Hrabia Monte Christo/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ DRUGA.
ZAPOMNIANY PRZEZ BOGA I LUDZI.
ROZDZIAŁ I.
WIĘZIEŃ WŚCIEKŁY I WIĘZIEŃ SZALONY.

W rok blisko po powrocie Ludwika XVIII na tron Francji, na zamek If zjechał inspektor jeneralny, p. de Boville, celem lustracji więzienia.
Dantes z głębi swojej ciemnicy słyszał wrzawę, jaką spowodowały przygotowania do przyjęcia inspektora. Na górze przygotowania te były zapewne bardzo głośne, w lochu jednak sprawiały dziwne wrażenie dla ucha nawykłego do ciszy niezmiennej, do ciszy nocy; podobne były do szmeru, jaki sprawia pająk snujący siatkę, do odgłosu spadającej wody, tworzącej się co jakiś czas na suficie więzienia.
Edmund domyślał się, że tam na górze dzieją się między żyjącymi jakieś rzeczy niezwykłe.
Co do inspektora, to ten zwiedził cele jednę po drugiej, niektórych więźniów zapytywał i badał, tych mianowicie, których spokojne zachowywanie się pozyskało uznanie administracji więzienia; inspektor zapytywał: jak są żywieni, czy mają jakie prośby, czy nie skarżą się na co?
Wszyscy dawali odpowiedzi mniej więcej jednakie, że pożywienie jest ohydne, że są niewinni i że żądają uwolnienia.
Pan de Boville zwracał się tedy z uśmiechem do komendanta mówiąc:
— Nie mam pojęcia na co i poco nakazują robić te bezpłodne rewizje. Kto widział jedno więzienie, to jakby widział ich setkę; kto słyszał odpowiedzi jednego więźnia — jakby ich słyszał tysiące. Zawsze i wszędzie jedna i ta sama piosenka: „pożywienie złe“ i „jesteśmy niewinni“. Czy masz pan innych więźniów?
— O, mamy jeszcze więźniów niebezpiecznych, t. j. cierpiących na pomieszanie zmysłów; tych trzymamy w lochach.
— Zobaczymy i tych.
— Zechce się pan zatrzymać — powiedział wtedy komendant — każę choć dwóch ludzi zawołać przedtem. Zdarza się, że więźniowie zniechęceni życiem więziennem, popełniają zbrodnie celowo, aby zasłużyć na śmierć. Są to czyny rozpaczy, a nie pragnąłbym, by pan stał się ofiarą takiego szaleńca.
— Niech więc pan zarządzi odpowiednie środki — odparł wizytujący.
Posłano po dwóch żołnierzy i puszczono się następnie w drogę po wilgotnych schodach, porosłych mchem i do tego stopnia wstrętnych, że samo przejście po nich było męką nie do zniesienia dla powonienia i wzroku.
— Djabeł jedynie zdolen jest wyżyć tu — zakrzyknął w połowie schodów inspektor.
— A jednak żyją tutaj, i długo, więźniowie.
— W tej celi któż siedzi?
— Spiskowiec, jeden z najbardziej niebezpiecznych, zarekomendowany nam jako zbrodniarz zdecydowany na wszystko.
— Od jak dawna przebywa tutaj?
— Od roku, mniej więcej.
— Za co został wtrącony do lochu?
— Bo chciał zabić dozorcę. Czy nie tak, Antoni?
— Tak jest. Chciał stołkiem roztrzaskać mi głowę.
— Tak, panie, to djabeł, nie człowiek. Za rok conajwyżej oszaleje zupełnie.
— Tem lepiej dla niego. Gdy oszaleje zupełnie, mniej będzie cierpiał.
Inspektor, jak widzimy, był człowiekiem pełnym ludzkości.
— Masz pan zupełną słuszność — odpowiedział komendant — uwaga pańska dowodzi, żeś gruntownie zbadał przedmiot. Mamy tu właśnie w jednym lochu, o trzydzieści kroków od tego, staruszka, opata, niegdyś naczelnika jakiejś partji we Włoszech. Siedzi tu już od 1811 r., dostał zaś pomieszania zmysłów około 1813-go. Od tego czasu zmienił się fizycznie i moralnie nie do poznania. Dawniej płakał, teraz się śmieje; dawniej chudł, teraz tyje. Może pan wolisz zobaczyć raczej tamtego? Szaleństwo jego bawi więcej, aniżeli rozstraja.
— Zobaczę i jednego i drugiego — odrzekł inspektor — należy sumiennie wypełniać obowiązki.
Na zgrzytnięcie olbrzymich zawiasów, na skrzyp zardzewiałych zasuw, zgięty w kącie celi Dantes, który z niewymowną radością witał najdrobniejszy promyk słońca, podniósł głowę. Ujrzawszy dwóch odźwiernych z pochodniami w ręku i dwóch żołnierzy w towarzystwie nieznajomego człowieka, przed którym postępował komendant z odkrytą głową, — odgadł, kto przychodzi.
Ta długo oczekiwana sposobność błagania władzy o sąd, przyszła nakoniec.
Podskoczył naprzód ze złożonemi rękoma. Żołnierze zagrodzili mu momentalnie drogę bagnetami, sądzili bowiem, że więzień w złych zamiarach chciał się zbliżyć do inspektora. Boville mniemał najwidoczniej to samo, gdyż cofnął się o parę kroków.
Dantes zrozumiał z tego, iż jest uważany za niebezpiecznego szaleńca. Skupił więc całą tkliwość serca i przelał ją w spojrzenie pełne łagodności i pokory. I zaczął mówić, dobierając słów jak najbardziej umiarkowanych.
Pan de Boville wysłuchał mowy Dantesa do końca, a potem do komendanta się zwracając rzekł półgłosem:
— Przejdzie wkrótce w stan dewocji, przejściem do której jest właśnie łagodność. Uważaj pan tylko... Postrach działa na niego — cofnął się na widok bagnetów, zaś cierpiący na pomieszanie zmysłów nie ulęknie się niczego. Porobiłem bardzo ciekawe spostrzeżenia w tym kierunku w Charenton.
Następnie zwrócił się do więźnia i zapytał:
— Krótko mówiąc — czego żądasz?
— Chciałbym wiedzieć, jaką popełniłem zbrodnię?... Żądam, abym był sądzony! Żądam wreszcie aby mnie rozstrzelano, jeżelim winny, lub też uwolniono, jeżeli bez winy jestem!
— Czy dobre dostajesz pożywienie?
— Nie wiem, jest mi to obojętne. Moja sprawa jest ważna nietylko dla mnie, ale i dla państwa, dla urzędników wymierzających sprawiedliwość, dla króla nawet... im wszystkim zależeć powinno na tem, aby niewinni nie padali ofiarą podłych denuncjacji i nie umierali w więzieniach, złorzecząc katom i sędziom swoim.
— Coś bardzo dziś jesteś łagodny — rzekł komendant — nie zawsze takim bywałeś, kochanku; całkiem inaczej poczynałeś sobie, gdyś chciał zabić dozorcę.
— Prawda — odpowiedział Dantes — i niech mi on to przebaczy, zwłaszcza że był dla mnie dobry. Lecz byłem wtedy oszalały z boleści.
— A teraz już jesteś przy zdrowszych zmysłach?
— Tak. Niewola mnie złamała, zniszczyła moje siły i wolę. Tak dawno już siedzę!
— Dawno?... Kiedy zostałeś uwięziony?
— Dnia 28 lutego 1815 r., o godzinie drugiej popołudniu.
— Dziś mamy 30 czerwca 1816 r. Więc zaledwie szesnaście miesięcy siedzisz w więzieniu.
— Zaledwie szesnaście miesięcy!... O panie, czy pan zdaje sobie sprawę czem jest szesnaście miesięcy w więzieniu? To szesnaście lat, szesnaście wieków... dla człowieka zwłaszcza, który, jak ja, miał zaślubić ukochaną kobietę; dla człowieka, który widział przed sobą otwierający się zaszczytny zawód i który wszystko stracił; który nie wie, czy ta, którą kochał, kocha go jeszcze; który nie wie, czy jego stary ojciec żyje jeszcze, czy umarł. Szesnaście miesięcy więzienia dla człowieka nawykłego do powietrza mórz, do przestrzeni, do ogromu, do wolności!... Szesnaście miesięcy więzienia, panie! — to kara cięższa nad wszelkie występki, które człowiek popełnić może. Miej pan litość nade mną i spełń błagania moje. Ja żądam tylko sądu nad sobą i wyroku najsurowszego choćby, ale wyroku! Niech wiem, jakie popełniłem zbrodnie. A ja nie wiem tego!
— Dobrze — rzekł inspektor — rozpatrzę twoją sprawę. A zwracając się do komendanta:
— Ten biedak w rzeczy samej w trudnem stawia mnie położeniu. Żal mi go. Pokażesz mi jego dokumenty.
— Zdaję mi się — rzekł komendant — że jego papiery mówią o nim wcale nie najlepiej.
— Ja wiem, że pan sam nie może mnie uwolnić, lecz może pan prośbę moją przedstawić rządowi i wyjednać zarządzenie śledztwa, którego następstwem musiałby być sąd.
— Przyrzekam ci, że przejrzę twoją sprawę.
— O, to będę wolny, zostanę ocalony!
— Na czyj rozkaz zostałeś aresztowany?
— Pana de Villeforta. Zobacz się z nim i pomów o mej sprawie.
— Pan de Villefort od roku już przeniesiony został z Marsylji do Nimes. Czy nie był on źle usposobiony dla ciebie czasem?
— Przeciwnie. Był dla mnie bardzo łaskaw.
— Mogę więc polegać na jego opinji o tobie?
— Najzupełniej, zacny i szlachetny panie.
— Bądź zatem cierpliwy i miej nadzieję.
Drzwi się zamknęły i Dantes padł na kolana, wznosząc ręce do nieba i szepcząc modlitwę za tego, co wstąpił do jego więzienia, jak zbawca, wyzwalający duszę z piekieł.
Odszedł już, ale nadzieja, która wraz z nim w mury więzienia wstąpiła, pozostała w nich.
— Czy pan inspektor pragnie natychmiast rozpatrzeć się w papierach, dotyczących więźnia, czy też przejdzie do celi opata?
— Skończmy naprzód oglądanie więzień — odrzekł inspektor — jakbym wrócił na światło dzienne, to może zabrakłoby mi następnie odwagi do wypełnienia mej powinności.
— Opat jest więźniem zupełnie innego rodzaju, aniżeli ostatnio odwiedzony. Tego warjacja jest mniej przykra, aniżeli rozum tamtego.
— Jakiż to rodzaj obłąkania?
— Dosyć niezwykły. Uważa się on za posiadacza olbrzymich skarbów. W pierwszym roku uwięzienia ofiarowywał rządowi miljard dukatów złotych, po roku — dwa miljardy, potem trzy i tak dalej. Piąty już rok siedzi, to też niezawodnie panu zaproponuje pięć miliardów.
— W samej rzeczy, jakiś ciekawy osobnik... A jak się nazywa ten miliarder?
— Opat Faria.
— Numer 27? — zapytał inspektor.
— Tak jest. Antoni, otwórz.
Drzwi otworzono i wzrok p. de Boville wpadł ciekawie do ciemnicy szalonego opata, jak go zazwyczaj w więzieniu nazywano. Na środku celi, w kole zakreślonem kawałkiem gipsu od muru oderwanego, leżał prawie całkiem nagi człowiek. W kolisku zaś zakreślonem rysował jakieś linje geometryczne, oznaczając je cyframi i zdawał się być nie mniej pochłonięty rozwiązaniem swego zadania, aniżeli Archimedes, gdy poniósł śmierć z rąk żołnierzy Marcellusa. Na szmer otwierających się drzwi nie odwrócił się nawet. Dopiero oślepiający blask pochodni sprawił na nim wrażenie. Wtenczas dopiero zwrócił twarz w stronę drzwi, a ujrzawszy tak liczne grono przybyłych, powstał i okrył się kołdrą.
— Czy nie masz jakiego żądania? — rozpoczął inspektor zwykłą swą formułką.
— Ja, mój panie, niczego nie żądam — odpowiedział opat, z miną wyrażającą nadzwyczajne zdumienie.
— Nie rozumiesz mnie — odrzekł inspektor — jestem agentem rządu, wydelegowanym do zrewidowania wszystkich więzień i wysłuchania zażaleń uwięzionych.
— A, to co innego — zawołał żywo opat — teraz mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.
— Uważaj pan — rzekł zcicha komendant — zaraz zacznie swoje.
— Panie — rzekł wiezień — jestem opat Faria, urodzony w Rzymie w 1768 r. Dwanaście lat byłem sekretarzem hrabiego Spada, ostatniego z książąt tego imienia, zostałem uwięziony, nawet nie wiem dobrze, za co? — pod koniec 1808 r. Odtąd zanoszę ciągłe prośby o uwolnienie od rządów francuskiego i włoskiego.
— Pocóż do włoskiego?
— Ponieważ aresztowano mnie w Piombino, ja zaś myślałem, że jak Medjolan i Florencja, tak i Piombino zamienione zostało w departament francuski.
Inspektor i komendant spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mylne są twoje wiadomości o Włoszech.
— Z czasów, gdym tutaj, z Tonestrelle, został przeniesiony — odpowiedział Faria, — to jest z 1811 r.
— Że zaś Jego Cesarska Mość utworzył królestwo rzymskie dla swego syna, sadzę, że w dalszym ciągu zwycięstw swych spełnił sny Machiavela i Cezara Borgii i utworzył z całych Włoch jedno połączone królestwo.
— Opatrzność zmieniła nieco bieg tych olbrzymich planów, których zdajesz się być żarliwym stronnikiem.
— Jedyny to sposób uczynienia z Włoch państwa silnego, niezależnego i szczęśliwego — odpowiedział opat.
— Być może — rzekł inspektor — tylko, że ja nie przyszedłem na rozmowy polityczne, lecz się zapytać, czy nie masz jakich zażaleń, co do pokarmu i pomieszczenia?
— Pożywienie, jak we wszystkich więzieniach, jest tu zaledwie możliwe. Co do pomieszkania, to widzisz pan, że jest wilgotne i niezdrowe, jak na ciemnicę wszelako — wcale znośne. Lecz chciałbym pomówić z panem w kwestji o wiele ważniejszej, godnej uwagi nietylko pana, ale nawet i rządu.
— Otóż to właśnie — szepnął komendant do inspektora.
— Z tego powodu, jestem bardzo rad, że mam szczęście widzieć tutaj pana, aczkolwiek przeszkodziłeś mi nieco w bardzo ważnych obliczeniach, które jeżeliby mi się udało rozwiązać, zmienić by mogły całkiem pojęcia o systemie planetarnym Newtona. Czy możesz mi pan udzielić posłuchania na osobności?
— A co, czy nie mówiłem? — szepnął raz jeszcze komendant do inspektora.
— Znasz, widzę, dobrze mieszkańców swego więzienia.
A potem zwracając się do opata — rzekł:
— Żądasz pan rzeczy niemożliwej do spełnienia.
— A jednak, jeżeli idzie o przyniesienie rządowi zysku sumy olbrzymiej, naprzykład pięcio miljardowej?
— Na honor — rzekł inspektor, zwracając się do komendanta — przepowiedziałeś pan wszystko co do joty.
— Pozwól pan jeszcze — zawołał opat, widząc, że inspektor zabiera się do wyjścia — nie wymagam, abyśmy koniecznie byli sam na sam.
— Na szczęście, mój panie, wiemy zgóry wszystko, co nam chcesz powiedzieć. Wszak pragniesz znów prawić o skarbach swych.
Faria spojrzał na szydercę takim wzrokiem, że bezstronny obserwator dopatrzyłby się w nim pełni władz umysłowych.
— Tak jest, ale skądże pan już wiesz o tem?
— Panie inspektorze — przerwał komendant — jeżeli pozwolisz, to ci opowiem z najdrobniejszymi szczegółami, całą historję tych urojonych skarbów. Od lat pięciu mam jej wyżej uszu.
— To dowodzi — rzekł opat do komendanta — że jesteś jak owi ludzie, o których pismo święte powiada: „mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą“.
— Mój kochany panie — przemówił inspektor — rząd nasz na tyle jest zasobny, iż twoich pieniędzy nie potrzebuje. Przydadzą ci się jak wyjdziesz z więzienia.
Jakby głuche łkanie szarpnęło piersią opata; chwycił inspektora za rękę.
— A jeżeli nie wyjdę z więzienia, jeżeli umrę tutaj i nikomu tajemnicy swej nie wyjawię? Wtedy cały skarb dla ludzkości przepadnie. Czyż więc nie lepiejby było, ażebym i ja i rząd mógł z niego skorzystać? Dam sześć miljardów, jeżeli mnie uwolnią.
— Na honor — rzekł inspektor półgłosem — gdybym nie wiedział, że mam do czynienia z warjatem, tobym uwierzył, że prawdę mówi, taka w głosie jego przebija szczerość.
— Ja nie jestem, mój panie, warjatem! Mówię świętą prawdę — odparł Faria, dosłyszawszy rozmowę komendanta z inspektorem. — Skarb, o którym mówię, istnieje rzeczywiście. Zawrę z wami, jeżeli zechcecie, umowę. Zaprowadzę was do miejsca, gdzie skarb jest ukryty i kopać zacznę w waszej przytomności. Jeżeli okaże się, żem skłamał, jeżeli nic nie znajdę, jeżeli jestem warjatem, jak powiadacie — odprowadzicie mnie do więzienia z powrotem i zamkniecie na wieki.
Komendant zaczął się śmiać głośno.
— A daleko ten twój skarb się znajduje?
— Ze sto mil stąd będzie zapewne.
— No, to wcale nieźle jest pomyślane — zauważył komendant — gdyby tak wszyscy więźniowie zapragnęli odbywać stu milowe podróże ze swoimi stróżami i gdyby władze były natyle szalone, ażeby się zgadzać na podobne wycieczki, byłaby to wyborna sposobność do ucieczki przy lada okazji — a w czasie tak długiej drogi niepodobna, aby się nie zdarzyła jakaś okazja.
— Panie, przysięgnij mi na święte Chrystusa imię, że mnie uwolnisz, a powiem ci wszystko i wskażę miejsce, gdzie skarb jest zakopany.
— Czy dostajesz dobre pożywienie — zapytał ponownie inspektor, dając tem do zrozumienia, że nie myśli dłużej o skarbie rozmawiać.
— Panie, wszakże ty nic nie ryzykujesz, ja bynajmniej nie szukam sposobności ucieczki, ja siedzieć będę przecież w więzieniu, wy jedynie udacie się w drogę!
— Nie odpowiadasz na moje zapytania — rzekł surowo inspektor.
— I pan także nie odpowiadasz na moje — odpowiedział podnosząc głos opat. — Bądź więc przeklęty jak i inni, którzy wierzyć mi nie chcieli. Nie chcecie złota — dobrze, nie chcecie mi dać wolności — Bóg mi ją ześle. Idź sobie, nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
Rzekłszy to, odrzucił kołdrę, wziął gips do ręki i zaczął na nowo kreślić w swojem kole różne linje i liczby.
— Co on robi? — zapytał inspektor, odchodząc.
— Liczy swoje skarby — z naigrawaniem odpowiedział komendant.
Na sarkazm ten Faria odpowiedział spojrzeniem najwyższej wzgardy.
Wyszli. Drzwi się zamknęły.
W ten sposób skończyły się nadzieje opata.
Dantesowi wszelako inspektor dotrzymał słowa.
Wróciwszy do kancelarji więziennej, kazał sobie podać protokuł jego uwięzienia, w którym wyczytał słowa:
„Edmund Dantes, żarliwy bonapartysta. Brał czynny udział w powrocie uzurpatora z wyspy Elby.
Winien być trzymany w wielkiej tajemnicy i pod najściślejszym dozorem.“
Dopisek ten był zrobiony inną ręką i innym atramentem, co dowodziło, że uczyniony był już po uwięzieniu Dantesa. Oskarżenie było tak stanowcze, iż szaleństwem by było próbować je obalić. U dołu tedy inspektor dopisał: „Przejrzane. Sprawa załatwiona ostatecznie“.
Lecz Dantes o tem nie wiedział. To też wizyta inspektora nietylko rozbudziła w nim nadzieję, ale pobudziła do życia. Od wejścia do więzienia stracił rachubę czasu; inspektor wskazał mu datę, której Dantes już nie zapomniał. Zapisał ją odrazu na murze: 30 czerwca 1816 r., by zaś nie zagubić rachuby, co dzień nową wypisywał datę.
Mijały dni, tygodnie, miesiące... Dantes czekał...
Naprzód oznaczył sobie termin uwolnienia — za dni piętnaście. Po upływie ich rzekł, iż nonsensem było przypuszczać, ażeby inspektor w tym czasie mógł sprawę załatwić. Więc określił: za trzy miesiące.
Ale i te minęły. Wtedy znalazły się nowe rozumowania i Dantes oddalił datę o nowe trzy miesiące. Po upływie tych sześciu miesięcy nie otworzyły się drzwi więzienia.
Żadna zmiana w położeniu jego przez ten czas nie zaszła, nie otrzymał również żadnej pocieszającej wiadomości.
Dantes zaczął wtedy sam powątpiewać w siłę swoich zmysłów, zaczynał wierzyć, że wszystko, co mu pamięć nasuwała — było przywidzeniem osłabionego mózgu, że ów anioł pocieszyciel, który do więzienia zstąpił, ukazał się mu jedynie na skrzydłach marzeń.
Po roku zmieniono komendanta.
Dotychczasowy otrzymał dowództwo twierdzy Ham; razem z innymi, wziął ze sobą odźwiernego Dantesa.
Przybył nowy komendant.
Temu ostatniemu zbyt trudnem się zdawało pamiętanie nazwisk wszystkich więźniów; rozkazał przeto mianować ich według numerów ich cel.
Edmund Dantes przestał być Dantesem, został tylko numerem 34-m.


ROZDZIAŁ II.
NUMER 34 I NUMER 27.

Dantes przeszedł już wszystkie szczeble niedoli więźniów, w zapomnianych lochach.
Z początku dumny, co było przejawem jego prawości i czystego sumienia, zwątpił następnie i wierzyć przestał nawet w niewinność swoją. Później spadł z wysokości tej dumy niżej i zaczął prosić nie Boga jeszcze, ale ludzi; Bóg jest ostatnią ucieczką.
Nieszczęśliwy, który od Boga powinienby zawsze zaczynać wtenczas dopiero składa w nim swoje nadzieje, wtenczas dopiero porucza się Jego opiece, gdy go już wszystkie inne nadzieje zawiodą.
Dantes tedy zaczął prosić, ażeby go przeniesiono do innego więzienia, chociażby daleko gorszego, byle innego, zmiana bowiem jakakolwiek, nawet niekorzystna zawsze będzie zmianą. Prosił, by mu przedłużono godziny przechadzki, by dano książki. Żadna z próśb nie miała pomyślnego skutku, prosić jednak nie przestawał. Mówił bezustannie do dozorcy, gdy ten wszedł do celi, jednak był on jakby głuchy i niemy; przemawiać wszelako do człowieka niemego choćby — jest zawsze rozrywką. Dantes mówił dlatego, by słyszeć swój głos.
Doszedł wreszcie do takiego stanu, że zaczął pragnąć, ażeby był wtrącony do więzienia wspólnego, choćby żyć miał ze zbrodniarzami ostatniego rzędu; zazdrościł galernikom, zazdrościł im haniebnej odzieży, kajdan na nogach i piętna na ramieniu. Galernicy żyją przecież na otwartem powietrzu i widzą niebo, widzą słońce i gwiazdy, słowem — są szczęśliwi.
Razu jednego prosił dozorcę, aby mu dano jakiegokolwiek towarzysza, choćby owego opata.
Dozorca w głębi serca uczuwał litość dla tego więźnia, tak młodego jeszcze; czuł jak ciężkiem musiało być dla niego życie więzienne w samotni. Przedstawił komendantowi prośbę numeru 34go. Ale komendant odrazu urobił sobie pogląd, że Dantes dlatego o to prosi, bo chce zbuntować więźniów, że chce uknuć spisek — i odmówił.
Dantes wyczerpał tym sposobem wszystkie już środki ludzkie. W takim stanie człowiek szuka pociechy u Boga jedynie. Przypomniał sobie pacierz, którego go matka uczyła i odnalazł w nim myśl, której nigdy przedtem nie dostrzegał. Dla człowieka szczęśliwego, modlitwa jest jedynie szeregiem słów, dopiero w cierpieniu człowiek zbolały zaczyna odczuwać, że słowa te są wyrazem myśli pełnych wzniosłości, któremi przemawia się do Boga.
Modlił się — nie z zapałem, ale z zapamiętałością. Modlił się głośno, nie lękając się echa swych słów, rozlegających się w pustce. Wpadł w ten rodzaj zachwycenia, w którem się widzi Bóstwo, objawiające się.
Ale pomimo modłów tych — pozostawał w więzieniu. Umysł jego sposępniał, oczy przysłoniła gęsta mgła. Był człowiekiem prostym, bez wychowania, przyszłość była dlań zasłonięta bo tylko wiedza mroki te rozjaśnić zdolna.
Dantesa przeszłość była zbyt nikła, teraźniejszość zbyt posępna, przyszłość zbyt niepewna.
Gasła nadzieja, z nią i wiara w Boga.
Po okresie pobożności przyszły dni rozpaczy i wściekłości. Miotał przekleństwa przejmujące grozą nawet stróża więzienia, tłukł się o mury celi, rzucał się na wszystko, co go otaczało i wszystko znienawidził, a zwłaszcza siebie.
Jedynie ów list denuncjacyjny, jaki widział na własne oczy i który był w jego rękach na chwilę, powracał mu przytomność. Każdy wiersz jego błyszczał na sklepieniu więzienia głoskami Baltazara i mówił sobie, że to nienawiść, zazdrość i złość ludzka w tę otchłań go wtrąciły.
Po myśli o wrogach, przychodziła mu myśl o samobójstwie, myśl posępna, z okropnych najokropniejsza. Biada temu, kto w niedoli o tę myśl straszliwą się oprze. Bo jak morze martwe rozciąga się ona bez kresu i granic, a im kto głębiej w myśli tej utonie, tem mocniej uczuje, że tonie w jakimś mroku, w jakiejś przerażającej ciemni i że ciemność ta coraz silniej ciągnie, obejmuje, unicestwia...
Kto na moment choćby myślą taką pieścić się zacznie — zginął, jeżeli pomoc boska go nie wesprze.
Odkąd myśl ta ugruntowała się w umyśle młodzieńca, oblicze jego złagodniało, powlekło się uśmiechem, pogodził się ze swojem twardem łożem i ze swoim czarnym chlebem. Jadł tylko mniej, nie sypiał i ledwo, ledwo znosił ostatnie drgania swego bytowania, które mógł kiedy chciał zrzucić, jak zużyte odzienie. Dwa miał sposoby pozbycia się życia. Jeden bardzo prosty: powiesić się, drugi — udawać, że pokarm przyjmuje, a głodzić się. Do powieszenia się czuł wstręt nieprzeparty. Jako marynarz widział niejednokrotnie, jak na masztach wieszano korsarzy. Powieszenie uważał przeto za karę hańbiącą i nie chciał jej sam do siebie stosować, wybrał więc ten drugi sposób.
Jak postanowił, tak zrobił. Codzień przez małe okienko, poprzez które sączyło się do ciemnicy nieco światła, wyrzucał swoje pożywienie. Z początku z ochotą, następnie ociągając się, wreszcie z wysiłkiem.
Niejednokrotnie musiał przypomnieć sobie przysięgę, aby znaleźć siłę do spełnienia decyzji.
To samo pożywienie, na które ze wstrętem do niedawna spoglądał, teraz wydawało mu się bardzo apetycznem, nęciło smak i powonienie.
Nieraz z godzinę trzymał w ręku talerz z jadłem, wpatrując się chciwie w kawał zgniłego mięsa, albo cuchnącej ryby — zanim wyrzucił je za okno.
Były to ostatnie odruchy życia walczącego ze śmiercią.
Ogarnęła go apatja. Gasł. Młodość jednak nie dawała się pokonać tak łatwo. Miał lat 25 do 26-u. Cztery lata przebył już w więzieniu. Dzień wyzwolenia zbliżał się. Przyszedł dzień, w którym już nie miał siły wyrzucić pokarmu za okno. Wzrok jego przygasł, słuch stępiał. Ogarniać go zaczęło ogólne odrętwienie, przynoszące pewną ulgę w cierpieniach.
Kiedy zamykał oczy, zjawiały mu się pod powiekami ćmy błyszczących światełek, niby ogniki błędne, które nocami tańczą po moczarach. Były to brzaski tych niewiadomych światów, które nazywamy wiecznością.
Zasypiał. Wtem, a noc już była, usłyszał głuchy szmer poza ścianą, przy której się znajdowało jego legowisko.
Ileż to drobnych stworzeń ginie w więzieniach! Do ich hałasów przyzwyczaił się już. Odgłosy te były jednakże silniejsze niż zazwyczaj, to też uniósł się nieco, aby lepiej je rozpoznać. Było to jakieś miarowe jednostajne drapanie, jakby szponami; mógł to być również zgrzyt jakiegoś przedmiotu żelaznego tartego o kamień.
Mózg młodzieńca, jakkolwiek osłabiony, uderzyła myśl jedna, nieustannie w głowie każdego niewolnika nurtująca, myśl o wolności. Szmer przyszedł w porę, bo wtedy, gdy jego słuch gasł już dla wszelkich innych odgłosów życia. Zdawało mu się przeto, że to Bóg ulitował się nad jego cierpieniem i że ten głos zesłał mu jako przestrogę.
Nie przestawał przysłuchiwać się szmerom. Trwały blisko trzy godziny, potem mu się zdało jakby coś w głębi zapadło i zapanowała cisza.
Po kilku godzinach przerwy, szmer dał się słyszeć ponownie i trwał do rana.
Gdy dzień stawał się coraz jaśniejszy, przyszedł dozorca, przynosząc śniadanie.
Dantes podniósł się wtedy na łóżku i natężając głos, rozpoczął rozmowę o różnych przedmiotach. Przechodził z tematu na temat, byle mówić, byle dozorca nie usłyszał szmeru, gdyby ten znów się miał powtórzyć.
Nadużywał najwidoczniej cierpliwości dozorcy, który w tym dniu właśnie żądał dla więźnia, jako chorego, buljonu oraz świeżego chleba i otrzymał to wszystko.
Szmer się znów wzmógł na sile i stał się tak wyraźny, że nawet z oddalenia słyszeć go było można. Dantes już teraz był pewien, że to więzień jakiś w ten sposób wykuwa swą wolność, pracuje nad wydostaniem się na swobodę.
Nagle posępny obłok zasunął gwiazdę nadziei. Umysł nawykły do nieszczęścia, nową niespodziewaną myślą został porażony, czy czasem hałas ten nie jest odgłosem pracy robotnika, naprawiającego być może z rozkazu komendanta sąsiednie cele.
Łatwo można się było o tem przekonać, ale czyż wolno wystawiać rzecz taką na próbę? Zaczekać na dozorcę i pozwolić mu, ażeby i on szmer tajemniczy usłyszał. Ale czyż wolno, dla zaspokojenia ciekawości jedynie, poświęcać sprawę tak wielkiej doniosłości?...
Pragnął uważniej rozpatrzyć tę sprawę, lecz spostrzegł, że mąci mu się w głowie. Nazbyt był głodem osłabiony. Był sposób zaradzenia złemu — posilić się. Spojrzał więc na buljon, który dozorca na stołku postawił, wstał, chwiejnym krokiem podszedł do stołka, wziął talerz, podniósł do ust i pochłonął płyn żarłocznie. Słyszał ongi, że rozbitkowie, wycieńczeni głodem, umierali w męczarniach, jeżeli przyjęli pokarm w zbyt obfitej dozie. Odsunął przeto chleb od ust, położył na stole i wrócił na posłanie.
Szmer i nadzieja z nim połączona wybawiły go, nie chciał już umierać. Światło jakieś rozbłysło mu w umyśle, wyobrażenia dotąd błędne i bezkształtne, przybrały kształty realne. Zaczął więc rozważać.
Trzeba próbować szczęścia. Zastukam w ścianę. Jeżeli jest to zwyczajny robotnik — nie zwróci na to uwagi, jeżeli więzień — to go przerazi, zaprzestanie swej pracy narazie i wznowi ją w czasie głuchej nocy, gdy mniemać będzie, iż wszyscy spoczywają we śnie.
Myśl ta wydała mu się doskonałą, powstał więc natychmiast, nogi nie chwiały się już pod nim, a wzroku nie ogarniała ciemność. Poszedł w kąt izby, odłupał kawałek kamienia i uderzył potrzykroć w mur.
Szmer ustał natychmiast, jakby gromem wstrzymany. Edmund w słuchu skupił całą duszę. Upłynęła godzina jedna i druga, a cisza za murem trwała niezmiennie.
Czuł wracające przytem siły. Zjadł kilka kęsów chleba i napił się wody.
Dzięki silnemu organizmowi, głodówka nie miała dla niego żadnych złych następstw.
Dzień cały upłynął — a cisza trwała, noc nawet nadeszła — a żaden szmer się nie ponowił.
— To więzień — rzekł wtedy Dantes sam do siebie z niewymowną radością.
Gorączka go opanowała, pragnienie życia wróciło z całą swą bezmierną siłą.
Noc minęła w absolutnej za ścianą ciszy. Noc ta dla Edmunda — była bezsenna.
Nadszedł dzień i dozorca znów przyszedł z żywnością. Jak zwykle. Dantes zjadł wszystko z ogromnym apetytem.
Następnie zaczął się mocować z kratami, w pragnieniu przywrócenia ciału siły i rzeźkości. Nie przychodziło mu to łatwo, gdyż żadnych ćwiczeń nie uprawiał oddawna, odwykł od nich. Robił zaś to wszystko, ażeby w razie potrzeby mieć ciało gotowe do działania, do największych choćby wysiłków. Tak czynią zapaśnicy, zanim wystąpią w szranki.
W przerwach tych ćwiczeń, przysłuchiwał się bacznie, zbliżając ucho do ściany, czy czasem nie usłyszy szmeru. Lecz ten zacichł zupełnie. Wtedy niecierpliwił się zbytnią ostrożnością więźnia, który mógł odgadnąć przecież, że jego pracę dosłyszał inny podobny do niego więzień, któryby pomógł mu chętnie, bo pragnie niemniej silnie powietrza, światła, słońca!
Lecz minęły trzy dni i trzy długie noce — bez szmeru.
Czwartej nocy nakoniec, gdy Dantes po raz setny, tysiączny, przyciskał ucho do ściany, wydało mu się iż czuł jakby lekkie muru wstrząśnienie, które — niedosłyszalne prawie — odezwało się głucho w jego głowie.
Cofnął się, aby jego umysł, silnie wstrząśnięty doznanem wrażeniem, ocknął się, uspokoił... Postąpił parę kroków na środek celi i znów w to samo miejsce ucho przyłożył.
A wtedy usłyszał szmer, lecz tak cichy, że ledwo naprężonymi do krańców nerwami mógł być dosłyszany. Pracujący więzień poznał widać niebezpieczeństwo i aby dalej prowadzić pracę, użył w miejsce żelaza — ciszej działającego drąga.
Ośmielony tem odkryciem, Dantes postanowił również działać. Pragnął pomóc niestrudzonemu pracownikowi, nie był już zdolen trwać dłużej w bezczynności. Przedewszystkiem się zastanowił, czemby można było, jakiem narzędziem dzieło rozwalania muru rozpocząć? Nie miał jednak ani noża, ani najmniejszego choćby kawałka żelaza. Była w oknie wprawdzie krata, ale jak ją stamtąd wydobyć?
Sprzętami nory były: łóżko, stołek, stół, dzbanek i kubek. W łóżku były żelazne pręty, ale przymocowane były one silnie śrubami do ram. Bez obcęgów niepodobieństwem było je stamtąd wydobyć.
Jeden tylko pozostał sposób: potłuc dzbanek i jego skorup użyć jako narzędzia pracy. Rzucił, bez dłuższych namysłów, dzbanek na ziemię. Wybrał kilka ostrzejszych kawałków i ukrył w słomie, resztę pozostawiając na ziemi.
Miał teraz przed sobą całą noc do pracy. Spostrzegł jednak szybko, że narzędzie ma nietęgie, bo na twardym murze kruszyło się łatwo.
Wyczerpany, położył się do łóżka i zasnął odrazu.
Zrana przyszedł dozorca. Dantes zawiadomił go natychmiast o stłuczeniu dzbanka. Dozorca zaczął krzyczeć, rzecz prosta, lecz na tem się skończyło. Skorup nie pozbierał. Natomiast przyniósł nowy dzbanek.
Z niewysłowioną radością usłyszał Dantes łoskot zamykających się drzwi więzienia, co poprzednio zawsze wywoływało w nim ucisk serca. Wsłuchiwał się w echo oddalających się kroków, a gdy te ucichły, zerwał się z energją i przy świetle dnia, dopiero przedzierającego się do ciemnicy, ujrzał, że cała nocna praca na nic się nie zdała. Zamiast podbierać wapno — rozbijał i żłobił cegłę. Zabiło mu mocniej serce, gdy się przekonał, że samo wapno, mocno przesycone wilgocią, odpada bardzo łatwo; po półgodzinnej pracy miał go już pełną garść.
Dantes wyrzucał sobie teraz, że tyle czasu zmarnował bezużytecznie, na rozpacz, nadzieje i daremne prośby, gdy powinien był pracować, tworzyć jakiś czyn, nawet nie realny choćby. Pięć lat prawie przebył w więzieniu i strawił je — w bezczynie. Gdyby był działał, praca, zamierzona dziś dopiero, byłaby ukończona i byłby dziś może już na wolności!
Myśli te dodały mu zapału, po trzech dniach gorączkowej pracy, odłupał wierzchni tynk na całej zakreślonej przestrzeni i dostał się do gołego kamienia. Był to kamień wapienny na szczęście; gdzieniegdzie tylko dla mocy powstawiano płyty ciosowe, do jednej z płyt takich dostał się, należało teraz poruszyć ją i wyjąć. Próbował dokonać tego paznokciami, ale za słabe były do tego. Kawały zaś dzbana kruszyły się, gdy ich chciał użyć za dźwignię.
Po godzinie próżnych usiłowań, powstał, potem boleści i męki oblany. Czyż miał trwać w bezczynności i czekać, by sąsiad wykonał całą zamierzoną pracę?
Wtem zaświtała mu w głowie nowa myśl, zroszone potem czoło obeschło odrazu.
Dozorca przynosił mu codzień zupę w blaszanym rondelku. Była w nim podwójna porcja, dla niego i dla sąsiada. Gdy dozorca go przynosił, był on raz pełny, drugi raz — w połowie tylko napełniony, zależnie od tego, czy dozorca podział od niego, czy też od jego sąsiada rozpoczynał.
Rondelek miał żelazną rączkę i o nią właśnie Dantesowi chodziło.
By ją pozyskać, obmyślił plan taki: po zjedzeniu zupy umył talerz, jak to był czynić obowiązany i postawił go następnie na ziemi nawprost drzwi.
Dozorca, gdy wszedł wieczorem, nastąpił oczywiście na talerz, miażdżąc go w drobne kawałki...
Lecz teraz nie mógł łajać za to Dantesa zbyt surowo, prawda, że postąpił niedorzecznie, stawiając talerz na ziemi, ale i on źle zrobił, nie patrząc pod nogi!
Zaklął więc tylko pan dozorca i obejrzał się, w coby tu przelać zupę. Ale nic wynaleźć nie mógł, rzecz oczywista.
— Zostaw mi pan rondelek — rzekł Dantes — weźmiesz go sobie jutro, gdy przyniesiesz śniadanie.
Rada ta dogadzała bardzo lenistwu dozorcy. Zostawił więc naczynie.
Dantes zadrżał z radości. Zjadł żywo zupę i oddał się marzeniu, że teraz praca zostanie niechybnie wykonana.
Następnie wziął się do pracy, odsunął łóżko, wziął rondelek do ręki i koniec jego rączki wbił pomiędzy kamienie i zaczął je podważać. Po godzinie pracy kamień wyjął z muru; nie ustając w pracy, wziął się do podważania drugiego, którego wyjęcie przyszło mu już o wiele łatwiej. Zebrał wapno pokruszone, rozniósł je po kątach celi i legł spać.
Gdy rankiem przyszedł dozorca, Dantes nie ujrzał w jego ręku nowego talerza.
— Cóż to — zapytał — to mi pan talerza nie przyniesiesz?
— Nie — odpowiedział dozorca — za wiele tłuczesz, gdyby każdy więzień robił tyle szkody, co ty — rząd musiałby chyba ogłosić bankructwo. Zostawię ci rondelek, do którego wlewać ci będę twoją porcję zupy i basta.
Dantes wniósł oczy ku niebu, w gorącej Bogu podzięce.
I wziął się do pracy, z tem większą energją, że jego sąsiad przestał pracować zupełnie. Nie zrażało go to bynajmniej. Jeżeli ów sąsiad nie chce lub nie może przyjść do niego, to on go odwiedzi.
Cały dzień pracował bez wytchnienia, tak, że wieczorem wyrzucił dziesięć garści gruzu i kilkanaście kawałków gipsu, kamienia i wapna.
Gdy nadchodziła chwila odwiedzin dozorcy, uporządkował wszystko, a następnie wyprostował jak mógł pogiętą rączkę rondelka, stawiając go na zwykłem miejscu.
Zbir wlał weń zwykłą porcję zupy z mięsem, a właściwie zupy z rybami, bo był to właśnie dzień postny i poszedł sobie.
Dantes chciał się przekonać teraz, czy rzeczywiście jego sąsiad zaprzestał pracy, zaczął więc wsłuchiwać się.
Lecz za murem panowała głucha cisza.
Dantes westchnął, sąsiad najwidoczniej mu nie ufał.
Nie zraziło go to bynajmniej i pracował znowu noc całą.
Po trzech czy czterech godzinach pracy trafił na przeszkodę niespodziewaną; żelazo ześlizgiwało się po jakiejś gładkiej powierzchni.
Dotknął rękami przeszkody, była to belka.
Przegradzała ona otwór z tamtej strony wybity.
Trzeba było teraz wyżej lub niżej zacząć ponownie przebijanie muru.
— Boże, mój Boże — zawołał — Boże, który ulitowałeś się nade mną, który zesłałeś mi cień nadziei, który wlałeś w serce moje nową otuchę, który wyrwałeś mnie z objęć śmierci, gdy już napoły martwy byłem — mniej litość nade mną, nie daj mi ginąć w rozpaczy!...
— Kto mówi jednocześnie o Bogu i rozpaczy? — odezwał się głos z pod ziemi.
Włosy zjeżyły się na głowie Dantesowi i ugięły się kolana. Usłyszał ludzki głos! Od lat pięciu słyszał jedynie głos dozorcy i jego gburowate wymysły.
— W imię Boga — zawołał Dantes — ktokolwiek jesteś, ty, któryś się odezwał, mów, mów kto jesteś?
— Kto ty jesteś? odpowiedz pierwszy — rozległ się ponownie głos z pod ziemi.
— Nieszczęśliwy — odpowiedział Dantes.
— Skąd, co za jeden?
— Nazywam się Edmund Dantes, jestem francuzem, marynarzem.
— Od jak dawna tu siedzisz?
— Zostałem aresztowany, a następnie tutaj przewieziony dn. 20 marca 1815 r.
— Za co siedzisz?
— Jestem niewinny.
— Co ci zarzucają?
— Przyczynienie się do powrotu cesarza.
— Jakto do powrotu cesarza? Czyż Napoleon nie jest już na tronie?
— Abdykował w Fontainebleau w 1814 r. i został osadzony na wyspie Elbie. Od kiedyż ty tu jesteś, jeżeli nie jest ci to wiadome?
— Od roku 1811-go.
Dantes zadrżał. Ten człowiek siedzi o 4 lata dłużej.
— Kop więc dalej — odrzekł głos — powiedz mi jednak przedewszystkiem, na jakiej wysokości znajduje się wyłom, jaki zrobiłeś?
— Nad samą ziemią.
— Jak go ukrywasz?
— Zasłaniam łóżkiem.
— Gdzie twój pokój wychodzi?
— Na korytarz!
— A korytarz?
— Dotyka podwórza.
— Niestety! — jęknął głos.
— Boże! — czegóż złego się dowiedziałeś?
— Praca moja okazuje się bez wartości. Omyliłem się. Niedokładność planów moich jest temu winna. Przytem mój kompas źle, jak się okazuje, działa, wynikiem czego, że brałem mur, który przebijasz za ścianą zewnętrzną cytadeli.
— A twoja cela na morze wychodzi?
— Gdybyż tak było! Rzuciłbym się w morze po przebiciu muru i dostał się na jednę z wysp, otaczających zamek If, dopłynąłbym po brzegu nawet i byłbym wybawiony. Teraz wszystko stracone.
— Wszystko?
— Tak. Wszystko! Zasłoń otwór, który zrobiłeś, dalszej pracy zaprzestań i oczekuj znaku ode mnie.
— Powiedz przynajmniej, kto jesteś?
— Ja?... Ja jestem numer 27-y.
— Nie ufasz mi! — widzę...
W odpowiedzi, pod ziemią rozległ się śmiech gorzki.
— Ze słów twych wnioskuję — zawołał Dantes — że jesteś chrześcijaninem. Przysięgam ci zatem na Jezusa Chrystusa, że dałbym się prędzej zabić, niż bym miał cię zdradzić choćby słówkiem. Na Boga, błagam cię, nie pozbawiaj mnie swej obecności, pozwól, bym mógł słyszeć głos twój bo inaczej, przysięgam ci, że roztrzaskam sobie o mur głowę, bo wyczerpały się już wszystkie moje siły.
— W jakim jesteś wieku? Głos twój zdaje się być młodzieńczy.
— Nie wiem już, bom stracił rachubę czasu, od chwili uwięzienia. Pamiętam, że miałem lat dziewiętnaście, gdy mnie tu zamknięto, a było to 28 marca 1815 roku.
— Więc nie masz jeszcze lat 25-u. Ludzie w tym wieku rzadko bywają zdrajcami.
— Przysięgam, że nim nie byłem i nie będę.
— A więc, dobrześ zrobił, żeś się odezwał do mnie, w imię Boga mnie zaklinając; chciałem się oddalić na zawsze od ciebie. Słowa twoje i wiek twój uspokoiły mnie. Czekaj więc, zobaczymy się napewno. Kiedy, nie wiem jeszcze. Muszę rozważyć wszystkie okoliczności. Bądź spokojny. Dam ci hasło.
— Tylko mnie nie opuszczaj, przyjdź tylko do mnie, albo pozwól, bym ja przyszedł do ciebie. Ujdziemy może jeszcze razem, a jeżeli nie, to przynajmniej rozmawiać będziemy o tych, których kochamy i którzy nas kochają. Musisz przecież kogoś kochać?
— Sam jestem na świecie.
— No, to mnie kochać będziesz, jak ja już teraz ciebie kocham. Jeżeli jesteś młody, znajdziesz we mnie przyjaciela, jeżeli w wieku sędziwym już jesteś, syna. Ojciec mój ma lat siedemdziesiąt, jeżeli żyje jeszcze. Kocham mego ojca i kocham młodą dziewczynę, którą Mercedes wołają. Ojciec o mnie nie zapomniał, tego jestem pewien, lecz czy Mercedes mnie pamięta — nie wiem! Kochać cię będę jak ojca.
— Do jutra, synu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały tonem cieplejszym. Dały one Dantesowi nadzieję, że nieznajomy nie jest dla niego stracony.
Powstał więc, przysunął łóżko i położył się spać — prawie szczęśliwy.
Może mu przyjdzie na wieki zostać w wiezieniu, lecz przynajmniej nie będzie teraz sam. Wspólne skargi — mniej bolą i są raczej podobne do wspólnej modlitwy. W samotni rzucane, duszą.
Tak minął dzień wśród drażniącego oczekiwania. Zapadła noc, lecz i ta minęła, a ściana pozostała głucha, nie doszedł z poza niej żaden najcichszy choćby szmer. Dopiero nazajutrz dały się słyszeć trzy uderzenia w ścianę, a potem głos:
— Czy dozorca twój już był?
— Był i poszedł.
— Mogę więc działać?
Zaledwie skończył, kawał ziemi na której opierał ręce będąc nawpół schowany w uczynionym otworze zaczął jakby ustępować. Cofnął się więc wtył, a masa kamieni, już przez niego obluzowanych, zapadła się w głąb.
Z ciemni utworzonej wychyliła się wtedy głowa, a następnie i cała postać ludzka.


ROZDZIAŁ III.
UCZONY WŁOCH.

Dantes uścisnął mocno obu rękami dłonie nowo pozyskanego przyjaciela, z takiem utęsknieniem wyczekiwanego, i poprowadził go do okienka, aby przy jego nikłem świetle lepiej mu się przyjrzeć.
Była to istota małego wzrostu, o włosach pokrytych szronem, lecz raczej dzięki pracy myśli, niż wiekiem, o oku przenikliwem. Twarz chuda, poorana zmarszczkami, broda czarna, do połowy piersi spadająca, zdradzały człowieka nawykłego raczej do pracy umysłowej, aniżeli fizycznej.
Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Z pewnym rodzajem uprzejmości i słodyczy przyjmował dowody zapału młodzieńca. Zlodowaciały jego duch jakby się ogrzewał w gorących spojrzeniach oczu Dantesa.
— Obejrzyjmy i przekonajmy się przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę przybyły — czy da się ukryć przed okiem dozorcy otwór w ścianie. Bo nasz spokój w przyszłości od tego zależy.
Nachylił się do otworu i największym kamieniem, jaki w głębi znalazł, zasłonił go całkowicie.
— Dość niezręcznie i niedbale kamień został wyjęty — rzekł kiwając głową — czyż działałeś bez narzędzi?
— A ty miałeś jakie?
— Sam sobie niektóre porobiłem, prócz piły, mam wszystko, co może być potrzebne: dłuto, obcęgi i drąg.
— Ach! jakżeżbym pragnął zobaczyć te owoce twej pracy.
— Masz dłuto, oto.
I pokazał Dantesowi kawałek mocnego i ostrego żelaza, oprawny w dobrze obrobiony kawałek drzewa bukowego.
— Czem to zrobiłeś?
— Tym czopem od łóżka. Wykopałem nim cały tunel, a ma on do trzydziestu metrów długości.
— Trzydzieści metrów! — zawołał Dantes, z pewnym rodzajem przestrachu.
— Nie mów tak głośno — rzekł nieznajomy.
— Powiadasz, żeś przekopał tunel długości trzydziestu metrów, ażeby dostać się do tego miejsca?
— Taka, zdaje się, będzie odległość pomiędzy twoją celą a moją. Źle tylko wyrachowałem powierzchnię krzywą; ale to wina niedokładności mych narzędzi geometrycznych i nieproporcjonalna skala, która zamiast 40 centimetrów elipsy — 33 pokazała. Myślałem, że się dostanę do muru zewnętrznego, że go przebiję i wyjdę, by rzucić się do morza. Posuwałem się wzdłuż korytarza, do którego twój pokój przylega, lecz zamiast podkopać się w należytym kierunku, podkopałem się źle, pracowałem napróżno. Ten korytarz przylega do dziedzińca, który jest przepełniony strażą.
— Lecz przecież teraz możnaby się w innym przebijać kierunku?
— Niewątpliwie, ale dwie ściany cytadeli tej są utworzone z naturalnych skał, zaś trzecia ściana przylega do mieszkania komendanta. Tak tedy...
— Co?... — zapytał Dantes głosem zamierającym.
— A zatem — rzekł starzec — niechaj się dzieje wola nieba!
I z wyrazem głębokiej rezygnacji pochylił wdół głowę.
— Ha! — cóż robić! W takim razie tutaj przeżyjemy nasze życie. Bo razem żyć będziemy, nieprawdaż? — zapytał Dantes.
Starzec trwał w zamyśleniu.
— Nie powiesz mi teraz kim jesteś?
— Jestem Faria, opat. Zostałem osadzony tutaj w 1811 roku. Przedtem więziony byłem w twierdzy Fenestrelles, przez 3 lata. W 1811 r. przewieziono mnie z Piemontu do Francji i wtedy dopiero dowiedziałem się, że syn Napoleona został, w kolebce, królem rzymskim. Od ciebie dowiedziałem się, że w 3 lata później kolos ten runął. Któż teraz panuje we Francji? Czy Napoleon II-gi?
— Nie. Ludwik XVIII-ty.
— Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI? Wyroki boskie są niezbadane. Jakąż myśl miała Opatrzność w poniżeniu tego, którego sama wyniosła i w wywyższeniu tego, którego sama strąciła?
Dantes uważnym wzrokiem badał tego niezwykłego człowieka, który zdawał się zapominać o sobie, mówiąc o losie świata.
— Tak, tak!... — zaczął opat ponownie — to zupełnie tak samo jak w Anglji. Po Karolu I — Kromwell, po Kromwellu — Karol II; po Jakubie II... może książę Oranji. A wtedy: nowe dla ludu ustępstwa, konstytucja może... a w końcu... Ty zobaczysz to jeszcze — rzekł, zwracając na Dantesa wzrok przenikliwy, jakim być muszą obdarzeni prorocy. — Jesteś w takim wieku, że możesz jeszcze to wszystko zobaczyć.
— Jeśli wyjdę stąd kiedy.
— Prawda — rzekł Faria — że to my w więzieniu jesteśmy. Są chwile, w których o tem zapominam i zdaję mi się, że jestem wolny, a ja myślą tylko wybiegam poza te okrutne mury.
— Za co zostałeś uwięziony?
— Za to, żem w 1807 r. marzył o projekcie, który Napoleon chciał urzeczywistnić w r. 1811. Za to, że chciałem, że pragnąłem, aby z tych wszystkich małych księstw włoskich, w których gnieździ się tyranja, utworzyć jedno państwo i dać mu jednego pana. Plany te miał już Aleksander VI-ty i Klemens VII-my. Ale potężne te pomysły nie były zdolne przyoblec się w ciało. Jeżeli nawet Napoleon nie zdołał ich urzeczywistnić, to już widać nad ziemiami temi wisi jakieś przekleństwo.
Powiedziawszy to, opuścił głowę.
— Czy nie jesteś czasem — zapytał Dantes — przypominając sobie to, co słyszał od dozorcy — czy nie jesteś owym kapłanem, o którym mówią, że jest... chory?
— O którym mówią, że jest szalony, powiedzieć chciałeś zapewne?
— Nie śmiałem tego powiedzieć — odrzekł Dantes zawstydzony.
— Tak — powiedział Faria ze smutnym uśmiechem — ja to właśnie uchodzę za warjata. Mną to rozweselają od wielu lat gości tego więzienia, ze mnie miałyby zabawkę również i małe dzieci, gdyby dzieci przebywać mogły w przeklętym jak ten domu...
— I mimo to masz zamiar wyrzec się walki, rezygnujesz?
— Bo widzę, iż ucieczka jest niepodobieństwem, zaś kusić się o to, czego Bóg nie chce, aby się spełniło, jest buntem przeciwko Jego wyrokom.
— Dlaczego jednak straciłeś nadzieję?
— A czy ty wiesz, jak wielkie były wysiłki moje, co zrobiłem, nim tak zacząłem mówić? Cztery lata zużyłem na zrobienie tych oto narzędzi, któremi dwa lata kruszyłem twardą ziemię i kamienie? Że każdy kamień na przestrzeni tych 30 metrów musiałem czyścić z tynku, a dopiero potem wyjmować. Częstokroć po całodziennej pracy, po olbrzymim wysiłku, za najszczęśliwszego się uważałem, gdym choć kwadratową piędź ziemi wygrzebał, bo wapno, jak kamień, w głębi tych murów stężało? Czy wiesz, że byłem już pewien, że cel mych zamierzeń osiągnę i oto Bóg nietylko cel ten oddalił, ale mi drogę do niego zasłonił? Więc ci powiadam, że odtąd nic już nie przedsięwezmę, aby się z murów tych wydostać, Bóg mi objawił swą wolę, że nie chce bym świat i ludzi oglądał.
Wyczerpany wzruszeniem Faria położył się na łóżku Dantesa, zaś ten siedział w milczeniu, płonącemi oczyma wpatrując się w starca.
Są rzeczy, które uważamy za niemożliwe, a które niemniej — się zdarzają.
Oto starzec ten jakiej rzeczy dokonać zamierzał? Przekopać w murach, jak skała twardych czterdziestometrowej długości tunel, by wyjść na szczyt urwistej skały, by rzucić się w morze, ryzykując pewne roztrzaskanie się o skały, nie mówiąc już o kulach strażników. Gdyby się to udało — płynąć miał parę mil... Ktoby się na tyle trudów mógł odważyć...
A jednak znalazł się człowiek.
Dantes w duchu skłonił głowę przed tą potęgą.
Teraz, gdy się dowiedział, ile starzec ten przeszedł, czego dokonał, gdy usłyszał, z jaką działał energją, gdy zobaczył z jakim spokojem znosi teraz swoją rozpacz — wierzyć i zgłębiać zaczął siły i swoją odwagę.
Faria przekopał trzydzieści metrów muru, on sto przekopie; Faria, mając lat sześćdziesiąt, trzy lata na to poświęcił, on ma lat dwadzieścia pięć dopiero, więc dziesięć śmiało poświęcić może; Faria, uczony opat, nie wahał się przebyć przestrzeni z zamku If, do wyspy Daume, Ratenneu, albo Lemaira, on marynarz, on, który rzucał na dno morza dla oderwania od rafy kolorowej gałązki, miałżeby się ulęknąć morza? Cóż to jest przepłynąć milę — na to godziny trzeba.
Odwaga zaczęła mu prężyć ramiona. Cokolwiek bądź będzie trzeba — dokona.
I pogrążył się w głębokiej zadumie.
— Znalazłem to, czegoś ty szukał. Wyjście na wolność — powiedział w pewnej chwili do opata.
Faria zerwał się z łoża.
— Ty? — rzekł, podnosząc głowę i z niedowierzaniem spoglądając — ty znalazłeś? — Mów! — zobaczymy.
— Korytarz, jaki wykopałeś w tym samym idzie kierunku aż do samego muru, wszak tak?
— Tak.
— Odległość nie przenosi 15 kroków?
— Mniej więcej.
— A więc na środku korytarza wybijemy otwór, którym się wydostaniemy, rzucimy się na straż i uciekniemy w morze. Tobie nie brak odwagi, a mnie i sił jeszcze.
— Poczekajno! — odrzekł Faria — jak wielka jest moja odwaga... próżnobym ci o tem mówił. Lecz zawsze miałem sprawę z rzeczami, teraz — miałbym z ludźmi. Mogłem zwalczać mur 80-metrowej głębokości, mogłem mieć nadzieję zwalczenia morza, walki z ludźmi nie chcę. Nie chcę zabijać!
Dantes aż krzyknął ze zdumienia.
— Jakto?... dla wyjścia na świat, na swobodę, miałbyś się krępować podobnymi skrupułami?
— Ale ty sam, dlaczego nie zabiłeś którego dnia dozorcy, nie ubrałeś się w jego suknie, by próbować ucieczki?
— Bo mi ta myśl do głowy nie przyszła.
— Boś miał odrazę, boś miał wstręt do podobnego występku i dlatego nie wpadłeś na myśl podobną.
Dantes, zmieszany, nie odrzekł słowa.
— Przekonałem się, iż ucieczki, z gwałtem połączone, prawie nigdy się nie udają. Ucieczki szczęśliwe, to są takie, które były dobrze obmyślone i ostrożnie, zwolna, przygotowane. Tak właśnie uciekł Beaufort z zamku Vincennes, Lutule z Bastylji i wielu innych. Zdarzają się także ucieczki przypadkowe, te są najlepsze, czekajmy więc sposobności, a jeśli się zdarzy — uciekniemy.
— Ty mogłeś czekać, bo wyczerpująca praca odrywała cię od rzeczywistości. Ja — trwałem w bezczynie.
— W słowach twych dużo jest prawdy, jednakże ja nietylko tą jedną, o której myślisz, żyłem pracą.
— Cóż robiłeś jeszcze?
— Prowadziłem badania naukowe.
— Dają ci potrzebne do pracy takiej przedmioty, jak pióro, papier i kałamarz?
— Cóż znowu? Sam zrobiłem sobie to wszystko.
— Jakto? — Sam robisz papier, pióra, atrament?
— Ależ naturalnie...
Dantes z pełnym podziwu zachwytem spojrzał na tego człowieka, nie mógł jednak odrazu uwierzyć jego słowom. Faria spostrzegł to powątpiewanie.
— Gdy odwiedzisz mnie, pokażę ci wszystkie owoce moich trudów, a także poszukiwań i badań całego życia mego, skutek marzeń mych w cieniu Colosseum w Rzymie, u stóp kościoła Ś-go Marka w Wenecji i we Florencji, nad brzegami Arno... gdym to ani pomyślał, bym mógł kiedykolwiek przebywać w murach więziennych. Obecnie pracuję nad dziełem: „Możliwość zjednoczenia wszystkich ziem włoskich pod jednem berłem“. Będzie to duży tom „in quarto“.
— I dzieło to napisałeś w więzieniu?
— Na dwóch koszulach; wynalazłem taki sposób przygotowywania płótna, że najzupełniej może zastąpić papier.
— A więc i chemikiem być musisz?
— Trochę. Znałem Lavoisiera i w ścisłych stosunkach byłem z Cabanisem.
— Jednakże dla napisania podobnego dzieła niezbędne są przecież źródła historyczne. Masz więc książki?
— W Rzymie miałem w swej bibliotece do pięciu tysięcy tomów. Z czytania, a zwłaszcza głębokiego wniknięcia w istotę czytanych dzieł — przekonałem się, że już sto pięćdziesiąt dzieł dobrze wybranych wystarcza najzupełniej, by dojść do pełnej znajomości rzeczy ludzkich, a przynajmniej do poznania, co człowiekowi jest niezbędne, by wiedział. Lata całe poświęciłem na przetrawienie tych stu pięćdziesięciu dzieł, tak iż w końcu na pamięć je prawie umiałem, kiedy zostałem aresztowany.
— Musisz znać wiele języków?
— Mówię pięciu żyjącymi językami, po angielsku, po niemiecku, po francusku, po włosku i po hiszpańsku; przy pomocy starożytnego greckiego, — uczę się teraz nowożytnego języka współczesnych nam hellenów.
Zdziwienie Dantesa było coraz większe. Ten człowiek nadprzyrodzone miał widać zdolności. Wrócił jednak do tematu, który go najwięcej zajmował, zapytując:
— Jeżeli ci jednak nie dali piór, czem napisałeś ten swój olbrzymi traktat?
— Sam sobie robię wyborne pióra, lepsze o wiele od powszechnie używanych. Robię je mianowicie z chrząstek głowy pewnego gatunku ryb morskich, jakie nam dają w zupach, w dni postne.
— A atrament?
— Był kiedyś w celi mojej kominek, w którym najwidoczniej długi czas palono, jak to wnioskować wolno z dużej ilości nagromadzonych sadzy. Te sadze rozprowadzam winem, jakie nam dają w dni uroczystych świąt, i mam wyborny atrament. Zdania zaś, które specjalnie powinny zwracać uwagę czytelnika, piszę własną krwią.
— Kiedyż ja te wszystkie dziwy będę mógł zobaczyć?
— Kiedy tylko zapragniesz. Choćby w tej chwili.
I nie czekając nawet na odpowiedź, zniknął w podziemnym korytarzu, a Dantes poszedł za nim.


ROZDZIAŁ IV.
CELA OPATA.

Bez większego trudu para przyjaciół przebyła podziemną drogę, aczkolwiek Dantes iść musiał zgięty we dwoje, aż wreszcie się dostał do korytarza, który już przylegał do celi opata. W tem miejscu tunel stał się tak niski, że już tylko na czworakach przebywać go było można.
W celi opata podłoga wykładana była kamiennemi płytami. By się więc do niej dostać, należało podnieść w górę jedną z tych płyt.
Zaledwie Dantes dostał się tym sposobem do tajemniczej celi, zaczął się w niej rozglądać z największą ciekawością. Narazie nie zauważył wszelako nic takiego, coby mogło zainteresować.
— Chwała Bogu — rzekł opat — dopiero kwadrans na pierwszą; mamy więc jeszcze parę godzin przed sobą.
Dantes spojrzał wokoło, chcąc rozpoznać, po czem opat doszedł do rozpoznania godziny z taką dokładnością?
— Uważaj na to światełko dnia, zaglądające przez okno i przyjrzyj się linjom, jakie na murze nakreśliłem. Dzięki nim właśnie i temu światłu, jest mi wiadoma godzina.
— Zacny przyjacielu — rzekł Dantes do opata — gdy się już przyjrzał temu kompasowi w więzieniu, — chciałbym poznać jeszcze inne twoje skarby.
Opat podszedł do kominka, odsunął żelaznem narzędziem, z którem się nie rozstawał, kamień czeluści i odsłonił dość głębokie wydrążenie, gdzie przechowywał swe skarby, o których przedtem mówił Dantesowi.
— Cóż chcesz naprzód zobaczyć?
— Pokaż owe dzieło o państwie włoskiem!
Faria wziął z półki trzy, czy cztery pakiety owinięte starannie, były to foremne kawały płótna, ponumerowane, na których pismem bardzo wyraźnem i czytelnem, w języku włoskim był napisany cały traktat.
— Patrzajże! — przed dziesięcioma dniami napisałem słowo „koniec“ u dołu stosiedemdziesiątej karty płótna. Poszły na to dwie moje koszule i wszystkie jakie tylko miałem chustki. Jeżeli wyjdę stąd kiedy i jeżeli się znajdzie nakładca, który się odważy pracę moją wydrukować, to jestem pewien, że sława moja zostanie ugruntowana tem jednem dziełem.
— Tak i ja mniemam. A teraz pokaż mi jeszcze obsadkę, którą to dzieło napisałeś?
Faria pokazał Dantesowi małą laseczkę, długości dwudziestu centymetrów, z kosteczką przywiązaną do końca; kosteczka ta miała kształt pióra, z zakończeniem przyciętym w zwykły sposób.
Dantes przypatrzył się jej dobrze i zaczął szukać okiem narzędzia, którem możnaby było tak temperować.
— Ach! oto i mój scyzoryk!... — zawołał Faria, uśmiechając się z zadowoleniem — jest to istotnie moje arcydzieło! Zrobiłem je tak samo jak i ten oto nóż, starym lichtarzem żelaznym.
Dantes oglądał wszystko z ogromnem zainteresowaniem, z jakiem ogląda się wystawy przedmiotów wyrabianych przez dzikich, z dalekich lądów sprowadzane.
— Atrament robię w miarę potrzeby, już ci wiadomym sposobem.
— Ja się teraz jednemu już tylko dziwię, że ci starczyło dni na wykonanie tych wszystkich twoich prac.
— To też ja pracowałem nieraz i po całych nocach.
— Po całych nocach? A skądżeż miałeś światło?
— Odłączałem tłuszcz od mięsa, które nam dają, topiłem go, zaś z gęstej, powstałej tym sposobem masy, miałem światło.
I pokazał Dantesowi naczynko utworzone ze skorup, wypełnione tłuszczem, z małym knotem, ukręconym ze strzępów odzieży.
— A jak zapalasz tę lampkę?
— Z kamieni z ziemi wydobytych wybrałem odpowiednie, na krzesiwo.
Dantes położył te rzeczy na stole i zwiesił głowę, podziwiając energję, wytrwałość tego człowieka.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział po chwili Faria — nieostrożnością by było chować wszystkie przedmioty w jednem miejscu. Zamknijmy to jednak naprzód.
Położyli taflę na miejscu; opat przypruszył ją trochę ziemią, zatarł nogą dla zniszczenia śladów i podszedł do łóżka. Odsunął je, wyjął ze ściany cegłę, odsłaniając skrytkę, z której wydobył drabinkę kilkunastometrowej długości.
Dantes stwierdził, że jest bardzo mocna.
— Któż ci dostarczył materjału na to dzieło?
— Zrobiłem to z mych koszul, prześcieradeł, ręczników i innej bielizny, jaką mi w drodze wyjątkowej łaski pozwolono wziąć do więzienia. Włókna wydobyte poprzerabiałem na powrozy.
— Ależ do tego potrzebna była igła?
— Mam ją.
I Faria pokazał Dantesowi ość z ryby, z przekłótą w grubszym końcu dziurką.
— Naprzód zamierzałem — zaczął Faria — wyłamać w okienku kraty, powiększając otwór w chwili ucieczki. Spostrzegłem jednak, że wychodzi na wewnętrzny, zamknięty dziedziniec. Poniechałem więc tego zamiaru i zacząłem robić drabinkę, na wypadek, gdyby mnie przeniesiono do innej celi, z oknem wychodzącem na morze.
Dantes przypatrując się dalej drabince, — myślał o czem innem. Myślał, że ten człowiek tak rozumny, bystry, spostrzegawczy i twórczy mógłby może rozjaśnić mroki tajemnicy jego aresztowania.
— O czem myślisz? — zapytał opat, który odrazu spostrzegł roztargnienie Dantesa.
— Myślę o tem przedewszystkiem, że jeżeli taki ogrom wiedzy, pracy, twórczości i wytrwałości spotrzebować musiałeś, zanim osiągnęłeś całość swych prac, dokonanych w więzieniu, to jak wielkich czynów dokonaćbyś potrafił, gdybyś znajdował się na wolności?!
Na pytanie to Faria odpowiedział milczeniem. Po chwili dopiero zapytał:
— Powiedziałeś przed chwilą, jeżeli się nie mylę — że myślałeś o dwóch rzeczach. Jednę twę myśl już poznałem, jakaż była druga?
— Druga?... Drugą myślą moją było to, że ty opowiedziałeś mi już swe życie, gdy ty o mojem jeszcze nic nie wiesz.
— Życie twoje, młodzieńcze, jest jeszcze bardzo krótkie, a więc i jego historja, niewiele ma szczegółów.
— Krótkie było moje życie na wolności, to prawda, ale mieści ono już w sobie cały ogrom nieszczęść, nieszczęść nie zasłużonych.
— Uważasz się za najzupełniej niewinnego?
— Jestem zupełnie niewinny! Na głowę ojca mojego i mojej drogiej Mercedes głowę — przysięgam! A są to najdroższe mi na świecie istoty.
— Opowiedz mi tedy historję swego życia — rzekł opat a mówiąc to założył całą skrytkę, postawił następnie łóżko na swem miejscu i zasiadł do słuchania.
Dantes zaczął mu opowiadać wtedy całą historję swego życia, od chwili, gdy własnemi już szedł siłami. Jako marynarz był raz w Indjach, parokrotnie w Grecji, Egipcie, Tunisie... Opowiedział następnie śmierć kapitana Leclerca, jego rozkaz przedśmiertny oddania listu wielkiemu marszałkowi i nakaz, by spełnił wszystkie tego ostatniego polecenia. Dalej, jak marszałek dał mu list do pana Noirtiera, w Paryżu, z tem, by oddał go adresatowi. Potem Marsylja. Rozmowa z panem Morrelem, powitanie ojca, szczęście ujrzenia Mercedes, dalej uczta zaręczynowa, której smutnym finałem było aresztowanie go.
Gdy doszedł do tego punktu opowiadania, — zaciął się, pochylił głowę i zamilkł.
Opat milczał również, jego myśl pracowała jednak; było to widoczne. Po chwili odezwał się dopiero:
— Jeżeli chcesz znaleźć winnego — szukaj naprzód tego, komu popełnienie występku korzyśćby przynieść mogło. To jest zasada, prawo niewzruszone, oparte na znajomości ludzkiej natury. Kto z usunięcia ciebie mógłby skorzystać?
— Nikt. Zbyt nieznaczącą byłem osobistością.
— W odpowiedzi tej jest zupełny brak logiki. Wszystko jest względne, mój drogi; od króla, który stoi na zawadzie swemu następcy, aż do najniższego urzędnika, który zawadza aplikantowi. Jeżeli umrze król — następca po nim dziedziczy koronę, jeżeli najniższy urzędnik — jego miejsce zajmuje aplikant i cieszy się, bo ma już zapewnione 1,200 franków rocznej pensji. Wszystkie osobniki, na ziemi tej żerujące, od najwyższego szczebla poczynając, a kończąc na najniższym, tworzą światek interesu; są to drobne pyłki i atomy, nakształt światów Dekarta. Ale wróćmy do twego specjalnie maleńkiego świata. Miałeś być przeto mianowanym kapitanem Faraona?
— Tak.
— Miałeś się żenić z ładną i młodą dziewczyną?
— Tak.
— Czy komu nie zależało na tem, abyś nie został kapitanem Faraona? — Czy kto nie miał również, jak i ty zamiaru zaślubienia Mercedes? Odpowiadaj kolejno na pytania, bo porządek jest kluczem do rozwiązania wszelkich zadań. Powtarzam więc: czy nie zależało komu na tem, abyś nie został kapitanem Faraona?
— Nie! Wszyscy na okręcie lubili mnie bardzo. I gdyby majtkowie mieli prawo wyboru dowódzcy, pewnie że mnie właśnie byliby wybrali. Jeden tylko człowiek mógł mieć do mnie pewną urazę, niejaki Danglars, bo miałem z nim zajście na trzy miesiące przedtem; wyzwałem go na pojedynek, do którego nie stanął.
— Człowiek ten należał do załogi statku?
— Tak, zajmował stanowisko ajenta handlowego.
— Gdybyś był został kapitanem, zostawiłbyś go na miejscu?
— Nie — gdyby to ode mnie tylko zależało; nie zostawiłbym go na tem stanowisku, bo dostrzegłem nieco nierzetelności w jego rachunkach.
— Więc tak... Czy był kto obecny przy rozmowie twojej z kapitanem Leclerc?
— Nie, byliśmy sami.
— I nikt nie mógł słyszeć tej rozmowy?
— Może kto ją i słyszał... Tak jest... przypominam sobie teraz: Danglars przechodził około drzwi, gdy Leclerc oddawał mi właśnie list do marszałka.
— No, to już mamy jeden ślad niewątpliwy. Czyś wziął kogo ze sobą na brzeg, gdyś na Elbie wysiadł na ląd?
— Nie... nikogo.
— I tam wielki marszałek dał ci list do Paryża?
— Tak.
— Cóż zrobiłeś z tym listem?
— Włożyłem go do mej teki.
— Miałeś więc i tekę przy sobie. Nie nazbyt to wygodna rzecz dla marynarza nosić taką tekę w ręku.
— To też miałem tekę w swej kajucie, na okręcie.
— Acha! Więc dopiero na okręcie włożyłeś list do teki, zaś wchodząc na okręt list trzymałeś w ręku i każdy mógł to widzieć, a zwłaszcza Danglars. Teraz słuchajże dobrze i zbierz całą swą uwagę. Czy pamiętasz w jakich słowach była napisana denuncjacja?
— O, pamiętam! Czytałem ją ze trzy razy; każde więc jej słowo utkwiło mi dobrze w pamięci. — I Dantes powtórzył słowa denuncjacji jak najdokładniej.
Opat wzruszył ramionami.
— Jest to sprawa jasna jak słońce. Ty jeden tylko pojąć jej nie zdołałeś, bo za dobre masz serce, jesteś za naiwny i za uczciwy. Jaki był zwyczajny charakter pisma Danglarsa?
— Piękny, potoczysty.
— Zaś denuncjacji?
— Najzupełniej odmienny.
Opat się uśmiechnął.
— Mówisz, że odmienny zupełnie? Poczekajże!
Wziął pióro i napisał lewą ręką na kawałku płótna kilkanaście pierwszych słów denuncjacji.
Gdy je Dantes dostał do rąk i spojrzał na nie — odskoczył nagle z przestrachem.
— Ależ na Boga! — zawołał — toż to jest zupełnie to samo pismo!
— Co dowodzi że denuncjacja lewą była pisana ręką. Bo wiedz — że charaktery pisma, pisane prawą ręką, — różnią się bardzo pomiędzy sobą, pisane lewą — są wszystkie do siebie podobne. No, dosyć o tem. Idźmy teraz dalej... Czy nie zależało komuś na tem, abyś nie poślubił Mercedes?
— Był młody człowiek, jej rodak i krewny, imieniem Fernand, katalończyk jak i ona.
— Czy nie sądzisz, że byłby zdolen do napisania podobnego listu?
— Nie przypuszczam. Prędzej już ugodziłby mnie nożem choćby z zasadzki.
— Tak. Hiszpan jest zdolny do morderstwa, lecz nie do podłości, a prócz tego nie mógł on znać szczegółów w denuncjacji zawartych. Bo nie mówiłeś swej narzeczonej myślę o rozmowie swej z marszałkiem i o tem, że masz list przez niego dany zawieźć do Paryża?
— Nie, nie mówiłem jej tego.
— Zatem denuncjację napisać mógł tylko Danglars.
— Teraz i ja jestem tego pewien.
— Powiedzże mi teraz, czy Danglars znał Fernanda?
— Nie. Chociaż... Tak, przypominam sobie!... W przeddzień mego ślubu, widziałem ich razem przy jednym stole, w trattorji Pamfila. Danglars zdawał się być bardzo przyjacielski i wesoły, zaś Fernand blady i drżący.
— Czy byli sami?
— Był z nim jeszcze niejaki Kadrus, mój znajomy również, najbliższy mój sąsiad nawet.
— Ale, na Boga! Że też ja przedtem o tem nie pomyślałem. Na stoliku, przy którym pili, stał kałamarz i leżały: papier oraz pióro.
I Dantes podniósł rękę do czoła potem zroszonego.
— O!... to tam niezawodnie stała ta się zbrodnia! Ach! Nikczemnicy! Nikczemnicy!
— Czy nie chciałbyś się dowiedzieć o jednej rzeczy jeszcze? — rzekł Faria, boleśnie się uśmiechając.
— Tak, o tak!... Ty wszystko jesteś w stanie zgłębić, ty widzisz jasno ukrytą tajń wszystkich rzeczy. Chciałbym oto się dowiedzieć, dlaczego raz tylko byłem badany, a potem tak gwałtownie zamknięty, bez wyroku i bez sądu nawet!?
— Tę stronę sprawy trzeba będzie zbadać bardzo uważnie. Sprawiedliwość ma swoje ciemne i tajemnicze formy, któremi działa, przeniknąć je — nie sposób. To, czegośmy tu dociekli, odnośnie dwóch przyjaciół twoich, łatwemby było dla dziecka nawet. Sprawa twego zetknięcia się z przedstawicielami prawa jest do rozeznania o wiele trudniejsza. Muszę poznać najdrobniejsze szczegóły.
— Badaj, pytaj, — wszystko ci powiem.
— Kto cię badał? Prokurator królewski, podprokurator, czy też sędzia instrukcyjny?
— Podprokurator młody, lat dwudziestu ośmiu co najwyżej.
— No, to nie zepsuty jeszcze ale już, być może, dumny. Jakże się obchodził z tobą?
— Bardzo życzliwie.
— Opowiedziałeś mu wszystko dokładnie?
— Wszystko.
— W czasie indagacji nie zmienił się w obejściu względem ciebie? — Był dobry i łaskawy do końca?
— Gdy przeczytał denuncjacje, był — oburzony.
— A gdy mu oddałeś list?
— Zmienił się odrazu na twarzy, jak tylko adres przeczytał, zaś jego zdenerwowanie się wzmogło, gdy poznał treść listu. Lecz wtedy właśnie ujawnił najwyższą swą dla mnie życzliwość, spalił mianowicie ten list.
— Spalił list, będący dokumentem sądowym? O! to wygląda bardzo podejrzanie. I zdaje się, iż on właśnie w tej sprawie największym był zbrodniarzem.
— Na miłość Wszechwiedzącego Boga! — ty mnie przejmujesz lękiem.
— Postępowanie jego w tym wypadku nazbytby już było lekkomyślne, nazbyt nieprawdopodobne, by właśnie tutaj nie kryła się jakaś tajemnica.
— Tak sądzisz? Czyż świat jest zapełniony samymi tygrysami tylko?
— Przekonany jestem o tem całkowicie. Do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, ulica Coq-Herom, w Paryżu.
— Jak ci się zdaje, czy pan podprokurator nie miał czasem własnego interesu w zniszczeniu tego listu?
— To jest możliwe, bo mi dwa czy trzy razy przysięgać kazał, że nie wspomnę przed nikim, że ten list miałem oddać w Paryżu, że nie wymienię nawet nazwiska adresata.
— A to nazwisko?
— Noirtier.
— Noirtier... wymówił z zastanowieniem opat — Noirtier... powtórzył. — Znałem jakiegoś Noirtiera, żyrondystę z czasów rewolucji francuskiej. A jakże się twój podprokurator nazywał?
— De Villefort.
Opat aż się zachłysnął od nerwowego, drgającego jakby łkaniem śmiechu. Dantes spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Że teraz wszystko jest już wyświetlone. Jest jasne jak słońce. Biedne dziecko! Młodzieńcze nieszczęśliwy! I ty powiadasz, że ten urzędnik był dobry dla ciebie, że masz dla niego wdzięczność! A wiesz ty, kto zacz jest ten Noirtier? To jego ojciec rodzony!
Gdyby nagle piorun padł przed nogami Dantesa i otworzył przepaść, z głębi której piekło by wyglądało — to by to na nim mniejsze zrobiło wrażenie.
Powstał i chwycił się za głowę, czując, że traci przytomność.
— To był jego ojciec — zawołał bonapartysta, gdy on był podprokuratorem królewskim!
— Tak, nie inaczej. Bowiem nazwisko tego ojca brzmi w całości „Noirtier de Villefort“.
Światło najjaskrawsze oświetliło mózg więźnia.
Wszystko, co dotąd ciemnem się wydawało, rozbłysło w jednej chwili blaskiem jasnego dnia. I te matactwa Villeforta w czasie badań, ta jego udana dobroć, potem prośby i domaganie się przysięgi, że nikomu o liście nie powie! Wszystko to w świetle błyskawicy stanęło mu w pamięci.
Krzyknął nagle, zachwiał się, jakby jakimś trującym narkotykiem odurzony, i rzucił się do tunelu, który do jego prowadził celi.
— Muszę być w tej chwili sam, sam jeden, aby nie myśleć!
Gdy dostał się do siebie, runął na łóżko i tak go zastał dozorca, bezwładnie leżącego. Jedynie oczy w słup postawione i w jeden punkt utkwione, świadczyły, że żyje.
W czasie tej martwoty ciała powziął straszliwe postanowienie i wykonał okropną przysięgę.
Dla dotrzymania przysięgi tej potrzeba było koniecznie mieć nadzieję, że wyjdzie kiedyś na świat.
Głos opata oderwał go od tych rozmyślań. Po wizycie dozorcy, Faria przyszedł zaprosić Dantesa na wieczerzę. Jako warjat, opat miał pewne przywileje, przysługujące chorym. Między innemi — dostawał w niedzielę biały chleb i buteleczkę wina. Była to właśnie niedziela, przeto opat chciał się podzielić z Dantesem otrzymanymi przysmakami.
Dantes, nie chciał zrazić sobie starca, przyjął zaproszenie. Jedynie mroczna twarz, podsiniałe oczy i stężałe rysy świadczyły, że ten człowiek musiał stoczyć w sobie jakąś potężną duchową walkę, że się zdecydował na coś i że tego, na co się zdecydował — dokona.
Opat długo patrzył na niego.
— Nie jestem kontent z siebie, żem ci w poszukiwaniach twoich dopomógł i żem ci tyle powiedział.
— Dlaczego?
— Bom wlał w serce twoje uczucie, które tam nigdy jeszcze nie gościło — zemstę.
Dantes uśmiechnął się złowrogo.
— Mówmy o czem innem — odpowiedział.
Opat przez chwilę patrzył jeszcze na niego, a potem smutnie pokiwał głową. I zaczął o czem innem rozmowę. A miał o czem mówić. To też Dantes z zapartym oddechem słuchał każdego jego słowa. Jedne odpowiadały jego wyobrażeniom, mówiły o marynarce naprzykład; inne znów dotykały tematów absolutnie mu nieznanych.
Dantes pojmować zaczął szczęście, jakie dawać musi głęboka wiedza.
— Powinienbyś mię nauczyć trochę tego, co sam umiesz — rzekł — choćby dlatego tylko, byś się nie nudził. Bo tak jak jest teraz, to zdaje się, że wolałbyś samotność dawniejszą, aniżeli obcowanie z człowiekiem, który stoi na tak niskim poziomie umysłowym, jak ja.
Opat uśmiechnął się znowu.
— Niestety, moje dziecię! — przemówił — wiadomości ludzkie są bardzo ograniczone i gdybym cię nauczył matematyki, fizyki, historji i trzech lub czterech języków żyjących, któremi sam władam, jużbyś umiał prawie tyle co ja. Wszystkiego tego mógłbym cię nauczyć w przeciągu lat dwóch, trzech najwyżej.
— A więc rozpocznij naukę, błagam cię o to. Jak zgłodniały pokarmu, tak ja wiadomości pragnę.
I jeszcze tego wieczoru opat wyłożył mu plan nauk i rozpoczął nauczanie.
Dantes miał nadzwyczajną pamięć i łatwo pojmował, a przytem wrodzone zdolności do matematyki ogromnie ułatwiały naukę.
Po roku, znał już język angielski i niemiecki, oprócz tych, które znał już dawniej, to jest włoski i nowo-grecki.
Zdobywanie innych dziedzin wiedzy z niemniejszą przychodziło mu łatwością.
Na nauce dni mu mijały szybko i po roku zupełnie innym już był człowiekiem.
Zauważył wszelako, że opat z każdym dniem stawał się smutniejszy. Jakaś jedna myśl zdawała się go nurtować. Wpadał w głębokie zamyślenia, powstawał nagle, krzyżował ręce, to znów trawił długie godziny na milczącej przechadzce. Widać było, że coś waży w sobie, coś przetrawia.
Aż nakoniec jednego dnia odezwał się nagle:
— Ach!... gdyby tu tylko strażnika nie było!
— Jeżeli tylko chcesz, strażnika nie będzie — rzekł Dantes, który szedł ciągle w ślad za myślą starca.
— Powiedziałem ci już, że wzdrygam się na myśl morderstwa.
— Lecz przypuśćmy, że wartownika nie będzie, że będzie głuchy i ślepy...
— Nie, nie... — odpowiedział opat i na tem urwała się rozmowa.
Po trzech miesiącach milczenia, opat wznowił rozmowę.
— Czy dość silny jesteś? — zapytał razu pewnego.
Dantes nie odpowiedział, ale wziął do ręki pręt żelazny, zgiął go i wyprostował ponownie.
— I w ostateczności zabiłbyś wartownika?
— Bez namysłu.
— A więc... możeby zabrać się do wykonania zamiaru.
I pokazał Dantesowi rysunek swego pokoju, celi Dantesa i łączącego ubikacje te korytarza. Otóż należało przebić tunel do tego korytarza i to do miejsca, na którem wartownik stał zazwyczaj. Tam właśnie należało obluzować taflę, tak, by zapadła się w danej chwili w głąb, pod ciężarem wartownika. W tej chwili Dantes miał się rzucić na niego, związać, i zatkać mu usta. Wówczas: wydostać się w górę na ów korytarz, przez okno, przy pomocy drabinki, spuścić się na brzeg morza i rzucić w jego fale.
Dantes po rozpatrzeniu planu tego klasnął w ręce, oczy mu się zaiskrzyły. Projekt był do tego stopnia prosty, że niepodobieństwem było, ażeby mógł się nie udać.
Jeszcze tego samego wieczoru wzięli się do pracy, z tem większym zapałem, że po tak długim wypoczynku.
Ziemię wydobywaną wyrzucali z największą ostrożnością oknami, wtedy jedynie, gdy wiały wichry, które porywały kruszyny przez nich z łona ziemi wydobyte.
Praca ta rok blisko trwała.
Przez rok ten Faria nie przestawał kształcić Dantesa; rozmawiał z nim w obcych jedynie językach; uczył go historji ludów, opowiadał o dziejach wielkich ludzi, roztaczając przed nim ich myśli.
Opat, człowiek światowy, wyższego nawet towarzystwa, miał w swem obejściu coś ze wspaniałej, pełnej chłodu melancholji, którą Dantes, dzięki zdolności przejmowania, zdołał sobie przyswoić.
Po piętnastu miesiącach tunel został przebity aż do tafli, na której stał wartownik.
Ucieczka nastąpić więc mogła już w każdej chwili, wyczekać już tylko należało nocy ciemnej, bezksiężycowej. Belką więc jedynie podparli taflę, by się nie zawaliła czasem przedwcześnie i zaczęli wyczekiwać sposobnej chwili.
Właśnie Dantes był zajęty umocnieniem tej belki, gdy usłyszał nagle przenikliwy głos opata, w którym drgała boleść istotna. Podbiegł więc żywo i ujrzał Farję słaniającego się, bladego, z potem spływającym z czoła.
— Boże! — zawołał — co się stało?
— Prędko... tylko prędko! Słuchaj — wyszeptał Faria.
— Co ci jest?
— Ginę!... Jestem chory śmiertelnie i czuję, że teraz zbliża się atak tej choroby. Prędko!... idź do mego pokoju i podnieś nogę od łóżka; noga ta jest wydrążona, znajdziesz w niej małą kryształową flaszeczkę z różowym płynem. Przynieś mi ją, albo lepiej pomóż mi zajść do mojej celi, póki mam jeszcze resztki sił, Bóg wie, co się stanie i jak długo trwać będzie atak?
Dantes, aczkolwiek było to wielkie dla niego nieszczęście, nie stracił ani na chwilę przytomności; wziął więc delikatnie i ostrożnie opata wpół i, unosząc go, zaprowadził do jego pokoju i złożył na łóżku.
— Dziękuję ci — rzekł opat cichym głosem, a wszystkie członki w nim drgały. — Słuchaj! Być może, iż wpadnę w stan zupełnej martwoty; lecz być może, że się będę wił i pienił. Staraj się, aby krzyków moich nie usłyszano, jest to rzecz bardzo ważna, bo wtedy wzięto by mnie napewno do szpitala i zostalibyśmy rozłączeni, być może że na zawsze. Kiedy mnie ujrzysz zimnego i martwego prawie, wtedy... uważaj to dobrze, roztworzysz mi nożem ściśnięte zęby i wlejesz mi do ust osiem do dziesięciu kropli tego płynu, a może przejdzie wszystko.
— Może... — zawołał boleśnie Dantes.
— Ratuj mnie, ratuj, bo już tracę przytomność, już umier...
Atak był tak nagły i gwałtowny, że nieszczęśliwy nie mógł już dokończyć zaczętych wyrazów.
Cierpienie wysadziło mu na wierzch oczy, wykrzywiło usta... Rzucał się, drgał, pienił...
Dantes, zgodnie z wyrażoną wolą opata, stłumił krzyki, kołdrą otulając mu głowę.
Trwało to ze dwie godziny, aż nakoniec ciało opata znieruchomiało, tak że zdawał się być martwy zupełnie.
Dantes oczekiwał tej chwili, aż śmierć pozorna owładnie całe ciało; potem wziął nóż, włożył go między zęby, podważył z wysiłkiem zaciśnięta szczękę i wlał w usta dziesięć kropli płynu czerwonego. Wlał i czekał.
Upłynęła dobra godzina, a starzec nie dawał znaku życia.
Dantes zamierał z rozpaczy. Wyrzucał sobie, że czekał najwidoczniej zbyt długo... I wpatrywał się w nieruchomo leżącego przyjaciela okiem pełnem bólu i miłości.
Lecz zwolna lekki rumieniec zaczął barwić blade policzki, oczy zasnute bielmem i nieruchome zaczęły nabierać wyrazu, lekkie westchnienie poruszyło wreszcie usta... Nie można było wątpić, starzec wracał do życia.
— Ocalony! Ocalony! — zawołał Dantes głosem pełnym radości.
Chory rzucał już przytomne spojrzenia, lecz nie mógł jeszcze mówić. Mózg jego potężny działał jednak już z dawną sprawnością, czego przejawem najlepszym był jego ruch niespokojny, drzwi wskazujący.
Dantes zrozumiał odrazu; dozorca się zbliżał!... I rzeczywiście usłyszał jego kroki.
Skoczył przeto co tchu do otworu, wsunął się do niego, kładąc następnie płytę na właściwem miejscu.
Zaledwie wszedł do siebie, w drzwiach ukazał się dozorca i znalazł go spokojnie siedzącego na łóżku. Lecz zaledwie drzwi zamknął za sobą, Dantes znów rzucił się do otworu, by wrócić do chorego przyjaciela.
Opat leżał na łóżku nieruchomy i zupełnie bezsilny.
— Nie myślałem już, abym cię kiedykolwiek zobaczył.
— A to czemu? — zapytał młodzieniec — czy istotnie sądziłeś, że mógłbyś umrzeć?
— Nie, ale że wszystko gotowe było do ucieczki, więc myślałem, żeś uciekł.
Rumieniec okrył lica Dantesa.
— Za co mnie tak skrzywdziłeś? Jak mogłeś pomyśleć, że jabym mógł uciec bez ciebie! Czy istotnie sądziłeś, żem zdolny do tego?
— Widzę, żem się omylił — odrzekł starzec — wybacz mi, bo jestem bardzo słaby i rozbity.
— Bądź spokojny, siły ci wrócą niebawem — powiedział Dantes, siadając i biorąc ręce starca w swe dłonie.
Faria uśmiechnął się do niego i zaczął mówić:
— Przedostatni paroksyzm trzymał mnie w swej mocy około trzydziestu minut. Teraz nie mogę poruszyć ani prawą ręką, ani prawą nogą, głowa ociężała dowodzi, że i mózg doznał wstrząśnienia; przy trzecim ataku — albo zostanę tknięty paraliżem, albo nawet umrę.
— Nie myśl o tem, bądź spokojny — nie umrzesz. Trzeci atak, jeżeli się zdarzy nawet, to już nie w tych murach. Wtedy lekarze przyniosą ci ulgę, mają przecież takie potężne już środki ratunku, które codzień jeszcze doskonalą?
— Mój przyjacielu — odparł starzec — nie łudź mnie i siebie, ostatni paroksyzm skazał mnie na wieczną już niewolę, aby uciec — trzeba swobodnie się poruszać, a ja...
— Zaczekajmy tydzień, miesiąc, kwartał... jeżeli okaże się tego potrzeba; w ciągu tego czasu siły ci wrócą napewno. A że wszystko mamy gotowe do ucieczki, więc możemy wybierać dowolnie dzień i godzinę, jakie będą dla nas odpowiednie. Gdy wzmożesz się do tego stopnia, że będziesz mógł pływać — wtenczas nasz zamiar doprowadzimy do skutku.
— Ja już nigdy pływać nie będę — rzekł Faria — tę rękę mam sparaliżowaną, nie na jeden dzień, lecz już na zawsze. Podnieś ją tylko, a zobaczysz, jak jest ciężka.
Dantes podniósł wskazaną rękę, a potem opuścił ją. Opadła ciężko, jak martwa. Westchnął boleśnie.
— Czy jesteś teraz przekonany? Czy wierzysz teraz w to, co ci powiedziałem? Po pierwszym zaraz paroksyzmie długo zastanawiałem się nad moją chorobą. Bo to familijna choroba nasza. Ojciec mój umarł przy trzecim ataku, to samo dziadek. Doktór, który mi ten preparat przygotował, sławny Cabanis, przepowiedział mi ten sam koniec.
— Doktorzy bardzo często się mylą! — zaoponował Dantes — co się tyczy twego paraliżu, to ten żadnych we mnie nie budzi obaw; wezmę cię na barki i popłynę z tobą.
— Dziecko jesteś — rzekł opat — jako marynarz i pływak wiedzieć powinieneś, że człowiek tak obciążony, nie zdołałby nawet przepłynąć stu metrów. Nie łudź się próżnemi rojeniami, w które sam nie wierzysz. Uciekniesz sam. Ja tu zostanę, aż wybije ostatnia godzina mojej niewoli, to jest godzina śmierci. Ty uciekaj, idź w świat, boś młody i silny! Nie troszcz się o mnie. Zwracam ci twoje słowo.
— Niechże się stanie w takim razie wola Boga — rzekł poważnie Dantes.
— Co chciałeś powiedzieć przez to?
— Że i ja zostanę.
Powstał i wyciągając uroczyście ręce w górę zawołał:
— Na świętą krew Chrystusa przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
W oczach Dantesa, gdy mówił, widniał wyraz wzniosłego uniesienia, miłość i szczerość.
Wzruszyło to do głębi starca.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Może kiedyś nagrodzony będziesz za to bezinteresowne poświęcenie. Ale to jest przyszłość, a nam dziś o teraźniejszości pomyśleć trzeba, otóż jeżeli ja uciekać nie mogę, zaś ty nie chcesz, to trzeba będzie z powrotem zasypać tunel ostatnio wybity, a przynajmniej umocować to miejsce, po którem przechadza się wartownik, ażeby pod nim nie oberwała się ziemia, bo wtedy wszystko by się wydało i nas by rozłączyli niewątpliwie. Musisz to zrobić już sam, bo ja ci już pomóc nie potrafię... Idź zaraz i pracuj. Koniecznie trzeba, by do jutra wszystko było zrobione. Jutro po wizycie dozorcy przyjdź do mnie, będę ci miał coś do powiedzenia.
Dantes wziął rękę opata i uścisnął ją silnie. Potem wyszedł.



ROZDZIAŁ V.
SKARB.

Nazajutrz Dantes, gdy wszedł do celi opata, zastał go siedzącego na łóżku, z twarzą posępną, lecz spokojną i zrezygnowaną.
W ręce, w której mu władza pozostała, trzymał zwinięty jakiś papier.
Gdy Dantes wszedł, oddał mu papier ten w milczeniu, bez jednego słowa.
— Co to jest? — zapytał Dantes.
— Przypatrz się dobrze — odparł opat z uśmiechem.
— Patrzę... i widzę papier jakiś, w części opalony, a na nim gotyckie litery, wypisane jakimś dziwnym atramentem.
— Papier ten, — mogę ci to teraz powiedzieć, jest skarbem moim, którego połowa do ciebie należy. Zaś mówię ci to, bo się przekonałem coś wart.
Zimny pot wystąpił na czoło Dantesa. Do tej chwili unikał wszelkiej o tym skarbie wzmianki. Jak i inni myślał, że na tym jedynym punkcie umysł opata nie jest normalny. Powodowany uczuciami delikatności, wolał nie dotykać tej bolesnej kwestji.
Faria także zamilkł.
— Skarb twój... — szepnął Dantes niepewnym głosem.
Faria uśmiechnął się.
— W każdym wypadku, mój Edmundzie, serce twe ujawnia swą szlachetność. Z twej bladości i z twego pomieszania widzę, co się z tobą w tej chwili dzieje. Ale bądź spokojny, ja warjatem nie jestem bynajmniej. Ten skarb faktycznie istnieje. Jeżeli nie było mi przeznaczonem, bym ja go posiadał, ty go mieć będziesz niepodzielnie. Nikt mi nie wierzył, że ten skarb jest, że istnieje. Za warjata mnie miano. Ale ty powinieneś być innego o mnie zdania, powinieneś wierzyć, że to, co ja mówię — jest, musi być prawdą. Słuchaj mnie.
Lecz Dantes nie chciał pozwolić mu mówić.
— Przyjacielu — rzekł — paroksyzm ten znużył cię bardzo. Więc proszę cię: nie trudź się, odpocznij. Jutro mi opowiesz rzecz całą. Czyż to sprawa tak bardzo gwałtowna, rozmawiać o skarbie w naszem położeniu?
— Bardzo gwałtowna — odpowiedział starzec, — kto wie, czy jutro, albo pojutrze, nie przyjdzie trzeci paroksyzm? A wtedy wszystko byłoby stracone. O tak, nieraz z goryczą największą myślałem o tych skarbach, któreby mogły uszczęśliwić tysiące rodzin. Dziś ten skarb niezmierny w całości należy do ciebie. Weź, przeczytaj ten papier.
Dantes czytać zaczął.
— Jakże myślisz? — zapytał Faria.
— Ja tu nic wywnioskować nie mogę i nic nie rozumiem. Jest tu parę wierszy bez związku i parę wyrazów bez myśli. Może dokument miał kiedyś znaczenie, był zrozumiały... zniszczył go wszelako ogień i w obecnym stanie jest on niezrozumiały zupełnie.
— Dla ciebie, bo pierwszy raz go widzisz i czytasz, ale nie dla mnie, który ledwie że wzroku nie straciłem, rozczytując się w nim po nocach. Każde określenie tam się znajdujące odbudowałem — każdą myśl — uzupełniłem.
— Sądzisz więc, że poznałeś myśl tego dokumentu?
— Jestem pewien tego. Sam to zresztą osądzisz, lecz przedtem wysłuchaj, jakim sposobem ten papier dostał się do rąk moich.
— Cicho — przerwał nagle Dantes — słychać kroki dozorcy. Uciekam, dowidzenia. — I Dantes wyślizgnął się jak wąż przez wąskie przejście tunelu.
Faria zaś, pobudzony przestrachem, zdołał zdrową ręką przykryć taflą otwór i zasłonić go matą.
Ale to nie był dozorca, lecz sam komendant, który, dowiedziawszy się o nieszczęściu Farji, przyszedł właśnie, aby się przekonać, do jakiego stopnia ciężki jest stan chorego.
Faria przyjął go siedzący, unikając wszelkich ruchów, któreby ujawnić mogły, że jedna połowa jego ciała jest sparaliżowana. Lękał się, aby komendant nie zechciał czasem przenieść go do innego, zdrowszego więzienia i przez to nie rozłączył z Dantesem. Te szlachetne usiłowania nie pozostały bez skutku. Komendant opuścił Farję w przeświadczeniu, że warjat, dla którego uczuł przez chwilę coś w rodzaju litości, dotknięty był jedynie przelotną niedyspozycją.
Przez ten czas Edmund, siedząc na łóżku z głową pochyloną, starał się zebrać myśli.
Wszystko, cokolwiek dotąd z ust Farji wyszło, tchnęło prawdą i rozumem, nie można było wątpić w sprawność działania jego mózgu. A jeżeli tak, to i twierdzenia dotyczące jego skarbu, musiały mieścić w sobie prawdę. Lecz był w zwątpieniu. Tyle lat wszyscy o warjactwie Farji głosili... Więc nie spieszył z pójściem do celi opata. Bał się przekonać, że umysł opata, na jednym przynajmniej punkcie, nie funkcjonował sprawnie.
Te jego opowiadania o skarbie, nazbyt bo już były nieprawdopodobne.
Faria, widząc, że Dantes nie przychodzi, domyślił się obaw swego przyjaciela i bez względu na to, iż ledwo się mógł poruszać, poszedł sam do niego.
Usiłowania te usłyszał Dantes. Zadrżał i pobiegł na jego spotkanie, a następnie prawie wciągnął do swej celi.
— Otóż jestem — rzekł z anielskim wyrazem dobroci na ustach — widzę, że nie chcesz mych skarbów. Nawet i ty mniemasz, że są urojone. Słuchajże tedy.
Edmund wzruszony i zmieszany ułożył starca na swem łóżku, sam siadając na brzegu.
— Jak wiesz — mówił opat — byłem przybocznym sekretarzem i przyjacielem hrabiego Spada, ostaniego z książąt tego imienia. Jemu to jestem winien wszystkie szczęśliwe chwile w życiu. Nie był bogaty — aczkolwiek bogactwa rodziny Spadów przeszły w przysłowie: „Bogaty jak Spada“ — mówiono.
— Dom hrabiego Spada nie miał dla mnie tajemnic. Widziałem nieraz, jak wertował on stare księgi i familijne rękopisy. Nie pojmowałem, jaki mógł być cel tej jego pracy, zdaniem mojem — bezużytecznej. Raz mu to powiedziałem, rzucił na mnie okiem, w którem gorycz, ból i zniechęcenie się malowały. W milczeniu dał mi tom, zawierający historję Rzymu. Tam to, w rozdziale dwudziestym, omawiającym życie Aleksandra VI-go, znalazłem zakreślone, jego ręką, słowa, których zapomnieć nie mogę. Oto one:
„Wielkie wojny romańskie zostały już zakończone, lecz Cezar Borgia, mimo olbrzymich zdobyczy potrzebował ciągle pieniędzy, aby ujarzmić Italję. Papież, Aleksander VI, domagał się również gotowizny, dla załatwienia sporów z Ludwikiem XII, królem Francji. Koniecznością było przeto przeprowadzenie jakiejś korzystnej spekulacji, któraby zdołała wypełnić próżne szkatuły.
Nie było to łatwe w ubogiej Italji. Jego Świątobliwość zdecydował się ostatecznie na zamianowanie dwóch nowych kardynałów.
Naznaczenie na te godności ludzi wyjątkowo bogatych mogło dać olbrzymie wpływy.
W wypełnieniu projektu, Aleksander i Borgia rozglądać poczęli kandydatów i wybór padł na dwóch ludzi istotnie bardzo odpowiednich, mianowicie na Jana Rospigliosi, który ze względu na liczne urzędy i przedsiębiorstwa, mógł mieć zawsze tyle pieniędzy, ile ich tylko zapragnął, i na Cezara Spadę, najznakomitszego szlachcica i najbogatszego rzymianina. Gdy notablom tym stały się wiadome projekty Aleksandra VI, dotyczące ich osób — zgodzili się na nie bez namysłu, aczkolwiek pojęli odrazu, iż przyjdzie im zapłacić bardzo drogo za te zaszczyty. Obydwaj jednak dla nasycenia swej nieznającej granic dumy, gotowi byli poświęcić wszystko.
I w rezultacie skrzynie Borgiów wypełniły się ośmioma miljonami dukatów.
Nasi dostojnicy kościoła zostali zaproszeni przez Jego Świątobliwość na ucztę. Rospigliosi, odurzony tytułem szedł na nią rozpromieniony i tylko o niej myśląc. Spada był przezorniejszy. Zanim się udał do papieża, napisał testament, bo rozumiał niebezpieczeństwo, grożące zawsze tym, którzy się zbliżali do Borgiów. We właściwej porze Spada udał się na obiad. Aleksander już na niego oczekiwał. Gdy rozejrzał się w gronie gości, zbladł jednak straszliwie, ponieważ w ich liczbie zobaczył i swego bratanka, młodzieńca nad zwykłą miarę szlachetnego i pięknego, którego kochał nad życie i który był jego spadkobiercą. Znał zwyczaje dworu, to też lęk go ogarnął w chwili tej nietylko o siebie, ale i o cały swój ród. Szydercze spojrzenia Aleksandra VI upewniły go jeszcze w przekonaniu, że obawy te nie są bynajmniej bez podstaw.
Obiad się skończył. Spada raz jeden tylko znalazł sposobność, by zbliżyć się do bratanka i zapytać, czy otrzymał bilecik od niego, zawiadamiający go o testamencie. Młody Spada odpowiedzieć zdążył jedynie „nie“ i rozdzielono ich. I każdego z osobna poczęstowano puharami wina, nadzwyczajnej jakoby dobroci.
Obaj ci Spadowie w godzinę potem zmarli. Kardynał skonał w swym powozie, zaś siostrzeniec na progu swego mieszkania, w objęciach swej żony, dając jej jakieś znaki, których ta zrozumieć nie mogła.
Wtedy Cezar rzucił się na dziedzictwo po zmarłych. I nic nie znalazł. Żadnych kapitałów, ani kosztowności. Pozostał jedynie testament w ostatniej chwili przez Spadę skreślony, tej treści:
„Zapisuję ukochanemu bratankowi moje kufry i książki, pomiędzy któremi jest także brewjarz ze złoconymi rogami“.
Spadkobiercy podziwiali brewjarz, zachwycali się sprzętami, dziwiąc się zarazem mocno, że stary Spada, tak bezmiernie bogaty, żadnych bogactw nie zostawił, za wyjątkiem tych, jakie kryły się w bogatych bibljotekach.
Cezar robił dokładne poszukiwania. Jego słudzy przetrząsnęli wszystkie domy i wszystkie pałace do zmarłego należące — napróżno. Znaleziono za jakieś tysiąc dukatów kosztowności i drugie tyle w gotówce.
Rodzina domyślała się, że skarby zostały ukryte. Rozmyślano nad słowami młodego Spady, który konając, zdołał powiedzieć żonie: „szukaj pomiędzy papierami stryja“.
I szukali krewni, poszukiwania robił Cezar, lecz na ślad nie natrafiono. Spadkobiercy zniechęceni, sprzedali wreszcie pałace, domy i ogrody, które wtedy bardzo niewielką przedstawiały wartość. I tak mijały lata. Aleksander zmarł otruty. To samo Cezar.
Spadowie już nigdy nie wrócili do swej świetności i znaczenia, wieczna tajemnica okryła tę sprawę.
— Tyle nam mówi historja — rzekł po chwili odpoczynku Faria. — Spodziewam się, że nie wydaje ci się ona nieprawdopodobną i warjacką, nieprawdaż?
— Nie, nie, mój przyjacielu. Mów dalej, proszę.
— A więc słuchaj.
Ostatni ze Spadów, a mój przyjaciel, zmarł na moich rękach. W testamencie był zapis i dla mnie. Dostałem tysiąc dolarów oraz całą bibljotekę z pięciu tysięcy tomów łącznie z owym słynnym brewjarzem.
W r. 1807, na miesiąc przed dniem uwięzienia, a w 15 dni po śmierci Spady, odczytywałem po raz tysiączny chyba papiery Spadów, które chciałem ostatecznie uporządkować. Należało się przytem spieszyć, bo pałac należał już do jakiegoś cudzoziemca, który lada dzień objąć go miał w posiadanie.
Otóż w dniu owym, zmęczony pracą, opuściłem głowę i zasnąłem. Obudziłem się w ciemności. Wtedy chciałem zapalić świecę, a mając już ją w lewej ręce, prawą zacząłem szukać kawałka papieru, by nim świecę zapalić. Obawiałem się jednak, bym w ciemności nie wziął jakiegoś ważnego dokumentu, wtedy przypomniałem sobie, żem w brewjarzu widział kawałek starego pożółkłego papieru, który jako zakładka był używany. Papier ten przetrwał wieki. Po omacku szukać zacząłem tego niepotrzebnego świstka, aż go znalazłem. Wtedy skręciłem go i, przytknąwszy do gasnącego na kominku płomienia, zapaliłem.
I ujrzałem ze strachem, iż w miarę jak płomień trawił papier, ukazywały się na nim litery. Momentalnie płomień zgasiłem, wzruszony, rozwinąłem pozostałą resztę, by się przekonać, iż był zapisany specjalnym atramentem, który stawał się widoczny pod wpływem silnego ciepła. Jednę trzecią zakładki ogień już strawił. Był to ten sam papier, który rano był w twojej ręce. Odczytaj go raz jeszcze, mój Edmundzie, a jak przeczytasz, to ja ci go uzupełnię, dopowiem ci to, czego tam brakuje.
I domawiając słów tych, Faria powtórnie dał do ręki Dantesowi ów cenny kawałek papieru.
Dantes teraz już chciwie porwał go i gorączkowo zaczął go odczytywać:

„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrz... Aleksandra VI, a lękając się aby... nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie... i Bontivoglio, zmarłych z otrucia... memu spadkobiercy, żem tak... bo je zwiedzał razem ze mną, to jest... wysepki Monte Christo, wszystko co pos... mieniach, djamentach, klejnotach, ja tyl... wynoszącego około dwóch mil.... znaleźć go można, podnosząc dwudziestą ska... przystani od wschodu w prostej linji. Dwa... w tych grotach; skarb zaś w kącie najod... który to skarb daję mu i zapisuję na zup... jedynemu dziedzicowi.
Cez...“

Dantes przeczytał, lecz wyraz rozczarowania widać było na jego twarzy. Nie rozumiał nic.
— Nie rozumiesz? A więc weź ten drugi kawałek papieru, przyłóż go do tamtego i przeczytaj je razem.
Dantes uczynił jak mu kazano i czytać zaczął:
„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrzymawszy zaproszenie na obiad do Aleksandra VI. z obawy aby, nie zadawalając się tem, ilem mu zapłacił za kapelusz kardynalski nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie zgotował mi losu kardynała Patrara i Bontivoglio, zmarłych z otrucia, oświadczam memu bratankowi, Guidowi Spada, jako memu spadkobiercy, żem zakopał w miejscu, które zna, bo je zwiedzał razem ze mną, to jest w grotach małej wysepki Monte-Christo, wszystko com posiadał w sztabach złota, monecie złotej, kamieniach, djamentach, klejnotach; ja tylko jeden wiem o istnieniu skarbu, wynoszącego około dwóch miljardów dukatów rzymskich. Znaleźć go można, podnosząc dwudziestą skałę z przystani, od wschodu w prostej linji. Dwa otwory były w tych grotach, skarb zaś w kącie najodleglejszym, skarb ten daję mu i zapisuję go na zupełną własność, jako memu jedynemu dziedzicowi.

Cezar Spada“.

— Pojąłeś teraz o co tu chodzi?
— Jest to najformalniejszy testament, przez tyle wieków przez spadkobierców poszukiwany. Nie może to podlegać żadnym wątpliwościom. Lecz dlaczego nie postarałeś się o wydobycie tego skarbu natychmiast?
— To też ja bez żadnego namysłu tam pojechałem, zabierając ze sobą początek mej pracy o Zjednoczeniu Państw Włoskich, ale policja cesarska, oddawna już działająca wbrew temu co zamierzył Napoleon po narodzinach syna — zaaresztowała mnie. A teraz, — dodał Faria, wpatrując się w Dantesa, — cały ten majątek należy do ciebie. Przekazuję go ci, bo ja stąd nie wyjdę już nigdy.
— Ależ — wahając się, zapytał Dantes — czyż skarb ten nie ma innego prawnego dziedzica?
— Ród Spadów wygasł zupełnie. Ostatni przedstawiciel tego rodu zgasł na moich rękach, czyniąc mnie swym spadkobiercą, żadnej nie miał rodziny. Zapisując mi przytem ów symboliczny brewiarz, zapisał mi tem samem i wszystko, co się w nim znajdować mogło. Bądź spokojny zatem.
— Skarb ten przedstawia wartość...
— Dwóch miljardów dukatów rzymskich, co się równa dzisiejszym trzynastu miljardom franków conajmniej.
— Niemożliwe! — zawołał Dantes, przytłoczony ogromem tej sumy.
— A to czemu? — odpowiedział Faria. — Rodzina Spadów była najznakomitszą i najbogatszą w średniowieczu. Zadziwiać cię może olbrzymia ilość klejnotów. Pamiętaj, — że dawniejsza arystokracja nie zabawiała się, jak to dziś się zdarza, spekulacjami i aferami giełdowemi. Przecież i dziś jeszcze natrafić można na arystokratyczne familje rzymskie, które formalnie z głodu giną, posiadając miljony w klejnotach, obrazach i innych dziełach sztuki.
Edmundowi zdawało się, że śni.
— No, jakże? — rzekł Faria — nie dziękujesz mi?...
— Przyjacielu — rzekł Dantes — ten skarb do mnie nie należy, twoja to własność. Z jakiej racji mam go przyjmować od ciebie, nie jestem żadnym twoim krewnym?
— Jesteś moim synem, Dantesie — zawołał starzec — jesteś dzieckiem mej niewoli. Bóg mi cię zesłał, abyś był moim pocieszycielem, osłodził ostatnie chwile życia.
I Faria wyciągnął do Dantesa zdrową jeszcze rękę, zaś ten ze szlochem rzucił mu się na szyję.


ROZDZIAŁ VI.
TRZECI ATAK.

Od tej chwili, ich rozmowy toczyły się o skarbie.
Z ust Farji nie schodziło zdanie: jak wiele dobrego zrobić można na ziemi z takiem olbrzymiem bogactwem.
Lecz wówczas marszczyły się brwi Dantesa. Przysięga zemsty paliła jego serce, nią żył jedynie, nią jedną oddychał. Myślał, ile człowiek złego wyrządzić może nieprzyjaciołom swoim, miljardami rozporządzając.
Opat nie znał wyspy Monte Christo. Dantes znał ją doskonale. Wielokrotnie w pobliżu niej przepływał; leżała ona pomiędzy Korsyką, a Elbą, o dwadzieścia pięć mil od Pianos.
Raz miał tam nawet wypoczynek.
Wyspa ta nie była zamieszkała. Jest to bowiem pustynna skała jakby wybuchem wulkanów z głębi morza na powierzchnię wyrzucona. Dantes określał Farji położenie wyspy, zaś Faria doradzał Dantesowi, jak ma poczynać, by skarb bezpiecznie z głębin ziemi wydobyć, a następnie spieniężyć go korzystnie.
Słów testamentu Cezara Spady kazał Faria nauczyć się Dantesowi na pamięć. Wtedy opat zniszczył część dorobioną, przekonany, że choćby ktoś znalazł pierwszą — nie odgadnie o co chodzi.
Całe dnie trawili na naukach. Faria przygotowywał młodzieńca do życia, które się dla niego rozpocznie kiedyś, gdy przyjdzie godzina wyzwolenia.
I tak upływały miesiące i lata... Dość znośnie, aczkolwiek pojedyńcze dni dłużyły się im okropnie.
Faria nie spodziewał się odzyskać władzy w ręku i nodze, czerstwość umysłu nie opuszczała go wszelako, to też kształcił dalej Dantesa. Faria pracował, aby nie dać się starości, Dantes — aby wyzwolić się z przeszłości, by innym zupełnie stać się człowiekiem. Posiadł wielostronną wiedzę Farji niemal całkowicie. Mówił wszystkiemi niemal europejskimi językami, stał się wytworny w obejściu.
I tak upływały im, powtarzamy, dni, tygodnie, lata...
Pewnej nocy Edmund obudził się nagle z głębokiego snu, bo mu się zdawało, że go ktoś woła.
Otworzył oczy i usiłował przebić wzrokiem ciemności.
Głos bolejący rozległ się ponownie w ciszy. Nie było wątpliwości, to Faria go wzywał.
— Boże Miłosierny! — wyszeptał Dantes z trwogą — cóż tam takiego stać się mogło?
Porwał się z łóżka, odwalił kamień i puścił się szybko zwykłą drogą do celi opata.
Przy świetle kaganka dojrzał starca bladego, nieprzytomnego prawie. Oczy miał zmienione straszliwymi symptomatami, które Dantes znał już z poprzedniego ataku.
— No, mój przyjacielu — rzekł Faria — widzisz, co się ze mną dzieje i nie mam potrzeby ci mówić, co się stanie.
Edmund krzyknął rozpaczliwie i bezprzytomny z boleści rzucił się do drzwi, wołając:
— Pomocy, pomocy!
Faria miał tyle siły, że pochwycił Dantesa za rękę, gdy ten pochylił się nad nim ponownie.
— Cicho! — słabym rzekł głosem — bo zginiesz. O tobie tylko myśleć powinniśmy teraz, ażeby albo twoja niewola była znośniejszą, albo ucieczka możliwą do wykonania. Lat kilka musiałbyś stracić na ponowne wykonanie tego, cośmy we dwóch zrobili; a byłoby to stracone, jeżeli by się dozorcy dowiedzieli, żeśmy się komunikowali ze sobą. Bądź spokojny, gdy ja umrę, inny nieszczęśliwy zajmie moje miejsce. Wtedy jemu będziesz pocieszycielem. Może będzie on równie młody, jak ty, a wtedy do ucieczki ci pomoże, gdy ja — byłem ci przeszkodą. Nie będziesz miał wtedy do czynienia z trupem, jakim ja się stałem. Daj ci Boże! Co do mnie — to czas mój już przyszedł!
Edmund załamał ręce i z głębi serca zawołał:
— O! mój przyjacielu! ojcze mój! — nie mów tego, nie opuszczaj mnie! Nie, nie! — ty nie umrzesz, ja cię ocalę!
Podniósł nogę łóżka i wydobył z niej flakonik, uzdrawiającym płynem jeszcze wypełniony.
— Patrz — zawołał Dantes — jak dużo mamy jeszcze zbawczego płynu. Mów, czy mam i teraz postępować jak poprzednio?
— Niemasz już żadnej dla mnie nadziei — odpowiedział poważnie Faria — Bóg wszelako, stwarzając człowieka, tak głęboko w sercu jego zakorzenił miłość do życia, że na wszystko się waży, aby to życie zachować — zawsze, mimo wszystko, mu drogie.
— Widzisz więc, że jest jeszcze nadzieja. Ocalę cię.
— A więc popróbuj!... już mną owładają drgnienia, czuję, że krew zalewa mi mózg... Za pięć minut cały już będę we władzy cierpienia, za piętnaście — już żyć nie będę.
— Zabiegi rób te same, co poprzednio, nie czekaj długo, wlejesz mi teraz nie dziesięć, lecz dwanaście kropel tego lekarstwa. Gdybym po tej dozie, nie odzyskał przytomności, wlejesz mi w usta pozostałą resztę.
— Spełnię wszystko, jak rozkazałeś.
— Teraz — rzekł Faria — ty, jedyna mojego nędznego życia pociecho, ty, którego Bóg mi zesłał późno może — ale mi cię zesłał... teraz, gdy się już mam rozłączyć z tobą na wieki, — życzę ci szczęścia, życzę ci wszelkiego dobra, jakiego godzien jesteś i błogosławię cię, mój synu!
Dantes padł na kolana.
— Ale słuchaj przedewszystkiem tego, co ci powiem w tej chwili ostatniej. Skarb Spadów istnieje. Mówię ci to w godzinę śmierci. Jeżeli wyjdziesz z więzienia tego i pozyskasz skarby, — wspomnij sobie kiedy niekiedy, że stary opat, którego wszyscy mieli za warjata, — warjatem nie był.
Gwałtowne wstrząśnienie zatamowało mowę starcowi. Oczy nabiegły mu krwią.
— Bądź zdrów i żegnaj na wieki — wyjąkał jeszcze Faria, chwytając z konwulsyjnem drżeniem rękę młodzieńca.
— Boże mój, uratuj go, a weź moje życie — zawołał z rozpaczą Dantes, wznosząc błagalnie ręce do nieba.
— Cicho, cicho! — z wysiłkiem zaczął szeptać chory, a drgania konwulsyjne wstrząsać zaczęły jego ciałem — cicho, aby nas nie rozłączono, jeżeli uda ci się mnie ocalić.
— Ocalę cię. I nawet mam dużą nadzieję, bo atak zdaje się być słabszy niż poprzednio, o ile sądzić o tem mogę, bowiem cierpisz teraz o wiele mniej.
— Nie łudź się, dziecko — cierpię mniej, bo słabsze są już dziś moje siły. Oto wzrok mój gaśnie... daj mi jeszcze rękę, Dantesie, bądź zdrów, żegnam cię.
I czyniąc ostatnie wysilenie podniósł się.
— Monte Christo! — zawołał — pamiętaj o Monte Christo!...
I padł z powrotem na łoże.
Atak nastąpił. I bardzo silny. Pokręcone członki, wysadzone oczy, piana krwawa... wreszcie ciało bez ruchu — oto co pozostało na łożu boleści, po istocie rozumnej, co tu przed chwilą jeszcze leżała.
Dantes wziął lampkę, postawił ją na krawędzi łóżka, a wtedy światło drżące oświetliło twarz zeszpeconą i ciało pokurczone, martwe.
Z oczami wlepionemi czekał chwili rozpoczęcia ratunku, wreszcie wziął nóż, otworzył nim zaciśnięte zęby, odliczył dwanaście kropel płynu i zaczął oczekiwać skutku.
Czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, ale opat ani drgnął, ani się poruszył.
Drżący, potem zimnym oblany, z najeżonymi włosami... Edmund oczekiwał. Nie mógł rozstać się z nadzieją.
Aż wreszcie wylał resztę płynu w rozchylone usta.
Druga doza wywarła skutek galwaniczny, wstrząśnienie podrzuciło ciało martwe już, jak się zdawało, oczy rozbłysły jakimś okropnym blaskiem. Żaden wzrok znieśćby go nie mógł. Z piersi wyrwało się westchnienie... A potem ciało wracać zaczęło do pierwszej nieruchomości, oczy otwarte straszliwie — bez wzroku patrzyły.
Pół godziny, godzina, półtorej godziny upłynęło.
Przez ten długi czas wyczekiwania z sercem ściśniętem, Edmund czuł jak stopniowo tężało ciało, jak bicie serca coraz się głuchszem i coraz głębszem stawało.
Nareszcie znikły wszelkie ślady życia, ustały ostatnie pulsowania serca, członki przybierać zaczęły oliwkową barwę, oczy zmartwiały.
Była godzina szósta rano, dzień już zaczął do celi przenikać, blady jego promień, wstępując do więzienia, osłabił gasnącej lampy światło.
Odbicia dziennego blasku przechodziły po twarzy trupa i nadawały mu w pewnych chwilach pozory życia.
Dopóki trwała ta walka dnia z nocą, Dantes wahał się, miał jeszcze nadzieję; gdy dzień zajaśniał zupełny, musiał nakoniec uświadomić sobie tę prawdę, że jego przyjaciel odszedł od niego i już na zawsze...
Wówczas ogarnął go bezbrzeżny strach. Nie śmiał już przycisnąć do ust tej dłoni zwieszonej z łóżka, nie śmiał wpatrywać się w ten osłupiały wzrok, w te zbielałe oczy, których przymknąć już nie mógł.
Zgasił lampę, ukrył starannie i uciekł, zasuwając nad głową z największą ostrożnością taflę podłogi.
Zbliżała się chwila, w której dozorca odwiedzał więzienie; w dniu tym czynność tę rozpoczął od celi Dantesa, stamtąd zaś dopiero udać się miał do opata.
Gdy wszedł, Dantes udawał, że śpi jeszcze. Dozorca położył chleb, nalał do dzbanka wody i wyszedł, starannie, jak zazwyczaj, zamykając drzwi.
Wtedy Dantes udał się do celi swego przyjaciela.
Gdy się znalazł pod taflą ruchomą jego izdebki, usłyszał krzyki dozorcy, który wzywał pomocy.
Na te wołania zbiegli się inni dozorcy i czuwająca na dziedzińcu straż.
W jakiś czas przyszedł sam komendant nawet.
Edmund słyszał szmer przy łóżku, na którem trupa poruszono, słyszał głos komendanta, który rozkazywał twarz więźnia oblać zimną wodą i dopiero gdy to nie dało żadnego skutku — posłał po doktora.
Do uszu Dantesa dochodzić zaczęły wtedy śmiechy szydercze, zmieszane z nielicznymi głosami politowania.
— No — odezwał się jeden ze zbirów — warjat połączył się nakoniec ze swymi skarbami!
— Mimo takich bogactw, nie będzie miał czem zapłacić za całun.
— Eh!... alboż to całuny w zamku If tak drogo znów kosztują?
— Być może, że mu oddadzą po zniżonej cenie! Wszakże to osoba duchowna!
— W worku on wszystkie hołdy odbierze!
Przybył lekarz. Rozważał długo, określając chorobę, wreszcie zdecydował, iż śmierć nie podlega wątpliwościom.
Pytania i odpowiedzi następowały jedne po drugich z oschłością i taką bezwzględną obojętnością, że Dantes czuł się dotknięty do głębi serca.
Biednemu zdawało się, że cały świat powinien był czcić tego starca, tak samo, jak on sam czcił go i kochał.
— Nie jestem ja tem zbytnio uradowany, że starzec ten już nie żyje. Był bardzo łagodny, grzeczny i uprzejmy, bez względu na swe warjactwo.
— Prawda, proszę pana komendanta, możnaby go było bez straży pozostawić. On pięćdziesiąt lat by tu mógł siedzieć i ani pomyślałby o ucieczce.
— To mi przypomina regulamin więzienny, że śmierć więźnia musi być stwierdzona według ustanowionych przepisów — rzekł komendant.
— Możesz pan być w tym wypadku zupełnie spokojny; oznaki śmierci są tutaj niewątpliwe.
— Wierzę panu najzupełniej. Przepisy prawa jednakże są wyraźne. Zechciej więc pan spełnić wszystko to, czego domaga się prawo.
— A więc chociaż w tym wypadku są to ostrożności najzupełniej zbędne, niechże rozpalą żelaza.
Rozkaz ten drżeniem przejął Dantesa.
Dały się słyszeć liczne kroki, skrzypienia drzwi nieustanne, a w kilka chwil potem przyszedł i specjalista-operator najwidoczniej.
— Oto fajeczka i żelazo — zawołano.
W celi zapanowało głuche milczenie, zasyczało żelazo i po izbie rozszedł się przykry zapach palonego ciała.
— Widzisz pan, że tu niema wątpliwości — rzekł doktór — biedny warjat, już się wyleczył ze swej warjacji!
— Czy zmarły istotnie nosił nazwisko Farji?
— Tak jest. Pochodzić miał z bardzo starożytnej rodziny; był to człowiek nadzwyczaj uczony. Jego zboczenie umysłowe ograniczało się jedynie do bredzenia o skarbach.
— Zboczenie takie nauka określa mianem monomanji.
— Czyście nie mieli powodu uskarżania się na nieboszczyka? — zapytał komendant dozorców więzienia.
— Nigdy, panie komendancie — odrzekł jeden z zapytanych — przeciwnie, był zawsze bardzo uprzejmy, razu pewnego dał dla żony receptę na lekarstwo, które ją w zupełności uzdrowiło.
— A... nie wiedziałem, że miałem honor z kolegą mieć do czynienia — rzekł doktór. — Panie komendancie proszę cię, byś zechciał mieć pewne względy dla ciała zmarłego.
— Czy mamy tej formalności dopełnić w przytomności pana komendanta? — zapytał dozorca..
— Oczywiście. Spieszyć się tylko, bo ja nie myślę siedzieć tutaj cały dzień.
Ponownie rozległy się głosy przyspieszonych ruchów, potem szelest rozwijanego płótna i skrzypienie łóżka.
— Dziś wieczorem — powiedział komendant.
— Czy msza będzie odprawiona? — zapytał jakiś głos.
— Nie — odpowiedział komendant. — Kapelan twierdzy dostał wczoraj urlop tygodniowy.
— Et, co tam! — odezwał się czyjś głos — wszakże to osoba duchowna. Pan Bóg będzie mieć dla niego i bez tego względy, nie pozwoli, aby piekło wziąć miało kapłana!
Żart ten przyjęty został ogólnym śmiechem.
— A więc wieczorem, około godziny jedenastej — dał ostatni rozkaz komendant.
— Czy pozostawić kogo przy nieboszczyku?
— A to poco? — Zamknąć celę, jakby żył i kwita.
Odgłos oddalających się kroków, po zamknięciu drzwi, cichł stopniowo! Nastało głuche milczenie, milczenie pustki, milczenie grobu.
Serce Dantesa zlodowaciało.
Po chwili podniósł zwolna taflę posadzki i badawczym wzrokiem rzucił po izdebce.
Cela była pusta.
Dantes wszedł.


ROZDZIAŁ VII.
CMENTARZ ZAMKU IF.

Na łóżku, słabo oświetlonem ponurym blaskiem dnia, co przez małe okienko wpadał do pokoju, leżał rozciągnięty ogromny worek płócienny, w który zaszyto ciało zmarłego.
Był to całun Farji… ten całun, który — zdaniem jednego ze zbirów, tak niewiele na zamku If kosztuje.
Wszystko się tedy skończyło. Materjalny rozdział między Dantesem i jego przyjacielem był dokonany. Wczoraj jeszcze tak blisko siebie, dziś, rozdzieleni całą wiecznością… Już nie zobaczy nigdy tych oczu, już nie uściśnie nigdy jego ręki.
Usiadł na posłaniu łoża śmierci i oddał się gorzkim rozmyślaniom.
Sam, sam jest teraz. Wpadł w głuche milczenie, w nieobjętą nicość. Sam jest i tak już będzie na zawsze. Niema już wzroku, niema już głosu tej jedynej istoty, która go z życiem wiązała! Nie lepiej iść za nim, aniżeli pozostać tutaj, w tem więzieniu, przez ludzi i Boga zapomnianym? Myśl o samobójstwie, którą zjawienie się Farji odegnało — wróciła.
— Gdybym umarł — rzekł sam do siebie — poszedłbym tam, gdzie on jest teraz, a więc znów bylibyśmy razem. Jeżeli odszedł w nicość, w nicości, jeżeli do Boga, u Boga. Lecz jak umrzeć? Cóż łatwiejszego? Zostanę tutaj, a gdy przyjdą — pierwszego z nich zaduszę. Potem — mnie głowę zdejmą.
Lecz na myśl tak haniebnej śmierci — wzdrygnął się. A jednocześnie wybuchło w nim pragnienie życia.
— Umrzeć? o nie!... Umrzeć — nie zaznawszy rozkoszy życia? Nie, nie! Żyć pragnę, chcę walczyć. Muszę ukarać tych, którzy mnie wtrącili w tę otchłań niedoli. I nagrodzić przyjaciół.
Po tym wybuchu nadziei, przyszło zniechęcenie.
— Lecz pocóż ja się łudzę?.... Przecież z więzienia tego wydostać się nie sposób. Wyjść z niego można tą drogą jedynie, jaką wychodzi Faria!
Zaledwie wyrzekł te słowa, rozszerzyły mu się oczy, zamknął je natychmiast, jakby błyskawica myśli, która się w nim narodziła, oślepiła go.
Powstał, podniósł rękę do czoła, jakby dostał zawrotu głowy: dwa, czy trzy razy przeszedł się po stancji i stanął ponownie przed łożem.
— Boże! Kto mi tę myśl zsyła? Czy to Ty, Wielki Boże? Czy też ty może, przyjacielu mój, Fario?
Jeżeli zmarli tylko wyjść stąd mogą, a więc ja zajmę miejsce zmarłego!
W wykonaniu myśli tej Dantes rzucił się na ów worek, rozciął nożem, wyjął trupa, zaniósł do swego więzienia, położył na łóżku, okrył kołdrą od stóp do głowy, jak zwykł był sam się okrywać, raz ostatni ucałował zlodowaciałe już ciało i wrócił tą samą drogą do pokoju Farji, zasłonił otwór taflą, następnie otworzył tak zwaną szufladę, wyjął z niej igłę i nici, zrzucił odzienie, aby czuć było gołe ciało pod płótnem, wsunął się w worek rozpruty, ułożył się w nim na wznak i tak leżąc zaszył rozpór wewnątrz worka.
Gdyby kto wypadkiem wszedł w tej chwili do celi usłyszałby bicie serca nieszczęśliwego młodzieńca.
Dantes, po wizycie dozorcy, mógł spokojnie oczekiwać na wypadki, lękał się tylko, by komendant nie zmienił dyspozycji i nie dał rozkazu wcześniejszego usunięcia trupa z celi. Wtedy zniknęłyby jego nadzieje.
Mając długie godziny oczekiwania przed sobą, rozważać począł, co go spotkać może?... a także — jak ma sobie poczynać w każdym wypadku.
Jeśliby w drodze grabarze poznali, że niosą żywego w miejsce umarłego, — nie da im czasu do namysłu, silnem cięciem noża rozpruje worek od góry do dołu, skorzysta ze sprawionego przestrachu i ucieknie.
Gdyby go chcieli zatrzymać — trudno... użyje noża.
Jeżeli go odniosą na cmentarz, ułożą w dole i posypią ziemią — pozwoli na to, przeczeka jakiś czas — utoruje sobie nożem drogę poprzez świeżo wzruszoną ziemię — i wyjdzie na powierzchnię.
Ciężar ziemi nie może przecież być tak wielki, aby go zdołał zgnieść! Powietrza w worku starczy na czas jakiś.
A jeżeli nawet ciężar ziemi okazałby się zbyt wielki — tem lepiej! Raz się skończą jego męki.
Jednego obawiał się tylko, — by dozorca odwiedzając wieczorem jego celę — nie spostrzegł zamiany.
Pocieszał się i uspakajał tem, że dozorca rzadko kiedy przemawiał do niego, prawie nigdy zaś nie zbliżał się, gdy leżał na łóżku.
A godzina odwiedzin dozorcy zbliżała się. Jedną ręką, do piersi przyłożoną, usiłował przytłumić uderzenia serca, drugą zaś ocierał zimny pot, występujący gęstemi kroplami na czoło.
Godziny upływały zwolna, żaden ruch żywszy, żaden alarm nie zakłóciły ciszy.
Dozorca przeto nic nie zauważył, bo godzina jego wizyty niewątpliwie minęła już.
Uszedł więc pierwszego niebezpieczeństwa!
Było to dobrą wróżbą.
Nakoniec przyszła decydująca chwila. Na korytarzu dały się nagle słyszeć powolne stąpania.
Dantes zebrał całą swą odwagę, wyprężył się i przytłumił oddech.
Przy drzwiach celi kroki te stanęły, drzwi się otworzyły i dwóch ludzi weszło do celi, Zaczęli się zbliżać do niego... zalśniło blade światło, potem dało się słyszeć stuknięcie mar, postawionych na kamiennej posadzce.
Nakoniec ludzie ci podnieśli w górę worek, a z nim — i jego.
— Ależ jak na starca — to porządnie ciężki!
— Mówią, że co rok przybywa człowiekowi pół funta wagi.
— Zrobiłeś węzeł?
— Poco węzeł?... — pomyślał Dantes.
Ułożono go na marach, dwaj grabarze, poprzedzani tym, który niósł latarnię, a który oczekiwał na korytarzu, zaczęli wchodzić po schodach.
I nagle owionęło żywego trupa świeże powietrze nocy.
Rozpoznał odrazu, że wiatr był północno-wschodni.
Tragarze uszli ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymali się i postawili mary na ziemi.
Jeden z niosących oddalił się.
— Gdzież jestem? — zapytał Dantes sam siebie.
— Wiesz co, że on nie jest tak bardzo lekki — rzekł pozostały przy marach, siadając na jednym końcu.
— Powiedz mi też, ty bestjo, — zawołał następnie — czy też ty znajdziesz kiedy to, czego szukasz?
— Czego on chce i czego szuka? — pomyślał znów Dantes.
Wykrzyknik ukontentowania rozległ się nagle w ciszy.
— Ale też naszukałem się porządnie, zanim znalazłem!
— Ach!... niedołęga jesteś.
Szczęśliwy znalazca zbliżył się do Dantesa i złożył obok niego jakiś przedmiot tak ciężki, że aż mary zadrżały. Jednocześnie skrępowano Dantesowi silnie nogi.
— A więc węzeł masz?
— Bądź spokojny, wszystko jest w porządku.
— A więc dalej w drogę.
Podnieśli mary i poszli.
Uszli nie więcej jak pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się czekając na otworzenie bramy twierdzy. Po chwili byli już poza jej murami.
I Dantes, po tylu latach, usłyszał szum fali.
— Szkaradny czas — rzekł jeden z nich. — Biedak nie najlepszą mieć będzie podróż.
— Masz rację. Biedny opat zmoknie. Samochcąc naraża się na niebezpieczeństwo kataru.
I głośno obaj roześmieli się.
Dantes nie mógł pojąć znaczenia tego żartu, jednakże zimny strach zmroził mu ręce.
— No, nakoniec jesteśmy na miejscu.
— Nie, musimy jeszcze parę kroków przejść. Pamiętasz, jak ten, cośmy go nie tak dawno wyprawiali w podróż, nie dotarł do celu, lecz rozbił się o skały?
Poszli jeszcze kilkanaście kroków, potem Dantes uczuł, że jeden bierze go za głowę, drugi za nogi i... że zaczynają go kołysać.
— Raz, dwa, trzy... — zawołali jednocześnie.
I w tym momencie uczuł, że został wyrzucony w przestrzeń, że przebijał powietrze jak raniony ptak, z niewysłowioną, zawrotną szybkością. Spadał. Zamarło serce.
Spadał coraz szybciej, szybciej i tak okropnie długo...
Aż nakoniec, jak strzaskany maszt, wpadł w wodę zimną jak lód.
Z piersi jego wydarł się nieświadomy krzyk.
Tak więc Dantes został wrzucony w morze, na dno którego ciągnęła go trzydziesto-funtowa kula, do nóg przywiązana.
Cmentarzem zamku If było morze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.