Hrabia Monte Christo/Część III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
WYSPA MONTE CHRISTO.

Zdarza się czasami na świecie, iż ludzie, którzy byli długo igraszką złego losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybijają się na wierzch i dochodzą do upragnionego celu; tak też i Dantesa spełniły się pragnienia: stanął nakoniec stopą na wyspie, która — kto wie?... może mu da owe wyśnione skarby!
Gdy „Młoda Amelja“, ręką Dantesa prowadzona, trąciła nakoniec o brzeg wyspy on, który zawsze tak doskonale umiał panować nad sobą, nie umiał przytłumić okrzyku radości i wyskoczył na ląd, zanim załoga zdążyła opuścić kotwicę.
Noc była zupełna. Jasny księżyc rozświetlał poświatą swą skały Monte Christa i srebrzył cicho skarżące się morze.
Nie czas było na zachwyty i na marzenia. Gdy tylko „Młoda Amelja“ stanęła u brzegu, natychmiast otrzymała sygnał, że statek, z którym dokonać miała zamiany — przybywa.
Należało się wziąć do wyładowania. Robota poszła jednak bardzo szybko i została ukończona przy pierwszych blaskach rodzącego się dnia.
Dantes miał przed sobą wolny dzień. Wziął tedy strzelbę, proch i kule i pod pozorem polowania wyruszył w góry. Towarzyszył mu Jakób, którego Dantes nie śmiał oddalić, by tem nie rozbudzić podejrzeń, zawsze możliwych. Zaledwie uszli parę kilometrów, gdy Dantes celnym strzałem powalił wspaniałego kozła! wtedy poprosił Jakóba, by ten zaniósł upolowaną zwierzynę towarzyszom na ucztę, sam zaś poszedł dalej.
Miał już plan gotowy. Myślał o skarbie, lecz i towarzyszach, z którymi rozstać mu się przyjdzie.
— Za dwie, trzy godziny — mówił do siebie — ludzie ci opuszczą wyspę tę i, o sześćdziesiąt piastrów bogatsi, znów narażać będą swe życie, aby zdobywać raz jeszcze więcej swój ubogi zarobek. I powrócą do Livorno, ażeby tam rozproszyć z rozrzutnością wszystkie zapracowane pieniądze.
Ja, dziś, żyć tak nie mógłbym już dłużej. Jestem panem nadziei. Jutro, prawda, przyjdzie mi ją może utracić, tę nadzieję moją, i będę od tych towarzyszy moich stokroć uboższy, lecz idę los mój wykuwać.
Lecz nie, tak nie będzie! Mądry, nieugięty Faria nie dałby się nigdy tak omamić ułudzie. Ten skarb być więc musi i jest!
I zaczął śledzić, rozpatrywać skały, czy nie natrafi na znak jaki, któryby go naprowadził na ślad ukrytej groty?
Idąc brzegami morza, na jednej ze skał zdawało mu się, iż znalazł pewne ślady ręki ludzkiej.
Nadzieja pierś mu ożywiła.
Zaś znaki mnożyły się, powtarzały. Najwidoczniej kardynał Spada umyślnie je robił, ażeby w razie nieszczęścia jego siostrzeniec mógł trafić po nich.
Czy tylko ślady te nie ściągnęły już oczu niepowołanych? Czy nie wydały tajemnic w łonie ukrytych?
W oddaleniu kilkuset metrów od zatoki, w której stała na kotwicy „Młoda Amelja“, Dantesowi wydawać się zaczęło, że rozrzucone masy skał zaczynają się skupiać. Tutaj więc należało rozpocząć poszukiwania już z motyką w ręku.
Dantes zdecydował, iż na dziś dość już zrobił narazie i postanowił wracać do kolegów. I tak uczynił, mając już plan, jak teraz postąpić należy.
W czasie tych poszukiwań Dantesa, jego towarzysze przygotowali ucztę poranną, na którą złożyć się miały: chleb, konserwy rybne, pieczeń z upolowanego kozła, owoce, rum angielski i sycylijskie wino.
W chwili, gdy kozła już dopiekali, na rożnie własnego wynalazku, — ujrzeli zbliżającego się Dantesa, skaczącego lekko ze skały na skałę. Dali znak wystrzałem, by wracał. Wtedy już pędem zaczął zbliżać się do nich.
Gdy go śledzili oczami, patrząc na jego rączy bieg, osunęła się nagle w rozpadlinie noga Dantesowi i z okropnym krzykiem spadł on z dość wysokiej skały na brzeg morza.
Wszyscy wtedy, jak jeden mąż podążyli na ratunek. Pierwszy dobiegł Jakób i ujrzał Dantesa leżącego we krwi i nieprzytomnego. Wlano mu w usta dobrą porcję araku, co dało ten skutek, iż otworzył oczy.
Wyraz ogromnego cierpienia wykrzywił mu usta i zaczął się skarżyć boleśnie na straszny ból w kolanie.
Chciano go przenieść na statek, lecz przy pierwszem poruszeniu go, z krzykiem orzekł, iż woli raczej umrzeć, niż narażać się na ból nie do zniesienia, jaki mu sprawia najmniejszy ruch. I zaczął prosić towarzyszy, by nie zajmowali się nim i nie psuli sobie uczty, zaś on tymczasem odpocznie.
Marynarze nie dali się prosić zbyt długo. Byli głodni, a zapach pieczystego był nazbyt smakowity.
Po godzinie powrócili jednak. Lecz cierpienia Dantesa nie zmniejszyły się wszelako, — zdawały się nawet potęgować i noga, jak mówił, spuchła mu bardzo.
Kapitan, który musiał, pod grozą utraty zarobku, jeszcze przed nocą rozwinąć żagle, nalegał bardzo, by pozwolił się przenieść na pokład.
Dantes usiłował zadość uczynić temu żądaniu, lecz przy poruszeniu się zbladł silnie i zdawał się omdlewać.
— Musi mieć kość strzaskaną — rzekł wtedy dowódca. — Ano, trudno!... nie możemy tak porzucić towarzysza. Pozostaniemy z nim razem.
Postanowienie to zdziwiło majtków nad wszelki wyraz. Nie znali jeszcze swego kapitana. Decyzję tę przyjęli bez wahania, gdyż szczerze Dantesa pokochali.
Dantes jednak nie chciał się zgodzić na to.
— Nie, — odpowiedział kapitanowi — jeżeli ja okazałem się aż tak niezgrabny, ja jeden ponieść za to muszę karę. To też jedźcie, koledzy, ja tutaj pozostanę. Gdy będziecie powracać, zabierzecie mnie wtedy ze sobą. Przez ten czas noga mi już napewno wydobrzeje. Tak będzie najlepiej. Zostawcie mi tylko trochę konserw i sucharów, a także strzelbę, proch i kule, zostawcie mi jeszcze motykę, to sobie przy jej pomocy uczynię lepiankę nad głową.
Kapitan, widząc iż będzie to najlepsze wyjście z trudnej sytuacji, zgodził się na to mówiąc:
— A więc zgoda, odjeżdżamy. Zabawimy około ośmiu dni w drodze, i powrócimy, by cię zabrać ze sobą.
Jeden Jakób nie chciał się zgodzić na to, by Dantesa pozostawić samego.
— Jakto, zrzekasz się swej części podziału? — zapytał wzruszony Dantes.
— Zrzekam się — odpowiedział Jakób — i to bez żalu. Nie zostawię cię samego, towarzyszu, w niedoli.
— Dobrym kolegą jesteś, Jakóbie, — zawołał wtedy Dantes. — Niech ci Bóg nagrodzi twoje dobre serce, dziękuję ci, lecz nie mogę przyjąć twej ofiary. Nic mi przecież nie grozi na tej wyspie bezludnej, zaś pożywienie mi zostawicie. Potrzebny mi jest odpoczynek, nic ponad to. Zresztą, mam nadzieję, iż znajdę na tej wyspie zioła, które mnie uzdrowią.
Cóż było robić na wolę Dantesa, wyrażoną w słowach tak kategorycznych? To też koledzy, aczkolwiek ociągając się, pożegnali go i wkrótce odpłynęli.
Oddalając się, serdecznie go jeszcze ze statku pozdrawiali. Dantes powiedział sam do siebie:
— Oto ludzie, wśród których nie zamarły jeszcze uczucia przyjaźni!
I wpatrywał się długo w oddalający się statek. Gdy znikł mu już z oczu zupełnie, wtedy podniósł się z ziemi żwawo i lekko, jak dzika koza, stała szczytów tych i skał mieszkanka, pochwycił jedną ręką strzelbę, zaś drugą motykę i pobiegł szybko ku skale, która, jego zdaniem, kryła w swem łonie skarb.
— Teraz — zawołał, przypomniawszy sobie opowieść „Tysiąca i jednej nocy“: Sezamie, otwórz się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.