Historynka/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV
KIELICH GORYCZY

Pewnego ciepłego niedzielnego wieczoru podczas pełni księżyca siedzieliśmy wszyscy, dorośli i dzieci — w sadzie, przy Kamiennym Pulpicie, śpiewając stare religijne pieśni. Wszyscy śpiewaliśmy lepiej lub gorzej, oprócz biednej Sary Ray, która kiedyś rozpaczliwie mi wyznała, że nie ma pojęcia, jak to będzie, gdy pójdzie po śmierci do nieba, bo nie potrafi wyśpiewać ani jednej nuty.
Cała ta scena staje mi teraz wyraźnie w pamięci — sklepienie pogodnego nieba nad drzewami rosnącemi za mieszkalnym domem, uginające się od owoców gałęzie drzew w sadzie i wyraźne kontury sosen, znaczące się na jasnem jeszcze od zachodzącego słońca niebie. Widzę dokładnie zmęczone niebieskie oczy wuja Aleca, widzę łagodną twarz ciotki Janet, jasną brodę i rumiane policzki wuja Rogera i piękną delikatną twarzyczkę ciotki Oliwji. Dwa głosy brzmią mi jeszcze w uszach, głosy, które dźwięcznie wylatują ku niebiosom. Srebrzysty głosik Celinki i piękny czysty tenor wuja Aleca. „Jak jesteś Kingiem, to musisz śpiewać“, krążyło w owych czasach przysłowie po całem Carlisle. Ciotka Julja pod tym względem przewyższyła całą rodzinę i stała się sławną estradową śpiewaczką. Świat o innych Kingach niewiele wiedział. Śpiew ich rozbrzmiewał tylko w szczupłem gronie rodzinnem, umilał dni szare i łagodził troski i trudy codziennego życia.
Tego wieczoru, gdy już zmęczyliśmy się śpiewem, dorośli nasi zaczęli rozmawiać o dawnych czasach swej młodości.
Temat ten najprzyjemniejszy był zawsze dla nas, których wszyscy nazywali „dzieciarnią“. Słuchaliśmy z zainteresowaniem opowiadań o naszych wujach i ciotkach, nie mogąc sobie wyobrazić, że i oni kiedyś byli dziećmi. Obecnie tacy stateczni i rozsądni, czyż mogli kiedyś odbywać ze sobą takie same, jak my sprzeczki? Szczególnie tego wieczoru wuj Roger opowiadał mnóstwo rzeczy o wuju Edwardzie, a między innemi opowiedział nam, jak wuj Edward mając lat dziesięć, wygłaszał religijne kazania ze szczytu Kamiennego Pulpitu, dookoła którego teraz siedzieliśmy.
— Pamiętam go, jakby to było dopiero wczoraj, — mówił wuj Roger, — pochylonego nad krawędzią, z zarumienioną twarzą i oczami błyszczącemi podnieceniem, podnoszącego od czasu do czasu głos, jak prawdziwy ksiądz w kościele. Był tak zaaferowany swojem przemówieniem, że często ranił sobie ręce o ostry kant kamienia, a my patrzyliśmy na niego z podziwem. Lubiliśmy te jego kazania, lecz nie lubiliśmy, jak się zaczynał modlić, bo wymieniał zawsze imiona nas wszystkich, a wówczas przejmowało to nas dziwnym lękiem. Alec, czy pamiętasz, jak Julja się gniewała, gdy Edward pewnego dnia zaczął się modlić, aby Bóg powstrzymał ją od karjery artystki?
— Oczywiście, że pamiętam, — zaśmiał się wuj Alec. — Siedziała właśnie tutaj, gdzie teraz siedzi Celinka i w pewnej chwili wstała i wybiegła z sadu, przy furtce jednak odwróciła się i zawołała ze złością: „Uważam, że lepiej będzie, jak się pomodlisz o to, żeby Bóg dał ci trochę więcej rozumu, Edwardzie King. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam takich głupich modlitw, jak twoje“. Edward modlił się dalej, udając, że tych słów nie słyszy, lecz przy końcu modlitwy zawołał: „Ach, Boże, błagam Cię, abyś opiekował się nami, i abyś specjalnie opiekował się moją siostrą Julją, bo Twej opieki więcej od nas wszystkich potrzebuje. Amen“.
Wujowie nasi zachłystywali się od śmiechu, grzebiąc się w tych najdawniejszych wspomnieniach. My wszyscy śmieliśmy się również, szczególnie z jednej opowieści, w której wuj Edward pochylił się zbyt nisko nad „pulpitem“, stracił równowagę i w pewnym momencie spadł na trawę.
— Upadł na gęsto porosły oset, — opowiadał z humorem wuj Roger, — i oprócz tego uderzył się czołem o kamień. Postanowił jednak skończyć swoje kazanie i skończył je istotnie. Wdrapał się z powrotem na Kamienny Pulpit, a chociaż łzy płynęły mu po policzkach, mówił dalej swe kazanie, cichutko szlochając i ocierając krew sączącą się z czoła. Dzielny był z niego chłopiec, nic dziwnego, że zrobił w życiu karjerę...
— A wszystkie jego kazania i modlitwy były właśnie na taki temat, jakiego Julja najbardziej nie lubiła, — dorzucił wuj Alec. — Wszyscy już jesteśmy w podeszłych latach, a Edward nawet posiwiał, lecz ile razy myślę o nim, widzę go zawsze małym, rumianym chłopcem, wygłaszającym do nas perory z Kamiennego Pulpitu. Wydaje mi się, że jeszcze teraz są te dawne czasy, kiedy byliśmy tu wszyscy razem, jak teraz nasza dzieciarnia, a przecież życie porozrzucało nas po świecie. Julja jest w Kalifornji, Edward — w Halifax, Alan — w Południowej Ameryce, a Feliks, Fela i Stefan dawno już poszli do ziemi.
Nastała chwila głuchej ciszy, poczem wuj Alec przyciszonym i pełnym wzruszenia głosem, zaintonował pierwszy ustęp z dziewięćdziesiątego Psalmu, ustęp, który tego wieczoru wydał nam się jeszcze piękniejszy, niż zazwyczaj. W uroczystem skupieniu słuchaliśmy tych wspaniałych słów:
„Panie! Tyś bywał ucieczką naszą od narodu do narodu. Pierwej niźli góry stanęły, i niźliś wykształtował ziemię i okręg świata, oto teraz od wieku aż na wieki Tyś jest Bogiem... Albowiem tysiąc lat przed oczyma Twemi są jako dzień wczorajszy, który przeminął, i jako straż nocna... Stąd wszelkie dni nasze nagle przemijają dla gniewu Twego; jako słowa niszczeją lata nasze. Dni wieku naszego jest lat siedemdziesiąt, a jeżeli kto dłuższy, lat osiemdziesiąt, a to, co najlepszego w nich, tylko kłopot i nędza, a gdy to pominie, tedy prędko odlatujemy... Nauczże nas obliczać dni naszych, abyśmy przywiedli serce do mądrości... Nasyćże nas z poranku miłosierdziem Twojem; tak, abyśmy wesoło śpiewać i radować się mogli po wszystkie dni nasze... Niech będzie przyjemność Pana, Boga naszego, przy nas, a sprawę rąk naszych utwierdź między nami, sprawę rąk naszych utwierdź, Panie!“
Zmierzch zakradł się do sadu, jak tajemnicza zaklęta istota. Widziało się ją — czuło — słyszało. Stąpała cichutko od drzewa do drzewa, podchodząc coraz bliżej. Wreszcie szare jej skrzydła rozpostarłszy się nad nami i ujrzeliśmy przez nie jasne gwiazdy jesiennej pogodnej nocy.
Dorośli wstali niechętnie i oddalili się, my zaś, dzieci, pozostaliśmy jeszcze chwilę, aby omówić dokładniej szczegóły propozycji, którą nam wysunęła Historynka. Jednogłośnie orzekliśmy, że pomysł jest świetny i że jego zrealizowanie wprowadzi pewne urozmaicenie do naszego życia, podczas niezbyt już pogodnych dni jesiennych.
Marzyliśmy o nowej zabawie, gdyż prowadzenie ksiąg snów znużyło już nas nieco. W zeszytach naszych nie zapisywaliśmy snów regularnie, zresztą sny te nie były tak ciekawe, jak wówczas, kiedy na noc zjadaliśmy po kilka ogórków. Tak więc propozycja Historynki natrafiła na wyjątkowo odpowiedni psychologiczny moment.
— Przyszedł mi na myśl doskonały plan, — oświadczyła. — Wpadłam na ten pomysł w owej chwili, kiedy wujowie opowiadali o wuju Edwardzie. Najprzyjemniejsze jest to, że będziemy mogli zabawy te urządzać w niedziele, a wiecie przecież, że podczas świąt zazwyczaj bywa najnudniej. Nareszcie wymyśliłam zabawę prawdziwie chrześcijańską, która nikogo napewno nie zgorszy.
— Ale to nie jest chyba religijna gra z koszykiem do owoców? — zagadnęła Celinka z niepokojem.
Pocieszaliśmy się nadzieję, że Historynce napewno nie o tę grę chodziło, gdyż zabawa z koszykiem do owoców pozostawiła po sobie pamięć niezbyt przyjemną. Oto pewnego niedzielnego popołudnia, gdy czas dłużył się nam okropnie i nie mieliśmy nawet nic do czytania, Feliks zaproponował zabawę „w koszyk do owoców“, tylko zamiast rozmaitych nazw owoców, mieliśmy posługiwać się biblijnemi postaciami. Feliks wychodził z tego założenia, że dzięki tym biblijnym postaciom będziemy mogli grę tę uprawiać w niedzielę. Jednogłośnie przyklasnęliśmy temu pomysłowi i przez długie godziny Łazarz, Marta, Mojżesz i Aron, oraz inne znakomite osobistości z Pisma Świętego dotrzymywały nam towarzystwa w starym sadzie Kingów. Ponieważ Piotrek mógł się poszczycić biblijnem imieniem, nie chciał w żaden sposób obrać innego; nie zgodziliśmy się jednak na to, gdyż tem samem miałby nad nami pewną przewagę. Przecież o wiele łatwiej było zapamiętać własne imię, niż przyzwyczaić się do imienia całkiem nowego. Piotrek więc rad nie rad musiał wybrać imię Nabuchodonozor, które dopiero po godzinie nauczył się dokładnie wymawiać.
Niestety, wśród najbardziej ożywionej zabawy przyszli do sadu wuj Alec i ciotka Janet. Wolałem nie pamiętać o tem, co się później działo. Sytuacja nie musiała być przyjemna, skoro Celinka na samo wspomnienie tego dnia zadała Historynce pełne niepokoju zapytanie.
— Nie, to nie ma z tamtem nic wspólnego, — odparła Historynka. — Plan mój jest całkiem inny. Otóż chciałabym, aby każdy z chłopców wygłosił kazanie, jak niegdyś robił to wuj Edward. Pierwszy z was wygłosi to kazanie w przyszłą niedzielę, drugi — w następną i tak dalej, a ten, którego kazanie będzie najlepsze, otrzyma nagrodę.
Dan bez chwili zastanowienia oświadczył, że wcale nie będzie próbował nauczyć się takiego kazania, lecz Piotrek, Feliks i ja doszliśmy do wniosku, że pomysł był całkiem dobry. W głębi duszy byłem przekonany, że moje kazanie będzie z wszystkich trzech najlepsze.
— A kto da nam nagrodę? — zapytał Feliks.
Ja, — odparła Historynka. — Jako nagrodę wyznaczam ten obrazek, który otrzymałam od ojca w zeszłym tygodniu.
Ponieważ obrazek ów był wspaniałą reprodukcją jednego z malowideł Landseera, obydwaj z Feliksem byliśmy wielce uradowani, tylko Piotrek oznajmił, że wolałby raczej tę Madonnę, która przypominała mu tak bardzo ciotkę Janet. Historynka chętnie się na to zgodziła, obiecując Piotrkowi, że jeżeli jego kazanie będzie najlepsze, ofiaruje mu w nagrodę ową upragnioną Madonnę.
— Ale kto będzie te rzeczy rozsądzał? — pytałem, — i jaki rodzaj kazania będzie uważany za najlepszy?
— Takie kazanie, które wywrze największe wrażenie, — odparła Historynka bez namysłu. — Oczywiście my, dziewczęta, musimy wydawać o tem sąd, bo przecież nikogo innego niema. Zdecydujcie teraz, kto w przyszłą niedzielę wygłosi kazanie?
Wszyscy postanowili, że ja mam pójść na pierwszy ogień, to też jeszcze tej samej nocy leżałem kilka godzin z otwartemi oczami, obmyślając treść kazania na następną niedzielę. Na drugi dzień kupiłem dwa duże arkusze papieru i po podwieczorku udałem się do altany, zamknąłem drzwi na klucz i zacząłem moje kazanie pisać. Okazało się, że praca ta nie jest tak łatwa, jak przypuszczałem, postanowiłem jednak wytrwać i poświęcić na to dwa wieczory, aby tylko rezultat był jaknajlepszy. Treścią mego kazania miała być Misja jako najważniejsza dziedzina teologicznych doktryn i ewangelicznych rozumowań. Mając ciągle na względzie, że należy na słuchaczach wywrzeć jaknajmocniejsze wrażenie, usiłowałem przedstawić wyrazisty obraz tragicznego położenia pogan, którzy w swej ciemnocie biją pokłony drewnianym i kamiennym bożkom. Następnie podkreślałem naszą odpowiedzialność względem nich i zamierzałem uroczystym i poważnym tonem zacytować ustęp rozpoczynający się od słów: „Czyż wolno nam, których dusze są oświecone...“ Gdy skończyłem całe kazanie, przeczytałem je dokładnie i napisałem czerwonym atramentem w nawiasach słowo „uderzenie“, aby pamiętać, że w tem właśnie miejscu powinienem był grzmotnąć w kamienną kazalnicę.
Jeszcze teraz mam przed sobą to kazanie, które leży obok mojej dawnej księgi snów, nie chcę go jednak powtarzać, lękając się, że znużę zbytnio moich czytelników. Nie jestem teraz z tego kazania tak dumny jak byłem niegdyś. Za owych dawnych lat mego dzieciństwa uważałem, że kazanie moje jest prawdziwem arcydziełem. Byłem pewny, że Feliks pod tym względem nie tak łatwo mnie pokona, a co do Piotrka, to wogóle nie traktowałem go, jak rywala. Przecież nie do pomyślenia było, aby chłopiec do posług, z takiem mizernem wykształceniem, będący zaledwie kilka razy w życiu w kościele, mógł napisać lepsze kazanie od mego, szczególnie, że miałem w rodzinie prawdziwego księdza.
Z chwilą, gdy kazanie już było napisane, należało go się tylko nauczyć na pamięć i odbyć kilka prób, nie zapominając o uderzeniach pięścią w pulpit, o odpowiedniej modulacji głosu i odpowiednich gestach. Wygłaszałem je kilka razy w zamkniętej altanie, mając za jedynego słuchacza Paddy’ego. Paddy zniósł tę próbę wyjątkowo cierpliwie. Okazał się spokojnym słuchaczem z wyjątkiem tych chwil, kiedy miał wrażenie, że pod podłogą skrobie jakaś myszka.

Szkic chłopca stojącego przy stole, czytającego trzymaną w ręce kartkę. Pod stołem siedzi kot

Następnej niedzieli rano, podczas kazania księdza Marwooda wśród zebranych w kościele było tylko trzech prawdziwie uważnych słuchaczów. Feliks, Piotrek i ja połykaliśmy niemal każde słowo księdza, pragnąc go później jaknajzręczniej naśladować. Żaden ruch, żadne spojrzenie, żadna nuta głosu nie uszła naszej uwagi. Oczywiście samej treści nie pamiętaliśmy zupełnie, gdyśmy wrócili do domu, lecz wiedzieliśmy zato dokładnie, jak należy odrzucać wtył głowę, jak należy pochylać się naprzód i obydwiema pięściami uderzać w pulpit, gdy się pragnęło jakieś specjalne zdanie podkreślić.
Popołudniu wymknęliśmy się do sadu, a każde z nas dźwigało Biblję, lub też zwykły modlitewnik. Nie uważaliśmy za stosowne informować dorosłych o swoich zamierzeniach. Nigdy niewiadomo, jak dorośli będą się zapatrywali na tego rodzaju sprawy. Może doszliby do wniosku, że nawet najbardziej chrześcijańska zabawa przy świętej niedzieli jest niestosowana. Jednem słowem woleliśmy nie dowiadywać się o tem, co na ten temat myślą nasi wujowie i ciotki.
Wstąpiłem na Kamienny Pulpit, trochę podenerwowany, słuchacze zaś moi rozsiedli się półkolem na trawie. Zapoczątkowaliśmy ceremonję uroczystemi śpiewami i odczytaniem ustępu z Biblji, postanowiliśmy bowiem nie modlić się, gdyż ani Feliks, ani Piotrek, ani ja nie mieliśmy najmniejszej ochoty odmawiania modlitwy w obecności wszystkich. Zorganizowaliśmy jednak napoczekaniu zbiórkę. Przecież chodziło tu o Misje. Dan krążył dookoła z talerzem — z owym malowanym talerzem Feli — mając taką samą uroczystą minę, jak Elder Frewen zbierający datki w kościele. Każde z nas położyło na talerzu centa.
Dopiero potem rozpoczęło się moje kazanie. Wypadło ono zresztą okropnie. Zorjentowałem się w tem dokładnie, zanim jeszcze dobrnąłem do połowy, chociaż wygłaszałem je doskonale i ani razu nie zapomniałem uderzyć pięścią w pulpit. Mimo to jednak słuchacze moi byli najwyraźniej znudzeni. Gdy zeszedłem z kazalnicy po wypowiedzeniu ostatnich słów, wyczułem podświadomie, że kazanie się nie udało. Poprostu nie wywarło ono żadnego wrażenia! Teraz Feliks mógł być pewny, że w następną niedzielę zdobędzie nagrodę.
— Kazanie było całkiem dobre, jak na pierwszy występ, — oznajmiła łaskawie Historynka. — Brzmiało zupełnie, jak prawdziwe kazanie, których tyle już w życiu słyszałam.
Urok jej głosu dał mi na chwilę tę świadomość, że jednak tak źle się nie spisałem, lecz reszta dziewcząt, poczytując sobie za święty obowiązek wyrażenie mi również swojej pochwały, odarła mnie wkrótce z tej chwilowej iluzji.
— Każde słowo było prawdziwe, — rzekła Celinka głosem dziwnie niepewnym.
— Nieraz już myślałam o tem, — szepnęła Fela w zamyśleniu, — że powinniśmy o wiele troskliwiej opiekować się poganami.
Sara Ray uwagą swoją dopełniła tę moją czarę goryczy.
— Kazanie było ładne i krótkie, — oświadczyła.
— Jak to moje kazanie wypadło? — zapytałem Dana tego samego wieczora. Ponieważ nie był ani sędzią, ani prelegentem, mogłem z nim zupełnie szczerze omawiać tę sprawę.
— Było zbyt poważne, aby mogło kogoś zainteresować, — wyznał mi bez namysłu.
— A ja myślałem, że im poważniejsze będzie, tem lepiej, — szepnąłem nieśmiało.
— Takie kazanie nie może sprawić żadnego wrażenia, — tłumaczył z powagą Dan. — Należało mówić o czemś oryginalnem. Podobno Piotrek przygotował coś bardzo oryginalnego.
— Ach, Piotrek! — machnąłem obojętnie ręką. — Ja tam nie wierzę, żeby jego kazanie miało być interesujące.
— Możliwe, że nie, ale napewno wywrze duże wrażenie, — przepowiadał Dan.
Dan nie był ani prorokiem, ani też synem proroka, lecz zawsze jakoś szczęśliwie wszystko przewidywał. Udało mu się i tym razem, bo Piotrek istotnie wywarł na słuchaczach głębokie wrażenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.