Hrabia Monte Christo/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ TRZECIA.
NA WOLNOŚCI.
ROZDZIAŁ I.
WYSPA TIBOULEN.

Dantes pozbawiony tchu, odurzony, tyle miał jednak przytomności umysłu, że wstrzymał oddech; mając prawą rękę na wszystko przygotowaną, rozciął worek i do połowy wydobył się z niego. Mimo to, czuł, że jest gwałtownie pociągany w dół przez kulę; przeciął więc szybko powróz krepujący mu nogi i, uderzywszy silnie nogą, wypłynął na powierzchnię, gdy tymczasem kula wraz z workiem poszła w dół na dno morza.
Dantes wypłynął na powierzchnię jedynie dla zaczerpnięcia powietrza, obawiając się, by grabarze nie spostrzegli go — dał nurka ponownie.
Gdy po raz drugi wypłynął, był już daleko od miejsca gdzie go wrzucono. Podniósł się tedy na fali i rozejrzał wokoło. Spostrzegł, że niebo grozi burzą; krótkie fale bezładnie przelewały się na morzu, smagał je wiatr.
Takie było morze, któremu powierzył swe życie. Poza niem czerniała w mroku posępna skała, która mu zabrała połowę życia.
Na jej szczycie silna latarnia morska rzucała na morze swe blaski. Dzięki niej, Dantes widział, że grabarze stali pochyleni, jakby wpatrując się w odmęty morskie.
Musieli niewątpliwie usłyszeć krzyk, który się wydarł z jego piersi.
Gdy Dantes spostrzegł to, zanurzył się natychmiast i dopiero w znacznej odległości od miejsca, z którego rzucono go w morze, wypłynął. Przyszło mu to łatwo, ponieważ był nurkiem zawołanym. W Marsylji cieszył się sławą najlepszego pływaka.
Nurkował teraz tak długo, aż latarnia znikła mu z oczu.
Należało teraz rozejrzeć się w położeniu. Najbliższe wyspy, które zamek otaczały, Ratenhau i Pomegue, były zamieszkałe, nawet maleńka Daum miała licznych mieszkańców. Najbezpieczniejszymi zdawały się być Tiboulen i Lemaire. Były o milę odległe od zamku.
Dantes postanowił przeto przypłynąć do jednej z nich. Ale jak tego dokonać wśród nocy?
Naraz spostrzegł światło, niby gwiazdę zwiastunkę; rozpatrzywszy się, doszedł do przekonania, że była to latarnia portowa w Planierre. Zmierzając ku niej, zostawiał wyspę Tiboulen nieco na lewo, zbaczając przeto na lewo, powinien był właśnie na tę wysepkę natrafić.
Jednak, by się do niej dostać, przepłynąć należało milę drogi.
Faria mówił mu nieraz, gdy widział go smutnym: „nie poddawaj się, Dantesie, pamiętaj, że jeżeli będziesz chciał uciec, będziesz zmuszony płynąć bardzo długo; a do pływania potrzeba sił. Wyrabiaj przeto w sobie siły“.
Wśród ciężkich zapasów z falami, przyszła Edmundowi na myśl ta przestroga; gdyby nie ta rada i nie gimnastyka, którą codziennie w więzieniu uprawiał, nie podołałby teraz zadaniu. Dzięki niej był panem żywiołu.
Zresztą lęk dodawał mu odwagi. Wsparty na wierzchołku fali przysłuchiwał się, czy szmer jaki nie dojdzie jego uszu? Każda wynioślejsza poza nim fala zdawała mu się łodzią pościgową. Zdwajał wtedy wysiłki. Zbliżało to szybciej do celu, ale i wyczerpywało siły.
Płynął i płynął. Straszliwy zamek coraz bardziej ginął. Nie widział go już, a tylko czuł go jeszcze poza sobą. Upłynęła godzina, a Dantes odurzony poczuciem wolności, które zawładnęło całą jego istotą, śmiało i dzielnie posuwał się w zamierzonym kierunku.
— Bogu chwała, płynę już z godzinę — pomyślał — jeżeli nie pomyliłem się w kierunku, niezadługo powinienem być przy Tiboulen, jeżeli jednak pomyliłem się?
Zadrżał z przerażenia.
— Niech się dzieje wola Boska! — pomyślał. — Płynąć będę, póki mi sił starczy, póki będę zdolny rękami poruszać, póki nie dostanę kurczów w całem ciele. Potem... No! pójdę na dno i będzie koniec.
I płynął, wytężając wszystkie siły. Naraz niebo zasępiło się jeszcze bardziej, chmury piętrzyły się nad niem. Jednocześnie pierwszy kurcz chwycił go w kolanie lewej nogi.
Imaginacja podsunęła mu myśl, że to może naskutek uderzenia kuli i że za mgnienie oka usłyszy huk wystrzału karabinowego. Huk jednak żaden nie doszedł jego uszu.
Naraz dotknął ręką lądu. Wtenczas dopiero spostrzegł, iż to, co w ciemności brał za ciemną chmurę, było masą spiętrzonych skał.
Była to właśnie wyspa Tiboulen.
Stanął na nogach, postąpił parę kroków i wyciągnął dziękczynnie ku Stwórcy dłonie, a następnie padł na granity, wyczerpany zupełnie.
Pomimo wiatru i burzy, pomimo ulewnego deszczu, co już padać zaczynał, strudzony i wycieńczony wysiłkiem zasnął snem, który sprowadza strudzenie ciała, gdy dusza i sumienie czuwają.
Po godzinie takiego snu, zbudził go huk gromu. Burza szalała, jak dziki zwierz spuszczony z łańcuchów. Gęste błyskawice spadały z niebios na ziemię, oświetlając morze i skały.
W ich świetle Dantes się upewnił, że istotnie znajduje się na wyspie Tiboulen, — na wyspie zupełnie niezamieszkałej i bezpłodnej. Powstał i poszedł wyżej, ażeby się skryć w zagłębieniach skał. Burza bowiem szalała z wzrastającą wciąż siłą.
Od huku piorunów aż drżały skały. Przy świetle błyskawicy Dantes ujrzał, pomiędzy wyspą Lemaire, a przylądkiem Croiselle, o ćwierć mili od Tiboulen, mały statek rybacki, zapędzony burzą w te strony. Drugi za nim, na innym wierzchołku fali, migał jak widmo, idąc naprzód z niesłychaną szybkością.
Dantes chciał krzyczeć, że zginą, jeżeli w tym kierunku posuwać się będą. Czyż mogli go jednak usłyszeć? Rybacy zaledwie sami siebie słyszeli. Przy świetle drugiej błyskawicy dojrzeć było można, że żeglarze wdrapują się na maszty, że statek tonie.
Zdawało mu się, że ci nieszczęśliwi zobaczyli dawane przez niego znaki, że go dosłyszeli nakoniec. Było już jednak zapóźno.
Ponad wyciągniętym masztem, powiewały poszarpane w strzępy żagle. Po chwili maszt zanurzył się w falach.
Krzyki konania odbiły się o uszy Dantesa. Fale z taką siłą biły o brzeg, morze tak anormalnie było wysokie, że o tem, by tonący mogli się wydostać na brzeg, nie mogło być mowy.
Wkrótce wszystko pochłonęła noc. Ucichły wołania.
Dantes wychylił się z za skały, sam się na zatratę narażając. Wytężał wzrok, ale nic już nie zobaczył; wytężał słuch — lecz słyszał jedynie ryk morza. Wszystko znikło, pozostała tylko burza. Burza, straszna posłanniczka Boga, co jedna z wichrami walczyć zdolna i spienione fale pokonywa.
Aż wreszcie wicher zaczął przycichać, uspokoiły się fale, chmury tak groźne rozpraszać się zaczęły po niebie jakby uciekając przed światłem księżyca. Na ciemnym szafirze nieba rozbłyskać zaczęły gwiazdy. Wreszcie na wschodzie zarysowała się czerwona wstęga, płomieniejąca coraz bardziej. Pojaśniały fale, stawać się zaczęły szare, srebrzyste, purpurowe, szmaragdowe wreszcie. Dzień nastał.
Dantes patrzył z zachwytem na ten wspaniały obraz przyrody, którego nie widział tak bardzo dawno.
W świetle dnia, zwrócił wzrok badawczy ku fortecy. Ponury gmach wznosił się ponad falami, na szczycie stromych skał, z groźnym majestatem.
Była prawie piąta rano. „Za dwie, trzy godziny — powiedział Dantes do siebie — przyjdzie dozorca do celi i znajdzie w nim trupa mego biednego przyjaciela. Wznieci się popłoch, zaczną szukać — znajdą otwór i przejście. Potem badać będą ludzi, którym powierzono wrzucić trupa do morza; ci zeznają że słyszeli krzyk mój. W godzinę potem ukażą się na morzu liczne barki, przepełnione żołnierzami i rozpoczną pościg za zbiegiem, nie bez słuszności mniemając, że zbyt daleko uciec przecież nie mógł. Huk dział obwieści brzegom, że więzień uciekł z zamku. Wszyscy ścigać go wtedy zaczną, jak wściekłego psa. Żołnierze rozgłoszą, w jakim stanie uciekł więzień, a wtedy nikt nie da przytułku nagiemu i zgłodniałemu. Co począć?... Jestem głodny i dokucza mi pragnienie“...
Zniechęcenie ogarnęło go zupełnie. Wtedy wzniósł oczy do nieba, padł na kolana i zaczął się modlić.
— Boże! Boże wielki!... Dopomóż mi, Boże!
Gdy tak modlił się żarliwie, na wysokości wyspy Pomegue pokazał się żagiel niewielki, a następnie i cały statek prujący łatwo ciche już wody seledynowego morza. Wyszedł najwidoczniej z portu marsylskiego i płynął na pełne morze.
— Boże! popłynąć na ich spotkanie — oto ratunek, przetnę im drogę. Przecież mnie przyjmą na pokład. Gdyby mnie zapytali, kto jestem? — odpowiem, że jestem rozbitkiem!... Więc dalej, na ich spotkanie.
I Dantes chciał już skoczyć w morze, gdy rzuciwszy wypadkiem okiem na skały, ujrzał, że na jednej z nich wisi czapeczka frygijska jednego z majtków, w rozbiciu zatopionych, zaś pod skałą tą, unosiły się szczątki rozbitego statku, którymi morze miotało, bijąc nimi, niby taranami o brzeg.
Dantes pobiegł przedewszystkiem po skałach, w stronę gdzie się znajdowały szczątki okrętu, pochwycił czapeczkę, a następnie wybrał kawałek strzaskanego masztu, który miał mu ułatwić pływanie, i popłynął w kierunku drogi, po której statek miał przepływać.
— Teraz już jestem ocalony, — zawołał w duchu.
Przekonanie to dodało mu sił. Wkrótce ujrzał zbliżający się żaglowiec, pędzony wiatrem, pomiędzy zamkiem If a wieżą w Planierre. Z jego obrotów Dantes wywnioskował, że statek płynie nie na Korsykę, lub do Sardynii, lecz kieruje się w stronę Włoch. Przepływać więc będzie pomiędzy wyspą Jaros a Calaseraigne.
I popłynął w odpowiednim kierunku.
Statek i pływak stopniowo zbliżali się do siebie i już tylko ćwierć mili ich rozdzielało.
Dantes wzniósł się tedy na maszcie i zaczął powiewać w tę i ową stronę czapką, na znak niebezpieczeństwa, czego jednak nikt na statku nie zauważył.
Chciał więc krzyczeć, ale zmierzywszy okiem odległość poznał, że to próżny wysiłek, bo jego głos nie mógłby dojść do statku, głuszony szumem fal. Wtenczas dopiero ocenił całą doniosłość swej przezorności, że się chwycił szczątku rozbitego okrętu.
Z tem większą energją zaczął płynąć i coraz bardziej zbliżał się do celu. Gdy był już bardzo blisko, raz jeszcze uniósł się na fali, wywijając czapką i krzycząc.
Spostrzeżono go na koniec. Statek zahamował swój rozpęd, a załoga spuszczać zaczęła na morze małą łódź.
Po krótkiem oczekiwaniu, łódź z dwojgiem ludzi pomknęła w stronę rozbitka... Dantes porzucił deskę, zaczął ze wszystkich sił płynąć na spotkanie.
Lecz przeliczył się ze swymi siłami. Zaczęły mdleć mu ręce, nogi odmawiać posłuszeństwa, pierś ciężko dyszała.
Krzyknął raz jeszcze z rozpaczą, co nie pozostało bez echa, wioślarze bowiem zdwoili pęd, a jeden z nich zawołał po włosku „odwagi“. Wyraz ten doszedł do niego w chwili, gdy fala, której przepłynąć nie zdołał, przeszła ponad jego głową. Pokazał się raz jeszcze, dobywając sił ostatnich, zrobił parę ruchów bezużytecznych, krzyknął raz jeszcze i zapadł ciężko w głąb morza.
Rzut fali wyniósł go na szczęście raz jeszcze na powierzchnię. Zdawało mu się, że go pochwycono wtedy za włosy i ogarnął go mrok; nie słyszał i nie widział nic, wpadł w zupełne omdlenie.
Gdy otworzył oczy, leżał na pokładzie statku, który szedł już dalej swą drogą. Spojrzał w jakim płynęli kierunku? Statek od zamku If się oddalał.
Był tak wycieńczony, że jego wykrzyknik radości wzięto za westchnienie bólu. By go rozgrzać i pobudzić obieg krwi rozcierali go wełnianemi ręcznikami: inny majtek, który na łodzi dodawał mu odwagi, nacierał mu wódką skronie, pozostali, wśród nich dowódca statku, spoglądali na niego dobrotliwie. Kilka kropel rumu podniosło jego siły, tak, iż mógł już odpowiadać na pytania.
— Coś za jeden? — zapytał sternik, po francusku, lecz bardzo złym akcentem.
— Majtek — odpowiedział Dantes, w niemniej złym języku, lecz po włosku. — Burza spotkała nas przy przylądku Margion i rozbiliśmy się o te skały przeklęte.
— Skąd się tu wzięłeś?
— Właśnie byłem na tych skałach, na które wdrapałem się, a o które kapitan rozstrzaskał sobie głowę. Pozostali dwaj moi towarzysze utonęli również, ja tylko ocalałem z całej załogi. Gdy dojrzałem wasz statek rzuciłem się wpław na wasze spotkanie, w obawie iż wyczekiwanie ratunku na wyspie, — przeciągnąćby się mogło zbyt długo. Niech Wam Bóg zapłaci, ocaliliście mi życie. Nie miałem już nadziei widzenia ludzi, już tonąłem, gdy jeden z was, koledzy, pochwycił mnie za włosy.
— To ja! — rzekł jeden z majtków, na którego twarzy, otoczonej czarnemi zwojami włosów, malowała się szczerość i otwartość — nie było co robić, boś już szedł na dno.
— Tak, — odpowiedział Dantes, wyciągając ręce — tak, przyjacielu, szedłem już na dno. Dziękuję ci z całego serca.
— Słowo daję!... wahałem się co robić. Z brodą na pół metra długą i włosami do połowy pleców, — wyglądałeś raczej na rozbójnika, aniżeli na uczciwego marynarza.
Dantes przypomniał sobie, że w rzeczy samej, od czasu jak się dostał na zamek If, ani razu brody nie golił, ani też strzygł włosów.
— A tak — odpowiedział — uczyniłem ślub Najświętszej Pannie, że przez dziesięć lat nie będę strzygł włosów, ani golił brody. Dziś skończył się czas tego ślubowania mego i oto w dniu takim omal że nie utonąłem.
— Cóż my tu z tobą robić będziemy — zapytał dowódca.
— Róbcie co chcecie! Wszystko co miałem — straciłem do tego stopnia, że nagi stoję przed wami. Ale widzicie, że jestem dobrym majtkiem. W drodze nie będę jadł darmo waszego chleba. No a potem zostawicie mnie w pierwszym lepszym porcie. Służbę na statku znajdę wszędzie.
— Czy znasz morze Śródziemne?
— Od dzieciństwa rozbijam jego fale.
— I porty znasz wszystkie?
— Do każdego, choćby najmniej dogodnego, zobowiązuję się wejść do portu, z zawiązanemi oczyma.
— No, jeżeli tak, to kapitanie nasz, — zawołał majtek, — który w chwili dla Dantesa groźnej, dodawał mu odwagi, jeżeli ten nowy nasz towarzysz prawdę mówi, to czemu by nie miał zostać z nami?
— Zapewne... jeżeli tylko prawdę mówi?.. — odpowiedział kapitan tonem powątpiewania. — W takiem położeniu, jak on w tej chwili się znajduje — złote góry obiecywać się zwykło; gdy jednak przyjdzie dopełnić obietnic...
— Dotrzymam więcej, aniżeli obiecuję!
— Oho! — zawołał z uniesieniem kapitan — zobaczymy to, zobaczymy!
— Jeżeli się zgodzicie, to wam tego dowiodę natychmiast — rzekł Dantes podnosząc się. — Dokąd płyniecie?
— Do Livorno.
— Nacóż więc przedłużacie sobie drogę, tracąc czas?
— Dlaczego nie bierzecie pełnego wiatru w żagle?
— Chcieliśmy obejść leżącą na drodze wyspę Rion.
— I tak miniemy ją w odległości dwunastu węzłów.
— A to, bracie, marsz do steru — zawołał kapitan — przekonamy się, czy robić, czy gadać, potrafisz!
Dantes nie pozwolił, by mu powiedziane raz drugi powtórzono. Poskoczył i pewną ręką pochwycił za ster; za pierwszem, lekkiem naciśnięciem przekonał się, że statek znajduje się w dobrym stanie; aczkolwiek nie mógł zaliczany być do najlepiej zbudowanych.
Zakomenderował: każdy na swoje stanowisko!
Czterej majtkowie, składający załogę statku, szybko i sprawnie zajęli swe miejsca.
— Holuj! — rzucił Dantes rozkaz.
Spełniono go natychmiast.
— A teraz przycumuj!
I ten rozkaz wykonany był jak najdokładniej.
Dzięki tym manewrom, statek ruszył zdecydowanie naprzód, bez zbędnego lawirowania, biorąc kierunek wprost na Rion, lecz nie wpadł na nią, ponieważ prąd spychał go w bok, co w wyniku dało, iż przeszedł obok wyspy oddalony o kilkanaście węzłów.
Widząc ten manewr tak wspaniale wykonany, kapitan krzyknął: „brawo”, a za nim — i wszyscy majtkowie.
— Widzicie, — rzekł Dantes, odejmując ręce od steru — że będę wam użyteczny w podróży. Jeżeli taka będzie wasza wola, — pozbędziecie się mnie w pierwszym porcie, do którego zawitacie. Zostanę tam, a z pierwszego żołdu, jaki otrzymam, zwrócę wam koszta mojego utrzymania, a także odzieży, której mi mam nadzieję, pożyczycie.
— Zgoda, zgoda!... wszystko będzie dobrze, byleś tylko nie był zbytnio wymagający.
— Ja to mam tylko koszulę i spodnie zbywające — to więc jedynie ofiarować ci mogę — rzekł Jakób.
— Właśnie tych jedynie rzeczy mi potrzeba.
— A więc zaczekaj chwilę, przyjacielu, zaraz ci to przyniosę.
I Jakób znikł pod pokładem, lecz za chwilę ponownie się ukazał, niosąc odzienie, które Dantes włożył na siebie, z oznakami dużego zadowolenia.
— Nic więcej ci nie potrzeba?
— Przydałby się kawałek chleba i parę łyków tego doskonałego rumu, którym nacieraliście mi ciało.
Dantes od czterdziestu ośmiu godzin nic nie miał w ustach.
Dano mu chleba ze słoniną, zaś Jakób wetknął mu w rękę flaszkę z rumem.
Dantes podnosił już flaszkę do ust, lecz w ruchu tym spojrzał na zamek If, i zatrzymał się nagle.
— Cóż tam takiego?... Co się stało w twierdzy?
Biały obłoczek ukazał się bowiem nad basztami zamku If, a potem huk wystrzału rozszedł się daleko.
Majtkowie podnieśli głowy, spoglądając jeden na drugiego.
— Co to? Co się stało?...
— Musiał więzień uciec z zamku i z tej zapewne przyczyny walą z dział.
Kapitan rzucił badawczy wzrok na młodzieńca, który — mówiąc to — właśnie flaszkę do ust podnosił. Gdy jednak spostrzegł, z jaką flegmą i smakiem rum połykał, — wszelkie podejrzenia zgasły w nim bez śladu.
— Ale też mocny ten wasz rum! Niech was diabli! — zawołał Dantes, ocierając rękawem od koszuli pot, strumieniem płynący mu z czoła.
— Mniejsza zresztą o to — mruknął kapitan — gdyby tak nawet było, tem lepiej! Miałbym wtedy o jednego zucha więcej.
Dantes, wzmocniony na siłach, poprosił ponownie, by go przy sterze postawiono.
Sternik uradował się tą propozycją, rzucił jednak okiem na kapitana, pytając go wzrokiem, czy może oddać rudel?... Ten, również spojrzeniem, wyraził zgodę.
— Którego dziś mamy? — zapytał Dantes od niechcenia Jakóba, mając już rękę na sterze.
— Którego? 28 lutego, jeżeli się nie mylę.
— A roku?
— Co takiego?... O rok się pytasz?.. — czy masz źle w głowie, czy też drwić sobie chcesz ze mnie?
— Nie, ani mi to w głowie! Lecz widzisz ja dziś, w czasie rozbicia się statku, omal nie oszalałem i chwilami zdaje mi się, że zupełnie straciłem pamięć.. Więc zapytuję ponownie: którego roku mamy?
1829-y — odparł wstrząsając głową Jakób.
Tak więc czternaście lat, co do jednego dnia, pozostawał Dantes w więzieniu.
W dziewiętnastym roku życia wtrącono go do lochów. W trzydziestym czwartym Bóg go z nich wyprowadził.
Bolesny uśmiech przemknął mu się po twarzy. Co się stało z ojcem, przez ten długi czas? Co z Mercedes?
W oczach jego rozbłysła błyskawica gniewu, zemsty!
Wspomniał trzech ludzi, którym zawdzięczał swą niedolę i ponowił przysięgę, że się zemści na tych ludziach, noszących imiona: de Villeforta, Danglarsa i Fernanda.
A przysięga ta nie była już czczą i bezsilną pogróżką. Był wolny. Wolny niewątpliwie, bo żaden już statek, najszybszy chociażby, nie byłby już zdolen doścignąć żaglowca, który on prowadził.



ROZDZIAŁ II.
KONTRABANDZIŚCI.

Nie potrzeba było Dantesowi dnia całego nawet, by poznał, z kim ma do czynienia.
Zacny dowódca „Młodej Amelji“ (tak się nazywał statek), aczkolwiek nie był w szkole opata Farji, mówił jednak wszystkiemi językami, jakie są w użyciu przez ludy zamieszkujące nad brzegami tej wielkiej sadzawki, którą my Śródziemnem morzem nazywamy.
To mu dawało możność łatwego porozumiewania się ze wszystkimi ludźmi bez żadnego zawodu, których pełno było zawsze w każdym porcie.
Znajomość z ludźmi takiego pokroju może być przykrą, może być niebezpieczną nawet, lecz dla właścicieli statków tajemniczych bywa zawyczaj nader korzystną.
Czytelnicy nasi już się domyślili zapewne, że Dantes znalazł się na statku kontrabandzistów. Z tej to właśnie przyczyny dowódca przyjął go początkowo z nieufnością. Obawiał się mianowicie, czy jego gość nie jest wypadkiem celnikiem? Wiedział bowiem z doświadczenia, że ci panowie chwytać się potrafią nader sprytnych sposobów.
Umiejętności żeglarskie Dantesa a także bystrość, szczerość i odwaga, jakich dowody złożył zaraz na wstępie — rozproszyły rychło te obawy.
Gdy rozległy się wystrzały z zamku If, powziął inne znów podejrzenie, czy czasem niema na pokładzie jednego z „gości królewskich” — ale to go mniej niepokoiło. Lecz i to podejrzenie znikło natychmiast, gdy Dantes huk dział zamku If przyjął z takim niewzruszonym spokojem.
Dantes przeto miał tę przewagę nad dowódcą, iż wiedział z kim miał do czynienia, gdy dowódca — o swym gościu nie wiedział nic a nic.
W takim stanie rzeczy przybyli do Livorno. — Gdy Dantes wysiadł na brzeg, odrazu udał się do fryzjera, aby kazać sobie obciąć włosy i brodę ogolić. Cyrulik przyglądał się jego uwłosieniu, lecz w końcu wziął się do pracy.
Po skończonej operacji, fryzjer podał mu zwierciadło, a wtedy Dantes, po raz pierwszy od lat czternastu zobaczył twarz swoją.
Czas i niewola nie pozostały bez śladów.
Gdy wstępował w mury zamku If, twarz miał okrągłą, szczerą i wesołą, dyszącą szczęściem.
Jakże się zmienił! Owalny rysunek twarzy wydłużył się, usta zacisnęły się i znieruchomiały; oczy, będące zwierciadłem duszy — tliły się posępnem światłem, cera nakoniec była jakby popiołem przysypana.
Głęboka, zdobyta w więzieniu wiedza, wybiła również swe piętno, nie tylko na twarzy, ale i na całej postaci. Z czoła bił blask myśli, oczy patrzyły rozumnie, ruchy pełne były wytworności i dystynkcji, aczkolwiek pełne siły.
Nawet głos zmienił się nie do poznania.
Gdy się Dantes przyjrzał sobie, posmutniał. Zmienił się, miało to i swe dobre strony. Jest wprost nie do pomyślenia, aby ktośkolwiek poznać go mógł na świecie. Sercem chyba. A więc poznałby go ojciec. Mercedes... może.
Po wyjściu od fryzjera, Dantes wstąpił do pierwszego lepszego magazynu i kupił sobie odzież majtka. Jak wiadomo, jest ona bardzo niewyszukana i składa się z białych pantalonów, koszuli w pasy i czapki frygijskiej.
Gdy tak ubrany stanął przed dowódcą „Młodej Amelji” — ten go nie poznał i Dantes musiał mu opowiedzieć całą historję swego rozbicia, ażeby ten uwierzył nakoniec.
Jakto, ten zgrabny i wysmukły majtek, byłby istotnie owym brodaczem, którego umierającego wydobyto na pokład?
To też kapitan zaproponował mu natychmiast, by pozostał u niego w służbie, dając mu korzystne warunki. Dantes zgodził się chętnie, z tem jednak zastrzeżeniem, że obejmuje swe obowiązki jedynie na trzy miesiące. Plany, jakie snuł w głowie, nie pozwalały mu bowiem na dłuższe wiązanie się słowem.
„Młoda Amelja“ zaledwie tydzień odpoczywała w Livorno; w czasie tym została naładowana kolorowemi muszlami, zakazaną bawełną i tytuniem angielskim, nieostemplowanym naturalnie.
Gdy to zostało zrobione, należało wymknąć się z portu, bez żadnych opłat i wyładować to wszystko na brzegach Korsyki, gdzie ich oczekiwali aferzyści francuscy.
Szczęśliwie udało im się oszukać czujność straży celnej i wypłynąć na otwarte morze. Nazajutrz przepływali w pobliżu wyspy Monte Christo. Dantes przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w piramidy skał granitowych, zaróżowionych blaskiem wschodzącego dnia. Myślał, iż dość rzucić się w morze, a za pół godziny byłby już na wyspie, za godzin kilkanaście wiedziałby już, czy kamienne łono tej wyspy mieści istotnie skarby nieprzebrane, czy też były one jedynie fantazją chorego mózgu Farji?
Ale cóżby tam zrobił bez żadnych narzędzi?... jakby do ludzi powrócił?
Trzeba więc było czekać!
Na szczęście, cnotę cierpliwości posiadał. Przez lat czternaście przecież czekał na wolność; z łatwością więc mógł czekać teraz parę miesięcy na bogactwo.
W dodatku, jeżeli to bogactwo było chimerą tylko.
Prawda, iż ów list kardynała Spady jest dziwnie przekonywujący, jasny i ścisły. Wszelako?
Powtórzył go sobie w myśli. Nie zapomniał ani jednego słowa; miał je doskonale w pamięci.
Świt następnego dnia zastał „Młodą Amelję“ na wysokości Alerji. Tam już w pewnym małym porcie, oczekiwano ich i w parę godzin cały ładunek statku był wyładowany.
Następny dzień zbiegł na ładowaniu statku innymi towarami: cygarami Hawana, Xeresem i Malagą.
I wyruszyli w drogę, lecz podróż powrotna nie była tak szczęśliwą, wpadli bowiem na łódź strażniczą.
Po krótkiej utarczce padł na pokładzie jeden z celników, lecz i załoga „Młodej Amelji“ nie wyszła bez szwanku. Dantes i jeden z majtków zostali ranieni.
Dantes, aczkolwiek kula utkwiła mu w lewem ramieniu, był uszczęśliwiony tym wypadkiem, radował się raną.
I powtarzał słowa poety greckiego: „Boleści! — wszak nie ty jesteś nieszczęściem“.
Dzięki uprzejmości i staranności Jakóba, który zaopiekował się rannym, a także pewnym ziołom, znanym jedynie przemytnikom — rana szybko się zagoiła.
Wtedy Dantes wystawił na próbę wartość moralną Jakóba. Za staranie około siebie, ofiarował mu część swej płacy, lecz ten odrzucił propozycję z pogardą.
Wypadek ten wzmocnił pomiędzy nimi uczucia.
Trzymiesięczna podróż miała się już ku końcowi. Dantes w rzemiośle kontrabandzistów nabył tej biegłości, jaką od lat młodzieńczych posiadał w marynarskim zawodzie. Obznajmił się ze wszystkiemi obyczajami, poznał przytem znaki tajemnicze, po których poznawali się wszyscy ci pół-rycerze i pół-rozbójnicy.
Ze dwadzieścia razy był przy wyspie Monte Christo, jednak nie znalazł sposobności, by móc na niej wylądować.
Nie mógł bez obcej pomocy dostać się na wyspę. I nie wiedział, jak się wziąć do tego.
Ale przypadek przysłużył mu się najlepiej.
Gdy już byli z powrotem w Livorno, kapitan, mający do niego ogromne zaufanie, wziął go raz pod rękę i zaprowadził do jaskini „Pod złotą łodzią“, w której zbierali się najznakomitsi kontrabandziści i piraci ze wszystkich pobrzeży Śródziemnego morza.
Patrząc na nich, przyszło mu na myśl, ile dokonaćby mógł człowiek, któryby zdołał skupić w swem ręku wszystkie te idące samopas siły, w jednę zwartą armję, posłuszną woli jednego człowieka.
Kapitanowi „Młodej Amelji“ narazie chodziło o rzecz małej wagi, aczkolwiek dużego dla jego interesów znaczenia.
Zaproponowano mu mianowicie, by naładował statek swój bardzo kosztownymi towarami: dywanami tureckimi, jedwabnemi materjałami z Levantu i kaszmirami, i wszystko to wyładował w jakiemś miejscu ustronnem, w nieznanej nikomu przystani, gdzieby już statki francuskie zabrały towary te na swój pokład i kontrabandę uwiozły do Francji.
Ogromny zysk miał być nagrodą operacji tej, o ileby się ona udała: conajmnniej po sześćdziesiąt piastrów na głowę.
Chodziło tylko o to, gdzie ma być dokonane to wyładowanie towarów?
I wtedy Dantes poddał kapitanowi myśl wybrania wyspy Monte Christo, mającej doskonałą zatokę.
Kapitanowi myśl ta wydała się doskonałą i natychmiast zaproponował wspólnikom Monte Christo, jako punkt wymiany. Ci zgodzili się natychmiast.
Gdy Dantes to usłyszał zadrżał z radości i wzruszenia.
Powstał, by ukryć wrażenie i parokrotnie przeszedł się po zadymionej tavernie.
Był na progu urzeczywistnienia swych marzeń.
Już na drugi dzień „Młoda Amelja“ wyszła z portu i pełnymi żaglami skierowała się ku wyspie tajemniczej, bo nikomu nieznanej.



ROZDZIAŁ III.
WYSPA MONTE CHRISTO.

Zdarza się czasami na świecie, iż ludzie, którzy byli długo igraszką złego losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybijają się na wierzch i dochodzą do upragnionego celu; tak też i Dantesa spełniły się pragnienia: stanął nakoniec stopą na wyspie, która — kto wie?... może mu da owe wyśnione skarby!
Gdy „Młoda Amelja“, ręką Dantesa prowadzona, trąciła nakoniec o brzeg wyspy on, który zawsze tak doskonale umiał panować nad sobą, nie umiał przytłumić okrzyku radości i wyskoczył na ląd, zanim załoga zdążyła opuścić kotwicę.
Noc była zupełna. Jasny księżyc rozświetlał poświatą swą skały Monte Christa i srebrzył cicho skarżące się morze.
Nie czas było na zachwyty i na marzenia. Gdy tylko „Młoda Amelja“ stanęła u brzegu, natychmiast otrzymała sygnał, że statek, z którym dokonać miała zamiany — przybywa.
Należało się wziąć do wyładowania. Robota poszła jednak bardzo szybko i została ukończona przy pierwszych blaskach rodzącego się dnia.
Dantes miał przed sobą wolny dzień. Wziął tedy strzelbę, proch i kule i pod pozorem polowania wyruszył w góry. Towarzyszył mu Jakób, którego Dantes nie śmiał oddalić, by tem nie rozbudzić podejrzeń, zawsze możliwych. Zaledwie uszli parę kilometrów, gdy Dantes celnym strzałem powalił wspaniałego kozła! wtedy poprosił Jakóba, by ten zaniósł upolowaną zwierzynę towarzyszom na ucztę, sam zaś poszedł dalej.
Miał już plan gotowy. Myślał o skarbie, lecz i towarzyszach, z którymi rozstać mu się przyjdzie.
— Za dwie, trzy godziny — mówił do siebie — ludzie ci opuszczą wyspę tę i, o sześćdziesiąt piastrów bogatsi, znów narażać będą swe życie, aby zdobywać raz jeszcze więcej swój ubogi zarobek. I powrócą do Livorno, ażeby tam rozproszyć z rozrzutnością wszystkie zapracowane pieniądze.
Ja, dziś, żyć tak nie mógłbym już dłużej. Jestem panem nadziei. Jutro, prawda, przyjdzie mi ją może utracić, tę nadzieję moją, i będę od tych towarzyszy moich stokroć uboższy, lecz idę los mój wykuwać.
Lecz nie, tak nie będzie! Mądry, nieugięty Faria nie dałby się nigdy tak omamić ułudzie. Ten skarb być więc musi i jest!
I zaczął śledzić, rozpatrywać skały, czy nie natrafi na znak jaki, któryby go naprowadził na ślad ukrytej groty?
Idąc brzegami morza, na jednej ze skał zdawało mu się, iż znalazł pewne ślady ręki ludzkiej.
Nadzieja pierś mu ożywiła.
Zaś znaki mnożyły się, powtarzały. Najwidoczniej kardynał Spada umyślnie je robił, ażeby w razie nieszczęścia jego siostrzeniec mógł trafić po nich.
Czy tylko ślady te nie ściągnęły już oczu niepowołanych? Czy nie wydały tajemnic w łonie ukrytych?
W oddaleniu kilkuset metrów od zatoki, w której stała na kotwicy „Młoda Amelja“, Dantesowi wydawać się zaczęło, że rozrzucone masy skał zaczynają się skupiać. Tutaj więc należało rozpocząć poszukiwania już z motyką w ręku.
Dantes zdecydował, iż na dziś dość już zrobił narazie i postanowił wracać do kolegów. I tak uczynił, mając już plan, jak teraz postąpić należy.
W czasie tych poszukiwań Dantesa, jego towarzysze przygotowali ucztę poranną, na którą złożyć się miały: chleb, konserwy rybne, pieczeń z upolowanego kozła, owoce, rum angielski i sycylijskie wino.
W chwili, gdy kozła już dopiekali, na rożnie własnego wynalazku, — ujrzeli zbliżającego się Dantesa, skaczącego lekko ze skały na skałę. Dali znak wystrzałem, by wracał. Wtedy już pędem zaczął zbliżać się do nich.
Gdy go śledzili oczami, patrząc na jego rączy bieg, osunęła się nagle w rozpadlinie noga Dantesowi i z okropnym krzykiem spadł on z dość wysokiej skały na brzeg morza.
Wszyscy wtedy, jak jeden mąż podążyli na ratunek. Pierwszy dobiegł Jakób i ujrzał Dantesa leżącego we krwi i nieprzytomnego. Wlano mu w usta dobrą porcję araku, co dało ten skutek, iż otworzył oczy.
Wyraz ogromnego cierpienia wykrzywił mu usta i zaczął się skarżyć boleśnie na straszny ból w kolanie.
Chciano go przenieść na statek, lecz przy pierwszem poruszeniu go, z krzykiem orzekł, iż woli raczej umrzeć, niż narażać się na ból nie do zniesienia, jaki mu sprawia najmniejszy ruch. I zaczął prosić towarzyszy, by nie zajmowali się nim i nie psuli sobie uczty, zaś on tymczasem odpocznie.
Marynarze nie dali się prosić zbyt długo. Byli głodni, a zapach pieczystego był nazbyt smakowity.
Po godzinie powrócili jednak. Lecz cierpienia Dantesa nie zmniejszyły się wszelako, — zdawały się nawet potęgować i noga, jak mówił, spuchła mu bardzo.
Kapitan, który musiał, pod grozą utraty zarobku, jeszcze przed nocą rozwinąć żagle, nalegał bardzo, by pozwolił się przenieść na pokład.
Dantes usiłował zadość uczynić temu żądaniu, lecz przy poruszeniu się zbladł silnie i zdawał się omdlewać.
— Musi mieć kość strzaskaną — rzekł wtedy dowódca. — Ano, trudno!... nie możemy tak porzucić towarzysza. Pozostaniemy z nim razem.
Postanowienie to zdziwiło majtków nad wszelki wyraz. Nie znali jeszcze swego kapitana. Decyzję tę przyjęli bez wahania, gdyż szczerze Dantesa pokochali.
Dantes jednak nie chciał się zgodzić na to.
— Nie, — odpowiedział kapitanowi — jeżeli ja okazałem się aż tak niezgrabny, ja jeden ponieść za to muszę karę. To też jedźcie, koledzy, ja tutaj pozostanę. Gdy będziecie powracać, zabierzecie mnie wtedy ze sobą. Przez ten czas noga mi już napewno wydobrzeje. Tak będzie najlepiej. Zostawcie mi tylko trochę konserw i sucharów, a także strzelbę, proch i kule, zostawcie mi jeszcze motykę, to sobie przy jej pomocy uczynię lepiankę nad głową.
Kapitan, widząc iż będzie to najlepsze wyjście z trudnej sytuacji, zgodził się na to mówiąc:
— A więc zgoda, odjeżdżamy. Zabawimy około ośmiu dni w drodze, i powrócimy, by cię zabrać ze sobą.
Jeden Jakób nie chciał się zgodzić na to, by Dantesa pozostawić samego.
— Jakto, zrzekasz się swej części podziału? — zapytał wzruszony Dantes.
— Zrzekam się — odpowiedział Jakób — i to bez żalu. Nie zostawię cię samego, towarzyszu, w niedoli.
— Dobrym kolegą jesteś, Jakóbie, — zawołał wtedy Dantes. — Niech ci Bóg nagrodzi twoje dobre serce, dziękuję ci, lecz nie mogę przyjąć twej ofiary. Nic mi przecież nie grozi na tej wyspie bezludnej, zaś pożywienie mi zostawicie. Potrzebny mi jest odpoczynek, nic ponad to. Zresztą, mam nadzieję, iż znajdę na tej wyspie zioła, które mnie uzdrowią.
Cóż było robić na wolę Dantesa, wyrażoną w słowach tak kategorycznych? To też koledzy, aczkolwiek ociągając się, pożegnali go i wkrótce odpłynęli.
Oddalając się, serdecznie go jeszcze ze statku pozdrawiali. Dantes powiedział sam do siebie:
— Oto ludzie, wśród których nie zamarły jeszcze uczucia przyjaźni!
I wpatrywał się długo w oddalający się statek. Gdy znikł mu już z oczu zupełnie, wtedy podniósł się z ziemi żwawo i lekko, jak dzika koza, stała szczytów tych i skał mieszkanka, pochwycił jedną ręką strzelbę, zaś drugą motykę i pobiegł szybko ku skale, która, jego zdaniem, kryła w swem łonie skarb.
— Teraz — zawołał, przypomniawszy sobie opowieść „Tysiąca i jednej nocy“: Sezamie, otwórz się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.