i tak spać nie będę, — zawołała Fela. — Ale jutro musisz ją z samego rana otworzyć, dobrze, mamo?
— Nie, na to się stanowczo nie zgadzam, — odparła nieugięta ciotka Janet. — Najprzód muszę się uporać z całą robotą, zresztą Roger i Oliwja napewno będą chcieli przy tem asystować. Otworzymy skrzynię jutro o dziesiątej przedpołudniem.
— To jeszcze szesnaście godzin trzeba czekać, — westchnęła Fela.
— Pobiegnę teraz zawiadomić o tem Historynkę, — postanowiła Celinka. — Napewno będzie szalenie uradowana!
Byliśmy wszyscy uradowani i podnieceni. Resztę wieczoru spędziliśmy na najrozmaitszych domysłach co do zawartości skrzyni, a Celince przyśniło się tej nocy, że mole pogryzły wszystko, co w tej skrzyni było.
Ranek zbudził się pogodny i jasny. W nocy spadł niewielki śnieg, okrywając całą ziemię delikatnym welonem, przysypał iglaste drzewa i zamarzniętą już powłokę ziemi w sadzie. Sad zdawał się budzić do nowego czarownego życia. Lasek jodłowy za domem wyglądał jak zaklęty. Niema na świecie chyba nic piękniejszego, jak las iglasty przyprószony lekko świeżo opadłym śniegiem. Ponieważ słońce przez cały dzień kryło się za chmurami, biel śniegu absolutnie nie topniała.
Historynka przybiegła wczesnym rankiem, a tuż za nią ukazała się Sara Ray, której Celinka też posłała wiadomość o otwarciu skrzyni. Fela z przyjścia Sary Ray nie była zbytnio zadowolona.
— Przecież Sara Ray nie należy do naszej rodziny, — czyniła wyrzuty Celince, — więc nie ma prawa asystować przy otwieraniu skrzyni.
— Ale jest moją najserdeczniejszą przyjaciółką, — odpowiedziała Celinka z godnością. — Zawsze ją do wszystkiego zapraszamy i napewno czułaby się dotkniętą, gdybyście takie zdarzenie zachowali przed nią w tajemnicy. Piotrek też nie należy do rodziny, a jednak ma tu przyjść na tę uroczystość, więc dlaczego Sara ci przeszkadza?
— Piotrek nie należy do rodziny, ale kiedyś może będzie należał, prawda, Felusiu? — uśmiechnął się złośliwie Dan.
— Jesteś kompletnie niemożliwy, Danie King, — wołała Fela z rumieńcem na twarzy. — Możebyś wobec tego posłał po Kasię Marr, chociaż się tak zawsze wyśmiewa z twoich ogromnych i niekształtnych ust.
— Chyba ta dziesiąta nigdy nie nadejdzie, — westchnęła Historynka. — Już cała robota skończona, ciotka Oliwja i wuj Roger przyszli już tutaj, a skrzyni się jakoś nie otwiera.
— Mama powiedziała, że o dziesiątej i napewno się tego trzyma, — wtrąciła gniewnie Fela. — Przecież teraz jest dopiero dziewiąta.
— Posuńmy zegar o pół godziny, — zaproponowała Historynka. — Tamten na dole w hallu i tak nie idzie, więc nikt nie zauważy różnicy.
Spojrzeliśmy na siebie z wahaniem.
— Ja się nie odważę, — szepnęła Fela bojaźliwie.
— Wobec tego ja go posunę, — zaofiarowała się Historynka.
Gdy dziesiąta wybiła ciotka Janet weszła do kuchni, rzucając niewinną uwagę, że od dziewiątej dziwnie szybko czas upłynął. Mieliśmy ogromnie niewyraźne miny, lecz dorośli nic jakoś nie podejrzewali. Wuj Alec przyniósł siekierę i rozrąbał wieko starej niebieskiej skrzyni podczas, gdy reszta towarzystwa stała dookoła w milczeniu.
Nastąpiło wypakowywanie. Była to istotnie niezwykle ciekawa ceremonja. Ciotka Janet i ciotka Oliwja wyjmowały wszystko pokolei i układały na kuchennym stole. Nam, dzieciom nie wolno było niczego dotykać, lecz na szczęście nie zabroniono nam patrzeć i głośno wypowiadać swe uwagi.
— Tam są te czerwone wazony ze złotem, które babcia King jej podarowała, — zauważyła Fela, gdy ciotka Oliwja odwinęła z papieru dwa smukłe staroświeckie wazony malowane w złote liście. — Prawda, jakie ładne?
— A tu, — zawołała Celinka z radością, — tu jest ten porcelanowy koszyczek do owoców, z jabłkiem na pałączku. Czyż nie cudownie wygląda? Tyleśmy o nim myśleli. Mamo, pozwól mi go potrzymać chwilę. Będę bardzo ostrożna.
— Teraz przyszła kolej na porcelanowy serwis, który dostała od dziadka Kinga, — szeptała Historynka w zamyśleniu. — Ach, zrobiło mi się dziwnie smutno. Pomyśleć tylko o tych wszystkich nadziejach Racheli Ward i o tem, że później te swoje najpiękniejsze podarki musiała ukryć w starej niebieskiej skrzyni!
Następnie ujrzeliśmy antyczny świecznik z błękitnej porcelany i dwa dzbanki, które miały być posłane żonie Jamesa Warda.
— Są wyjątkowo prześliczne, — zauważyła ciotka Janet z zazdrością. — Muszą mieć chyba ze sto lat. Rachela dostała je w podarunku od ciotki Sary Ward, a sama je miała najmniej od lat pięćdziesięciu. Uważam, że żonie Jamesa wystarczyłby taki jeden dzbanek. Ale oczywiście musimy zastosować się do woli Racheli. Patrzcie, tutaj jest chyba z tuzin małych cynowych brytwanek!
— Cynowe brytwanki nie są zbytnio romantyczne, — zauważyła z niechęcią Historynka.
— Widzę, że was wszystkich najbardziej to interesuje, co się w brytwankach piecze, — mruknęła niechętnie ciotka Janet. — O tych brytwankach bardzo dużo słyszałam, Podobno stara służąca babki King podarowała je Racheli. A teraz przystępujemy do bielizny. Był to upominek wuja Edwarda Warda. Jakże to wszystko pożółkło!
Nie ciekawiły nas zbytnio prześcieradła, obrusy i poszewki, które wyłaniały się co chwilę z przepastnej niebieskiej skrzyni, zato ciotka Oliwia była poprostu niemi pochłonięta.
— Cóż za szycie! — zachwycała się. — Spójrz, Janet, tych ściegów trzeba byłoby szukać przez powiększające szkło. I te cudowne staromodne poszewki, naszywane guziczkami!
— A tu jest tuzin chusteczek, — zawołała ciotka Janet. — Spójrz na te monogramy na rogach! Rachela nauczyła się haftu od jakiejś zakonnicy w Montrealu. Te ściegi wyglądają tak, jakby wplecione w materjał.
— A tu są kołdry, — pokazywała ciotka Oliwja. — Tak, jest błękitna i biała kołdra, którą babka Ward jej podarowała i kołdra różowa, którą ciotka Nacia sama dla niej zrobiła. Kolory ani trochę nie wyblakły. Jabym chciała ten pled, Janet.
Pod bielizną spoczywał strój weselny Racheli Ward. Twarze naszych dziewcząt na widok tego stroju zapłonęły. Był tam cieniutki szal i szeroka szarfa z żółtego jedwabiu.
Potem haftowana halka, która kosztowała Felę tak dużo zdrowia i tuzin pięknych majtek uszytych z cieniutkiego muślinu, które były tak modne za czasów Racheli Ward.
— A w to widocznie owinęła swoją suknię, — zawołała ciotka Oliwja, podnosząc zielone jedwabne zawiniątko. — Jedwab rozpadł się już na kawałki, ale jaki cudowny ma kolor! Spójrz na tę spódnicę, Janet. Ile może mieć metrów obwodu?
— Wtedy modne były krynoliny, — odpowiedziała ciotka Janet. — Ale nie widzę tutaj jej ślubnego czepka, chociaż słyszałam, że zapakowała go gdzieindziej.
— Ja też o tem słyszałam. Napewno go tu niema. Mówiono mi, że biały ślubny wachlarz z piór kosztował wtedy moc pieniędzy. Tutaj masz czarny jedwabny płaszcz. Ciągle mi się zdaje, że grzebiąc wśród tych rzeczy, poprostu je profanujemy.
— Nie bądź dzieckiem, Oliwjo. Przecież je kiedyś trzeba było wypakować. Ten ślubny strój trzeba spalić, dopóki się jeszcze zupełnie nie rozleciał, chociaż suknia kolorowa jedwabna jest jeszcze całkiem mocna. Możnaby ją było przerobić, a jestem pewna, że byłoby ci w niej wyjątkowo do twarzy, Oliwjo.
— Nie, dziękuję, — wyszeptała ciotka Oliwja z drżeniem. — Czułabym się w niej, jak duch. Może tybyś ją lepiej dla siebie przerobiła, Janet?
— Owszem, chętnie przerobię, jeżeli ty jej nie weźmiesz. Nigdy nie byłam taka przesądna. Więc wypakowałyśmy już wszystko, z wyjątkiem tego pudełka. Przypuszczam, że w tem pudełku właśnie leży ślubna suknia.
— Ach, — westchnęły dziewczęta, otaczając kołem ciotkę Oliwję, która wyjmowała właśnie pudełko i przerywała związujący je sznurek. W pudełku leżała suknia z miękkiego jedwabiu, który niegdyś był biały, lecz teraz zżółkł po tylu latach. Pod suknią spoczywał długi, biały welon nasycony zapachem jakichś staroświeckich perfum, które swą woń przechowały aż do dzisiaj.
— Biedna Rachela Ward, — szepnęła ze smutkiem ciotka Oliwja. — Tutaj jest jej jedwabna ślubna chusteczka. Sama ją wyhaftowała. A tu są listy, które do niej pisał Bill Montague. Tutaj wreszcie, — dodała, otwierając aksamitny czerwony portfelik, obramowany srebrem, — są ich fotografje — jej i jego.
Spojrzeliśmy gorączkowo na zdjęcia umieszczone w staroświeckich ramkach.
— Rachela Ward wcale nie była ładna! — zawołała Historynka z nagłem rozczarowaniem.
Nie, należało przyznać, że Rachela Ward istotnie ładna nie była. Zdjęcie przedstawiało świeżą młodą twarzyczkę o silnie zaznaczonych, nieregularnych rysach, o dużych czarnych oczach i czarnych włosach opadających po staroświecku na ramiona.
— Rachela nie była ładna, — odezwał się wuj Alec, — ale miała śliczne kolory i piękny uśmiech. Na tej fotografji jest wyjątkowo smutna.
— Pozatem musiała mieć piękną szyję i cudowny biust, — krytykowała ciotka Oliwja.
— Ale Bill Montague był naprawdę przystojny, — wtrąciła Historynka.
— Przystojny cham, — mruknął wuj Alec. — Nigdy go nie lubiłem. Miałem wówczas dopiero lat dziesięć, ale poznałem się na nim odrazu. Rachela Ward była stanowczo dla niego za dobra.
Bardzo chętnie zajrzelibyśmy również do listów, lecz ciotka Oliwja absolutnie nam na to pozwolić nie chciała.Trzeba je spalić nie czytając, oświadczyła. Zabrała z sobą ślubną suknię, welon, fotografje i listy. Pozostałe rzeczy zapakowano z powrotem do skrzyni na ewentualne przyszłe rozdanie. Ciotka Janet każdemu z nas dała po chusteczce do nosa, Historynka dostała niebieski porcelanowy świecznik, a Fela i Celinka po jednym czerwonym wazonie malowanym w złote liście. Nawet Sara Ray otrzymała podarunek w postaci porcelanowego talerza z wizerunkiem Mojżesza i Arona składających pokłon Faraonowi. Mojżesz był w szkarłatnej szacie, Aron zaś w błękitnej draperji. Talerz był bajecznie kolorowy, obramowany na samym brzegu girlandką z zielonych listków.
— Nigdy na tym talerzu nie będę jadła, — postanowiła uroczyście Sara. — Umyję go, wytrę dokładnie i postawię na kominku w salonie.
— Nie wiem, co za pożytek z talerza, który stoi jako ozdoba, — mruknęła Fela.
— Ale przyjemnie jest mieć na co patrzeć, — odpowiedziała Sara, która wychodziła z tego założenia, że pokarm bardziej jest potrzebny dla duszy, niż dla ciała.
— Ja tam do mego świecznika włożę świecę i będę go używała codziennie przed spaniem, — rzekła Historynka. — Ile razy zapalać będę świecę, zawsze mimowoli pomyślę o biednej Racheli Ward. Ale strasznie mi przykro, że ona nie była ładna.
— A zatem, — rzekła Fela, spoglądając na zegar, — wszystko już minęło i było zresztą bardzo interesujące. Ale ten zegar należałoby teraz cofnąć, aby wreszcie zaczął chodzić prawidłowo. Nie mam ochoty o pół godziny wcześniej wieczorem kłaść się do łóżka.
Gdy popołudniu ciotka Janet wyprawiała do miasta wuja Rogera i ciotkę Oliwję, zegar został cichaczem cofnięty. Historynka i Piotrek przyszli do nas na noc, a przed spaniem urządziliśmy sobie ucztę w kuchni, którą dorośli oddali nam do dyspozycji.
— Przyjemnie było patrzeć, jak się wypakowuje tę starą skrzynię, — zauważyła Historynka, wylizawszy dokładnie krem z głębokiego spodka. — Ale teraz, kiedy już jest po wszystkiem, przykro mi jakoś, że się tę skrzynię otwierało. Zawartość jej przestała już być dla nas tajemnicą. Wszystko teraz o niej wiemy i nigdy więcej nie będziemy sobie wyobrażali tych cudownych rzeczy, które w niej były schowane.
— Lepiej jest wiedzieć, niż sobie wyobrażać, — rzekła Fela.
— Ach nie, wcale tak nie jest, — pośpieszyła zaprzeczyć Historynka. — Jeżeli wiesz o czemś, to musi to być dla ciebie faktem, lecz jeżeli wyobrażasz sobie, zawsze wszystko widzisz w ładniejszych kolorach.
— Przypaliłaś dzisiaj trochę ciasteczka i to jest właśnie fakt, którego mogłaś uniknąć, — uśmiechnęła się ironicznie Fela. — Czyż nie czułaś, że ciasto się pali?
Gdy kładliśmy się spać, księżyc zaglądał przez okno do naszego pokoju. Z łóżka mego widziałem dokładnie ciemne kontury jodeł znaczące się na srebrzystym nieboskłonie. Na dworze był mróz, wiatr przycichł i ziemia spoczywała w uśpieniu.
Po przeciwnej stronie korytarza Historynka opowiadała Feli i Celince starą historję o Pięknej Helenie i zakochanym w niej Parysie.
— Ale to jest okrutna historja, — oświadczyła Fela, gdy Historynka umilkła. — Helena porzuciła męża i uciekła z innym mężczyzną?
— Było to istotnie okrucieństwem cztery tysiące lat temu, — przyznała Historynka, — ale w naszych czasach już się poglądy zmieniły. To jest jedynie dobre, co może trwać długo.
Lato nasze minęło, a było piękne i niezapomniane. Poznaliśmy całą słodycz dziecięcej radości, poznaliśmy urok wczesnego świtu, piękno poświaty księżyca i głęboki spokój upalnych nocy. Pławiliśmy się w rozkoszy, jaką daje śpiew ptaków, czy plusk srebrzystych kropel deszczu opadających na pola i tajemniczy szept rozedrganych na drzewach liści. Zawarliśmy braterstwo z wiatrem i gwiazdami, z książkami i baśniami, z wesoło płonącym ogniem na kominku podczas chłodnej jesieni. Niepodzielnie nasze były te wszystkie drobne, kochane czynności codzienne, towarzyskie sprzeczki, wspólne myśli i niezapomniane przygody. Byliśmy bogaci we wspomnienia owych niepowrotnych miesięcy, które już minęły — bogatsi nawet niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Przed nami teraz było marzenie o wiośnie. Zawsze jest przyjemnie o wiośnie śnić i marzyć, bo posiada się tę pewność, że przyjdzie ona kiedyś i ukaże się oczom naszym piękniejsza jeszcze, bardziej majestatyczna i pełna uroku.