Historynka/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXI
NA KRAWĘDZI ŚWIATŁA I MROKU

Świętowaliśmy uroczyście ów listopadowy dzień, kiedy Piotrek mógł już wziąć udział w pikniku naszym urządzonym w sadzie. Sara Ray też się jakoś do nas wymknęła, a radość jej, że jest znowu z nami, była chwilami aż śmieszna. Obydwie z Celinką trzymały się w objęciach i płakały, jakby rozłąka ich trwała conajmniej kilka lat.
Mieliśmy cudowną pogodę, jakby specjalnie zamówioną na nasz piknik. W listopadzie było tak ciepło, jak w maju. Powietrze było łagodne i spokojne, tylko pasemka bladej, prawie niewidocznej mgły wisiały nad doliną i nad ogołoconemi z liści drzewami, rosnącemi na pagórkach. Nagie pola tonęły w blasku słońca, a niebo było jasnobłękitne. Na jabłoniach zostały jeszcze liście, chociaż pożółkłe, a trawa uśmiechała się swą zielenią, pomimo przymrozków, jakie nawiedzały nas już wieczorami. Wiatr ze słodyczą szemrał w gałęziach, i przypominał nam upojne brzęczenie pszczół, uganiających się w maju nad rozkwitłem kwieciem jabłoni.
— Zupełnie, jakby była wiosna, nieprawdaż? — szepnęła Fela.
Historynka potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, niezupełnie. Wygląda, jak wiosna, ale wiosny niema. Wygląda tak, jakby wszystko odpoczywało, jakby powoli układało się do snu, a na wiosnę wszystko gotuje się do tego żeby róść i kwitnąć. Czyż ty nie odczuwasz tej różnicy?
— Mam ciągle wrażenie, że to znów jest wiosna, — upierała się Fela.
W miejscu słonecznem, u podnóża Kamiennego Pulpitu, my chłopcy, ustawiliśmy stół. Ciotka Janet pozwoliła nam go nakryć starą serwetą, w której wszystkie dziury dziewczęta pozasłaniały pożółkłemi już liśćmi paproci. Mieliśmy kuchenne półmiski i stół wyglądał przyjemnie, przystrojony trzema szkarłatnemi gieranjami Celinki i bukietem złotych liści klonów, które Celinka pięknie ułożyła w wazonie malowanym w wiśnie. Co do potraw, to mogłyby stanąć śmiało na stole bogów na Olimpie. Fela przepędziła cały poprzedni dzień i całe następne przedpołudnie na przygotowywaniu pikniku. Najpiękniejszą ozdobą uczty był cudowny śliwkowy tort, przybrany białym kremem z wypisanemi na wierzchu słowami „Witamy Cię“. Napis ten tworzyły czerwone landrynki. Tort stał na stole tuż przed Piotrkiem i prawie zupełnie go zasłaniał.
— I pomyśleć, że mieliście przeze mnie tyle zmartwienia! — mówił Piotrek, przesyłając wdzięczne i pełne zachwytu spojrzenie w stronę Feli. Wszystkie pochwały zbierała Fela, chociaż uczta ta była pomysłem Historynki, chociaż Historynka własnoręcznie przebierała rodzynki i ubijała jajka, gdy tymczasem Celinka kilkakrotnie biegała do sklepiku pani Jameson, znajdującego się aż przy kościele, dokupując ciągle czerwonych landrynek na napis. Ale taki już jest niestety porządek świata.
— Powinniśmy odmówić modlitwę, — rzekła Fela, gdyśmy zasiedli do uczty. — Czy ją ktoś z chłopców odmówi?
Spojrzała na mnie, ja jednak zarumieniłem się aż po korzonki włosów i w milczeniu porząsnąłem przecząco głową. Nastała bardzo nieprzyjemna cisza. Zanosiło się już na to, że weźmiemy się do jedzenia bez modlitwy, gdy nagle Feliks wstał, przymknął oczy, pochylił głowę i bez odrobiny zażenowania wypowiedział na pamięć modlitwę. Gdy skończył, wszyscy spojrzeliśmy na niego z głębokim szacunkiem.
— Gdzie się nauczyłeś tej modlitwy, Feliksie? — pytałem.
— Przecież to ta sama modlitwa, którą wuj Alec odmawia przed każdem jedzeniem, — odpowiedział Feliks. Byliśmy wszyscy ogromnie zawstydzeni. Czyż to możliwe, że tak mało zwracaliśmy uwagi na modlitwę wuja Aleca, skoro nie poznaliśmy jej wypowiedzianej przez inną osobę?
— A teraz, — zawołała Fela wesoło, — bierzmy się do jedzenia.
Istotnie uczta była nielada. Nie jedliśmy dzisiaj obiadu, aby „zachować apetyt na później“, to też z chciwością rzuciliśmy się kompletnie na smakołyki przyrządzone przez Felę. Paddy siedział na Kamiennym Pulpicie i patrzył na nas swemi wielkiemi zielonemi oczami, mając tę pewność, że i dla niego z naszej uczty coś nie coś zostanie. Rozmowa skrzyła się od dowcipu, a przynajmniej nam się tak zdawało, i co chwilę ktoś inny wybuchał głośnym wesołym śmiechem. Chyba nigdy dotąd stary sad Kingów nie rozbrzmiewał taką wesołością, Po uczcie zabawialiśmy się w gry, aż do zmroku, później zaś z wujem Alecem poszliśmy na pole, gdzie spalone zostały łodygi kartofli na zakończenie tego cudownego, pamiętnego dnia.
Łodygi kartoflane leżały w stertach na polu i każdemu z nas wolno było podkładać pod nie ogień. Widok był cudowny! W ciągu kilku minut pole zajaśniało oślepiającym płomieniem, nad którym unosił się ciemny kłąb dymu. Biegaliśmy od sterty do sterty, wydając okrzyki radości, trącając sterty długiemi kijami i obserwując wesołe iskry, wytryskujące snopami ku niebu. Byliśmy uszczęśliwieni!
Gdy znużyła nas już ta zabawa, przeszliśmy na przeciwległą stronę pola i usiedliśmy w brózdach zagonów, przylegających do jodłowego lasku, pełnego tajemniczych i upojnych szmerów. Nad nami zawisło pogodne niebo, upstrzone srebrnemi gwiazdami, a dokoła snuły się cienie nad łąkami i lasem, otulonym aksamitem nadchodzącej nocy. W dali, na wschodzie ukazał się jasny, jakby świeżo wymyty księżyc. Tuż przed nami na pogorzelisku po spalonych łodygach kartofli, nad którem jeszcze unosiły się smugi dymu, widzieliśmy gigantyczny cień posaci wuja Aleca, którego widok mimowoli przypominał nam opowiadanie Piotrka o królestwie złego ducha i najprawdopodobniej był przyczyną obecnego natchnienia Historynki.
— Znam opowieść, — rzekła przyciszonym głosem, — o człowieku, który widział djabła. Co ci się stało, Felusiu?
— Nie lubię, jak wspominasz to... to imię, — bąknęła Fela. — Gdyby ktoś słyszał, jak mówisz o złym duchu, mógłby pomyśleć, że to jest jakaś przeciętna żyjąca istota.
— Mniejsza o to. Opowiedz nam tę historję, — wtrąciłem, wielce zaciekawiony.
— Chcę wam właśnie opowiedzieć o wuju pani Janowej Martin z Markdale, — rzekła po chwili ka. — Opowieść tę któregoś wieczoru słyszałam od wuja Rogera. Wuj Roger nie wiedział, że siedziałam na kuchennym ganku za oknem, bo napewnoby tej historji wówczas nie opowiadał. Wuj pani Martinowej nazywał się Wincenty Cowan i umarł przed dwudziestu laty, lecz sześćdziesiąt lat temu był młodym, rozzuchwalonym i złym chłopcem. Robił wszystko złe, co tylko mógł wymyśleć, nigdy nie chodził do kościoła i wyśmiewał się z religji, a nawet z djabła. Poprostu nie wierzył w to, że wogóle djabeł istnieje. Pewnej pogodnej letniej niedzieli matka poprosiła go, aby poszedł z nią do kościoła,

lecz Wincenty na to się nie zgodził. Powiedział, że woli raczej łowić ryby, a gdy w kościele odbywało się nabożeństwo, przeszedł właśnie przez cmentarz, z wędką na ramieniu, śpiewając jakąś nieprzyzwoitą piosenkę. Na połowie drogi między kościołem i przystanią znajdował się gęsty jodłowy lasek, przez który biegła wąska ścieżka. Gdy Wincenty Cowan znalazł się na ścieżce, wyszło „coś“ z lasku i poczęło stąpać przy jego boku.
Szkic mężczyzny z wędką opartą na ramieniu, obok którego stoi czarna postać, przypominająca człowieka z rogami.

Nigdy w życiu nie słyszałem nic bardziej przejmującego, niż to niewinne słowo „coś“ wypowiedziane przez Historynkę. Uczułem zimną, zdrętwiałą dłoń Celinki zaciskającą się na mojej ręce.
— A co... co to było? — wyszeptał Feliks, który był zalękniony i zaciekawiony jednocześnie.
— To „coś“ było wysokie, czarne i włochate, — mówiła Historynka z oczami błyszczącemi niesamowitym blaskiem, — w pewnej chwili podniosło wielką owłosioną łapę zakończoną pazurami i uderzyło nią Wincentego Cowana najprzód w jedno ramię, potem w drugie i rzekło: „Przyjemnego połowu braciszku“. Wincenty Cowan wydał przerażony okrzyk i upadł twarzą na ziemię. Ludzie zebrani przed kościołem, usłyszawszy ten krzyk, pobiegli do lasku i ujrzeli tam Wincentego Cowana, leżącego nieruchomo na ścieżce. Podnieśli go i zabrali do domu, a gdy go rozebrali i kładli do łóżka, dostrzegli na każdem ramieniu wypalony ślad wielkiej łapy. Dużo tygodni minęło zanim rany Wincentego Cowana zagoiły się, blizny jednak nigdy mu z ramion nie zniknęły. I od tego czasu aż do śmierci Wincenty Cowan nosił na swych ramionach wypalone piętno ręki djabła.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem dostaliśmy się do domu i w jaki sposób zdołaliśmy otrząsnąć się z okropnego wrażenia. Byliśmy poprostu skostniali od strachu. Jak będziemy mogli odwrócić się plecami do jodłowego lasku, z którego otchłani mogło się w każdej chwili ukazać to „coś“? Jak przebrniemy przez to ciemne, bezkresne pole, dzielące nas od domu, w którym mieszkaliśmy?
Na szczęście wuj Alec zbliżył się w tej chwili do nas, prosząc, abyśmy poszli z nim razem, gdyż zgliszcza po łodygach kartoflanych już zupełnie wygasły. Podnieśliśmy się z brózdy i ruszyliśmy w drogę, trzymając się jaknajbliżej wuja Aleca.
— Ja tam w to wszystko nie wierzę, — odezwał się Dan, usiłując mówić całkiem obojętnie.
— Nie pojmuję, dlaczego masz nie wierzyć, — odpowiedziała Celinka. — Przecież nie czytaliśmy o tem w żadnej książce, ani też nie działo się to aż tak bardzo dawno temu. Słyszałeś, że to było w Markdale, a dopiero przed tygodniem sama widziałam ten jodłowy lasek.
— Ach, przypuszczam, że Wincenty Cowan poprostu przestraszył się czegoś, — tłumaczył Dan, — lecz nigdy nie uwierzę, żeby miał widzieć djabła.
— Stary pan Morrison z Niższego Markdale był jednym z tych ludzi, którzy Cowana rozbierali i jeszcze do dzisiaj pamięta znaki na jego ramionach, — oznajmiła Historynka z triumfem.
— A jak się Wincenty później zachowywał? — zapytałem.
— Zupełnie się zmienił, — odparła uroczyście Historynka. — Nawet zabardzo się zmienił. Nigdy nie śmiał się więcej i nigdy nie był wesoły. Stał się bardzo religijnym człowiekiem, co zresztą wyszło mu na dobre, lecz jednocześnie był bardzo ponury i wszystko co przyjemne uważał za grzech. Nie jadł nawet więcej, niż było mu to konieczne do życia. Wuj Roger powiada, że gdyby Wincenty był rzymskim katolikiem, stałby się napewno mnichem, lecz ponieważ był Prezbiterjaninem, mógł się tylko dobrowolnie umartwiać.
— Tak, ale waszego wuja Rogera nigdy djabeł nie poklepał po ramieniu i nie nazwał go „braciszkiem“, — uśmiechnął się Piotrek. — Gdyby miał kiedy w życiu taką przygodę, napewno nie byłby teraz taki wesoły.
— Na miłość boską, — zawołała Fela, zniecierpliwiona do ostateczności, — moglibyście już przestać mówić o... o takich rzeczach wśród nocy. Jestem tak przestraszona, że słysząc kroki ojca za nami, nam wrażenie, że to właśnie stąpa to „coś“. Pomyślcie tylko, to przecież idzie mój własny ojciec!
Historynka objęła ją ramieniem.
— Uspokój się, — szepnęła pocieszająco. — Opowiem wam inną historię i taką piękną, że wkrótce wszyscy zapomnicie o djable.
Opowiedziała nam jedną z najpiękniejszych bajek Andersena, a czar jej głosu wypłoszył do reszty dręczący nas lęk; teraz nawet obok ciemnej otchłani lasu przeszliśmy z zupełnym spokojem, zapominając o wszelkich złych duchach. Tuż przed nami z pobliskiego wzgórza wyłaniało się światełko z okna starej kuchni Kingów, witając nas i otwierając ku nam przyjaźnie ramiona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.