Hordubal/Księga pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

I teraz Juraj Hordubal nie wie, co ma powiedzieć. Tyle początków sobie wymyślił i cóż się stało, że mu żaden nie pasuje? Nie zakryje oczu Polanie, nie zapuka nocą w okno, nie powróci razem z dzwonieniem stad i ze słowy błogosławieństwa. Ale włazi do domu skudłany i nieumyty, więc nie dziw, że się kobieta wystraszy. I głos wyszedłby ze mnie dziwny i zduszony — poradź Panie Boże, co tu powiedzieć takim zduszonym, do niczego niepodobnym głosem!
Polana ustępuje z zaproża, aż nazbyt daleko ustępuje. Ech, Polano, byłbym się przecież prześliznął i tak. I odzywa się do niego głosem, który już jakby nie był jej głosem i wcale nie jest głosem: — No, wejdźże, ja — zawołam Hafię. — Dobrze, zawołaj, ale naprzód tobie chciałem położyć ręce na ramiona i rzec: — No, Polano, nie chciałem cię przestraszyć. Chwała Bogu, że już jestem w domu. I patrzajcież, jak się zagospodarowałaś: nowe łóżko, wysoko zasłane, stół nowy i ciężki, na ścianie święte obrazy. Ej-że, nawet w Ameryce nie mają lepszych. Podłoga z desek, a w oknie pelargonia. Dobrze, Polano, gazdowałaś! — — Juraj Hordubal cichutko siada na swej walizce. Mądra jest ta Polana i umie sobie radzić. Jak tu wszystko ładnie wygląda! Zgaduję, że ma dwanaście krów, dwanaście, a może więcej. Chwała Bogu, nie na próżno harowałem. Ale ten gorąc tam w szybie, duszko, gdybyś wiedziała, co za piekło!
Polana nie wraca. Jurajowi Hordubalowi jest jakoś smutno i nieswojo, jak takiemu, co sam został w cudzej izbie. Poczekam na podwórku, może by się umyć tymczasem. Ech, zrzucić koszulę i napompować sobie zimnej wody na ramiona, na głowę i włosy, rozrzutnie pryskać wodą dookoła i ryknąć z uciechy, hej! Ale to by nie pasowało chyba, jeszcze nie, jeszcze nie. Tylko trochę wody z żelaznej pompy (stała tu studnia drewniana z żurawiem i ten zimny mrok w głębi, który oddychał taką wilgocią, gdy się człek pochylił nad studnią — a to jest tak, jak w Ameryce, tam miewają takie pompy farmerowie — nosić pełne kubły do obory, poić krowy, aż im się zalśnią nozdrza od wilgoci i zaczną głośno pochrapywać). Juraj zwilża brudną chusteczkę do nosa i ociera sobie czoło, ręce, kark, ach jaki przyjemny chłodek! Wyżyma chusteczkę i rozgląda się, gdzieby ją tu powiesić, ale jeszcze tego nie zrobi, jeszcze nie czuje się tu w domu u siebie, więc mokrą chusteczkę pcha do kieszeni.
— Masz tu, Hafio, swego tatę — słyszy Hordubal i Polana popycha ku niemu jedenastoletnią dziewczynkę o płochliwych, bladoniebieskich oczach.
— Więc to ty jesteś Hafia — mruczy Hordubal w zakłopotaniu (na miły Bóg, dla tak dużej dziewczynki Teddy-bear!) i chce dotknąć jej włosów, choć tylko jednym palcem. Ale dziewczynka cofa się, przytulona do matki, i nie spuszcza oczu z tego obcego człowieka. — No, przywitajże się, Hafio — mówi Polana twardo i kuksa dziewczynkę w plecy. Ech, Polano, daj jej spokój, cóż w tym dziwnego, że dziecko jest przestraszone? — Dzień dobry — szepcze Hafia i odwraca się. Jurajowi robi się nagle jakoś dziwnie, oczy mu się zalewają, twarz dziecka trzęsie się przed nim i rozpływa. No, no, cóż to znowu? Nic, nic, tylko że przez tyle lat nie słyszałem tego słowa: Dzień dobry! — Pójdź i popatrz, Hafio — mówi szybko — czegom ja ci naprzywoził.
— Idźże, głupia! — popycha ją Polana.
Hordubal klęczy nad walizką. Matko Boska, jak się to wszystko przez drogę pomiętosiło, i szuka elektrycznej lampki. Dopieroż będzie Hafia patrzeć! — Widzisz Hafio, tutaj oto naciśniesz ten guziczek i zaraz świeci. — Co to, co to, że lampka nie chce świecić? Hordubal naciska guziczek, obraca lampkę na wszystkie strony i smutnieje. — Cóż to się zrobiło? Aha, niezawodnie wyschło coś tam w środku, gdzie jest ta elektryka. Widzisz, na lower-decku było tak gorąco. Ale świeciła bardzo jasno, Hafio, jak słoneczko. No, poczekaj, przywiozłem ci obrazki, zaraz je zobaczysz! — Hordubal wyławia z walizki karty powycinane z magazynów i gazet, którymi poprzekładał swoją odzież. Pójdź, Hafio, i popatrz, żebyś wiedziała, jak wygląda Ameryka.
Dziewczynka wierci się z wielkim zakłopotaniem i ogląda się za matką. Polana sucho i surowo wskazuje głową: Idź! Dziecko nieśmiało i niechętnie szura się ku temu wysokiemu obcemu człowiekowi. Ach wyrwać się z izby, wybiec na dwór i polecieć do Maryki, do Zofki, do dziewczynek, które tam za stodołą zawijają w poduszkę takie pocieszne, małe szczenię — —
— Patrz, Hafio, na te ładne damy — a tu, spojrzyj, jak ci się biją, co? To się nazywa football, wiesz? Taka gra amerykańska. A tu znowu, te wysokie domy — —
Hafia dotyka już jego ramienia i nieśmiało pyta: — A co to jest?
Juraja Hordubala zalewa radość i wzruszenie: więc dziecko już się przyzwyczaja. — To? To jest, wiesz... Felix the cat.
— Ale przecież to jest kizia! — protestuje Hafia.
— Ha, ha, ma się wiedzieć, że to jest kizia! Jesteś bardzo mądra, Hafio! Tak, to jest taki amerykański kocur, all right!
— A co on robi?
— Wylizuje taki tin, rozumiesz? Takie blaszane pudełko od konserwów. To jest advertisement od konserwów, wiesz?
— A co tu jest napisane?
— To jest... to pewno coś po amerykańsku, Hafio, ty tego nie rozumiesz. Ale tutaj, te statki — Hordubal szybko zmienia temat rozmowy. — Takim okrętem jechałem.
— A co to jest?
— To są kominy, wiesz? Te okręty mają w środku parową maszynę, a w tyle taki... taki propeller...
— A co tu napisali?
— Przeczytasz sobie kiedy indziej. Umiesz przecież czytać, czy nie? — odpowiada Hordubal wymijająco. — A tutaj, widzisz, zderzyły się dwa wagony — —
Polana stoi na zaprożu, z rękoma założonymi na piersi i suchymi upartymi oczami rozgląda się po podwórku. Tam w izbie, za nią, pochylają się ku sobie dwie głowy i męski głos wolnymi słowami stara się wytłumaczyć, co jest to i co tamto. — Takie rzeczy robią w Ameryce, Hafio, a to, patrz, to ja sam kiedyś widziałem — — A potem ten głos utyka jakoś, waha się i mruczy: — Idź, Hafio, idź zobaczyć, gdzie jest mamusia.
Hafia rzuca się ku zaprożu, jakby się wyrywała z więzów.
— Czekaj — zatrzymuje ją Polana — zapytaj się go, czy chce co zjeść albo wypić.
— Nie trzeba, duszko, nie trzeba — mówi wesoło Hordubal i idzie ku zaprożu. — Dobra jesteś, że o tym pomyślałaś, bardzo ci dziękuję, ale nic pilnego. Może robisz akurat co innego...
— Robotę ma się zawsze — odpowiada Polana, jakby mówiła do siebie.
— Więc widzisz, Polano, więc widzisz, nie będę ci przeszkadzał, a tymczasem ja, może ja tymczasem — —
Polana zwraca się ku niemu, jakby mu chciała coś powiedzieć, jakby chciała powiedzieć zbyt wiele na raz, aż jej usta drgają. Ale połyka słowa niewymówione i idzie sobie, bo robotę ma się zawsze.
Hordubal stoi we drzwiach i spogląda za Polaną. A może pójść za nią do obórki? Jeszcze nie, tymczasem jeszcze nie. W obórce jest ciemno, nie pasuje jakoś. Osiem lat, bratku, to osiem lat. Polana to kobieta rozsądna, nie rzuci ci się na szyję jak jaka młódka. Trzeba się przepytać o to i o owo, o pole, o bydło, ale niechże sobie idzie z Bogiem, kiedy ma robotę. Polana zawsze była taka. Pracowita, żwawa, mądra.
W zamyśleniu rozgląda się Hordubal po podwórku. Czyste podwórko, zarośnięte trawą i kwitnącym rumiankiem, nigdzie ani śladu gnojówki. No dobrze, rozejrzeć by się po gospodarstwie, ale jeszcze nie, jeszcze nie. Polana powie przecie sama: — Pójdź, spojrzyj, Juraju, jakom gazdowała. Wszystko murowane i żelazne, wszystko nowe, tyle a tyle kosztowało — — A ja powiem: — Dobrze, Polano. I ja przynoszę z sobą coś niecoś do gospodarstwa.
Polana dobrze robi. A smukła jest, smukła jak młódka. Panie Boże, jakie równiutkie ma plecy! Zawsze tak prosto trzymała głowę, jeszcze jako dziewczyna — Hordubal westchnął i podrapał się po potylicy. No więc, Polano, niech będzie tak, jak ty chcesz. Przez osiem lat byłaś sobie sama panią, tego nie można odmienić na poczekaniu. Sama powiesz, że dobrze jest mieć chłopa w domu.
W zamyśleniu rozgląda się Hordubal po podwórku. Wszystko jest inne i nowe, dobrze się Polana rządziła. Ale ten nawóz, ten nawóz mi się jakoś nie podoba. To nie jest gnój z obory, to gnój stajenny. Na ścianie wiszą dwa chomąta, na podwórku końskie łajno. — Ani słowem się Polana nie zdradziła, że trzyma konie. Ale konie, to przecież sprawa nie dla kobiety. Do stajni trzeba chłopa. Tak! Hordubal marszczy zatroskane czoło. Teraz słyszał uderzenie końskiego kopyta o drewniane przepierzenie. Koń grzebie kopytem, pewno chce mu się pić. Zaniósłbym mu wody w żaglowym wiaderku, ale poczekam, aż mi Polana powie: — Pójdź, Juraju, rozejrzeć się po naszym gospodarstwie. — W Johnstown mieli także konie, tam, w tych szybach. Chodziłem do nich, żeby je pogłaskać po pysku. Polano, krów tam nie było. Złapać taką krowę za róg i potrząsnąć jej głową, na-na-na, stara, cicho, cicho! Ale koń — no, chwała Bogu, będziesz tu teraz miała chłopa.
Nagle zapachniało coś znajomego i starego, coś, co tu pachniało od dzieciństwa. Hordubal długo i z wdzięcznością wdycha ten zapach: drzewo, smolisty zapach drzewa, pachnące w słońcu polana świerkowe. Juraja pociąga coś ku tej kupie polan. Ma się przecie ręce krzepkie jak ta gruba kora, jest tu i pieniek z zadziabniętą w nim siekierą, drewniany koziołek i piła, jego własna stara piła, wypolerowana jego własnymi łapami. Juraj Hordubal odetchnął z głębi. No, dziękować Bogu, wrócił zdrowy w domowe pielesze, więc zrzuca kapotę i układa polano w mocnych ramionach koziołka.
Spocony i szczęśliwy trze Juraj drzewo na zimę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.