Hrabia Monte Christo/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

CZĘŚĆ I.
W SZPONACH NIKCZEMNIKÓW.
ROZDZIAŁ I.
PRZYBYCIE FARAONA“.

W słonecznym i bardzo ciepłym dniu 27 lutego 1815 r. dano z wieży kościoła Notre Dame de la Garde, w Marsylji, hasło, zapowiadające powrót z podróży do Smyrny, Tryjestu i Neapolu — trójżaglowca „Faraon“.
Strażnik, wartujący na molo, udał się wtedy natychmiast, jak mu to nakazywał obowiązek, z portu znajdującego się pod skałami, na których stały mury zamku If, na spotkanie przybysza, pomiędzy przybytkiem Mogiolu a wyspą Rion.
Jak zwykle, gdy sygnały oznajmią przybycie statku, taras pod twierdzą Św. Jana zaległy natychmiast tłumy ciekawych. Dla miasta portowego bowiem przybycie każdego statku, a cóż dopiero takiego jak Faraon, jest wielką uroczystością.
Faraon bowiem był jakby dzieckiem Marsylji; zbudowany był w miejskich zakładach, w Marsylji ekwipowany i ładowany, wreszcie jego właścicielem był człowiek ogólnie lubiany i szanowany.
Statek zbliżał się do portu, już przebył cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, następnie minął Pomegę, płynął wszelako tak powoli i w takiej ciszy nieruchomej załogi, iż szedł od niego jakiś posępny i mroczny wiew.
Tak posuwać się może jedynie nieszczęście.
Doświadczeni żeglarze wywnioskowali wszelako, że jeżeli statek spotkało istotnie jakieś nieszczęście, to przytrafiło się ono nie statkowi samemu napewno, ponieważ, aczkolwiek płynął on bardzo wolno, to jednak posuwał się w największym porządku, jak statek znajdujący się w najlepszym stanie i kierowany biegłą i umiejętną ręką.
Kotwicę miał spuszczoną, żagle zwinięte, obok pilota zaś widać było stojącego młodego, pełnego życia mężczyznę, który bacznem okiem czuwał nad każdym ruchem okrętu i każdy rozkaz przewodnika polecał załodze do wykonania.
Los Faraona był tak bliski marsylczykom, że na twarzach zebranego tłumu widać było duże zaniepokojenie, szczególniej zaś poruszonym był jeden z wyczekujących, który, nie mogąc wreszcie stłumić wzruszenia, siadł do małej łódki i popłynął na spotkanie statku.
Na widok przybijającego, młody marynarz, który do tej chwili stał przy pilocie, opuścił go i poszedł naprzeciw przybyłego.
Marynarz ten był zaledwie dwudziestoletnim młodzieńcem, smukłym, słusznego wzrostu, o pięknych czarnych oczach i kruczych włosach. W jego postawie przebijał spokój, właściwy tym, którzy nawykli do walk z niebezpiecznym żywiołem morskiej otchłani.
— To ty, Dantesie?! — zawołał na jego widok przybyły — cóż to się stało?... co za przyczyna tego smutku na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — panie Morrel — odrzekł młodzieniec — nieszczęście nie do cofnięcia! Na Civitavecchia straciliśmy zacnego kapitana naszego!
— Leclerc nie żyje! Pojmuję teraz wasz smutek. Ładunek i statek, widzę — w porządku?
— Najzupełniej.
— Lecz cóż to się stało z Leclerkiem? Zachorował, czy może utonął?
— Umarł w gorączce — odpowiedział zapytany — a potem zwracając się do załogi: — „Hola! osadzić okręt“ — zawołał.
Rozkaz natychmiast i w największym porządku został wykonany.
Wtedy młody marynarz, rzuciwszy bacznem okiem na wszystko, zwrócił się znów do pana Morrel.
— Opowiedz, mój drogi, jak to się stało? — zapytał ten ostatni.
— Ach, Boże! nieszczęście to spadło na nas nagle, jak grom. Już w Neapolu zauważyłem u kapitana pewne podniecenie, które się spotęgowało niezwykle po jego rozmowie z komendantem portu, tak, że miasto to kap. Leclerc opuścił bardzo wzruszony. W 24 godzin dostał silnej gorączki, a w trzy dni potem już nie żył. Z wielkim żalem musieliśmy mu oddać ostatnią posługę i nasz drogi kapitan spoczywa z 36-o funtową kulą u nóg na dnie morskiem, w pobliżu wyspy del Giglio. Odwozimy wdowie krzyż legji honorowej i nieskalaną szpadę nieboszczyka. Okropne to, naprawdę, przez lat dziesięć walczyć z Anglikami i umrzeć potem — w łóżku, jak pierwszy lepszy szczur lądowy.
— Ha! wszyscy jesteśmy śmiertelni. Szkoda, wielka szkoda Leclerca, lecz zdarzyć się mogło o wiele gorzej; wraz z nim zginąć mógł i okręt i ładunek...
— Co do tego ostatniego, to znajduje się on w najlepszym stanie — odpowiedział młodzieniec.
A zwracając się do załogi, krzyknął następnie: Zwijać żagle i szykować łodzie.
Rozkaz został spełniony z taką precyzją i szybkością, jakby na wojennym statku i okręt posuwał się dalej jedynie już samą siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel — powiedział Dantes, bo tak się nazywał młodzieniec — może zechcesz porozmawiać z buchalterem, p. Danglarsem, który udzieli panu wszelkich objaśnień, ja bowiem jestem zmuszony go opuścić, by zlustrować okręt i wywiesić flagę żałobną.
W tejże chwili Danglars pośpieszył na spotkanie właściciela. Był to człowiek lat dwudziestu pięciu, o ponurej twarzy; z tej zapewne przyczyny cała załoga, o ile kochała Edmunda Dantesa, o tyle była usposobiona niechętnie dla Danglarsa.
— Już wiesz zapewne, panie Morrel, o nieszczęściu?…
— Wiem. Biedny Leclerc, dzielny i zacny był to człowiek.
— A nadewszystko — był to marynarz doskonały, jak przystało człowiekowi, w którego ręku spoczywały interesy tak znakomitego, jak „Morrel i Syn“ domu — odrzekł Danglars uniżenie.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł właściciel, obrzucając bystrem spojrzeniem Danglarsa — że niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby znać dobrze swe rzemiosło. Przykładem tego choćby nasz Edmund Dantes; ten napewno zawsze i w każdej potrzebie da sobie radę.
— Zapewne — odparł Danglars, spoglądając na Dantesa wzrokiem, w którym czaiła się zawiść. — Niewątpliwie jest to młodzieniec bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ledwo kapitan zamknął oczy — natychmiast samowładczo objął po nim dowództwo i zamiast udać się prostą drogą do Marsylji, stracił całą dobę na Elbie.
— Że obrał dowództwo — pochwalam to w całości, jego obowiązkiem nawet było tak właśnie uczynić; że stracił dobę na Elbie — jest sprawą nieco gorszą, lecz może okręt potrzebował jakiej naprawy?…
— Okręt był w najlepszym stanie; przywidziało mu się być na Elbie przez dobę, nic ponad to.
— Dantes, proszę cię! — zawołał właściciel, zwracając się ku młodzieńcowi.
— Będę służył za chwilę — odrzekł Dantes. — „Zarzucić kotwicę“ — zwrócił się do załogi.
Kotwica opadła w moment po daniu rozkazu. Dantes krzyknął wtedy:
— Spuścić flagę do połowy masztu, zwinąć żagle na znak żałoby i skrzyżować reje!
— Czy pan uważa — podszepnął Danglars — ten Dantes ma się najzupełniej za kapitana. Słowo daję!…
— Jest nim przecież w tej chwili bezspornie — odparł właściciel.
— Brak mu tylko patentu z podpisem twoim, panie Morrel, i twoich wspólników.
— A dlaczegóż byśmy nie mieli mu zaofiarować tego stanowiska? Młody jest, to prawda, ale zdolny, sprężysty i wyrobiony.
Danglars nachmurzył się w odpowiedzi i zmarszczył brwi.
W tej chwili zbliżył się do rozmawiających Dantes, ze słowami: najmocniej przepraszam pana, p. Morrel, że nie przybyłem natychmiast, lecz byłem zajęty. Teraz, gdy okręt jest już na kotwicy — służę panu.
Danglars cofnął się nieco, zaś Morrel zapytał:
— Dlaczego zatrzymałeś się na Elbie?
— Dlaczego? — nie wiem dokładnie. Czyniąc to, spełniłem tylko rozkaz umierającego kapitana, który na godzinę przed śmiercią polecił mi oddać depeszę marszałkowi Bertrand.
— I widziałeś go?
— Kogo? Marszałka? Widziałem.
Morrel obejrzał się wokoło i odprowadził na bok Dantesa.
— Jakże się ma cesarz?
— O ile sądzić mogę, z tego, com widział, to dobrze.
— Widziałeś więc i cesarza także?
— Kiedym był u marszałka, cesarz wszedł tam właśnie.
— Mówiłeś z nim?
— To jest... cesarz raczej mówił ze mną — odpowiedział, uśmiechając się, Dantes.
— I o czem z tobą mówił?
— Zapytał mnie, kiedy statek wypłynął z Marsylji, jaką płynął drogą i jaki ma ładunek. Zdaje się, iż byłby go kupił, gdyby był bez ładunku i gdyby był moim. Odpowiedziałem, że jestem tylko porucznikiem okrętu i że należy on do domu „Morrel i Syn“.
— O! zawołał cesarz wtedy — znam dobrze ten dom. Morrelowie od wieków są właścicielami handlowych okrętów; jeden z tych Morrelów służył w tym samym pułku co i ja, kiedym stał garnizonem w Walencji.
— Prawda! — wykrzyknął radośnie właściciel statku. — Cesarz mówił o Polikarpie Morrelu, moim rodzonym stryju, Dantesie, mój drogi, sam powiesz stryjowi, że cesarz go pamięta, a zobaczysz, że stary rozpłacze się z radości. No chodźmy! — rzekł następnie, uderzając młodzieńca po ramieniu — chodźmy, Dantesie; dobrześ zrobił, że spełniłeś rozkazy Leclerca, dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, żeś miał depeszę do marszałka i żeś mówił z cesarzem, mógłbyś sobie djabelnie zaszkodzić.
— A to z jakiej racji? — rzekł Dantes. — Czyż ja wiem, co odwoziłem? Spełniłem jedynie rozkaz. Lecz przepraszam pana raz jeszcze, że zmuszony jestem znów odejść. Obowiązek mnie woła, załatwić muszę formalności celne i opowiedzieć się służbie sanitarnej.
— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój drogi Dantesie; rób co trzeba i jak trzeba.
Gdy młodzieniec oddalił się, do Morrela podbiegł natychmiast Danglars.
— I cóż? — zapytał — usprawiedliwił się panu Dantes ze swego pobytu w Porto Ferrajo?
— Najzupełniej, kochany panie Danglars.
— Tem lepiej. Przykro to bowiem mieć towarzysza pracy nie spełniającego swych obowiązków.
— Dantes jest dzielnym chłopcem i przewybornym marynarzem — odparł właściciel — nie może to ulegać najmniejszej wątpliwości. Zaś na Elbie się zatrzymał z tej przyczyny, iż taki miał rozkaz od zmarłego kapitana.
— Od Leclerca? To mi przypomina jeden fakt. Czy Dantes nie oddał panu listu od kapitana?
— Nie. A czy miał jaki list?
— Zdawało mi się, że prócz pakietu, kapitan Leclerc wręczył mu i jakiś list również.
— O jakim pakiecie mówisz? — panie Danglars.
— O tym, który Dantes oddać miał w Porto Ferrajo.
— Skądże wiesz, iż miał tam jakiś pakiet do oddania?
Danglars zarumienił się gwałtownie.
— Przechodziłem wypadkiem około nawpół przymkniętych drzwi kapitana, gdy ten oddawał właśnie Dantesowi jakiś list i pakiet.
— O liście nic nie wiem, jeżeli go dla mnie ma, odda mi go niewątpliwie.
— Panie Morrel — odpowiedział wtedy Danglars po chwilowym namyśle — nie wspominaj nic Dantesowi o tem wszystkiem, proszę cię o to bardzo, mogłem się pomylić....
W tej chwili Dantes powrócił. Danglars znów chyłkiem się usunął.
— Cóż, skończyłeś już wszystko? — zapytał właściciel.
— Tak jest.
— Szybko się załatwiłeś.
— Nie wiele miałem do roboty. Oddałem spis towarów, zaś wszelkie inne papiery posłałem również tam, gdzie należy.
Mówiąc to, rozejrzał się dookoła.
— Tak jest, już wszystko zrobione i wszystko jest w należytym porządku.
— W takim razie zabieram cię na obiad.
— Zechce pan wybaczyć mi, lecz mam starego ojca; jego pierwszego muszę powitać. Dziękuję za zaszczyt z całego serca.
— Nie mam ci tego wcale za złe; wiem, że byłeś zawsze dobrym synem.
— A czy pan nie wie wypadkiem — nieśmiało zapytał Dantes — jak tam się miewa moje ojczysko?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go już dosyć dawno nie widział.
— Starowina nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— Co dowodzi, że mu w czasie twej nieobecności nie zbywało na niczem.
— Mój ojciec — odparł młody człowiek — nie jest pozbawiony dumy i wiem, że gdyby nic nie miał, to i wtedy nawet nigdyby nikogo o nic nie poprosił, jednego chyba tylko Boga!
— W takim razie mam nadzieję, że przyjdziesz do nas przed wieczorem?
— Raz jeszcze zechce mi pan wybaczyć. Gdy ojcem się nacieszę, czekają mnie inne jeszcze odwiedziny...
— Ach! prawda! Zapomniałem na śmierć, że jest jeszcze ktoś drugi z niemniejszą oczekujący cię niecierpliwością. Piękna Mercedes, nieprawdaż?
Dantes aż po czoło oblał się purpurą.
— Coś trzykrotnie przychodziła się pytać, czy niema jakich wiadomości o Faraonie. Do djabła! szczęśliwy jesteś, Edmundzie, bo naprawdę śliczną kochasz dziewczynę.
— To narzeczona moja — sucho i poważnie odpowiedział Dantes.
— Toć przecież wszystko jedno — odparł, śmiejąc się właściciel statku.
— U nas — nie jest to jedno — z naciskiem i jeszcze zimniej rzekł Dantes.
— A więc idź już, idź, kochany Dantesie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napracowałeś dla mnie i masz prawo teraz do odpoczynku i swobody. A może potrzebujesz pieniędzy?
— Dziękuję bardzo, oszczędziłem ich trochę w czasie podróży, całą trzymiesięczną pensję zaoszczędziłem sobie.
— Porządny z ciebie człowiek, Edmundzie.
— Mam ojca, pan wiesz przecież o tem.
— O! wiem, wiem, że jesteś wprost wyjątkowym synem. Śpiesz więc powitać ojca. Ja mam również syna i nie byłbym bynajmniej wdzięczny, gdyby go kto po trzymiesięcznej podróży zatrzymał zbyt długo przy sobie.
— A więc żegnam pana — rzekł, składając ukłon głęboki i uśmiechając się wdzięcznie, młody człowiek.
— Bywaj więc zdrów, jeżeli nie masz mi już więcej do powiedzenia.
— Nic już, szanowny panie.
— A czy czasem kapitan Leclerc nie polecił ci przed śmiercią oddania mi listu jakiegoś?
— Kapitan przed śmiercią był bezwładny i nie był w stanie pisać. Dobrze jednak, że sobie przypomniałem. Chciałbym oto prosić pana o parodniowy urlop.
— Chcesz się ożenić zapewne?
— I to również. Lecz przedtem muszę pojechać do Paryża.
— Dobrze. Daję ci swobodę na tak długo, jak ci to będzie potrzebne. Na wyładowanie statku potrzeba conajmniej sześciu tygodni, Faraon przeto najwcześniej za trzy miesiące gotów będzie pod żagle. Na ten termin musisz więc się stawić. Faraon bowiem — rzekł w końcu, podnosząc głos, właściciel statku — nie mógłby się przecież obejść bez swego kapitana!
— Kapitana?! — zawołał Dantes, a oczy rozbłysły mu radością. — Zastanów się dobrze, drogi p. Morrel, nad tem, coś powiedział. Czy ma pan istotnie zamiar zamianowania mnie kapitanem Faraona?
— Gdyby to ode mnie wyłącznie zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Dantesie, i powiedział: „jesteś kapitanem“. Ale mam wspólnika! — a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika — jest niewolnikiem“. W połowie jednak sprawa jest załatwiona, albowiem z dwóch głosów, — jednego możesz być pewnym; polegaj zresztą na mnie, że i drugi pozyskasz.
— O, zacny panie Morrel — zawołał młody marynarz, ściskając ręce pryncypała ze łzami w oczach. — Dziękuję ci, szlachetny panie Morrel, w imieniu ojca mojego i mojej Mercedes.
— Bądź spokojny, drogi Edmundzie! Cóż u djabła! — jest przecież Bóg na niebie, co się opiekuje poczciwymi. Idź, idź do ojca, idź do swej Mercedes, a potem przychodź do mnie.
— Pozwoli pan, abym go odwiózł do brzegu?
— Nie potrzeba, dziękuję ci; zostanę jeszcze chwilę tutaj dla obliczenia się z Danglarsem. Czy byłeś z niego zadowolony w czasie podróży?
— Nie orjentuję się, w jakiej myśli pan o to zapytuje? Jako z towarzysza, — nie mogłem być zadowolony, wiem bowiem, że mnie nie lubi, od tej chwili zwłaszcza, gdym popełnił wielką niedorzeczność i wyzwał go na pojedynek, z racji bardzo błahej sprzeczki, jaka zaszła między nami. Zażądałem, abyśmy zatrzymali się na dziesięć minut na wyspie Monte-Christo, dla zakończenia ostatecznie sporu. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, i jestem mu wdzięczny, iż przejawił rozum, odrzucając spotkanie. — Jeżeli jednak pan zapyta mnie o niego, jako o buchaltera, to odpowiem, iż spełnia swe obowiązki z całą gorliwością.
— Więc jako kapitan nie masz nic przeciwko temu, by Danglars pozostał na stanowisku buchaltera?
— Czy jako kapitan, czy jako porucznik, potrafię zawsze uszanować każdego, kto będzie obdarzony zaufaniem mych chlebodawców.
— No, widzę, iż pod każdym względem jesteś prawy człowiek. Lecz idźże już sobie, bo widzę, iż stoisz jak na szpilkach.
— Do widzenia, panie Morrel, racz pan raz jeszcze przyjąć moje podziękowanie.
— Do widzenia, Edmundzie; życzę ci powodzenia.
Młody marynarz wskoczył do łodzi i dał rozkaz skierowania jej do Cannebiere. Dwaj majtkowie zanurzyli wiosła w wodę i po przez wąski przesmyk pomiędzy statkami wydostali się szybko na wolną toń i pomknęli do wybrzeża portu Orleans.
Morrel z uśmiechem na ustach przeprowadzał wzrokiem jadącego Edmunda, a następnie widział, jak wyskoczył on na ląd i znikł natychmiast w różnobarwnym tłumie, co od wczesnego rana aż do późnego wieczora zalega najwspanialszą w Marsylji ulicę Cannebiere, z której są tak dumni dzisiejsi Foceanie. Z najzimniejszą krwią i z największą pewnością, tak bardzo charakterystyczną dla nich, powiadają oni: „Gdyby Paryż miał Cannebiere, mógłby się nazwać wtedy małą Marsylją“.
Gdy Morrel stracił nakoniec z oczu Dantesa i odwrócił się, ujrzał przed sobą Danglarsa, który oczekiwał pozornie na jego rozkazy, w gruncie rzeczy wszelako śledził również okiem młodego marynarza.
Wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, śledzących jednego i tego samego człowieka.


ROZDZIAŁ II.
OJCIEC I SYN.

Niechże sobie Danglars wysila swój genjusz zawiści, nie będziemy słuchali jego syczeń złośliwych, których celem jedynym — podanie w wątpliwość swego towarzysza, lecz udamy się z Dantesem.
Przebiegł już oto wzdłuż całą Cannebiere wpadł na ul. Noailles, do małego domku, po lewej stronie alei Meillan, przesadził jednym tchem cztery piętra po ciemnych schodach, by — jedną ręką trzymając się za poręcz, zaś drugą tłumiąc uderzenia serca — stanąć nakoniec pod drzwiami mieszkania ojca.
Wiadomość o przybyciu Faraona nie doszła jeszcze do uszu starca, który drżącą ręką rozpinał w chwili tej na drabince nasturcję, co Dantes miał możność zobaczyć przez uchylone drzwi.
Nagle starzec uczuł, że go ktoś wpół ujął, a znajomy głos odezwał się z tyłu.
— Ojcze! Drogi ojcze!...
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna — rzucił się w jego objęcia, drżący i blady.
— Co ci jest mój ojcze? — zawołał strwożony młodzieniec, — czyś nie chory czasami?
— Nie, nie, kochany Edmundzie, synu mój, dziecię moje, tylko nie miałem nadziei, że cię zobaczę w tej chwili. To z radości, ze szczęścia żem cię ujrzał nakoniec. O Boże, Wielki Boże! — zdaje mi się, że umieram...
— Ojcze! — przyjdź do siebie! Patrz! — to ja, twój syn. Powiadają, że radość nikomu i nigdy zaszkodzić nie może, więc wbiegłem, nie uprzedzając cię. Powracam, abyśmy żyli razem szczęśliwie.
— Dobrze, już dobrze, mój chłopcze — odpowiedział starzec. — Czy ty mnie tylko nie łudzisz? — Czy my istotnie będziemy szczęśliwi?... — czy nie opuścisz mnie już więcej?
— Oby mi Bóg przebaczył, że się raduję szczęściem okupionem żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg może być mym świadkiem, żem nie pragnął tego szczęścia. Samo przyszło i odtrącać go niema żadnej słusznej racji. Dzielny kapitan Leclerc umarł i ja, jak obiecywał p. Morrel, obejmę prawdopodobnie jego miejsce. W dwudziestym roku życia zostanę kapitanem. W dwudziestym roku życia mieć będę 20 luidorów pensji i udział w zyskach. Czy mógł się kiedykolwiek ubogi, jak ja majtek, spodziewać takiego losu?
— Prawda, mój synu, prawda — odparł starzec.
— Za pierwsze pieniądze, jakie otrzymam, urządzę ci mały domek z ogródkiem, byś mógł sobie pielęgnować ulubione kwiaty. Ale co ci to jest mój ojcze? Wyglądasz, jakbyś był chory.
— Bądź spokojny, mój synu, to tylko chwilowe osłabienie, które zaraz przejdzie.
Niestety, siły opuszczać zaczęły starca, aż się zachwiał i potoczył wtył.
— Napij się czego, ojcze, napij się szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie przechowujesz wino, ojcze?
— Dziękuję ci, nie szukaj go, nie będę pił — odparł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ale pozwól, ojcze — zawołał Dantes i zaczął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał starzec nakoniec — niema tam wina zupełnie.
— Jakto? — wina nie masz? — krzyknął Dantes blednąc i wpatrując się w zapadłe policzki ojca oraz w próżne szafy — jednej kropli nie masz wina! Czyż ci nie starczyło pieniędzy?
— Teraz mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież zostawiłem ci dwieście franków, gdym odjeżdżał przed trzema miesiącami — wyszeptał biedny młodzieniec, ocierając pot zimny z czoła.
— Tak, Edmundzie, to prawda. Zapomniałeś jednak wtedy zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse; upominał się i groził, że jeżeli mu nie zapłacę — uda się do pana Morrel, aby ten mu zapłacił; pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, dług uregulowałem. Cóż miałem zrobić innego? — sam osądź.
— Ależ. Boże mój!.. — ja mu byłem winien 140 franków — zawołał Dantes — a tyś miał 200 franków wszystkiego!
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Tym sposobem, za 60 franków żyłeś przez trzy miesiące!
— Wiesz przecież, jak ja mało potrzebuję — odpowiedział starzec.
— Boże! Boże! Ojcze! — daruj mi, przebacz — zawołał Dantes, rzucając się do nóg starca.
— Wszystko to już minęło i teraz jest już znowu wszystko dobrze, gdy ty jesteś ze mną. O wszystkiem zapomnieć możemy teraz. Jesteśmy szczęśliwi.
— Tak, jestem przy tobie, ojcze, jestem przy tobie i piękna przyszłość mi się uśmiecha, a i pieniędzy mam dosyć. Masz je, masz je wszystkie, ojcze, bierz i posyłaj, by ci natychmiast co przynieśli.
Wysypał na stół z kieszeni dwanaście sztuk złota i sześć sztuk pięciofrankowych.
Twarz starca sposępniała.
— Dla kogóż to? — zapytał.
— Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich! Bierz, każ kupić zaraz czego potrzeba i bądź o przyszłość spokojny, bo jutro mieć będę więcej.
— Zwolna, zwolna, — rzekł starzec — i łagodny uśmiech ukazał się na jego ustach; — muszę oszczędnie obchodzić się z twą kiesą. Gdyby zobaczono, że wiele kupuję i tak odrazu — powiedzianoby niezawodnie, żem na ciebie czekał z zakupami.
— Rób więc, jak uważasz, drogi ojcze. Ale przedewszystkiem przyjmij służącego, proszę cię bardzo o to. Nie chcę, abyś żył samotnie i męczył się po dawnemu. Mam trochę kawy kontrabandowej i nieco najlepszego tytoniu w skrzyni na spodzie okrętu ukrytej; jutro ci to przyniosę.
— Lecz zdaje mi się, że ktoś nadchodzi?
— To Caderousse; musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi powitać cię z podróży.
— Zobaczymy zatem rzecz zwykłą: usta co innego, a serce co innego — czujące i życzące; mniejsza jednak o to. Bądź co bądź jest to sąsiad, — który kiedyś pomógł nam w potrzebie, należy zatem dobrze go przyjąć.
W chwili, gdy Edmund kończył tę uwagę, wypowiedzianą głosem przyciszonym, we drzwiach wejściowych ukazał się Caderousse, zgarbiony, o włosach czarnych kędzierzawych, mogący mieć lat conajmniej 25 do 26-ciu; trzymał w ręku kawał sukna, które, jako krawiec z powołania przykrajać miał na suknię.
— Wróciłeś nakoniec, Edmundzie?... — zawołał z akcentem czysto marsylskim, otwierając szeroko usta do uśmiechu i ukazując zęby białe, jakby z kości słoniowej.
— Przybyłem, jak widzisz, panie sąsiedzie, i gotów jestem na twe rozkazy — odrzekł Dantes, niezręcznie ukrywając oziębłość.
— Dziękuję za dobre chęci, dziękuję. Bogu jednak chwała, że nic od nikogo nie potrzebuję; inni, owszem, czasami czegoś ode mnie potrzebować mogą, zdarzały się już takie wypadki. Nie mówię tego do ciebie, mój młody kawalerze; pożyczyłem ci wprawdzie kiedyś trochę grosza, no, ale mi to oddałeś, więc rachunek skończony.
— Nie możemy nigdy wypłacić się w zupełności tym, którzy nam przysługę wyświadczyli; wdzięczność bowiem zawsze się im od nas należy.
— E! — co tam gadać o tem! Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomówmy lepiej o twej podróży. Poszedłem oto do portu, jak zwykle, by się zaopatrzyć w sukno i spotkałem Danglarsa. A ty co tu robisz w Marsylji? — zapytałem go. A tyś myślał, żem w Smyrnie? — odpowiedział. I dobrześ myślał, bo właśnie stamtąd wracam. Ale gdzie to nasz młody Edmundek? — Naturalnie, że musi być u ojca — odpowiedział mi na to Danglars, więc przyszedłem tu natychmiast, aby uścisnąć z serca twoją rękę.
— Poczciwy Caderousse! — rzucił spostrzeżenie starzec — jak on nas kocha serdecznie.
— Niezawodnie, że was kocham, a co więcej — szanuję, boć to teraz o ludzi poczciwych nie łatwo. Hm! — widzę żeś powrócił bogatym, mój chłopcze — mówił dalej krawiec, spoglądając chciwie na sztuki złota i srebra, rozrzucone po stole.
Młodzieniec dostrzegł iskry chciwości malujące się w oczach sąsiada.
— To nie moje — rzekł niedbale. — Mówiłem właśnie ojcu, żem był w obawie, czy mu czego nie brakło w czasie mej nieobecności, a on dla uspokojenia mnie wysypał oto z worka tyle pieniędzy. Mój ojcze, schowaj je do szuflady; może nasz sąsiad Caderousse będzie kiedy potrzebował, to mieć będziemy sposobność odwdzięczenia się mu.
— Uchowaj Boże, moje dziecko — zawołał Caderousse — ja Bogu dzięki nic nie potrzebuję; praca zawsze wyżywi człowieka, schowaj więc sobie te pieniądze, bo nigdy ich mieć nie można zbyt wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za twą gotowość i przyjmuję chęć za uczynek.
— Gotów jestem służyć ci zawsze z całego serca, — odpowiedział Dantes.
— Nie wątpię o tem. Ale jak tam twoje sprawy? Jesteś podobno na bardzo dobrej stopie z panem Morrelem?
— Pan Morrel jest zawsze nad zasługę łaskaw na mnie.
— I dlaczegóż nie przyjąłeś jego zaproszenia na obiad?
— Jakto? — Dantes nie przyjął zaproszenia na obiad? — wmieszał się do rozmowy stary Dantes. — Powiedz, Edmundzie, czy pan Morrel istotnie cię zapraszał do siebie?
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jak mogłeś mu odmówić?
— Bom pragnął ciebie przedewszystkiem zobaczyć, drogi ojcze! — odparł młodzieniec — bo się do ciebie śpieszyłem.
— Mogło to być przykre panu Morrel. A gdy kto chce zostać kapitanem, — nie powinien się narażać swemu zwierzchnikowi.
— Wyłożyłem mu powody odmowy i sądzę, że je uznał.
— Daj Boże! — dorzucił swe słowa Caderousse. — Wszyscy twoi przyjaciele cieszyć się będą jeżeli nie minie cię to przyobiecane kapitaństwo. A wiem, że i za cytadelą świętego Mikołaja ktoś z tego szczerze radować się będzie.
— Mercedes! — rzekł starzec.
— Tak, mój ojcze — powiedział Dantes — którą, jeżeli pozwolisz, chciałbym teraz, gdym ciebie już uściskał, zobaczyć także.
— Idź, moje dziecko, idź — odrzekł stary Dantes — i niech Bóg tobie i twej żonie we wszystkiem błogosławi.
— Żonie?... Przedwczesne, sąsiedzie, zasyłasz przed tron nieba modły. Mercedes nie jest przecie jeszcze Edmunda żoną? — zawołał Caderousse.
— Nie, ale już wkrótce zostanie.
— I dobrze zrobisz, jeżeli szybko to urzeczywistnisz. Młodym i ładnym dziewczętom nie trudno bowiem o kochanków.
— Czyż istotnie? — zapytał Edmund i lekki cień niepokoju przemknął po jego twarzy.
— Słyszałem sam, że twej narzeczonej bardzo dobre trafiały się partje. Że jednak ty niezadługo będziesz kapitanem, więc nie ośmielą ci się odmówić.
— To znaczy, mówiąc wyraźniej, że gdybym nie był kapitanem... to by mi odmówiono, lecz ja jestem pewny swej Mercedes i wierzę, że mnie nie zdradzi.
— Daj Boże! — rzekł Caderousse — kto się decyduje na małżeństwo to musi ufać i wierzyć. — Co mi tam zresztą do tego. Jednak posłuchaj mojej rady i idź do niej natychmiast.
— Czynię to właśnie. — Mówiąc to, Edmund uścisnął ojca, lekkiem skinieniem głowy pożegnał Caderoussa wybiegł na ulicę.
Caderousse na chwilę zatrzymał się jeszcze u starca, następnie wyszedł i spotkał na pierwszym zaraz rogu Danglarsa.
— I cóż, — widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tem, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tem takim tonem, jakby to był już fakt dokonany.
— Bodaj jednak, że się pomyli w tych rachubach.
— Djabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu z całą pewnością.
— No! — wyrzęził Danglars, — jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrzeby było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóżby było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tem, czem jest teraz, a nawet — może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale... ale... czy on ciągle jeszcze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Lecz widzę, że nie bardzo lubisz tego, Dantesa?...
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wzrostu katalończyk, o czarnem oku i śniadej twarzy; jest to zresztą jakiś jej krewny podobno.
— Nie wątpisz wszelako, że ten niby krewniak — umizga się do panienki...
— Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo cóżby innego robił chłopak lat dwudziestu, do dwudziestu dwóch, przy siedemnastoletniej i do tego pięknej dziewczynie?
— Powiadasz, że Dantes właśnie poszedł do katalonów?
— Przed chwilą.
— Pójdziemy i my w tamtę stronę. Posiedzimy sobie chwilę w trattorji Pamfila i przy szklance Marsala czekać będziemy, co też z tego wyniknie?
Caderousse zgodził się na projekt bez większego oporu i para, jeżeli nie przyjaciół, to ludzi sprzymierzonych nienawiścią, szybko podążyła naprzód.
Przyszedłszy na miejsce, kazali sobie podać małą buteleczkę Marsali i zaczęli zwolna popijać.
Pan Pamfil przed dziesięcioma conajwyżej minutami widział przechodzącego Dantesa.
Nie ulegało więc wątpliwości, że poszedł do katalonów, pod cieniem rozkwitających krzewów i pod gałęziami, na których całe falangi ptasząt wyśpiewywały hymny radosne, na cześć pierwszych uśmiechów wiosny.


ROZDZIAŁ III.
RODZINA KATALOŃSKA.

O sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele zapijali Marsalę, wytężając wzrok i uszy, poza wzgórzem wypalonem od słońca i surowych wiatrów wschodnich, — wznosiła się mała skromna wioska, do skał przyczepiona.
W czasie, którego dokładnie oznaczyć nie umiemy, tajemnicza osada przybyła z Hiszpanji, zajęła ów kawałek ziemi, na którym do dziś pozostaje.
Naczelnik osady, znający język francuski, wniósł prośbę, by gmina Marsylska przeznaczyła mu tę ziemię niepłodną, na której wzorem starożytnych żeglarzy jego poddani założyć pragną swoje siedziby.
Przychylono się do prośby tej i w trzy miesiące później powstała osada z dwunastu, czy piętnastu zabudowań, jakie wznieśli zamorscy cyganie.
Wioska ta w dziwny i malowniczy sposób, w stylu na poły hiszpańskim, na poły maurytańskim zbudowana, istnieje do dziś i żywi rodziny potomków pierwszych osadników, z pietyzmem przechowywujących język swych ojców.
Po trzech, czy czterech wiekach potomkowie ci pozostali jeszcze wiernymi małemu przylądkowi, na którym ich pradziadowie się osiedlili.
Musimy zaprowadzić czytelników na jedyną ulicę tej małej wioski i poprosić ich, aby zaszli z nami do domku, któremu gorące promienie słońca nadały zewnętrznie koloryt złotawy, pomnikom z marmuru właściwy, wewnątrz za to mury miały barwę niepokalanie białą, co stanowi główną cechę siedzib hiszpańskich.
Zwrócona do ściany piękna młoda dziewczyna o włosach jak skrzydła kruka i oczach gazelli, wilgotnych a płomiennych, rwała niecierpliwie smukłymi paluszkami płatki purpurowej róży; ręce jej, po łokcie obnażone, były nieco opalone, lecz z rysunku do Venus Callipigos podobne. Ręce te drżały w nerwowym niepokoju.
Nóżką rasową, suchą, szczupłą zlekka uderzała o ziemię.
O trzy kroki od niej siedział na krześle, łokciem oparty o jakiś sprzęt spróchniały, młodzieniec wyniosły, mroczny, lat dwudziestu, i patrzył na nią wzrokiem, w którym malował się niepokój; wzrok ten badał i zapytywał o coś, lecz śmiałe i spokojne oczy dziewczyny zdawały się onieśmielać jej towarzysza.
— Weź pod uwagę, Mercedes, że to Święto Wiosny się zbliża i że jest to chwila na wesele najodpowiedniejsza.
— Już ci sto razy mówiłam, Fernandzie, i zawsze odmownie.
— Niech i tak będzie! — lecz powtórz raz jeszcze, że odrzucasz moją miłość, którą matka twoja uświęciła: powtórz mi to raz jeszcze, niech się upewnię, że igrasz mojem szczęściem, że ani śmierć moja, ani życie nic a nic cię nie obchodzą. Boże mój! Boże! Lat dziesięć marzyłem o tem, że zostanę twoim mężem i dziś mam stracić tę nadzieje, co była celem jedynym życia mego...
— A czy ja kiedykolwiek nadzieję tę podsycałam? Czy masz mi do zarzucenia jedno choćby tylko jakieś przymilenie, choćby tylko jeden uśmiech, jedno spojrzenie? Przeciwnie. Powtarzałam ci zawsze: „kocham cię jak brata, więcej jednak ponad to nie żądaj ode mnie, bo serce me innemu oddałam“. Powtarzałam ci to setki razy, wszak prawda?
— Prawda, Mercedes, — odpowiedział młodzieniec — to jedno tylko od ciebie słyszałem niezmiennie. Zawsze obdarzałaś mnie bezmiernem okrucieństwem. Byłaś szczera. Nie zapominaj jednak o świętej tradycji katalonów, by się pomiędzy sobą jedynie łączyli.
— Tradycja to tylko i zwyczaj. Więc nie jest żadnem prawem, ani bezwzględnym obowiązkiem. Radzę ci przeto, na Boga, nie powołuj się na ten zwyczaj, broniąc swej sprawy. A i to weź pod uwagę, że ty, Fernandzie, jesteś popisowym; lada chwila przeto zawezwać cię mogą pod sztandary narodowe! Zostaniesz żołnierzem, a wtedy co się ze mną stanie, biedną dziewczyną, ubogą sierotą, całem mieniem, której nędzna, waląca się chata i kilka starych sieci rybackich? Oto całe dziedzictwo moje, oto spadek mej matki, po ojcu i mój — po matce. Od jej śmierci minął już rok prawie. I przyznaj, Fernandzie, czy ja nie z litości ludzkiej żyję prawie? Ty w swej dobroci mówisz mi wprawdzie, że jestem ci pomocna, lecz przecież wiem, że bierzesz mnie ze sobą, by połów razem odbywać. A ja ci nie odmawiam, bo jesteś synem brata ojca mojego, bośmy się razem wychowali, a jeszcze bardziej dlatego, że wiem jak bardzo by ci było przykro, gdybym odmówiła. Czuję przecież dobrze, że te ryby, które sprzedaję i za które biorę pieniądze, aby potem było za co kupić konopi na sieci czuję to, powtarzam ci, Fernandzie, że to jałmużna jedynie.
— Cóż to ma do rzeczy. Uboga jesteś? — więc cóż z tego? Taka jak jesteś — milszą mi jesteś i bardziej dla mnie odpowiednią, aniżeli byś była córką jakiegoś kupca, lub najbogatszego choćby bankiera Marsylji. Bo czegóż mi potrzeba? Zacnej żony i dobrej gospodyni.
— Fernandzie — rzekła Mercedes wstrząsając głową — niepodobna być dobrą gospodynią i żoną, jeśli się kocha innego. Poprzestań więc na przyjaźni mej, bo tyle tylko ofiarować ci mogę.
— Ha! — w takim razie zrzucam mój strój katalona i przywdzieję pstrą czapkę, koszule w pasy i niebieską kamizelkę z kotwicami na guzikach. Może wtedy bardziej ci przypadnę do gustu?
— Cóż to znaczy, Fernandzie? — zapytała Mercedes, dumnie podnosząc głowę.
— To znaczy, Mercedes, żeś dlatego tak nieugięta i tak względem mnie okrutna, że czekasz na kogoś, co właśnie taki strój nosi! A czy pomyślisz, że może on już zapomniał o tobie? A może, jeśli nawet był stały dla ciebie, to morze okazało się nie stałe dla niego?
— Fernandzie — zawołała Mercedes — myślałam, żeś człowiek szlachetny, widzę zaś, że złe masz serce, jeżeli mając zazdrość i nienawiść w sercu, — gniew boski wyzywasz. Tak jest, nie ukrywam tego: kocham tego, o którym wspominasz. I wiem, że jeżeliby nawet zginął na morzu, to z miłością dla mnie w sercu.
Młody katalończyk zadrżał z wściekłości.
— Mimo twe złe słowa, wierzę jednak, Fernandzie, że nie dobędziesz przeciw niemu katalońskiego noża. Bo do czegóż by cię to doprowadziło? Zwyciężony, — stracisz moją przyjaźń, zwycięski — moją śmiertelną pozyskasz nienawiść. Zły to sposób, wierzaj mi, chcieć się podobać kobiecie — szukając zwady z człowiekiem — którego ona miłuje. Jeżeli nie możesz mieć mnie za żonę, poprzestań na przyjaźni mojej, poprzestań na tem, że mieć będziesz we mnie zawsze siostrę. Zresztą — dodała z wyrazem obłąkania w oczach — poczekaj jeszcze, Fernandzie, poczekaj! Powiedziałeś przed chwilą, że morze jest niestałe. Czwarty miesiąc już mija, a on nie wraca...
I łzy popłynęły z jej oczu.
Lecz jej towarzysz powstał niewzruszony, aczkolwiek za każdą łzę Mercedes gotów był oddać ostatnią kroplę krwi. Lecz tutaj te oczy kochane za innym roniły rosę łez.
Podniósł się jedynie i chodzić zaczął po chacie, z ponurem spojrzeniem i z zaciśniętemi pięściami.
— Kocham Edmunda Dantesa — wyłkała wreszcie dziewczyna — i nikt inny nie zostanie moim mężem.
— I wiecznie go miłować będziesz?
— Do śmierci!
Fernand zwiesił głowę, opuszczać go zaczęła odwaga i nikła nadzieja. Naraz ciemna błyskawica nienawiści błysnęła w jego oczach i rzekł:
— A jeśli on nie żyje?
— Wtedy i ja umrę.
— A jeśli on o tobie zapomniał?
— Mercedes — dał się słyszeć radosny głos, z oddali jeszcze płynący, — Mercedes!
— Dantes! — krzyknęła dziewczyna — teraz widzisz, czy zapomniał.
Na jej twarzy zaigrał niebiański uśmiech szczęścia, a lica rozpromieniły się radością i uniesieniem. Podskoczyła ku drzwiom, otwierającym się w tej właśnie chwili i krzyknęła:
— Edmundzie!
Fernand blady i drżący cofnął się nagle wtył, jakby ujrzał węża, i padł na krzesło.
Edmund i Mercedes rzucili się sobie w objęcia. Palące słońce Marsylji, co smugą światła wdarło się przez drzwi otwarte otoczyło ich słupem światła. Nie widzieli nic, co się wkoło nich działo; ogrom szczęścia i radości oderwał ich od świata. Z ust urywane tylko padały słowa.
Aż nakoniec Dantes spostrzegł posępną postać Fernanda; była blada i groźna. Młody katalończyk pochwycił ręką za nóż u pasa zwieszony; był to ruch nagły, żywiołowy, od myśli niezależny.
— Ach! Darować mi proszę — rzekł Dantes, marszcząc brwi — nie zauważyłem, że jest nas tutaj troje.
A zwracając się do Mercedes, zapytał:
— Kto jest ten pan?
— Edmundzie, ten pan będzie najlepszym twoim przyjacielem; to kuzyn mój, brat mój, Fernand. Po tobie, jest to najbliższy mi człowiek na świecie.
Edmund, trzymając w jednej dłoni rękę Mercedes, drugą wyciągnął z serdecznością do katalończyka.
Fernand milczeniem wszelako, jak statua, odpowiedział na to przyjacielskie wezwanie.
Wówczas Dantes spojrzał badawczem okiem na Mercedes, wzruszoną i drżącą, i na Fernanda, stojącego ponuro i groźnie. Jedno jego spojrzenie wyjawiło mu istotny stan rzeczy. Gniew wystąpił mu na czoło.
— Nie byłbym się tak spieszył do ciebie, Mercedes, gdybym był wiedział, że zastanę tu nieprzyjaciela.
— Nieprzyjaciela?! — krzyknęła Mercedes, rzucając pełne gniewu spojrzenie na kuzyna. — Nieprzyjaciela? — Co ty mówisz, Edmundzie! Gdybym tak sądziła, wzięłabym twą rękę i odeszła stąd, porzucając na wieki dom własny.
Błyskawica zamigotała w oku Fernanda.
— A gdyby cię spotkało, Edmundzie mój, nieszczęście jakie — dodała ze straszliwym spokojem, który musiał przekonać Fernanda, jak głęboko w jego myśli wejrzała — gdyby cię, powtarzam, nieszczęście spotkało, poszłabym na sam szczyt przylądka Mogiolu i stamtąd rzuciłabym się głową na skały.
Fernand się wstrząsnął i zbladł przeraźliwie.
— Ty jednak mylisz się, Edmundzie — rzekła, zwracając się do ukochanego — tutaj nie masz wrogów; przecież to jest Fernand, mój brat, który oto podaje ci rękę do uścisku, jako przyjaciel twój szczery.
Mówiąc to, utkwiła nakazujące spojrzenie w Fernandzie, a on jak niewolnik zbliżył się do Dantesa i podał mu dłoń.
Nienawiść jego, jak fala u skalistych brzegów, rozbiła się pod cudownym wpływem ukochanej kobiety. Zaledwie atoli dotknął dłoni Dantesa, uczuł, iż dłużej panować nad sobą nie zdoła i jak obłąkany wypadł z izby.
— O! — wołał, biegnąc jak szalony. — O, któż mnie uwolni od tego człowieka! O! ja nieszczęśliwy!
— Katalończyku! Fernandzie! Hej! Dokąd tak pędzisz? — zawołał Caderousse. — Czy ci tak pilno, że nie masz już czasu przywitać się z przyjaciółmi i to wtedy w dodatku, gdy przed nimi stoi pełna butelka wina?
Fernand spojrzał okiem nieprzytomnem i nie odpowiedział ani słowa.
— Zdaje się, żeśmy się zawiedli — rzekł Danglars, trącając kolanem towarzysza. — Wbrew naszym nadziejom — Dantes triumfuje.
— No i cóż, katalończyku — zawołał Caderousse, nie odpowiadając Danglarsowi — przystajesz?
Fernand otarł pot i wszedł do altany. Jej łagodny cień orzeźwił i ukoił go nieco.
— Jak się macie? — zdaje się, żeście mnie przywoływali? — i mówiąc to, rzucił się na ławkę.
— Wołałem cię — odparł, śmiejąc się Caderousse, — boś leciał jak opętany, bo się już lękać zaczynałem, że się rzucisz do morza. Cóż u licha! — kto ma przyjaciół, to nie na to jedynie, aby z nimi wychylić szklankę wina, lecz jeszcze i na to, żeby ci nie dali mu połknąć, gdy się zdarzy, trzech, lub czterech najzupełniej zbytecznych kwart wody.
Fernand jęknął głucho i oparł głowę na skrzyżowanych na stole rękach.
— Chcesz, bym ci powiedział jaką masz minę? — rzekł Caderousse, zagajając rozmowę tonem właściwym gminowi, co zwykł delikatność odkładać zawsze na bok, by tylko dogodzić ciekawości — masz minę odsadzonego od miski kota.
I zaśmiał się z całego gardła.
— E! — wtrącił Danglars — taki piękny jak Fernand chłopiec miałby być nieszczęśliwy w miłości? Kpisz chyba, Caderoussie!
— No, no, daj pokój, Fernandzie — rzekł Caderousse. — Wierzaj: nos do góry i odpowiadać. Niegrzecznością jest nie odpowiadać przyjaciołom, gdy o zdrowie pytają.
— Zdrów jestem — mruknął Fernand, ściskając pięści, z głową ciągle jeszcze leżącą na stole.
— Ot! Uważasz Danglarsie — mówił Caderousse, rzucając znaczące spojrzenie — Fernand, jak ci wiadomo, jest najzacniejszym z katalończyków i najlepszym w całej Marsylji rybakiem. Lecz mu się zdarzyło, że się zakochał w najpiękniejszej z całej okolicy dziewczynie, imieniem Mercedes. Niestety wszelako, to piękne dziewczę kocha nie jego, lecz porucznika okrętu Faraon; że zaś Faraon niedawno przybył do portu, przeto... pojmujesz może?...
— Właśnie, że nic nie pojmuję — odpowiedział Danglars.
— Biedny Fernand dostał odprawę.
— Więc i cóż z tego? — rzekł ten ostatni, podnosząc głowę i spoglądając na Caderoussa — to co innego; ja myślałem, chciał gniew swój wywrzeć — Mercedes jest wolną i może kochać, kogo jej się spodoba.
— Ha, jeżeli w ten sposób sobie to tłumaczysz — rzekł Caderousse — to co innego; ja myślałem żeś ty katalończyk, a ja słyszałem zawsze, że katalończycy nie ustępują nigdy rywalom i są straszni w zemście.
Fernand uśmiechnął się boleśnie.
— Ten, który kocha, nie jest straszny nikomu — smutnie odpowiedział.
— Biedny człowiek! — bąknął Danglars, kłamiąc serdeczne dla młodzieńca współczucie.
— Hm! słowo daję — odezwał się Caderousse, łykając poteżną szklanicę wina — bądź co bądź nie jeden Fernand cierpi na tem, że Dantes powrócił i że jest teraz w takiej pełni szczęścia. I myślę, że on to szczęście przypłaci.
I nalał znów wina sobie i Fernandowi, gdy szklanka Danglarsa stała nietknięta.
— Być może, że on to szczęście przypłaci — powtórzył Caderousse pijackim głosem — lecz tymczasem ożeni się z piękną Mercedes, a tego już mu nikt nie odbierze.
Słowa Caderoussa padały na katalończyka jak ołów roztopiony.
— Kiedyż ślub? — zapytał Danglars.
— O! jeszcze do ślubu daleko — mruknął Fernand.
— Daleko, albo i nie daleko. Jak Dantes zostanie kapitanem okrętu, to wszystko w szybkiem pójdzie tempie, nieprawdaż Danglarsie?
Danglars zadrżał na to pytanie niespodziewanie rzucone i spojrzał na Caderoussa badawczym wzrokiem, aby przeniknąć, czy zwrot ten z rozmysłem był rzucony. Ale w oczach Caderoussa, zmętniałych od opilstwa, wyczytać było można bezmyślną głupotę jedynie i złośliwość.
— Ha! w takim razie — zawołał Danglars nalewając przyjaciołom szklanki — wypijemy zdrowie kapitana Dantesa, męża najpiękniejszej katalonki!
Caderousse ociężałą ręką podnosił już do ust szklankę, by ją wypić duszkiem, gdy Fernand silnym rzutem roztrzaskał swą o ziemię.
— Oo!... co ja widzę! — zawołał Caderousse — patrzajcie no tam na szczyt tego wzgórza, w stronie katalonów. Spojrzyj no, Fernandzie, masz przecież lepsze oczy od moich. Mnie bo się zdaje, że podwójnie zaczynam widzieć. Wydaje mi się, jakbym widział dwoje kochanków, ręka w rękę obok siebie idących. Panie odpuść!... toż oni są przekonani, że nikt ich nie widzi i ot patrzcie! — jak się ściskają!
Danglars rzucił okiem na Fernanda, który zdawał się być obłąkanym.
— Cóż, panie Fernandzie, czy znasz może te turkawki?
— Znam! To pan Edmund i pani Mercedes.
— Patrzajcież! — rzekł Caderousse — a ja ich nie poznałem. Hej Dantes! Hej tam i ty, panienko! Chodźcie no tutaj i powiedzcie nam, kiedy wesele?!
— Będziesz ty cicho? — rzekł Danglars, udając, że pragnie powstrzymać wielomówność Caderoussa. — Siedź i nie przeszkadzaj pieszczotom kochanków. Patrz na Fernanda i bierz z niego przykład — widzisz, jaki jest powściągliwy i spokojny!
Fernand naigrywaniami temi do ostateczności doprowadzony już miał wybuchnąć i rzucić się ku rywalowi, gdy wtem piękna Mercedes odwróciła główkę i błysła promieniejącym wzrokiem.
Fernand przypomniał sobie wtedy jej groźbę, że się zabije, gdyby Edmundowi co złego się stało — i padł bezwładnie na ławkę.
Danglars z pod oka spoglądał na obydwóch, na jednego — przez miłość opętanego i na drugiego — pijanego winem i zazdrością.
— Ja już z tymi głupcami nie dam sobie rady i żadnej z nich korzyści mieć nie będę, — mówił z cicha do siebie Danglars — a wstyd pozostać tutaj, w towarzystwie pijaka i tchórza. Ten pierwszy łotr przytem bardziej upija się winem, aniżeli żółcią, która, mniemałem, że go do czynów pobudzi; tamten znowu — to niedołęga, jakiego świat nie widział. Zabierają mu z przed nosa kochankę, a on płacze tylko i żali się jak dziecko, aczkolwiek w oczach ma błyskawice wszystkich hiszpanów i sycylijczyków, którzy tak dobrze mścić się umieją. Pięści ma przytem, — że wołu napewno powaliłby nie z mniejszą łatwością, jak to czyni obuch rzeźnika. Do obłąkania doprowadza go szczęście Dantesa, który widać, na przekór nam, ożeni się z piękną katalonką i zostanie kapitanem Faraona.
— Hola panowie! — zawołał, ocknąwszy się z drzemki Caderousse — hola, Edmundzie, czy nie widzisz swoich przyjaciół, czy stałeś się do tego stopnia hardy, że nie poznajesz już przyjaciół?
— Nie, bynajmniej, kochany Caderousse — odkrzyknął wesoło Dantes — nie jestem hardy, lecz szczęśliwy, szczęście zaś bardziej niż inne uczucia oniemia i oślepia.
— Masz go!.. wytłumaczył się — zawołał Caderousse. A pani Dantes jak się miewa?
Mercedes skłoniła się poważnie.
— Nie jest to jeszcze moje nazwisko — rzekła — a u nas, w naszej ojczyźnie, mówią, że źle to wróży, gdy kto dziewczynę nazwiskiem narzeczonego nazywa, zanim on mężem jej zostanie. Proszę więc, by pan mnie Mercedes nazywał.
— Wybacz biednemu sąsiadowi, zwłaszcza, że nie o wiele się przecież pomylił.
— A więc tak, panie Dantes, niezadługo mieć będziemy wesele, prawda? — rzekł Danglars, kłaniając się również parze narzeczonych.
— Jak tylko będzie można najprędzej, panie Danglars. Dziś wszystko omówimy u mojego ojca; jutro, najdalej pojutrze — zaręczyny, które sprawimy tutaj, na tem samem miejscu; przyjaciele nasi nie odmówią nam, mam nadzieję, swego udziału w uczcie; i ciebie, panie Danglars, prosimy i ciebie, panie Caderousse.
— A Fernand — rzekł Caderousse, śmiejąc się chrapliwie — czy również będzie proszony?
— Brat mojej żony jest i moim bratem — odparł Dantes — i byłoby nam bardzo przykro, gdybyśmy go mieli nie mieć u siebie, w chwili tak dla nas uroczystej.
Fernand słowa te przyjął w milczeniu.
— Dziś przygotowania, jutro lub pojutrze zrękowiny!... Niech djabli biorą, kapitanie, nie tracisz bynajmniej czasu!
— Danglarsie! — odparł Dantes z uśmiechem — powiem ci, jak przed chwilą Mercedes odpowiedziała Caderoussowi: nie dawaj mi tytułu, do którego nie mam jeszcze prawa. To może mi nieszczęście sprowadzić.
— A, przepraszam — odrzucił Danglars. — Chciałem to wyrazić jedynie, że szybko wszędzie posuwasz się naprzód. I nie widzę racji w tym pośpiechu, Faraon odpływa dopiero za trzy miesiące?...
— Do szczęścia śpieszyć się należy zawsze. Kto wiele cierpiał, ten traci wiarę w szczęście. Nie wierzy, by przyjść ono mogło, lęka się i boi. Nie te względy jedynie zmuszają mnie zresztą do pośpiechu; muszę niestety wyjechać gwałtownie do Paryża i to jest właśnie główna pośpiechu przyczyna.
— Masz tam jaki interes?
— Mam, lecz nie własny. Dopełnić mam ostatniego zlecenia naszego niezapomnianego kapitana Leclerca, co jest świętym dla mnie obowiązkiem. Nie zabawię tam długo, tyle tylko, że polecenie załatwię i wracam natychmiast z powrotem.
— To się rozumie w twem dzisiejszem położeniu — odpowiedział Danglars, dodał wszakże w myśli: acha! jedziesz do Paryża, by tam wręczyć list kapitana podług adresu. Hm! do kata, ten list naprowadza mnie na pewną myśl, na myśl wyborną, do kata! — O, panie Dantes, jeszcześ nie zajął na Faraonie kwatery kapitana!
Po monologu tym, zwracając się do Dantesa, który się już oddalał, rzekł głośno:
— A zatem — szczęśliwej drogi!
— Dziękuję — odpowiedział już z oddali Dantes.

Kochankowie odeszli spokojni, szczęśliwi, jak dwa anioły w niebo wstępujące.
ROZDZIAŁ IV.
ZMOWA.

Danglars przeprowadził wzrokiem Edmunda i Mercedes aż do bramy św. Mikołaja, poczem zwrócił się do współtowarzyszów biesiady.
Fernand siedział na krześle bezwładnie, blady i drżący.
Caderousse był pijany.
— Kochany panie — rzekł Danglars do Fernanda — dziwna rzecz, że to małżeństwo nie wszystkim przypada do smaku.
— Mnie doprowadza ono do rozpaczy.
— A więc aż tak jesteś w Mercedes zakochany?
— Tak. Od pierwszej chwili poznania pokochałem ją do szaleństwa i ciągle ją kocham!
— I zamiast tego, by radzić, ażeby małżeństwu zapobiec, — wyrywasz sobie włosy z głowy jedynie? Eh! do wszystkich djabłów... inne ja miałem pojęcie o katalonach!
— A jakżeż ja temu zapobiec mogę?
— Alboż ja wiem?... A zresztą, — czy to moja sprawa? Przecież to nie ja, lecz ty się w Mercedes kochasz. „Szukajcie, a znajdziecie“ — mówi ewangelja.
— Już raz znalazłem. Chciałem zabić rywala, lecz wtedy ona mi powiedziała, że jeśli jakiekolwiek nieszczęście spotka jej narzeczonego, popełni samobójstwo.
— Tak się to tylko mówi.
— Nie. Mercedes nie rzuca nigdy słów na wiatr.
— No!... to już jest mi najzupełniej obojętne — rzekł do siebie Danglars. — Dla mnie jest ważne to jedynie, by Dantes nie został kapitanem.
— Gdyby zaś Mercedes umarła — rzekł zwolna i z naciskiem Fernand — i jabym nie żył.
— Oj, te miłostki! — rzucił Caderousse nawpół przytomnie — to są sprawy, których już nie pojmuję.
— Możeby się udało jednak jakimś innym sposobem wyciągnąć cię z biedy — zaczął znów Danglars — jesteś tęgim chłopcem i wartoby cię wydobyć z nieszczęścia.
— Oj, warto, warto!... — zamamrotał Caderousse.
— Mój kochany! — zwrócił się do niego Danglars — w trzech czwartych jesteś już pijany. Więc pij dalej, lecz nie mieszaj się do nas. Do naszej rozmowy trzeba mieć trzeźwą głowę.
— Ja pijany?!... Oho!... Jeszczebym ze cztery takie butelki wypił, przecież one wyglądają jak flakoniki od kolońskiej wody. Hej! tam, panie Pamfilu! wina!...
I, aby dodać większej wagi swym rozkazom, uderzył silnie szklanką o stół.
— Mówiłeś, szanowny panie, — odezwał się Fernand, który aż drżał z niecierpliwości, — mówiłeś więc...
— Czy ja co mówiłem? Nie przypominam sobie zupełnie, o czem mówiliśmy poprzednio. Ten pijak Caderousse poplątał mi na nic wątek myśli.
— Mówiłeś — przypomniał Fernand — że chciałbyś bardzo wydobyć mnie z nieszczęścia, dodałeś wszelako, że...
— Prawda!... prawda!... I dodałem, że byle tylko Dantes nie zabrał ci tej, którą kochasz, to wszystko najlepiej będzie. Pan Dantes niech sobie żyje jak najdłużej, byle tylko małżeństwo jego nie doszło do skutku.
— Śmierć jedyna tylko zdołałaby ich rozdzielić.
— Gadasz jak dziecko, mój przyjacielu — wtrącił się do rozmowy Caderousse — ot Danglars to jest głowa, więcej, to filut prawdziwy, on ci zaraz dowiedzie jak bardzo wielkie głupstwa wygadujesz!
— Dowiedź mu, Danglarsie! Już ja ręczę za ciebie. Dowiedź mu, że Dantes bynajmniej nie musi umrzeć, by on miał swą Mercedes. A zresztą Dantes jest dobry chłopak i szkodaby była, gdyby miał umierać. Ja go lubię! Ja bardzo lubię Dantesa!
Fernand niecierpliwym ruchem powstał od stołu.
— Daj mu pokój — rzekł Danglars wstrzymując młodzieńca. — Pijany — nie jest szkodliwy. — Zaś zwracając do Dantesa powiem ci, że nieobecność rozdziela niemniej dobrze, jak śmierć. Ot, przypuść na chwilę, że Edmunda i Mercedes rozdzielają mury więzienne.
— Prawda — wtrącił się ponownie do rozmowy Caderousse, który w chwilowych przebłyskach rozumu starał się jak mógł brać udział w rozmowie — ale jak taki Dantes wyszedłby z więzienia, toby się mścił straszliwie.
— Mniejsza o to — odrzucił Fernand.
— Zresztą — dorzucił Caderousse — za cóż by Dantesa pakować mieli do więzienia? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamordował?...
— Cicho bądź! — zawołał Danglars.
— Nie będę cicho — odburknął Caderousse — nie będę cicho. Ja muszę wiedzieć, za co Dantesa wsadzić mają do kozy. Ja kocham Dantesa. On jest moim przyjacielem. Zdrowie Dantesa! —
I na tem skończył, połykając jeszcze jedną szklankę wina.
Danglars zwrócił się wtedy ponownie do Fernanda:
— Pojmujesz więc już teraz, że nie zabójstwo jest w tym wypadku najprostszą drogą wiodącą do celu?
— Pojmuję. Nie rozumiem tylko, jakim sposobem wpakowaćby go można do więzienia?
— Kto dobrze szuka — rzekł Danglars — ten zawsze w końcu znajdzie. Lecz poco ja się do tego wszystkiego wtrącam? Co mnie to obchodzi?
— Nie wiem, czy cię to obchodzi, czy nie. Wyczuwam wszelako, że i ty nienawidzisz Dantesa.
— Co?... ja miałbym nienawidzieć Dantesa?... Co też ci się w głowie roi! Z jakiego powodu miałbym go nienawidzieć? Współczułem jedynie twej boleści — oto cała historja. Jeżeli jednak mniemasz, mój panie, że ja działam z własnych pobudek, no to bywaj zdrów i rób co ci się podoba.
Mówiąc to Danglars udawać zaczął, że wstaje i że zabiera się do odejścia.
— Nie pozwolę ci odejść — zawołał Fernand — nie puszczę cię. Nie wnikam w to, czy ty również masz do Dantesa urazę, czy jej nie masz, wystarczy mi, — że ja go nienawidzę. Daj mi więc, dla mnie, jakiś sposób, bym mógł zaspokoić mą zemstę i oddalić go od Mercedes, a ja go wykonam. Byle tylko nie zabijać, bo Mercedes wyraźnie powiedziała, że nie przeżyje śmierci Dantesa.
Caderousse, siedzący z głową o stół opartą, zerwał się nagle i mierząc błędnym wzrokiem rozmawiających, rozpaczliwym krzyczeć zaczął głosem:
— Co?... zabić chcecie Dantesa! Kto tu mówi o jego zabiciu? Ja na to nie pozwolę! To mój przyjaciel. To człowiek który dziś rano chciał się dzielić ze mną swemi pieniędzmi — jak ja niegdyś z nim się swojemi podzieliłem. Nie pozwolę na zabicie Dantesa!
— A któż, głupcze, mówi o zabijaniu Dantesa — zawołał Danglars — żartujemy sobie i nic więcej... Wypij lepiej za jego zdrowie i daj nam spokój. — I mówiąc to napełnił mu szklankę.
— Dobrze. Pije zdrowie Dantesa. — I wychylił szklankę.
— Zdrowie Dantesa! Zdrowie przyjaciela!
— No! Ten sposób? Ten sposób, na Boga! — przemówił Fernand.
— Czy jeszcześ go sam nie znalazł?
— Nie, nie znalazłem. Przecież tyś go mi miał poddać.
— Prawda. Francuzi mają tę wyższość nad Hiszpanami, że dają pomysł, zostawiając swym sąsiadom z za Pirenejów wykonanie.
— A więc wymyśl ten sposób.
— Hej! garson. Papier, pióro i kałamarz — zawołał Danglars.
— Oto są, — zawołał służący, podając żądane przedmioty.
— Oh!... a to co znowu — zaczął mówić pijany Carderousse — Pióro, atrament... O! temi rzeczami łatwiej i pewniej zabić można człowieka, aniżeli nożem w ciemnym lesie. Co do mnie, to zawsze bardziej się bałem pióra, niż szpady, lub pistoletu.
— A to urwis, nie jest on tak pijany, jakby się to wydawać mogło. Nalej no mu Fernandzie, jeszcze jednę szklaneczkę.
Fernand spełnił zlecenie, zaś Caderousse pochwycił natychmiast szklankę i wychylił ją do dna.
— A więc? — zaczął mówić Fernand — a więc?...
— A więc powiedziałem — odrzekł Danglars — że gdyby tak o podróży, jaką Dantes tylko co odbył i w czasie której zawadził o Neapol i wyspę Elbę, doniósł kto prokuratorowi królewskiemu...
— Ja doniosę natychmiast — zawołał żywo katalończyk.
— Byłoby to dobrze, ale tam ci każą wtedy zaraz podpisać deklarację i stawią cię przed tym, któregobyś oskarżył. Co prawda, dostarczyłbym ci dowodów jego winy, ale cóż stąd? Dantes nie pozostałby na wieczne czasy w więzieniu; dziś czy jutro uwolniliby go, a wtenczas, biada temu, co go wtrącił za kratę.
— Ja tylko tego pragnę — przerwał Fernand — ja tego tylko pragnę właśnie, by on rozpoczął ze mną zwadę.
— To dobrze. Lecz Mercedes znienawidziłaby cię wtedy napewno.
— Masz słuszność, Danglarsie.
— Otóż widzisz, że tak zrobić nie sposób. Lepiej oto wziąć pióro do ręki, umaczać je w atramencie i lewą ręką, aby nikt charakteru nie poznał, napisać króciutką denuncjację.
I Danglars wykonał powiedziane; napisał kilka wierszy lewą ręką i podał je Fernandowi, a ten czytać je zaczął:
„Wierny poddany tronu i prawy syn kościoła zawiadamiam niniejszem prokuratora królewskiego, że niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu Faraon, przybyły dzisiejszego rana ze Smyrny, zawijał po drodze do Neapolu i Porto-Ferrajo i otrzymał list od Murata do Uzurpatora, a następnie od Uzurpatora do komitetu bonapartystowskiego w Paryżu.
Władza przekonać się może o jego występku, jeżeli zechce go aresztować, list bowiem znajdzie wtedy przy nim zapewne, a jeżeli nie, to będzie on albo u jego ojca, albo w kapitańskiej kajucie statku Faraon“.
— Ot i wszystko! — rzekł Danglars — tym sposobem byłby jakiś sens w wypełnieniu twej zemsty; nikt wtedy nie mógłby się domyślić, że to ty ten żarcik zrobiłeś; a rzecz pójdzie swoim porządkiem. Nie pozostawałoby ci nic więcej do zrobienia, jak złożyć ten list i zaadresować: „Do pana prokuratora królewskiego“.
I niby w żartach Danglars skreślił ten adres.
— Zapewne, że nic więcej nie byłoby potrzeba — odezwał się Caderousse, który z najwyższem przerażeniem wsłuchiwał się w słowa czytanej denuncjacji — zapewne że nic więcej nie byłoby potrzeba, ażeby zgubić człowieka. Ale to podłość. — I sięgnął ręką po list.
— Naturalnie, że byłaby to nikczemność — potwierdził Danglars, odsuwając zlekka rękę Caderoussa — ale też nic z tego nie będzie. Toć przecie był to żart tylko i nic więcej. Ja pierwszybym na to nie pozwolił.
I mówiąc to, zmiął list w ręku i rzucił go w kąt altany.
— Zacnieś to powiedział — zaczął z rozrzewnieniem Caderousse. — Dantes jest moim przyjacielem i nigdybym na to nie pozwolił, by ktośkolwiek krzywdę mu uczynił.
— Któż tutaj, u djabła, myśli mu krzywdę wyrządzić?... Ani ja, ani Fernand — rzekł Danglars i podniósł się obserwując katalończyka, który spoglądał z pod oka na denuncjacyjny dokument w kącie porzucony.
— Kiedy tak — rzekł Caderousse — to dajcie jeszcze wina. Wypiję zdrowie Edmunda i pięknej Mercedes!
— Piłeś już dosyć — zawołał Danglars. — Gdybyś pociągnął coś jeszcze, toby ci nocować tu chyba przyszło, bo na własnych nogach utrzymaćbyś się nie potrafił.
— Co? — ja nie utrzymam się na swoich nogach? Załóżmy się, że wejdę bez żadnej pomocy na dzwonnicę tę oto i że ani się zachwieję...
— Dobrze, dobrze! Nikt w to nie wątpi — odpowiedział Danglars — ale teraz chodźmy.
— Chodźmy! — zgodził się Caderousse — chodź i ty z nami, Fernandzie, pójdziemy razem do Marsylji.
— Nie — odpowiedział Fernand — ja wracać muszę do swojej osady.
— Głupiś!... chodź z nami do miasta, no... chodźże!
— Nie, ja idę do domu.
— Tak powiedziałeś? Ha! to chodźmy sami, Danglarsie.
Danglars, korzystając natychmiast z wyrażonej zgody Caderoussa, szybko wyprowadził go z altany. Gdy przeszedł kilkadziesiąt kroków, obrócił się i ujrzał, jak Fernand rzucił się na papier i schował go do kieszeni, a następnie z niezmierną szybkością puścił się jak strzała ku bramie Pillon.
— A to co? — Patrzaj no, gdzie on pędzi — krzyknął Caderousse — przed chwilą mówił, że idzie do domu, a teraz jak szalony pędzi do miasta najkrótszą drogą.
— No, zdaje się — szepnął do siebie Danglars — żem sprawą nieźle pokierował i że teraz potoczy się ona sama swoją koleją.


ROZDZIAŁ V.
ZARĘCZYNY.

Nazajutrz dzień był wyjątkowo piękny. Olśniewające słońce południowe rzucało jasne swe blaski i na spienione grzbiety fal i na okoliczne zieleniejące wzgórza.
Zaręczynowa uczta była przygotowana na pierwszem piętrze, tej samej restauracji, gdzieśmy już z czytelnikami spędzili chwil kilka w altanie. Wielka, piękna sala posiadała pięć czy sześć okien, a na każdem z nich wyryta była nazwa jednego z wielkich miast Francji; drewniana balustrada okalała cały budynek.
Od jedenastej zrana sala ta wypełniać się zaczęła mnóstwem niecierpliwych, aczkolwiek uczta na południową dopiero była zapowiedziana godzinę.
Wszyscy żeglarze i majtkowie Faraona, a także kilku żołnierzy, przyjaciół Dantesa, wystąpili w paradnych świątecznych strojach, na dowód czci i szacunku dla narzeczonych.
Cicha wieść głosiła, że sami nawet właściciele Faraona uczczą obecnością swoją zrękowiny porucznika okrętu. Uważano to jednak za tak wielki zaszczyt, iż niewielu pogłosce tej dawało wiarę. Wszelako Danglars, przybyły z Caderoussem dał zapewnienie, że p. Morrel przybędzie napewno.
Jakoż w kilka godzin po nich p. Morrel przybył istotnie, powitany głośnem i jednomyślnem „hurrah“ przez majtków Faraona. Obecność właściciela statku stwierdziła również pogłoskę, głoszącą, iż Dantes zostanie kapitanem. Gdy tylko p.  Morrel się ukazał, Danglars i Caderousse pospieszyli natychmiast do narzeczonego, aby mu donieść o przybyciu tak znakomitej osoby, sam widok której sprawiał na obecnych nadzwyczajne wrażenie.
Ale zaledwie wspomniani zdołali przebyć kilkaset kroków, gdy mały orszak weselny ukazał się na drodze. Składał się on z czterech młodych panien, przyjaciółek Mercedes, które towarzyszyły narzeczonej, prowadzonej pod rękę przez narzeczonego. Obok Mercedes szedł ojciec Dantesa, za nimi zaś kroczył Fernand, ze złym uśmiechem na ustach. Ani Mercedes, ani Edmund nie widzieli tego uśmiechu. Biedne dzieci! w szczęściu swem świata poza sobą nie widziały.
Danglars i Caderousse zawiadomili Dantesa o przybyciu właściciela statku, a po silnem i niby przyjacielskiem uściśnięciu dłoni Dantesa, zajęli miejsca najbliższe w weselnym orszaku: Danglars przy Fernandzie, zaś Caderousse obok starego Dantesa.
Uwagę licznych widzów zwracał ubiór starego Dantesa. Starzec miał na sobie suknię z kitaju[1] angielskiego, spinaną haftkami z szerokiemi stalowemi guzikami w kwadrat rzniętymi. Nogi chude, ale muskularne oblekały przepyszne bawełniane pończochy w drobne centki barwne, na milę kontrabandą angielską trącące. Z trójgraniastego kapelusza spadał węzeł wstążek białych i niebieskich. W ręku miał laskę z drzewa kręconego, o rączce w górę zagiętej. Słowem stary wyglądał jak jakiś fanfaronik z 1796 roku, na przechadzce w świeżo otwartym ogrodzie Luksemburskim, albo Tuilleries.
Obok niego, jakeśmy już wspominali, kroczył Caderousse, który, ciesząc się nadzieją dobrego wypitku, nie pamiętał już, by się kiedykolwiek boczył na Dantesa. W pamięci jego pozostało wprawdzie jakieś głuche wspomnienie tego, co się poprzedniego dnia działo, lecz się już rozpływało w jakąś daleką mgłę.
Danglars, zbliżając się do Fernanda, rzucił nań wzrokiem, jak na wzgardzonego kochanka.
Zaś Fernand to bladł, to się znów czerwienił i tak naprzemian zmieniała się barwa jego twarzy. Kiedy, niekiedy spoglądał w stronę Marsylji, a wtedy niepodlegające jego woli drżenie nerwowe przejmowało jego członki. Fernand zdawał się wyczekiwać na jakiś wielki wypadek.
Ubiór Dantesa był skromny. Jako żołnierz marynarki kupieckiej nosił strój, który był pośredni między wojskowym mundurem, a suknią cywilną. Pomimo skromnego tego stroju, zwracał uwagę obecnych — tak wielka radość malowała się na jego twarzy.
Co do Mercedes, to była ona pięknością najzupełniej grecką, jakby na wyspie Cypr lub Chios się urodziła. Dostojne i pełne wspaniałości jej ruchy i śmiały, pewny siebie krok zdradzał jej andaluzyjskie pochodzenie. Dziewica w fałszu cywilizacji wychowana radość swą ukrywaćby zechciała w fałdach jakiejś zasłony. Mercedes wszelako z odkrytą kroczyła głową, patrząc na wszystko śmiało i radośnie a oczy jej mówiły: „Jeżeli jesteście mi życzliwi, cieszcie się wraz ze mną, bo jestem bardzo szczęśliwa“.
Gdy narzeczeni ze swym orszakiem zbliżyli się wreszcie do miejsca uczty, pan Morrel wyszedł na ich spotkanie w towarzystwie swych majtków i żołnierzy, którym już dał obietnicę, że ukochany przez nich Dantes zajmie miejsce zmarłego Leclerca.
Edmund, spotkawszy pana Morrela, opuścił swą narzeczoną i podszedł do swego zwierzchnika, zapraszając go do stołu.
— Ojcze mój — rzekła Mercedes do ojca Edmunda — ojcze mój, usiądź obok mnie przy stole, po prawej mej stronie, zaś po lewej usiądzie przy mnie ten, który jest mym bratem — dodała ze słodyczą, która jak sztylet ugodziła w serce Fernanda. Usta mu pobladły i zadrgały pociemniałe z rozpaczy oczy.
Dantes, ze swej strony, posadził pana Morrela po prawej swej ręce, zaś po lewej jednego ze starców z osady katalońskiej, a bliskiego krewnego Mercedes.
I rozpoczęła się uczta podług zwyczajów miejscowych, kończąc się „frutti di mare“, t. j. ostrygami, krabami i tem podobnemi przysmakami, jakie morze daje.
— Co za rozkoszny nastrój ma uczta dzisiejsza — rzekł stary Dantes, podnosząc do ust szklankę złotawego wina — jest radość, a niema zbyt grubego śmiechu.
— Nie zawsze ma się ochotę do pustego śmiechu — rzekł Caderousse.
— Mamy pomiędzy sobą do tego stopnia szczęśliwych, że nie są oni w stanie oddać się rozgłośnej wesołości.
Danglars nie spuszczał ani na moment badawczego oka z Dantesa, na którego wyrazistej twarzy malowały się wszystkie doznawane wrażenia.
— I cóż na miłość Boga! — rzekł, zwracając się do narzeczonego — dlaczego milczysz tak długo? Czyżbyś miał może jakie złe przeczucia? Przecież wszystko idzie jak nie można lepiej według twych życzeń i myśli.
— I to właśnie jakoś dziwnie działa na me nerwy. Człowiek jak się zdaje nie tak łatwo przyzwyczaić się jest zdolen do pełni szczęścia. Szczęście, — to jak owe pałace na wyspach zaczarowanych, bram których strzegą potwory; w walce zwyciężać je potrzeba, a ja, w gruncie rzeczy, sam nie wiem czem zasłużyłem sobie na szczęście zostania mężem mej uroczej Mercedes.
— Mężem?!... O, ho, ho!... — zawołał, śmiejąc się Caderousse — za kwaśne to jeszcze dla ciebie winogrona! Spróbuj no tak udać męża wypadkiem, a zobaczyłbyś po niewczasie jakby cię przyjęli!
Zarumieniona Mercedes pochyliła tylko głowę.
Fernand nie mógł usiedzieć na krześle, wzdrygał się na najmniejszy szmer i co chwila ocierał pot z czoła.
— Na honor! — rzekł Dantes — czyż się godzi przymawiać mi, mój sąsiedzie za tak małe uchybienie? Prawda, że Mercedes nie jest jeszcze moją żoną, ale nią będzie — już za niecałe dwie godziny.
Wyraz zdziwienia przejawił się na wszystkich twarzach za wyjątkiem starego Dantesa, który roześmiał się na całe gardło i pokazał piękne, zupełnie białe jeszcze zęby. Mercedes uśmiechnęła się, wszelako już bez rumieńców wstydu. Fernand porwał konwulsyjnie za trzonek noża.
— Za godzinę? — rzekł Danglars i pobladł — czyż to jest możliwe?
— Tak jest, moi przyjaciele — zaspokoił ciekawość zebranych Dantes — dzięki wpływom pana Morrela, któremu po ojcu najwięcej jestem winien na świecie, wszystkie formalności w szybszem tempie zostały załatwione i usunięte trudności. Dałem już na zapowiedzi, a o godzinie wpół do trzeciej oczekiwać nas będzie mer w ratuszu. A ponieważ nie tak dawno zegar wybił godzinę pierwszą, myślę przeto, że nie tak bardzom się omylił, mówiąc, że za dwie godziny Mercedes już będzie panią Dantesową.
Fernand przymknął oczy, płomień ognisty błysnął mu z pod powiek, myślał, że padnie zemdlony, lecz zdołał stłumić słabość, nie mógł jednak powstrzymać ciężkiego westchnienia.
— To się nazywa nie tracić czasu! — rzekł stary Dantes — wczoraj przybył z dalekiej podróży, a dziś, o trzeciej już mieć będzie żonę!
— Jednakże są przecież pewne formalności, jakich tak szybko załatwić się nie da. Akt ślubny naprzykład, lub intercyza — wtrącił Danglars.
— Intercyza? — rzekł, śmiejąc się, Dantes — intercyza jest już gotowa. Mercedes nie ma nic, ja — taki sam co do joty posiadam majątek. Nie było więc o czem zbyt wiele pisać, ani za co zbyt wiele płacić.
Żart ten wywołał nowe wybuchy śmiechu.
— A więc to, cośmy uważali za zrękowiny — rzekł Danglars — jest zarazem i weselem? Cóż to za strata dla przyjaciół!
— Broń Boże! — odpowiedział Dantes — nic państwo nie stracicie na tem, bądźcie spokojni. Jutro rano wyjeżdżam do Paryża; pięć dni drogi tam, pięć dni z powrotem i dzień jeden na miejscu... razem dni jedenaście, że zaś dziś mamy 1-go marca, 14-go będę przeto z powrotem i na ten dzień zapowiadam ucztę weselną.
Ta nadzieja powtórnej biesiady tak dalece rozochodziła zebranych, że stary Dantes, który na początku obiadu uskarżał się na powszechne milczenie, teraz nie mógł przy największych usiłowaniach, przyjść do słowa.
W rozgwarze Mercedes spojrzała wypadkowo na zegar, dając następnie rozpaczliwe znaki Edmundowi.
Przy stole panowała już niepodzielnie bujna wesołość, rozlewające się po brzegi wesele i ta swoboda osobista, tak zwykła przy końcu uczt u ludzi podobnych usposobień i pokroju.
Kto nie był kontent ze swego sąsiada, ten szedł szukać sobie innego.
Wszyscy razem mówili, ani myśląc słuchać sąsiada i nikt się o to nie obrażał.
Dwóch ludzi jedynie nie brało udziału w zabawie. Byli to Danglars i Fernand. Bladość tego ostatniego udzieliła się i twarzy Danglarsa; pierwszy z nich zdawał się być zupełnie zmartwiały i wyglądał jak potępieniec w lodowem jeziorze. Wstał nakoniec od stołu i zaczął się przechadzać dużemi krokami wzdłuż sali, aby uwolnić się od wrzawy, śmiechów i śpiewów, od brzęku szklanek i kieliszków. Powstał również i Danglars, to samo Caderousse, aż wreszcie zetknęli się razem w jednym kącie sali.
— Przyznam się — rozpoczął rozmowę Caderousse — przyznam się, że jestem wzruszony uprzejmością gospodarza i dobrocią win piwnicy Pamfila. Ten Edmund to bardzo zacny i miły chłopiec, kiedy go widzę przy boku narzeczonej tak bardzo szczęśliwego, myślę, że byłaby wielka mu się stała krzywda, gdybyście wczorajszy wasz żart doprowadzili do skutku.
— Zgóry mogłeś wiedzieć, że to był żart tylko. Ten biedny Fernand tak bardzo był wczoraj strapiony, że mi go z początku bardzo istotnie żal było, ale teraz, gdy się już z losem swym pogodził, — niema o czem mówić.
Caderousse spojrzał na Fernanda jak trup bladego.
— Im piękniejsza jest dziewczyna, którą się traci, tem większe jest cierpienie początkowo — sentencjonalnie powiedział Danglars. — Szczęśliwy, szczęśliwy istotnie, jest ten przyszły kapitan Faraona. Chciałbym choć przez dwanaście godzin nazywać się Dantesem.
— Chodźmy już może? — odezwał się słodki głos Mercedes. — Już druga wybiła, a nas tam czekać mają o wpół do trzeciej.
— Tak jest, już czas, idziemy — rzekł Dantes, podnosząc się z krzesła.
— Chodźmy! Chodźmy! — powtórzyli chórem goście.
W tejże chwili Danglars, który nie spuszczał oka z Fernanda, siedzącego przy oknie, spostrzegł, jak ten potoczył obłąkanym wzrokiem, powstał nagle, jakby piorunem rażony i padł z powrotem na krzesło, na którem siedział.
Jednocześnie rozległ się głuchy szmer na schodach, słyszeć się dał gwar zmieszanych głosów, nakoniec szczęk broni przytłumił okrzyki biesiadników i zwrócił na się powszechną uwagę.
Odgłosy zbliżały się, aż nakoniec rozległy się trzy mocne uderzenia w drzwi. Wszyscy spojrzeli po sobie.
— W imieniu prawa — dał się słyszeć głos grzmiący, któremu nikt nie śmiał odpowiedzieć.
Drzwi się otworzyły wreszcie i wkroczył przez nie komisarz, przybrany w oznaki swego urzędu, z czterema zbrojnymi żołnierzami i sierżantem.
Trwoga objęła wszystkich.
— Co to znaczy? — zapytał pan Morrel, podchodząc do komisarza, którego znał osobiście — to chyba pomyłka jakaś?
— Jeżeli to pomyłka, szanowny panie Morrel, to bądź pewien, że się natychmiast wyjaśni. Tymczasem mam rozkaz aresztowania, jakkolwiek przykre mi jest to bardzo. Kto tutaj, panowie, jest Edmundem Dantesem?
Oczy wszystkich zwróciły się na młodzieńca, który, aczkolwiek silnie wzruszony, zachował jednak całą swą godność i postąpił naprzód parę kroków.
— Ja nim jestem. Czego pan żądasz ode mnie?
— Edmundzie Dantesie, w imieniu prawa aresztuję cię.
— Aresztujesz mnie pan? — rzekł Edmund i lekka bladość pokryła jego twarz — za co mam być aresztowany?
— Nic nie wiem o tem, lecz sędzia powie ci to niezawodnie.
Pan Morrel pojął natychmiast, że w położeniu podobnem opór na nic się nie zda. Komisarz bowiem, gdy jest w stroju urzędowym — przestaje być człowiekiem i jest jedynie przedstawicielem prawa, zimnym, niemym i głuchym na wszystko.
Stary Dantes nie zdawał sobie z tego tak dobrze sprawy i rzucił się na urzędnika. Są bowiem rzeczy, których serce ojca lub matki zrozumieć nie zdoła nigdy. Starzec prosił i błagał; lecz ani błagania, ani łzy nawet nic zdziałać nie mogły. Rozpacz starca była tak szczera i głęboka, że wzruszyła urzędnika.
— Panie drogi — przemówił — niech się pan uspokoi. Bardzo możliwe, że syn twój nie spełnił jakiejś formalności na komorze, lub w urzędzie sanitarnym; w tym wypadku, po otrzymaniu wyjaśnień, uwolnią go natychmiast.
— Co to jest? Co to wszystko znaczy? — zapytał Caderousse Danglarsa, marszcząc brwi groźnie.
— Czyż ja mogę wiedzieć? — odparł ten ostatni — wiem tyle, co i ty i nie pojmuję co się tutaj dzieje; dziwię się i przykro mi jest bardzo.
Caderousse poszukał wzrokiem po sali Fernanda, lecz tego już tam nie było.
A wtedy cała scena dnia wczorajszego przedstawiła mu się w przerażająco jasnem świetle.
Nieszczęście otworzyło mu oczy.
— Ach! — rzekł stłumionym głosem — to są skutki wczorajszego żartu, tego żartu, którym zabawiałeś się wczoraj, a o którym dziś mówiłeś, panie Danglars. Jeśli tak, to biada temu, który aż tak daleko się posunął. Tego już za wiele.
— Bynajmniej — zawołał Danglars — wiesz przecież dobrze, żem podarł papier w drobne kawałki.
— Nie podarłeś go!... tylkoś go zmiął i w kąt rzucił. Pamiętasz?
— Milcz, proszę cię. Nie mogłeś tego widzieć, bo byłeś pijany.
— A gdzie Fernand?
— Czy ja mogę wiedzieć? Musiał pójść za swojemi interesami. Ale dajmy pokój próżnej gawędzie, nieśmy raczej pociechę nieszczęśliwym.
W czasie tej rozmowy Dantes pożegnał każdego ze swych przyjaciół uściśnieniem ręki. Mercedes ucałował w czoło i oddał się jako więzień w ręce żołnierzy.
— Bądźcie spokojni, nieporozumienie wyjaśni się niewątpliwie i być może, że nie otworzą się nawet przede mną drzwi więzienia.
— Ręczę za to — rzekł Danglars, który w tej chwili zbliżył się właśnie do miejsca głównego zamieszania.
Dantes zaczął schodzić po schodach, mając przed sobą komisarza, zaś dokoła siebie żołnierzy.
Powóz z otwartemi drzwiczkami stał już gotowy. Dantes wsiadł, a za nim żołnierze. Drzwiczki zamknięto i powóz potoczył się w stronę Marsylji.
— Żegnam cię, Edmundzie!... żegnam cię! — zdołała jeszcze krzyknąć Mercedes.
Więzień usłyszał jeszcze ten ostatni okrzyk, który się wyrwał ze zbolałej piersi narzeczonej, wychylił się z powozu i zawołał donośnie:
— Do widzenia, Mercedes!
To były jego ostatnie słowa. Za chwilę powóz zniknął na zakręcie twierdzy Ś-go Mikołaja.
— Poczekajcie tu państwo na mnie — rzekł pan Morrel — biorę fiakra i jadę do Marsylji, by sprawdzić, jakie są przyczyny tego wszystkiego, a gdy się dowiem — wracam natychmiast.
— Jedź pan, jedź! — zawołali wszyscy — jedź i wracaj co najrychlej.
Po jego odjeździe nastała chwila ogólnego osłupienia! Zwłaszcza stary Dantes i Mercedes oniemieli z boleści. W pewnym momencie spotkały się ich oczy, spojrzeli na siebie jak dwie ofiary jednym ugodzone ciosem i rzucili się sobie w objęcia.
Gdy się to działo, Fernand wrócił, nalał sobie szklankę wody, wypił i usiadł na krześle. Przypadek zrządził, że zajął sąsiednie krzesło, na którem spoczywała Mercedes.
Fernand, jakby strachem rzucony, cofnął się gwałtownie.
— A, jest przecież — rzekł Caderousse do Danglarsa — to niezawodnie on jest sprawcą tego wszystkiego.
— Wątpię — odparł Danglars — trochę jest on za głupi na takie rzeczy. W każdym razie niech grom uderzy w tego, co to zrobił.
— A o tym, co był doradcą, nic nie powiesz?
— Na miłość Boską — oburzył się Danglars — gdybyśmy byli odpowiedzialni za wszystko, co się tylko powie...
W czasie tego starcia, towarzystwo rozpatrywało wszechstronnie wypadek uwięzienia.
— A pan, panie Danglars, jakiego jesteś w tym względzie zdania? — zapytał ktoś z tłumu.
— Moje mniemanie, że może miał na statku jakieś towary zakazane.
— Gdyby tak było, musiałbyś coś wiedzieć o tem, jako ajent handlowy.
— Ajent wiedzieć może o tem jedynie, co mu zadeklarują. Wiem naprzykład, że mamy duży ładunek bawełny, żeśmy go tu a tu wzięli, ale nic ponadto.
— A! przypominam sobie — zawołał starzec — Edmund mówił mi wczoraj właśnie, że ma dla mnie nieco kawy i trochę tytoniu, na statku ukryte.
— Otóż, widzicie — pochwycił Danglars — w tem się kryje zapewne przyczyna złego; prawdopodobnie komora zrewidowała w czasie naszej nieobecności Faraona i znalazła ukryte towary.
Mercedes nie zwracała dotychczas żadnej na rozmowę uwagi, zgnębiona boleścią, lecz słowa ostatnie usłyszała wypadkiem i głośnym wybuchnęła płaczem.
— Pójdźmy, pójdźmy!... Nadzieja nam błysła.
— Nadzieja!... — powtórzył Danglars.
— Nadzieja?... — mruknął Fernand. I zdławił go ten wyraz, zadrżały usta.
— Panowie! — zawołał jeden z byłych biesiadników, wbiegając do sali z balkonu — panowie!... powóz wraca z panem Morrelem. Niezawodnie dobre przynosi nowiny.
Mercedes i stary Dantes wybiegli bez zwłoki na spotkanie przybyłego. Ale pan Morrel był bardzo zmieniony.
— O, moi przyjaciele — zawołał smutnym głosem — sprawa jest o wiele poważniejsza, aniżeli się zdawało.
— Panie Morrel — zawołała gwałtownie Mercedes — on jest niewinny, przysięgam.
— I ja wierzę w to mocno. Oskarżają go jednak bardzo silnie, że jest ajentem Bonapartego!
W czasach, w których się działy rzeczy przez nas opowiadane, było to oskarżenie bardzo poważne, które musiało przejąć drżeniem najodważniejszego, to też Mercedes wydała krzyk bolesny, starzec zaś upadł na krzesło bez zmysłów.
— Ach wy, poczciwcy — pomyślał Caderousse — oszukaliście mnie. Żart wasz nie był wcale żartem. Ale ja na to nie pozwolę, nie pozwolę, by to piękne dziewczę i ten starzec szlachetny ginęli z bólu. Wszystko opowiem!
— Milcz, nędzny — rzucił przejmującym szeptem w ucho Caderoussowi Danglars, chwytając go za rękę. — Gadulstwo twoje drogo cię może kosztować. Kto ci powiedział, że Dantes nie jest istotnie winny? Statek zawinął w Porto-Ferrajo i Dantes cały dzień bawił w tem mieście. Gdzie? U kogo? Jeżeli zaś istotnie znaleziono przy nim list podejrzany, wszyscy ci, którzy bronić go się poważą, wpadną w ręce sprawiedliwości, jako wspólnicy zbrodni.
Caderousse odruchowo, wiedziony naturalnym instynktem egoizmu, odrazu pojął całą grozę tego upomnienia. Spojrzał na Danglarsa wzrokiem osłupiałym ze strachu i... zamilkł.
— Jeżeli jest niewinny — dodał wtedy Danglars — wypuszczą go niezawodnie; jeżeli jednak jego wina zostanie stwierdzona — zostawmy go jego własnemu losowi, a sami lepiej się nie narażajmy!
— Odejdźmy więc. Czuję, że ani chwili dłużej bawić tu nie mogę.
— Dobrze, chodźmy — rzekł Danglars, rad, że znalazł towarzysza. I wyszli.
Fernand, jako jedyny już teraz opiekun Mercedes, wziął ją pod rękę i odprowadził do swoich. Przyjaciele Dantesa zaopiekowali się znów jego ojcem i odwieźli go do domu. Wkrótce echo, że Dantes został uwięziony jako ajent Uzurpatora — szeroko rozeszła się po mieście.
— Czy byś był przypuścił kiedykolwiek, mój drogi Danglarsie, coś podobnego — mówił pan Morrel, zbliżając się do swego ajenta handlowego i do Caderoussa. — Byłem w mieście i otrzymałem najpewniejsze w tej sprawie wiadomości od prokuratora, którego znam trochę. Pan Villefort powiedział mi wszystko. I kto się mógł tego spodziewać?!
— A cóż do djabła! — odpowiedział Danglars — czyż panu nie mówiłem, że Dantes bez żadnej słusznej racji cały dzień przebywał na Elbie i że ten pobyt wydawał mi się podejrzany?
— Czy domysłów twych nie komunikowałeś komuś?
— Niechże mnie Bóg broni! — odparł cicho Danglars — przecież wiesz pan dobrze, iż z powodu, że pan Polikarp Morrel służył tam z kimś i razem w jednym pułku — i pana posądzają jakobyś był stronnikiem cesarza. Czyż jabym mógł przeto narażać Dantesa choćby ze względu na pana? Są rzeczy, które winniśmy z całą szczerością wyznać swym zwierzchnikom, ale nigdy obcym.
— Masz słuszność, Danglarsie, masz słuszność, mój kochany; rozumny z ciebie człowiek. Szkoda Dantesa, a i w tem bieda, że Faraon został bez kapitana.
— A to czemu? — zaoponował Danglars — Faraon przecież odpływa dopiero za trzy miesiące, a nim ten czas upłynie, Dantes napewno będzie wolny.
— Bezwątpienia, ale przez ten czas, jak będzie?
— Przez ten czas? Ja oddaję się cały na pańskie rozkazy, panie Morrel. Z całą gotowością jestem zastąpić kapitana. Tym sposobem miejsce dla Dantesa będzie uratowane.
— Dziękuję ci, Danglarsie — odpowiedział właściciel Faraona — najlepsza to, jak widzę, rada. Obejmuj więc natychmiast dowództwo i na początek dopilnuj wyładowania.
— Dopilnuję z pewnością. Czy nie możnaby jednak zobaczyć się przynajmniej z tym biednym Edmundem?
— Na razie trudno będzie. Postaram się zobaczyć z panem Villefortem. Wiem, że jest zagorzałym rojalistą... Ale cóż u djabła!... I rojaliści są ludźmi, a pana Villeforta mam nawet za człowieka bardzo uczciwego.
— Być może — rzekł Danglars — mówią jednak o nim, że jest bardzo dumny, a znaczy to niemal to samo, co zły.
— Zobaczymy — rzekł Morrel z westchnieniem. — Idź na statek, ja tam niezadługo również przybędę.
— Widzisz — rzekł Danglars do Caderoussa, gdy pan Morrel się oddalił — jaki obrót rzeczy biorą. Masz jeszcze ochotę ujmować się za Dantesem?
— Już nie, niestety. Okropna to rzecz jednakże, by pusty żart miał tak straszne następstwa.
— A któż to zrobił, do pioruna?! Ani ja, ani ty, ani Fernand. Wiesz dobrze, że ja papier w kąt rzuciłem, a nawet, o ile mnie się zdaje, podarłem go na mak.
— O nie! Ręczę za to.
— A więc w takim razie, być może, iż go podniósł Fernand. Ale w takim razie on byłby winien wszystkiemu, lecz nie ty, ani ja tembardziej. I nam w każdym razie, nic się stać za to nie może. Trzeba tylko milczeć, słowa, o tem co się stało, nie pisnąć nikomu. I burza przejdzie bez piorunów.
— Słowa nie powiem, lecz teraz żegnam cię. — I Caderousse odszedł z głową zwieszoną w stronę Meillan.
Gdy się oddalił, Danglars zatarł ręce, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak najlepiej. Jak się tego spodziewałem, jestem już zastępcą kapitana, a jeżeli ten głupiec Caderousse milczeć będzie istotnie, to zostanę faktycznie kapitanem. Jedno tylko grozi mi niebezpieczeństwo, że sąd może uwolnić Dantesa. Ale sąd jest sądem, więc można śmiało liczyć na niego.
Gdy doszedł do brzegu, skoczył do łodzi i rozkazał wieźć się do Faraona.


ROZDZIAŁ VI.
PODPROKURATOR KRÓLEWSKI.

Przy ulicy Grand Cours, nawprost wodotrysku Meduzy, w gmachu monumentalnym, jeszcze według planu Pugeta postawionym, tegoż samego dnia i o tej samej godzinie odbywała się uczta, również zaręczynowa.
W miejsce majtków tylko i żołnierzy, w miejsce ludu wogóle, była tam sama śmietanka towarzystwa marsylskiego.
Ucztowała bowiem tutaj przedewszystkiem stara arystokracja, a następnie rojalistycznie usposobieni oficerowie i wyżsi urzędnicy.
Siedzieli przy stole wytwornie zastawionym i rozmawiali z ożywieniem, przeważnie o polityce.
Cesarz, ówczesny „król wyspy Elby“ tylko, ten, który był panem, do niedawna, połowy świata nieomal, — był w czasie tej uczty traktowany jako człowiek, którego Francja na zawsze się już pozbyła. Urzędnicy miejscy wypowiadali swoje poglądy w tej materji; wojskowi rozprawiali o Moskwie i Lipsku; kobiety — o rozwodzie z Józefiną. Temu gronu wesołemu i triumfującemu z powodu upadku wielkiego człowieka zdawało się, że teraz nowe dla Francji otwiera się życie, że ocknęła się ona nakoniec z okropnego snu.
Jakiś starzec, ozdobiony orderem ś-go Ludwika, powstał i wzniósł toast za zdrowie króla Ludwika XVIII. Był to markiz de Saint Meran. Na toast ten, tyle wspomnień obudzający, powstał szmer wielki; z ochotą podniesiono w górę puhary na sposób angielski i ogromny zapał ogarnął całe towarzystwo.
— Gdyby tu byli, zgodziliby się niezawodnie — rzekła markiza Saint-Meran, kobieta z martwym wyrazem oczu, ustami szczupłemi, obejściem arystokratycznem i wykwintnem, pomimo lat pięćdziesięciu, — gdyby tu byli ci wszyscy rewolucjoniści, którzy nas wygnali i którym pozwalamy teraz na robienie spisków na nas, w pałacach nabytych za grosz nam wydarty w czasie teroryzmu, — przyznaliby niewątpliwie, że nasz król Ludwik jest monarchą istotnie przez nas kochanym, gdy ich uzurpator był dla nich zawsze Napoleonem złowrogim. Czy nie tak, panie Villefort?
— Co pani mówić raczyła? — zwrócił się z zapytaniem młody człowiek, do którego przemowa powyższa zwrócona została — proszę darować, nie dosłyszałem pytania!
— Eh! Niechże pani markiza da pokój tym dzieciom — ujął się za młodzieńcem starzec, który wznosił toast — te dzieci pobrać się mają niezadługo i z pewnością mają o czem innem do mówienia, nie o polityce.
— Przepraszam mamę — rzekła piękna młoda blondynka z ogromnemi, wilgotnemi oczyma. — Panie de Villefort, mama mówi do pana.
— Pragnieniem mojem właśnie byłoby dać odpowiedź, o ile szanowna mama zechciałaby powtórzyć pytanie.
— Przebaczam panu! — przecięła kwestję markiza i ku podziwowi wszystkich zimna ta istota ożywiła się pełnym wyrazu uśmiechem, uśmiechem matki. — Mówiłam właśnie, panie de Villefort, że działaniom bonapartystów nie przyświecało ani poświęcenie, jak nasze, ani miłość sprawy.
— Tak, pani. Mają oni jednak jedno, co za wiele starczy, mają fanatyzm. Napoleon, — to drugi Mahomet; dla tych wszystkich zwyczajnych a krańcowo dumnych ludzi Napoleon był nietylko prawodawcą i władcą, ale jeszcze uosobieniem równości.
— Równości!? — zawołała markiza — Napoleon ma być symbolem równości? A cóż w takim razie pan powiesz o takim naprzykład panu Robespierze? Zdaje mi się, że ubliżasz korsykaninowi, przypisując mu podobne ideje.
— Nie, pani, ja oddaję każdemu, co mu się należy. Robespierre poprowadził Ludwika XVII-go na szafot, Napoleon Vendome na kolumnę. Ten stworzył równość, która upadła, ten drugi równość, która się wznosi; pierwszy prowadził królów na gilotynę, jego następca — prosty lud na pola, na których koronę zdobyć można. Co nie przeszkadza, by obaj nie byli jednem i tem samem: rewolucjonistami.
— Ej! panie de Villefort!... Wszystko, coś powiedział, pachnie mi jakoś bardzo rewolucją. Przebaczam ci jednak; trudno wymagać, aby syn żyrondysty nie miał zarzewia komuny.
Żywy rumieniec wystąpił na czoło pana de Villefort.
— Nie ukrywam bynajmniej, że ojciec mój był żyrondystą, lecz i to dodać muszę, iż mimo to nie głosował on za śmiercią króla. Mego ojca ten sam teroryzm co i was wygnał z kraju i niewiele brakowało, aby głowa jego nie spadła na tem samem, co ojca pani, rusztowaniu.
— Masz słuszność — rzekła markiza — dodać jednak winieneś, że cierpieli oni za całkiem przeciwne sobie zasady, czego najlepszym dowodem, iż cała moja rodzina wytrwała w zasadach wspólnych wszystkim wygnańcom, gdy twój ojciec pierwszy pośpieszył z hołdem dla nowego rządu. Obywatel Noirtier — był tylko żyrondystą, hrabia Noirtier — był już senatorem.
— Mamo moja najdroższa — przerwała drażliwą rozmowę piękna blondynka — przypomnij sobie, żeśmy sobie przyrzekły nie wznawiać nigdy tych wspomnień niemiłych.
— Pani — dodał de Villefort — i ja łączę me prośby z prośbami panny de Saint-Meran i ja proszę, abyś raczyła raz na zawsze puścić przeszłość w niepamięć. Poco wywoływać wspomnienia, cofnięcie których nie jest już w mocy Najwyższego nawet? Bóg rządzić może przyszłością, nie cofnie wszelako klęsk i bólów przeszłości. Co do mnie, nietylko wyznaję różne od ojcowskich zasady, ale nawet inne noszę już nazwisko. Mój ojciec był, a może i jest dotąd jeszcze bonapartystą i nazywa się Noirtier, gdy ja jestem szczerym rojalistą i noszę nazwisko de Villefort.
— Brawo, de Villefort, brawo! — zawołał markiz — dobrześ odpowiedział. Ileż razy i ja błagałem markizę o puszczenie w niepamięć przeszłości. Moje błagania pozostały bez skutku, ty, mam nadzieję, będziesz szczęśliwszy.
— Dobrze — rzekła markiza — zapomnijmy zatem o przeszłości, sama tego pragnę; domagam się jedynie, by mój przyszły zięć był nieugięty w przyszłości. Nie zapominaj, panie de Villefort, że my przed Jego Królewską Mością jesteśmy odpowiedzialni za ciebie i że Jego Królewska Mość za naszem wstawiennictwem raczył zapomnieć o przeszłości twego rodu. Pomnij jednak, że jeżeliby ci wpadł w ręce jakiś spiskowy, byś był nieugięty, oczy bowiem rządu zwrócone są baczniej na ciebie, aniżeli na kogokolwiek innego.
— Niestety, pani — rzekł na to Villefort — urząd mój, a szczególnie czasy, jakie przeżywamy, nakazują mi być surowym. I będę takim. Otrzymałem już kilka oskarżeń w sprawach politycznych i dowiodłem, iż wart jestem zaufania, jakiem mnie obdarzono. Na nieszczęście, surowość ma nie na wiele się zdaje. Ilość oskarżeń z dnia na dzień się wzmaga...
— Czyż tak? — zapytała markiza.
— Niestety, tak. Napoleon zbyt blisko brzegów Francji został osadzony. Obecność jego, tak bliska, rozbudza nadzieje jego zwolenników.
— Nie godziło się naprawdę osadzać takiego człowieka na Elbie, a więc pomiędzy Korsyką, gdzie się urodził, a Neapolem, gdzie dotąd panuje jego szwagier.
— Cóż robić — odpowiedział de Villefort. — Traktat z 1814 roku pozostaje w swej mocy i nie wolno poruszyć osoby Napoleona, nie łamiąc powyższej umowy.
— A cóżby w tem było tak strasznego, gdyby traktat ten został zdeptany? A on czy myślał o traktatach, kiedy szło o wydanie rozkazu rozstrzelania księcia Eugenjusza?
— No! — rozstrzygnęła markiza — rzecz zatem przesądzona. Święte przymierze uwolni nareszcie Europę od Napoleona, a Villefort Marsylję od jego stronników. Czy król rządzi, czy nie rządzi, rząd jego powinien zawsze pozostawać silnym, zaś urzędnicy tego rządu muszą być zawsze nieugięci; to jedyny sposób uchronienia Francji od nowych nieszczęść.
— Cóż ja na to, droga pani, poradzić mogę — z uśmiechem zaznaczył de Villefort. — Podprokurator królewski ma możność działania wtedy dopiero, gdy zło spełnione już zostało.
— Powinien zło to naprawić.
— Nie, my nie naprawiamy złego, ale się za nie mścimy tylko i nic ponad to.
— O!... panie de Villefort — wtrąciła młoda córka hrabiego de Saint-Meran — postaraj się pan o jaki zajmujący proces, w czasie gdy będziemy w Marsylji. Nie byłam nigdy na żadnej sprawie kryminalnej, a to ma być bardzo ciekawe.
— Rzeczywiście bardzo ciekawe — odpowiedział podprokurator — ciekawe o tyle, że zamiast tragedji fantastycznej, widzimy dramat prawdziwy, zamiast boleści udanych — mamy rzeczywiste.
Gdy de Villefort kończył mówić słowa te, zbliżył się do niego kamerdyner i zaczął coś szeptać do ucha. Ten wtedy powstał od stołu i przeprosił zebranych, że musi ich opuścić.
— Jakież to obowiązki wzywają pana — zapytała panna de Saint-Meran, z wyrazem trwogi na twarzy.
— Niestety!... wzywają mnie do chorego, który, jeżeli mam wierzyć temu, co mówią, znajduje się w stanie bardzo niebezpiecznym i jego choroba skończyć się może na rusztowaniu.
— Boże Wielki — wykrzyknęła Renee de Saint-Meran — i silnie zbladła.
— Czyż istotnie sprawa jest tak poważna? — zapytano z paru stron.
— Zdaje się, że odkryto jakiś spisek bonapartystowski.
— Czy podobna?!
— Oto list denuncjacyjny.
I de Villefort odczytał znany nam już list, przez Danglarsa napisany.
— List ten — zauważyła Renee — jest bez podpisu i adresowany do prokuratora królewskiego, nie do pana.
— Tak, że jednak prokurator królewski jest nieobecny, list oddany został do rąk jego sekretarza, który jest upoważniony do otwierania listów. A gdy go przeczytał, rozkazał natychmiast mi go doręczyć, wydając jednocześnie rozkaz aresztowania.
— Winowajca jest już zatem aresztowany? — zapytała markiza.
— Oskarżony, nie winowajca — poprawiła Renee.
— Tak jest, pani — rzekł de Villefort — i, jak miałem honor przed chwilą oświadczyć już pani, — wobec takiej oto, jak ta rekomendacji, jest on pod grozą rusztowania.
— Gdzie jest ten nieszczęśliwy? — zapytała Renee.
— Czeka na mnie.
— Idź zatem, mój przyjacielu — rzekł markiz — nie zaniedbuj, zawdzięczając nam, swych obowiązków, tem bardziej, że to jest służba królewska.
— O, panie de Villefort — rzekła Renee, składając ręce — bądź wyrozumiałym, pamiętaj, że to dzień zaręczyn twoich.
De Villefort okrążył wtedy stół i podszedł do krzesła swej narzeczonej, mówiąc:
— By cię uspokoić, zaręczam, że zrobię wszystko, co tylko będzie w mej mocy, droga Renee, ażeby ocalić tego człowieka. Jeżeli jednak oskarżenie okaże się prawdziwe, ha! — to już trudno, przyjdzie zniszczyć tę gałązkę bonapartystów.
Na ten wyraz: „zniszczyć“ — Renee zadrżała, bo gałązka ta, którą zniszczyć trzeba, ma głowę.
— Proszę cię, panie de Villefort, proszę cię, nie zwracaj uwagi na prośby Renee — rzekłszy to, markiza podała panu de Villefort rękę do pocałowania, jakby chciała tem pożegnać go.
— I to dzień zaręczyn! Smutna wróżba — westchnęła Renee.
— Moja panno — obruszyła się markiza — doprawdy, że mnie te twoje dzieciństwa do rozpaczy doprowadzają. Powiedz mi, proszę cię, jaki związek mieć mogą losy kraju — z twojemi marzeniami i sentymentami?
— Co ty mówisz, matko!
— Niechże pani markiza będzie względną dla tej swojej nielojalnej rojalistki — żartobliwie rzucił de Villefort. — Przyrzekam pani, że wypełnię mój obowiązek prokuratora jak najsumienniej, to znaczy, że o ile natrafię na zbrodniarza — będę bez litości.
Słowa te były dla matki, zaś oczami mówił swej narzeczonej:
— Bądź spokojna, ukochana, będę miłosierny przez miłość dla ciebie!
A Renee spojrzenie to przyjęła najsłodszym swym uśmiechem.
I z uśmiechem tym w oczach de Villefort wyszedł z sali.


ROZDZIAŁ VII.
INDAGACJA.

Zaledwie opuścił salę biesiadników, de Villefort zdjął maskę wesołości, której twarz jego w czasie uczty wymagała i przybrał fizjognomję urzędnika powołanego do spełnienia najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci podobnej sobie istoty. Nie łatwa to była praca na ten raz zmarszczyć brwi i zasępić czoło, pomimo ruchliwości fizjognomji twarzy, jaką każdy podprokurator królewski, jak aktor, wyrobić sobie musi.
Gerard de Villefort był w chwili tej o tyle szczęśliwy, o ile może nim być ten, co ma nadzieję pochwycenia szczęścia. Z urodzenia bogaty, w dwudziestym siódmym roku życia piastował już zaszczytny w sądownictwie urząd, a teraz poślubić miał młodą i piękną panienkę, którą kochał i przez którą, jak mu się zdawało, był kochany. Wybrana ta przytem pochodziła z rodziny najlepiej w obecnej chwili u dworu widzianej; była to poza tem panna bardzo bogata i dostać miała w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów, nie mówiąc o nadziejach w przyszłości. Wszystko to przedstawiało się w oczach de Villeforta jako oślepiające szczęście.
Gdy wychodził ze swych prywatnych apartamentów, u drzwi wejściowych oczekiwał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka strącił go odrazu z błękitów, w jakich bujał rozkosznie, ułożył więc odrazu twarz i zbliżył się do przedstawiciela publicznego porządku.
— Jestem na pańskie rozkazy — przemówił doń — oskarżenie przeczytałem; dziękuję panu, żeś tak szybko zaaresztował obwinionego, prosiłbym zaś teraz o udzielenie mi szczegółów spisku.
— O spisku żadnym nic a nic nie wiemy do tej chwili — odpowiedział komisarz — co zaś do oskarżonego, to wszystkie jego papiery umieściliśmy w jednej paczce, która została następnie opieczętowana i znajduje się już w pańskim gabinecie. O osobie zaś zaaresztowanego, powiedzieć mogę to jedynie, iż jest to mieszkaniec Marsylji, Edmund Dantes, porucznik trójżaglowego okrętu Faraon, będącego własnością handlowej firmy prywatnej „Morrel i Syn“, w Marsylji.
— A czy ten Dantes zanim zaczął spełniać swe obowiązki w owej firmie prywatnej, nie służył w marynarce wojennej?
— Nie, panie, to człowiek bardzo młody jeszcze.
— Jego wiek?
— Lat dziewiętnaście, do dwudziestu.
Gdy de Villefort prowadził rozmowę tę z komisarzem, znajdował się właśnie na zakręcie ulicy Kortezów, gdzie zatrzymał go jakiś mężczyzna. Był to pan Morrel.
— Panie de Villefort — zawołał zacny kupiec — pozwoliłem sobie właśnie iść do pana i rad jestem, że go tutaj spotkałem. Chciałem pomówić z nim w sprawie porucznika mego statku, Edmunda Dantesa, który został zaaresztowany, w mojem przekonaniu — najniesłuszniej.
— Wiem już o tem — odrzekł de Villefort — i idę właśnie na indagację.
— O panie — zawołał Morrel głosem wzruszonym — nie znasz tego, którego masz przesłuchać, lecz ja go znam doskonale. Jest to człowiek uczciwy, pracowity i dobry, jest przytem doskonałym marynarzem. O! panie de Villefort, ośmielam się go polecić jak najusilniej.
De Villefort, jak już wiemy, należał do arystokracji, zaś Morrel do plebejuszów; pierwszy był rojalistą, gdy drugiego podejrzewano o bonapartyzm. Z tych powodów de Villefort spojrzał wyniośle na pana Morrela i rzekł ozięble.
— Postaram się zadość uczynić pańskim żądaniom. Wiedz pan wszelako o tem, iż można być człowiekiem jak najbardziej prawym i dobrym w pożyciu, doskonałym przytem pracownikiem, a mimo to być szkodliwym dla państwa. Pan chyba dobrze wiesz o tem, nieprawdaż?
Ostatnie słowa de Villefort wymówił z dość dużym naciskiem, jakby dając do zrozumienia, że je wypowiedział pod jego adresem, i jednocześnie zapuścił wzrok badawczy w głąb duszy Morrela.
Ten zaś zmieszał się odrazu, jego sumienie bowiem pod względem politycznym nie było w zupełności czyste; zwierzenie się nadto Dantesa, że rozmawiał z marszałkiem i że cesarz również parę słów przemówił do niego, zakłócało mu spokój umysłu. Nieugięcie wszelako postanowił bronić swego współpracownika.
— Błagam cię, panie de Villefort — powiedział — bądź sprawiedliwym, jak być nim powinieneś, i uwolnij nam jak najprędzej tego biednego chłopca.
To: „bądź sprawiedliwym“ i „uwolnij nam“ — zabrzmiało rewolucyjnym dźwiękiem w uszach królewskiego podprokuratora.
— Hm!... hm!... patrzaj — mówił do siebie w duszy — „uwolnij nam“! Czy ten Dantes nie należy wypadkiem do jakiejś sekty Karbonarów, kiedy jego protektor używa, nie wiedząc nawet o tem, że się zdradza, określeń tak zbiorowych?... Mówiono mi przecież, że został zaaresztowany w oddzielnym pokoju jakiejś restauracji, w którym znajdowało się liczne bardzo towarzystwo... W tem jest coś podejrzanego!...
I odezwał się głośno:
— Możesz być pan zupełnie spokojny, panie Morrel; nie napróżno się odwołałeś do mojej sprawiedliwości; jeżeli oskarżony jest niewinny, to wszystko będzie dobrze, jeżeliby jednak miało być przeciwnie, to... Pan wiesz przecież w jak trudnej epoce żyjemy, pobłażliwość wywołaćby mogła groźne następstwa.
Powiedziawszy to, pożegnał Morrela i wszedł do bramy gmachu sądowego.
Przedpokój był zapełniony żandarmami i policją. Przy ścianie stał więzień pilnie strzeżony, a spojrzenia zewsząd nań padały. I de Villefort przechodząc przez przedpokój rzucił niechętnym wzrokiem na Dantesa.
Gdy był już w swym gabinecie, po przejrzeniu pliki papierów, jakie mu doręczył ajent policyjny, — dał rozkaz:
— Proszę wprowadzić więźnia.
Spojrzenie, przelotem na obwinionego rzucone, było dlań wystarczające do urobienia sobie zdania o człowieku, którego miał indagować. Z otwartego i wyniosłego czoła poznał zdolność, z nieruchomego wzroku i brwi zmarszczonych — odwagę, z ust wydatnych i nieco rozchylonych — szczerość. Pierwsze wrażenie — było dla Dantesa korzystne.
Ale de Villefortowi powtarzano często, iż nigdy iść nie można za pierwszym popędem uczucia. Przytłumił więc przychylne wrażenie.
Gdy Dantes został wprowadzony, na jego twarzy malował się spokój. Skłonił się sędziemu z pełną szacunku grzecznością i powiódł dookoła wzrokiem, jakby w poszukiwaniu krzesła. Pochwycił wszelako zimne spojrzenie Villeforta. Ten wzrok przypomniał biednemu chłopcu, iż się znajduje w izbie sądowej i że ma przed sobą nie człowieka, lecz sędziego, niewzruszonego, zimnego i obojętnego.
— Nazwisko? — zapytał Villefort.
— Nazywam się Edmund Dantes — odpowiedział dźwięcznym i spokojnym głosem młodzieniec — jestem porucznikiem statku Faraon, należącego do firmy „Morrel i Syn“.
— Wiek pański? — pytał dalej Villefort.
— Mam lat dziewiętnaście.
— Coś pan robił w chwili, kiedy cię zaaresztowano?
— Byłem na moich własnych zaręczynach — odrzekł Dantes głosem wzruszonym.
— Byłeś na swych własnych zaręczynach? — zapytał podprokurator, bezwiednie unosząc się z krzesła.
— Tak, panie. Miałem poślubić właśnie kobietę, którą od lat trzech kocham.
Jakkolwiek Villefort był niewzruszonym, ten szczególny zbieg okoliczności uderzył go jednakże; wzruszony zaś głos Dantesa, którego oderwano od ukochanej kobiety, radości i wesela — obudził w nim współczucie dla nieszczęśliwego. I on przecież ma się żenić, i jego spokój zakłócono, by szedł zniszczyć radość innego człowieka.
To go nieco lepiej dla więźnia usposobiło i już łagodniejszym zapytał głosem:
— Mów pan, proszę, co masz do powiedzenia.
— Cóż mam mówić?
— Udziel pan sądowi wyjaśnień.
— Dobrze, lecz niech sąd pouczyć mnie zechce, jakich pragnie ode mnie informacyj, a wtedy powiem wszystko, co wiem. Wiem jednak bardzo niewiele.
— Czy pan służył za czasów Uzurpatora?
— Zostałem wcielony do marynarki handlowej w czasie jego upadku.
— Mówią, iż pan masz zasady wspólne marzycielom — rzekł Villefort podstępnie, nikt bowiem mu ani słowa w tym względzie nie szepnął, rzucił jednak pytanie i to w tej formie, jakby było ono samo już przez się oskarżeniem.
— Moje zasady polityczne, są sprawą mego sumienia, panie sędzio. Aczkolwiek wstyd mi się do tego przyznawać, nie miałem nigdy dość czasu, by jakieśkolwiek poglądy w tej dziedzinie wyrobić sobie. Mam lat dziewiętnaście, jak to już powiedzieć miałem zaszczyt, jestem niczem, nie odgrywam w życiu żadnej roli. Zasad przeto dotyczących praw publicznych nie mam żadnych. Co zaś do zasad mych osobistych, prywatnych, to ograniczają się one do trzech uczuć: kocham mego ojca, szanuję p. Morrel, mego zwierzchnika i ubóstwiam Mercedes, która jest moją narzeczoną. Oto wszystko. I widzi pan sędzia, że nie jest to zbyt zajmujące.
W czasie tej przemowy Dantesa, Villefort wpatrywał się w jego twarz łagodną i otwartą i przypominać sobie zaczął Renee i jej prośby za obwinionym. Doświadczenie, jakiego nabył w badaniach, pozwalało mu już na wydanie sądu o Dantesie, mianowicie, iż jest on stanowczo niewinny. Na Boga — myślał — to jakiś dzielny chłopak. Nie będę miał, jak widzę, zbyt wielu trudności, ażeby zasłużyć sobie na dobre przyjęcie u mojej Renee. To mi może przytem dobre sprawić wrażenie u świata, a może i miłego całusa zarobię u Renee. W tej podwójnej nadziei wyraz twarzy Villeforta złagodniał bardzo, co wywołało radosny uśmiech na twarzy Dantesa.
— Panie Dantes — rzekł Villefort — musisz mieć nieprzyjaciół.
— Ja nieprzyjaciół?... zdziwił się zapytany. — Żyję tak krótko na świecie, że nie miałem sposobności pozyskać ich sobie. Charakter mam wprawdzie żywy, lecz ten mój temperament trzymam zawsze na wodzy, by w uniesieniu nie skrzywdzić czasem kogoś, a zwłaszcza podwładnych. Mam kilkunastu majtków pod swymi rozkazami, zechciej panie, ich zapytać, a powiedzą że mnie kochają i szanują, nie jak ojca, bom na to za młody, ale jak starszego brata.
— Jeżeli nie nienawiść, to rozbudziłeś w takim razie zazdrość może? Awansować miałeś na kapitana, i to w dziewiętnastym roku życia! Jest to stanowisko bardzo już poważne. Żenić się masz przytem z panienką bardzo piękną podobno... Otóż dwa te fakty mogły ci przyczynić niechętnych i zazdrosnych.
— To jest możliwe. Ma pan sędzia słuszność; zna pan widzę, ludzi lepiej, aniżeli ja. Ale jeżeli ci zazdrośni należą do grona moich znajomych, to przyznam się szczerze, iż wolałbym ich nie znać, aniżeli poznawszy — znienawidzieć.
— Należy, drogi panie, zawsze starać się o to, aby dokładnie poznać wszystkich i wszystko dookoła siebie. Zdajesz mi się być godnym szacunku młodzieńcem, i pragnąłbym ci pomóc w tem twojem dzisiejszem nieszczęściu. W tej myśli przeczytam ci denuncjację, jaką nam przysłano. Oto jest pismo oskarżające; czy znasz ten charakter?
Mówiąc to, Villefort podał list Dantesowi. Ten przeczytał go i rzekł:
— Nie, panie, nie znam tego pisma, mam jednak wrażenie, że jest ono udane. Znać bardzo wprawną rękę. Lecz cóż to za szczęście dla mnie, że mam do czynienia z tak szlachetnym człowiekiem — rzekł i wzrokiem pełnym wdzięczności spojrzał na Villeforta. — Za to ten, co ten list napisał, musi być bardzo wielkim moim nieprzyjacielem.
W błyskawicy, jaka zajaśniała w oczach młodzieńca, gdy wymawiał te słowa, Villefort dostrzegł energję i gwałtowność, ukryte pod zewnętrzną słodyczą.
— Młodzieńcze — rzekł podprokurator — zechciej teraz odpowiadać mi szczerze, nie jak winowajca sędziemu, lecz jak człowiek znajdujący się w przykrem położeniu zwierza się życzliwemu, który pragnie jego losem się zająć. Czy jest co prawdy w tem oskarżeniu bezimiennem?
— Wszystko prawda, i wszystko fałsz. Przysięgam na honor marynarza, na miłość moją dla Mercedes, na życie ojca mojego wreszcie, że to co powiem — czystą prawdą będzie.
— Mów więc — rzekł głośno de Villefort, dodając zcicha do siebie: O, gdyby tak Renee widzieć mnie mogła teraz, to byłaby ze mnie zadowolona.
— Zaczynam przeto — rozpoczął zeznanie Dantes — gdyśmy opuścili Neapol, nasz kapitan Leclerc zapadł nagle ciężko na gorączkę, a nie mieliśmy na statku lekarza, choroba przeto przybrała szybko groźne rozmiary i przy schyłku trzeciego dnia choroby stan kapitana był już beznadziejny. Wtedy przywołał on mnie do siebie i rzekł: — „mój drogi Dantesie, przysięgnij mi na honor, że spełnisz moją prośbę. Idzie tu o rzecz wielkiej wagi“. Przysięgam ci, kapitanie — odpowiedziałem. Chory mówił dalej: Ponieważ po mojej śmierci dowództwo okrętu do ciebie należeć będzie, obejmiesz je przeto i skierujesz statek ku Elbie i wylądujesz w Porto-Ferrajo, tam udasz się do Wielkiego Marszałka Państwa i oddasz mu ten list; być może, że ci tam dadzą odpowiedź oraz jakieś nowe zlecenie. Wtedy wypełnisz wszystko, co rozkażą. I to jest ma prośba. Prośba umierającego“. Dobrze, kapitanie — odpowiedziałem — być może jednak, że nie tak łatwo uda mi się dostać do marszałka? — Gdyby tak było — powiedział wtedy chory — każesz mu oddać ten oto pierścień, a wszelkie trudności będą w tej chwili usunięte. Powiedziawszy to oddał mi pierścień i w parę godzin później już nie żył.
— Jakeś sobie postąpił wtedy?
— Jak byłem powinien — jakby każdy, będąc na mojem miejscu, postąpiłby sobie. Prośby umierającego są święte; dla marynarzy przytem prośba zwierzchnika — jest rozkazem. Kazałem tedy skierować statek ku Elbie, gdziem na drugi dzień przybył i wysiadłem na ląd. Ponieważ, jak przewidywałem, miałem trudności z dostaniem się do marszałka, przesłałem mu więc pierścień — i wszystkie drzwi stanęły przedemną otworem. Marszałek przyjął mnie natychmiast, zadał kilka pytań i wręczył mi jakiś list z poleceniem, abym go odwiózł osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ wolą zmarłego kapitana było, bym spełnił wszystkie dane mi tam rozkazy. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylji. Przybyłem wczoraj; załatwiłem wszystkie formalności na komorze i w urzędzie sanitarnym, a następnie po przywitaniu się z ojcem, pośpieszyłem do mej narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą jeszcze i bardziej mnie kochającą niż przedtem. Dzięki panu Morrelowi wszelkie trudności kościelne zostały usunięte i o godzinie trzeciej po południu stanąć miałem z mą Mercedes na kobiercu ślubnym. Przed obrzędem tym jednak była uczta zaręczynowa, w czasie której zostałem zaaresztowany.
— Widzę — powiedział do Villefort, po wysłuchaniu spowiedzi tej — że wszystko to jest bardzo do prawdy podobne. Możliwe, że jest w tem twoja wina względem Państwa, lecz jeżeliby nawet tak było, to wina ta jest usprawiedliwiona tem, żeś wypełniał ślepo rozkazy swego kapitana. Jedną tylko rzeczą jestem strapiony nieco — to ten list. Daj mi go jednak, i daj słowo, że się stawisz na każde nasze wezwanie — a dam rozkaz by cię uwolniono.
— Więc jestem wolny? — zawołał Dantes w uniesieniu najwyższej radości.
— Daj tylko list przedtem, a będziesz wolny.
— Musi go pan mieć u siebie, ponieważ mi go już zabrano, wraz ze wszystkiemi innemi papierami. Zdaje mi się nawet że jest on w tej oto paczce.
— Zatrzymaj się jeszcze — rzekł podprokurator do Dantesa, zabierającego się już do wyjścia — do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, przy ulicy Cog Herom, w Paryżu — odrzekł Dantes.
Na słowa te, Villefort jakby piorunem rażony porwał się z miejsca i pochwycił paczkę papierów zabranych w czasie rewizji, następnie zaczął przewracać je szybko, odnajdując wreszcie poszukiwany fatalny list.
Wzrok jego przytem wyrażał trwogę niewymowną.
Noirtier, rue Cog Herom Nr. 13... czytał, blednąc coraz bardziej.
— Tak, panie sędzio — odpowiedział Dantes, zdziwiony bardzo zachowywaniem się podprokuratora. — Czy pan zna może tego pana Noirtier?
— Bynajmniej — odparł żywo de Villefort — wierny poddany króla nie może znać spiskowców.
— Więc tu chodzi o spisek?! — wykrzyknął Dantes, ogromną przejęty trwogą, tracąc nadzieję odzyskania wolności. — Cokolwiek bądź jest w liście tym, panie sędzio, przysięgam, że nie domyślam się nawet jego treści.
— Tak — odparł przytłumionym głosem de Villefort — ale znasz nazwisko tego, do którego był adresowany.
— Nie mogłem go nie znać, gdy miałem polecone list ten podług adresu doręczyć. Nic ponad to nie wiem wszelako.
— Nie pokazywałeś nikomu tego listu? — zapytał de Villefort, a coraz silniejsza bladość na twarz mu występowała.
— Nikomu, panie, honorem za to ręczę.
— I nikt nie wiedział, żeś miał list do Noirtiera adresowany, a dany ci przez Wielkiego Marszałka.
— Nikt, prócz tego, który mi go doręczył.
— To i tak wiele — rzekł de Villefort i zaczął czytać list, a im bliżej był jego końca, tem mocniej chmurzyło się jego czoło; zbielałe usta, rece drżące, zamglone oczy... naokropniejszą trwogą przejmowały Dantesa.
A Villefort, po przeczytaniu listu, opuścił nisko głowę i trwał jakby w omdleniu.
— Boże mój!... co się panu stało? — wyjąkał przestraszony Dantes.
Lecz de Villefort słowa nie odpowiedział i siedział dalej bezwładnie. Po chwili złowrogi list przeczytał raz jeszcze.
— Więc powiadasz, iż nie znasz absolutnie treści tego listu? — zapytał wreszcie.
— Na honor, powtarzam, klnę się, iż nic nie jest mi wiadome. Ale co ci jest, panie sędzio! Ty mdlejesz! Czy mam zadzwonić, czy też przywołać kogo?
— Nie, — odparł de Villefort — nie ruszaj się z miejsca i milcz nie pytany. Tutaj ja rozkazuję!
— Panie — rzekł Dantes urażony — zechciej mi wybaczyć moje dobre chęci.
— Nikogo nie potrzebuję, to zwykłe u mnie chwilowe osłabienie. Nie myśl o tem. O sobie raczej. I odpowiadaj.
Słysząc to, Dantes ponownie skupił uwagę, oczekując na pytania, ale czekał napróżno. De Villefort zasiadł się w krześle, oparł czoło na dłoni i trwał w milczeniu.
— A jeżeli on wie co list zawiera? — myślał — a jeżeliby się dowiedział jeszcze, że Noirtier jest moim ojcem? — byłbym zgubiony.
I zaczął się wpatrywać w Dantesa, jakby chciał wzrokiem przebić niewidzialną zasłonę i zbadać tajemnicę serca.
— Nie! Na bok wszelka słabość. Tutaj niema wyboru.
— Panie, miej litość, zadawaj pytania, badaj, lecz przerwij to okropne milczenie — zaczął błagać Dantes.
A Villefort na to, spokojnym pozornie głosem, w którym czuć było wszelako zmięszanie:
— Niestety, panie, nie mogę cię jeszcze uwolnić w tej chwili. Sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało, dzięki czemu, zanim cię uwolnię, naradzić się będę musiał ze starszym sędzią. Wybacz mi to, lecz przecież widziałeś, że pragnąłem cię uwolnić.
— O tak, widziałem i jestem panu wdzięczny za jego dobroć: byłeś mi, panie, raczej przyjacielem, niż sędzią. —
— Aczkolwiek więc muszę cię jeszcze jakiś czas zatrzymać w więzieniu, wiedz, iż szczerem mem pragnieniem będzie, byś jak najrychlej odzyskał swobodę. I patrz: jedynym dowodem twej domniemanej winy jest ten list i ja oto...
I Villefort, mówiąc to, rzucił list do kominka i patrzył, póki ten się nie spopielił cały.
— Widziałeś? — rzekł następnie — dowód ten już został zniszczony, już nie istnieje...
— O, panie! — zawołał Dantes — ty jesteś więcej niż sprawiedliwością, ty jesteś samą dobrocią!
— Słuchaj wszelako — przerwał mu de Villefort — po tem coś tu widział, możesz mi, myślę, zaufać — nieprawdaż?
— O, tak! Rozkazuj, a wszystko wypełnię.
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie, ja nie myślę ci rozkazywać, ja tylko dam ci radę.
— Zastosuję się do niej, napewno!
— Musisz dziś w tym gmachu sądowym pozostać do wieczora; być może, że cię jeszcze kto inny badać będzie. Otóż mów wtedy wszystko, co mnie mówiłeś, o tym liście tylko nie wspominaj ani słowa.
Przysięgam, iż tak zrobię.
Villefort zdawał się błagać.
Więzień — uspakajał sędziego.
— Uważaj — rzekł de Villefort, spoglądając na popioły, które zachowały jeszcze formę listu — uważaj i pamiętaj, że jedyny obciążający cię dokument został zniszczony. Ty i ja wiemy jedynie, że istniał; już ci go nie pokażą, jako dowodu twej winy, zaprzeczaj więc, gdyby ci o nim mówiono, zaprzeczaj śmiało, a będziesz ocalony.
— Zaprzeczać będę do ostatniego tchu, niech pan sędzia będzie spokojny!
— Pamiętaj! — rzekł raz jeszcze de Villefort i sięgnął ręką po dzwonek.
Trzymając go już w ręce podniesionej, zapytał raz jeszcze:
— Żadnego innego listu nie miałeś, prawda?
— Żadnego.
— Przysięgnij.
Dantes wzniósł rękę ku górze i rzekł uroczystym głosem.
— Przysięgam.
Głos dzwonka rozbrzmiał i za chwilę do gabinetu wszedł komisarz.
Villefort zbliżył się doń i parę słów szepnął mu do ucha.
Komisarz odpowiedział skinieniem głowy.
— Iść proszę za tym panem — rzekł de Villefort do Dantesa.
Więzień skłonił się, rzucił spojrzenie wdzięczności Villefortowi i wyszedł.
Zaledwie drzwi się zamknęły, wyczerpany wrażeniami de Villefort padł w omdleniu na ziemię.
Długa upłynęła chwila zanim wrócił do przytomności.
— Boże, Boże Wielki!... Od jakich błachych rzeczy zależą los i życie człowieka! Gdyby prokurator królewski był obecny w Marsylji, on nie ja, ten list przeklęty byłby przeczytał, a wtedy byłbym zgubiony. Ach, ojcze, ojcze mój!... czyż zawsze będziesz groził memu szczęściu na tej ziemi? Czyż na wieczność jestem skazany, bym toczył walkę z twą przeszłością!?
Nagle jakby światło niespodzianie rozbłysło w jego głowie; radosny pół-uśmiech rozjaśnił twarz.
— Tak — wyszeptał do siebie — tak jest, tak będzie. Ten sam list, który mógł mnie zgubić — otworzyć mi może, otworzyć mi musi, otworzy — drogę do karjery!...
— Do dzieła! Villeforcie!
I podprokurator królewski, przed chwilą, jak niedołężny starzec słaby, podniósł się sprężyście, wyszedł z gabinetu, ubrał się i podążył szybko do domu swej narzeczonej.


ROZDZIAŁ VIII.
ZAMEK IF.

Przechodząc przez przedpokój, komisarz policji skinął na żandarmów, którzy momentalnie otoczyli dookoła Dantesa. Otworzono przed nim ciężkie drzwi i cała grupa znalazła się w długim korytarzu, przejmującym dreszczem tych, którzy się na nim znajdą wbrew własnej woli.
Podobnie jak mieszkanie Villeforta łączyło się z gmachem sądowym, tak ten ostatni łączył się znów z więzieniem, smutnem godłem sprawiedliwości.
Po licznych zwrotach i zakrętach korytarza, ujrzał Dantes drzwi na rygiel zamknięte; komisarz policji po trzykroć uderzył w nie młotkiem żelaznym, co tak zabrzmiało Dantesowi, jakby uderzenia te spadały mu na serce; drzwi te otworzyły się i dwaj żandarmi popchnęli zlekka wahającego się więźnia. Przestąpił próg straszliwy i drzwi z łoskotem same zatrzasnęły się za nim. Wilgotne i ciężkie objęło go powietrze. Był w więzieniu.
Wprowadzono go następnie do pokoju względnie czystego, ale opatrzonego kratami i ciężkiemi ryglami. Widok tego zdecydowanego już więzienia nie pozbawił jeszcze Dantesa bynajmniej nadziei. Wierzył, iż królewski podprokurator go wybawi, że go wydobędzie z toni.
Minęły dobre cztery godziny, jak go do celi tej wprowadzono. Był to, jak o tem już wspominaliśmy, dzień pierwszego marca. Dzień szybko zbliżał się ku końcowi i wkrótce więzień nasz ujrzał się w mrokach nocy. Wówczas zmysł słuchu wzmógł się kosztem wzroku nagle gasnącego.
Na najmniejszy szmer, zzewnątrz dochodzący, w przekonaniu, że już przychodzą go uwolnić, powstawał nieodmiennie i pośpieszał do drzwi. Szmery te cichły wszelako i Dantes wracał na miejsce.
Nakoniec późnym wieczorem, gdy stracił wszelką już nadzieję, rozległ się ponownie szmer, który tym razem zdawał się istotnie ku jego zbliżać drzwiom. I w rzeczy samej, ktoś stąpał przed jego celą. Zakręcono kluczem w zamku, skrzypnęły nagle rygle i olbrzymia zapora otworzyła się wreszcie, a oślepiające światło dwóch pochodni wdarło się nagle wgłąb celi. Przy świetle tem Dantes dojrzeć zdołał błyski świateł na bagnetach, szablach i kaszkietach czterech żandarmów. Dantes wtedy postąpił parę kroków naprzód i stanął jak wryty, wpatrując się w tę przemoc siły zbrojnej.
— Po mnie przyszliście? — zapytał.
— Tak jest, — odpowiedział jeden z żandarmów.
— Od pana prokuratora królewskiego?
— A któż inny może nam rozkazywać?
— A więc dobrze, idę z wami.
Przekonanie, że przyszli z rozkazu de Villeforta napełniało go spokojem i odwagą. Postąpił naprzód swobodnym krokiem i stanął spokojnie pośrodku swej straży. Gdy zeszli na dół, oczekiwał ich przy wyjściu woźnica na koźle obok niego urzędnik policyjny.
— Czy to dla mnie ten powóz — zapytał Dantes.
— Siadaj — rozkazał żandarm nie odpowiadając na pytanie.
Dantes otwierał już usta, by zaoponować, ale drzwiczki powozu otworzono, a jego samego szybko i nagle wepchnięto do wnętrza.
Ani chciał, ani był w stanie się opierać. W jednem mgnieniu oka znalazł się pomiędzy dwoma żandarmami, dwaj zaś pozostali usiedli na przodzie powozu i ciężka landara ruszyła w drogę.
Dantes spojrzał przez otwory zakratowane i poznał że dotychczasowe jego więzienie zmieniło się o tyle, iż teraźniejsze toczyło się, huczało i unosiło go w niewiadomą dal. Z poza krat gęsto krzyżowanych, tak że ręki nie podobna było przez nie przecisnąć, poznał, że przejeżdżali przez ulicę Caisserie, następnie Saint Lourant, Tamaris wreszcie.
Po przez kraty powozu zabłysło światło odwachu. Powóz zatrzymał się, urzędnik policyjny wysiadł i postąpił ku odwachowi; dwunastu żołnierzy wyszło natychmiast i uszykowało się w szpaler.
Przy świetle latarń ujrzał Dantes połysk bagnetów. Czyżby to było na moją cześć? — zapytał sam siebie...
Urzędnik policyjny, otwierając drzwiczki, aczkolwiek nie wymówił słowa, odpowiedział mu dobitnie na to nieme zapytanie. Wskazał mu mianowicie ścieżkę, która się utworzyła pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, którzy siedzieli na przedniem siedzeniu, następnie rozkazano wysiąść więźniowi, nakoniec wyszli żandarmi pozostali. I cała piątka, zaimprowizowanym szpalerem z bagnetów przeszła na brzeg morza, ku oczekującej na nich łodzi.
Żołnierze przypatrywali się przechodzącemu Dantesowi, z wyrazem głupkowatej ciekawości. Gdy wsiadł do łodzi, znów otoczony został żandarmami. Nagle wstrząśnięcie odepchnęło łódź od brzegu i czterech przewoźników zaczęło robić wiosłami. Na dany znak, łańcuch, port zamykający, opadł i Dantes ujrzał się na pełnem morzu.
A wtedy, mimo grozy otoczenia, serce jego ogarnęło uczucie nieogarniętej radości czy nadziei. Powietrze — to już wolność: morze — to nieskończoność. Odetchnął pełną piersią świeżem tchnieniem od fal idącem i powiewem wiatru, który na skrzydłach niesie wonie morza.
Odetchnął, lecz natychmiast i westchnął głęboko, przepływał bowiem w pobliżu miejsc, gdzie rankiem, a więc tak niedawno!... — był szczęśliwy.
Łódź płynęła... Minęła już Tete de More, a następnie i przystań Fero.
— Gdzież wy mnie wieziecie? — zapytał Dantes.
— Dowiesz się niezadługo.
— Ale przecież...
— Mówić nam nie wolno.
Dantes był również prawie że żołnierzem. Zrozumiał odrazu, że pytać w tych warunkach jest rzeczą zdrożną.
Za to najdziwaczniejsze myśli zaczęły mu krążyć po głowie. Zauważywszy, iż tak małą łódką nie można było odbyć dłuższej podróży, a także, iż nie było widać w pobliżu żadnego większego statku na kotwicy, ku któremuby zmierzali, myślał, że go wywożą na jakiś oddalony punkt brzegu, by tam go puścić wolno. Nie był związany, nie okazywano chęci nawet okucia go w kajdany, co wszystko razem zdawało się budzić dobre nadzieje. Wreszcie podprokurator, człowiek, jak się okazało, najzacniejszy, zapewnił go przecież, że byleby nie wymówił fatalnego nazwiska „Noirtier“, to może być spokojny; ten sam podprokurator zniszczył przecież, w jego oczach, ów list przeklęty, będący jedynym dowodem jego winy.
A łódź minęła tymczasem wyspę Rotanneau, na której ustawiona była latarnia morska, i zbliżać się zaczęła do wzgórza Katalonów. Tu wzrok więźnia z niezwykłą siłą przebijać zaczął ciemności. Tam gdzieś w tej stronie znajduje się przecież jego ukochana Mercedes. Wytężył wzrok i jakby w nagrodę tych wysiłków przed oczyma jego majaczyć zaczęła na brzegu sylwetka kobiecej postaci. Może przeczucie powiedziało Mercedes, że ja przepływać będę tak blisko niej — i wybiegła, by mnie zobaczyć? — pomyślał Dantes.
Na wzgórzu katalończyków jedno tylko gorzało światełko. Po bliższem wpatrzeniu się i porównaniu położenia, poznał, że płomień ten pali się w pokoiku jego narzeczonej.
Gdyby zawołał głośno, z pełnej piersi, wołanie to doszłoby do jej uszu zapewne. Coby pomyśleli żandarmi? Nie otworzył przeto ust, choć mu się rwała dusza.
A łódź płynęła... lecz więzień jej nie myślał już o swej drodze. Myślał o Mercedes. Jakaś lokalna przyczyna przysłoniła mu światło z jej okna bijące. Odwrócił się i spostrzegł, że coraz głębiej się wrzynają w bezmiar wód.
Rozwinięto żagle i łódź szła pędem wiatru jedynie. Mimo wstrętu, jaki miał do wypytywań żandarmów, zbliżył się do jednego z nich i biorąc go za rękę, rzekł:
— Przyjacielu, zaklinam cię, ulituj się nademną i daj mi odpowiedź. Jestem marynarzem i dobrym jestem francuzem, bez względu na to, że mnie o zdradę oskarżają: powiedz, dokąd mnie wieziecie.
Żandarm spojrzał, pomyślał, wreszcie doszedł najwidoczniej do przekonania, że niema żadnej dobrej racji ukrywania przed więźniem celu podróży, o którym i bez tego dowie się on niezadługo; rzekł przeto:
— Jesteś marsylczykiem i marynarzem, a pytasz mnie dokąd zmierzamy?
— Tak, bo na honor, nie mogę się zorjentować.
— Albo masz oczy bielmem przysłonięte, albo też nigdy nie wychodziłeś z portu marsylskiego.
— A jednak nie wiem.
— Obejrzyj się więc uważnie dookoła, to może nakoniec czegoś się domyślisz.
Dantes powstał, rzucił okiem w stronę, w którą statek płynął i ujrzał o paręset metrów przed sobą wyniosłą, stromą i posępną skałę, na szczycie której majaczyły kontury cytadeli zamku „If“. Było to więzienie najstraszliwsze ze strasznych, dookoła którego czaiła się groza.
— Boże mój, Boże! — zawołał — to zamek If! I po cóż my tam płyniemy?
Żandarm tylko znacząco się uśmiechnął.
— Przecież niepodobna, aby tam mnie uwięzić miano. Zamek If jest przecież więzieniem stanu, przeznaczonym wyłącznie dla więźniów politycznych, wyjątkowo niebezpiecznych. A ja przecież nie popełniłem najmniejszego choćby przestępstwa. Czy w tym zamku są jacyś sędziowie.?
— O ile wiem, sędziów tam nie było nigdy. Jest tylko dowódca twierdzy, są dozorcy więzienni, jest wreszcie garnizon. No i jest mur wysoki, na wysokiej skale i morze dookoła.
— I mnie tam uwięzić mają pomimo obietnicy pana de Villeforta?
— Nie wiem, co ci tam pan de Villefort obiecywał, wiem to jedynie, że płyniemy do zamku If! Ale co to jest!... Co robisz!... Hola!
Zaś Dantes, jednem poruszeniem jak błyskawica nagłem, które przewidziało jednak wprawne oko żandarma, chciał się rzucić do morza.
— Aha! — zawołał żandarm, gniotąc mu kolanami piersi — aha, to takie jest marsylskie słowo honoru? No, teraz bratku, porusz się tylko, a kulę w łeb ci wpakuję niezawodnie.
I wymierzył karabin w Dantesa.
W pierwszej chwili przychodziło na myśl nieszczęśliwemu uczynić właśnie to zakazane poruszenie i zakończyć w ten sposób to niespodziewane nieszczęście. Przypomniał sobie jednakże obietnicę de Villeforta i odzyskał odrazu równowagę umysłu, rozbudziła się ponownie nadzieja... Przytem śmierć na dnie łodzi, z ręki żandarma — wydała mu się ohydną. Legł więc na dnie łodzi nieruchomo, gryząc palce z wściekłości. W tejże samej prawie chwili, gwałtowne uderzenie wstrząsnęło łódką i jeden z wioślarzy wyskoczył na skałę, do której przybili. Dantes z tego wywnioskował, że przybyli już do celu podróży. Straż zmusiła go do powstania i do wyjścia z łodzi.
Dantes poddał się już przeznaczeniu i nie stawił bezużytecznego oporu. Chwiał się tylko jak pijany na nogach i wodził obłąkanym wzrokiem dookoła. Widział, iż przechodził pod jakąś bramą i że ta brama zamknęła się za nim, ale było to dla niego najzupełniej obojętne. Odczuł jedynie, że nie widzi już morza i że został ściśnięty murami, że go one przytłaczają, że jest mur, przed nim i za nim; i że mur podobny jest i nad nim również; i że nad tym, wyżej, jest znów mur.
Zamarł w odrętwieniu. Po chwili spostrzegł, że został wprowadzony na obszerny dziedziniec, opasany murami.
Żandarmi pewni już, że im tutaj więzień nie ucieknie, puścili go wolno. Czekali na rozkazy.
— Gdzie więzień? — zapytał głos jakiś.
— Tu — odpowiedzieli chórem żandarmi.
— Niech idzie za mną, poprowadzę go do jego celi.
— Idzie! — krzyknęli żandarmi.
Dantes poszedł w mrok za swym przewodnikiem. Weszli do jakiejś podziemnej jamy o wilgotnych ścianach, po których spływały jakby łzy. W celi Dantesa palił się nikły kaganek.
— Oto twój apartament na tę noc — powiedział dozorca — komendant już się położył, jutro zatem dopiero, gdy się obudzi i przejrzy rozkazy, może ci wyznaczy inne pomieszczenie. Tymczasem masz tu chleb i wodę w tym oto dzbanku, słomę w kącie, słowem masz wszystko, czego więzień pragnąć może. Dobranoc!
I zanim Dantes obejrzał się, by zobaczyć, gdzie jest ów chleb, woda i słoma, — dozorca wziął lampkę, zamknął drzwi i pozostawił więźnia w głębokich ciemnościach.
I tak minęła noc. Noc bezsenna. Z pierwszemi promieniami dnia dozorca znów wszedł do ciemnicy i zakomunikował więźniowi, że z rozkazu komendanta więzień pozostawać ma w tej samej celi, którą zajmuje. Dantes od chwili zamknięcia drzwi przez dozorcę poprzedniego dnia wieczorem, siedział nieruchomo na jednem i tem samem miejscu, jakby go doń przykuła jakaś żelazna ręka. Oko jego stało się zamglone, a skóra na ciele jakby obwisła. Wejście dozorcy nie rozbudziło go z tego omdlenia.
Widząc to, dozorca podszedł do więźnia, ale Dantes go nie widział, nie słyszał... Uderzył go wtedy po ramieniu, Dantes drgnął silnie i jeszcze niżej opuścił głowę.
— Co to, nie spałeś wcale? — zapytał dozorca.
— Nie wiem.
Dozorca spojrzał nań zdziwiony.
— No, a jeść ci się nie chce?
— Nie wiem, lecz chciałbym zobaczyć się z komendantem.
Dozorca wzruszył ramionami i wyszedł z celi, zamykając drzwi starannie.
Dantes leniwie powiódł za nim oczami i wyciągnął ręce ku zamykającym się drzwiom. Wybuchnął gwałtownem łkaniem. Łzy spływały mu dwoma strumieniami, zwiesił głowę i modlić się zaczął gorąco, myślą przebiegał całe swe życie, badał się, robił rachunek sumienia, by sobie uświadomić, za jaki grzech, występek, spotkała go ta okropna kara? I na takich rozmyślaniach minął mu dzień; nie tknął chleba, zwilżając jedynie wodą spalone gorączką usta.
W tej niedoli i męce dręczyła go nieodparcie przytem jedna myśl. Że się tak spokojnie, jak owca na rzeź idąca, prowadzić pozwolił. Że nie skoczył do morza, jak to dziesięć razy mógł uczynić... Mógł, mógł... A gdyby raz już znalazł się w wodzie — dałby sobie radę. On, pływak i nurek zawołany, pierwszy w całej Marsylji! Uszedłby napewno z rąk straży, dotarł do brzegu, przeczekał czas poszukiwań w jakiejś pieczarze nieznanej, potem wsiadłby na pierwszy lepszy statek korsarski i uciekł na nim do Włoch, lub Hiszpanji; stamtąd napisałby do ojca, do Mercedes i mogliby żyć szczęśliwie... Mogli, mogli!... Taki marynarz, jak on, wszędzieby był dobrze widziany. Pracę znalazłby łatwo! Mówił przecież po włosku jak toskańczyk, po hiszpańsku — jak dziecko starej Kastylji. Byłby żył w zupełnem szczęściu, tęskniąc tylko trochę za ojczyzną. A teraz co? Jest więźniem, na zamku If, najokropniejszem z więzień, do którego gdy kto wejdzie, — wszelką winien stracić nadzieję. I jest bez żadnej wieści o ojcu i o Mercedes i nie będzie wiedział o nich już nic nigdy! Źle, źle zrobił, że zaufał słowom pana de Villeforta! To go zgubiło ostatecznie.
I czuł że go ogarnia szaleństwo!
Rzucił się na słomę i tarzać się zaczął z wściekłością.
Wszedł znów dozorca, co mu dało świadomość, że minął dzień.
— No i jakże — zapytał wesoło — uspokoiłeś się już?
Dantes nie odpowiedział ani słowa.
— No, no!... — rzekł tknięty nagle litością dozorca — nie upadaj na duchu... Cóż u Boga... Może żądasz czego? Powiedz.
— Chcę widzieć komendanta.
— To jest pragnienie bezsensowne.
— Dlaczego?
— Bo na to nie pozwalają przepisy więzienne.
— A cóż wolno żądać więźniowi?
— Wolno mu żądać lepszego pożywienia, o ile ma pieniądze, przechadzki, książek nawet.
— Książek nie potrzebuję, przechadzać się — nie mam sił, pożywienia?... ależ ja nie jem zupełnie! Chcę jednej rzeczy, chcę się widzieć z komendantem.
— Jeżeli mnie nudzić będziesz tem jednem niedorzecznem żądaniem, to jutro zupełnie do ciebie nie przyjdę i wody nawet mieć wtedy nie będziesz.
— Mniejsza o to — odpowiedział wtedy Dantes — umrę wtedy z pragnienia.
Ton, jakim wyrzekł Dantes te słowa, dowodził, iż więzień umarłby bardzo chętnie. A to nie leżało w intencjach dozorcy. Każdy więzień bowiem przynosił dozorcy dziesięć sous dziennie. Dochodu takiego nie można się było pozbawiać samochcąc!
Argument był aż nadto przekonywujący.
— Słuchajno — powiedział przeto dozorca — to, czego żądasz, jest do zaspokojenia niemożliwe; nie domagaj się więc tego ode mnie. Nie było dotąd wypadku, by na żądanie więźnia komendant przychodził go odwiedzać; bądź więc rozsądnym. Pozwolę ci wyjść na przechadzkę, a może kiedyś uśmiechnie ci się los i spotkasz komendanta, to wtedy przedstawisz mu swą prośbę, jeżeli tylko będzie chciał cię wysłuchać. Jeżeliby się tak stało, byłoby to wielkie szczęście twoje...
— Jak długo przyszłoby mi czekać?
— Djabli wiedzą!... Może miesiąc, trzy miesiące... rok może cały... a może zdarzyć się to choćby i jutro.
— Tak nie chcę. Ja widzieć się z nim muszę natychmiast.
— Ależ mój drogi, nie pozwalaj sobie opanowywać się jednej myśli, bo możesz zwarjować.
— Tak sądzisz?
— Ależ tak. To są zwykłe początki obłędu. Mamy tu dosadny przykład tego. Mamy tu mianowicie księdza, który bezustannie ofiarowywał komendantowi miljon dukatów za uwolnienie. Był więziony w tej właśnie celi.
— I dawno stąd wyszedł?
— Dwa lata temu.
— Zwolniono go?
— Nie, — wpakowano do ciemnicy.
— Słuchaj — zawołał na to Dantes — ja nie jestem księdzem, nie jestem także szalonym, aczkolwiek możliwe, że oszaleję w przyszłości. Zrobię ci więc w pełni świadomości propozycję.
— Jaką, na ten przykład?
— Ja nie dam ci miljona dukatów, bo ich nie mam, ale dam ci sto liwrów, jeżeli pójdziesz do Marsylji, a stamtąd do osady Katalonów i oddasz list jednej tamtejszej mieszkance, imieniem Mercedes. Nie będzie to list nawet, dwa wiersze tylko.
— Gdybym odniósł te dwa wiersze, a stało się to wiadome potem — straciłbym miejsce z pensją tysiąca liwrów rocznie, nie licząc gratyfikacji, dochodów i utrzymania. Jak tedy myślisz, czy nie byłbym wielkim głupcem, gdybym tysiąc przeciwko setce chciał stawiać?
— Masz słuszność, piastuj więc w spokoju twe zaszczytne i tak intratne stanowisko, jeżeli jednak nie chcesz donieść komendantowi, że więzień świeżo przybyły chciałby go zobaczyć, jeżeli nie chcesz odnieść dwóch niewinnych wierszy do mej narzeczonej, a przynajmniej uwiadomić ją, że ja tu się znajduję, to wiedz, że któregoś dnia, gdy tu wchodzić będziesz, schowam się za te oto drzwi i z tyłu tym oto stołkiem roztrzaskam ci głowę.
— Co, groźby?... — odkrzyknął dozorca, wtył się cofając — chyba ci się już pomieszało w głowie! Ten ksiądz zupełnie jak ty rozpoczynał! Więc zapewne niezadługo i ty zwarjujesz i trzeba cię będzie wtrącić do ciemnicy. A mamy tutaj lochy porządne!
Dantes porwał za stołek i wywinął nim w powietrzu.
— Dobrze, dobrze! — zakrzyknął dozorca — gdy tak tego pragniesz, to już powiadomię o wszystkiem komendanta.
I dozorca, cofając się tyłem, wyszedł z celi, lecz bardzo szybko powrócił, w towarzystwie czterech żołnierzy i kaprala.
— Z rozkazu komendanta — rzekł — zejdziesz więźniu o jedno piętro niżej.
— To jest do lochu — dorzucił kapral.
— Do lochu! Warjaci winni siedzieć z warjatami!
Na tę wieść straszliwą Dantes wpadł w stan jakiegoś odrętwienia i dał się żołnierzom bez oporu wyprowadzić.
Przeszli korytarz, następnie schodami zeszli wdół, potem jeszcze kilkadziesiąt kroków przeszli korytarzem i przed Dantesem otworzyły się drzwi ciemnicy, do której został wepchnięty i drzwi zatrzasnęły się za nim.
Wtedy Dantes z wyciągniętemi rękami szedł prosto przed siebie, dopóki na mur nie nastąpił, wtedy usiadł i bez ruchu tak pozostał. Jego oko, nawykłe już do ciemności, odzyskiwało zwolna zdolność rozpoznawania przedmiotów. Zazgrzytał zębami i pięściami zaczął się bić w głowę.
Dozorca miał słuszność, nie wiele brakowało, aby dostał pomięszania zmysłów.


ROZDZIAŁ IX.
WIECZÓR ZARĘCZYNOWY.

A raczej dalszy jego ciąg.
De Villefort, jak to zaznaczyliśmy już, po wydaniu rozkazu uwięzienia Dantesa, udał się do domu swej narzeczonej, gdzie zastał jeszcze biesiadujących, których, odchodząc, przy stole również pozostawił. Ta zmiana nastąpiła jedynie, że przeszli oni do innych salonów, w których podano kawę.
Renee i całe towarzystwo oczekiwało go z wielką niecierpliwością, powitany więc został ogólnym okrzykiem radości.
— No i cóż, ty, pod siłą piorunujących słów którego padają głowy, cóż ty, podporo kraju, ty, Brutusie rojalistów? — Co nam przynosisz?
— Czy nie jesteśmy czasem zagrożeni znowu jakim teroryzmem?
— Czy potwór korsykański nie wydostał się wypadkiem z sieci?
— Racz mi wybaczyć, pani markizo — przemówił de Villefort, nie odpowiadając na wszystkie te pytania — że zmuszony byłem opuścić towarzystwo. Sprawa była jednak dosyć poważna. I dzięki niej, jeszcze muszę cię prosić, panie markizie o łaskawe udzielenie mi na osobności paru słów rozmowy.
— Oho! widzę, że to istotnie coś ważnego — odezwała się markiza, spoglądając na zachmurzone czoło Villeforta.
— Rzecz jest do tego stopnia poważna, że zmuszony jestem prosić państwa, abyście mi dali wolność na parę dni.
— Muszę — dodał do Renee się zwracając.
— Jakto! opuszczasz nas pan? — zawołała Renee, nie mogąc ukryć wzruszenia, na tę wieść niespodzianą i przykrą.
— Niestety, muszę!
— I gdzież się udajesz? — zapytała markiza.
— Jest to tajemnica stanu, której nawet pani wyjawić nie mogę. Jeżeliby jednak kto z państwa miał jakie polecenie do Paryża, to proszę o nie, jeden z moich przyjaciół tej nocy jeszcze tam wyjeżdża i chętnie załatwi co potrzeba.
Goście spojrzeli po sobie.
— Chciałeś mówić ze mną, Villeforcie? — zapytał markiz.
— Tak jest i proszę o przejście do gabinetu pańskiego.
Markiz wziął wtedy de Villeforta pod rękę i wyszedł z nim razem.
— Cóż tam takiego? — zapytał markiz, gdy zasiedli już wygodnie przy ozdobnem biurku — słucham.
— Sprawy nader ważne powołują mnie do Paryża. Lecz pozwolę sobie zapytać przedtem, czy pan ma jakie papiery krajowe?
— Ależ cały mój majątek mam ulokowany w papierach państwowych.
— A zatem niech je pan sprzeda natychmiast, gdyż inaczej straci pan wszystko. Niech pan siada i pisze bezzwłocznie polecenie do swego ajenta giełdowego, z tem, by sprzedawał za każdą cenę. A teraz, prosiłbym o list do króla.
— Do króla?
— Tak jest.
— Ależ ja bym się nigdy nie ośmielił na pozwolenie sobie pisania wprost do Jego Królewskiej Mości.
— Nie wymagam tego od pana. Proszę jedynie, byś napisał do pana Servieux, by ten wyrobił mi audjencję natychmiastową u króla.
— Czy nie dosyć na to adjutanta prywatnego Jego Królewskiej Mości, który ma zawsze wstęp Tuillieries i za pośrednictwem którego, czy w dzień czy w nocy, mógłbyś być postawiony przed obliczem Najjaśniejszego Pana?
— Tak, ale jabym pragnął dla siebie samego zachować zasługę dostarczenia wiadomości, z jaką przybędę. Może zechce pan to zrozumieć, panie markizie? Pan adjutant zepchnie mnie na drugi plan i dla siebie zabierze korzyści, jakie ja mieć mogę z tej podróży. Powiem panu, panie markizie, że karjera moja będzie zapewniona, jeżeli tylko pierwszy przybędę z wieścią, z którą jadę. Wyświadczę tem bowiem taką przysługę królowi, że mi jej nigdy nie zapomni.
— W takim razie, mój drogi, zbieraj coprędzej papiery, a ja zawołam pana Servieux i poproszę go o napisanie listu, który ci otworzy wszystkie zamki.
— Doskonale, proszę tylko o pośpiech, gdyż za kwadrans muszę już wyjechać.
— Każesz zajechać przecie przed swoje mieszkanie?
— Raczy też pan markiz wytłumaczyć mnie przed panią markizą i przed panną de Saint-Meran. Wyjeżdżam pełen żalu, że uczynić to muszę w dniu tak dla mnie uroczystym.
— Poproszę je obie tu do gabinetu, to będziesz mógł się z niemi pożegnać.
— Dziękuję tysiąckrotnie.
Markiz zadzwonił i dał rozkaz lokajowi.
— Powiedz hrabiemu Servieux, że go proszę tutaj do siebie. A ty, panie de Villefort bądź zdrów tymczasem. Dowidzenia.
— A więc uciekam i wracam natychmiast.
Wybiegł pośpiesznie, lecz natychmiast się spostrzegł, że gdyby jego, prokuratora królewskiego, spostrzeżono na ulicy pędzącego tak szybko, — całe miasto mogłoby być zaalarmowane; przybrał więc zwykłą postawę, a chód urzędowo poważny, gdy w drzwiach spostrzegł cień — jakby widziadło białe, oczekujące nań niemo i bez ruchu.
Była to piękna córka katalońska; nie mogąc zdać sobie sprawy, co się z Edmundem stało, — wymknęła się o zmroku ze swej osady, aby się osobiście czegoś dowiedzieć o przyczynach aresztowania kochanka. Za zbliżeniem się do Villeforta, cień ten oderwał się od ściany i stanął na samem przejściu.
Dantes mówił prokuratorowi o swej narzeczonej, Mercedes zatem nie potrzebowała nawet wyjaśniać swego imienia, by być przez Villeforta poznana. Zdziwiła go tylko istotnie królewska postać i dostojność tej dziewczyny, to też gdy się zapytała, co się z jej Edmundem stało? — uczuł, że on jest w tej chwili obwinionym, ona zaś sędzią.
— Człowiek, o którego pytasz mnie pani, jest wielkim przestępcą, — odrzekł de Villefort, siląc się na największą powagę — nic zatem dla niego uczynić nie jestem w stanie.
Na słowa te — Mercedes odpowiedziała łkaniem, a gdy Villefort starał się przejść — ponownie zastąpiła mu drogę.
— Gdzie on jest? — to powiedz mi pan przynajmniej. Niech wiem, czy żyje, czy umarł już dla mnie?
— Jest to tajemnica stanu; zresztą — nie jest on już pod moją władzą.
Że zaś wzrok przenikliwy i błagalna postawa Mercedes wyprowadziła go z równowagi, odtrącił więc ją i poszedł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą, jakby pragnął odgrodzić się od pozostałej za drzwiami boleści. Boleść wszelako tak łatwo nie odchodzi, przylega do człowieka, jak rana śmiertelna, o której Virgiljusz wspomina.
Villefort szedł do domu zupełnie na duchu złamany, a gdy przyszedł nareszcie do siebie, — zaledwie mógł ustać na nogach; westchnienia, do jęków podobne, rozsadzały mu piersi; cały drżący rzucił się na krzesło.
Pierwszy raz w tem sercu zrodziło się nasienie śmiertelnego cierpienia, jakby posiew śmierci. Człowiek, którego swej dumie poświęcił, człowiek niewinny, który ponieść miał karę za postępki jego ojca, stanął mu przed oczyma, z obliczem bladem i groźnem, jak widmo i jak sumienie. Rana, jaką Villefort otrzymał nie dawała się zabliźnić; krwawiła.
Gdyby w tej chwili łagodny głos Renee zabrzmiał w jego uchu, proszący go o przebaczenie; gdyby piękna Mercedes weszła, w chwili tej dusznej męki jego i rzekła: „w Imię Boga, który patrzy na nas — wróć mi narzeczonego“, niewątpliwie to czoło tak posępnie zmarszczone wygładziłoby się, a zlodowaciałe dłonie wyciągnęłyby się, by podpisać rozkaz uwolnienia Dantesa, bez względu na wszelkie, jakie by stąd wyniknąć mogły następstwa.
Żaden jednak głos nie przedarł panującej ciszy, zaś drzwi otworzyły się wtedy dopiero, gdy lokaj przyszedł z wieścią, że konie pocztowe już stanęły przed domem.
Villefort wstrząsnął się i powstał rzeźko, jak ten co wyszedł zwycięsko z walki wewnętrznej, pobiegł do swego sekretarza, zebrał do kieszeni wszystko złoto, jakie znalazło się w szufladzie, spojrzał błędnym wzrokiem po pokoju, potarł czoło, powiedział jakichś parę wyrazów bez związku, wreszcie, gdy mu służący włożył płaszcz na ramiona, — wyszedł, skoczył do powozu i rozkazał się wieźć na ulicę Grand Cours, do państwa de Saint-Meran.
Nieszczęsny Dantes nieodwołalnie już został skazany.
Zgodnie z obietnicą pana de Saint-Meran oczekiwały Villeforta, w gabinecie męża i ojca — markiza i Renee. Zadrżał, ujrzawszy narzeczoną, bo się znów lękać zaczął, że prosić zacznie za Dantesem. Ale obawy te były płonne. Renee pamiętała o tem jedynie, że jej narzeczony odjeżdża.
Kochała Villeforta, a on odjeżdżał, w tej samej nieomal chwili, gdy miał zostać jej mężem!
Renee przeto, gdyby nawet pamiętała o Dantesie — oskarżałaby raczej Dantesa, że to dzięki niemu narzeczony jej odjeżdża, aniżeliby miała się nad nim litować!
Inaczej było z Mercedes.
Biedna Katalonka spotkała Fernanda, gdy wracała z biura de Villeforta; spotkała go, bo Fernand nie opuszczał jej ani na moment, dążąc wszędzie w jej ślady. Mercedes powróciła do domu umierająca z rozpaczy. Rzuciła się na kolana przed świętym obrazem, a rozpaczliwe szlochy wstrząsać zaczęły jej piersią.
Tak przebyła noc całą, lampa zgasła w końcu, a ona nawet nie spostrzegła ciemności, nadszedł dzień, a ona nie widziała go również. Boleść rzucała na jej oczy zasłonę, po przez którą tylko Edmunda widziała, — straconego już dla niej na zawsze.
Taką miała noc Mercedes, po dniu swych zaręczyn.
Co do pana Morrela, to ten nie ustawał w zabiegach nie uważał jeszcze sprawy za przegraną.
Dowiedział się, że jego starania pozostały bez skutku, a nawet, że Dantes został uwięziony. Robił więc teraz wszelkie zabiegi u swych przyjaciół, piastujących wyższe urzędnicze godności. Był u każdej ważniejszej figury w Marsylji, był u każdego, co jakiekolwiek mógł mieć wpływy... Lecz już się rozeszła pogłoska, że jego protegowanego aresztowano za współudział w bonapartystowskim spisku... z tej przyczyny zabiegi pana Morrela były wszędzie przyjmowane ozięble i lękliwie. Nawet najzuchwalsi uważali za marzenie niepodobne do urzeczywistnienia, aby Napoleon mógł kiedykolwiek powrócić do władzy.
Caderousse zdawał się być również bardzo udręczonym. Nie robił on żadnych zabiegów, jak Mercedes i pan Morrel, lecz niemniej o Dantesie pamiętał i jego losem trapił się. Byłby bardzo szczęśliwy, gdyby tak mógł naprawić zło wyrządzone, nie leżało to jednak w jego mocy, więc zamknął się w swoim pokoiku z dwoma butelkami wina. Dwie butelki okazały się ilością zbyt nikłą, ażeby zagłuszyć mogły wyrzuty sumienia.
Jeden tylko Danglars nie doznawał udręczeń i był najzupełniej spokojny. Owszem — był wesoły, ponieważ się zemścił, a następnie, że zajął miejsce usuniętego.
Danglars należał do rzędu ludzi rachunkowych, którzy się rodzą z notesem i ołówkiem, zamiast serca.
Danglars przeto, po dniu dobrze, bo korzystnie dla siebie, spędzonym, położył się do łóżka najspokojniej i zasnął, jak człowiek, mający czyste sumienie.
Villefort nie spał, siedząc w pocztowej karecie — jechał po karjerę do Paryża.
Ojciec Dantesa umierał z boleści.
Z Edmundem już wiemy, jak się tej nocy działo.



ROZDZIAŁ X.
GABINET W TUILLERIES.

Zostawmy Villeforta na drodze do Paryża, którą przebywa w tempie jak najszybszem, sypiąc obficie złotem, a lepiej wejdźmy do małego gabinetu pałacu Tuilleries.
W gabinecie tym siedział właśnie Ludwik XVIII-ty i słuchał dosyć niedbale opowiadań pięćdziesięcioletniego mężczyzny o siwych włosach, postawie szlachetnej i surowej twarzy.
— Twierdzisz pan przeto?... — odezwał się król.
— Że jestem bardzo niespokojny, Najjaśniejszy Panie!
— Więc istotnie widziałeś we śnie siedem krów tłustych i siedem chudych?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, bo to zapowiadałoby przecież siedem lat żyznych i siedem głodnych.
— Jakaż więc inna oczekuje nas plaga, panie Blacas?
— Ja, Najjaśniejszy Panie myślę — i mam poważne dane, by myśleć tak właśnie, że burza nam grozi od strony południa...
— No, to mój kochany hrabio — odpowiedział Ludwik XVIII-ty — widzę, że jesteś bardzo źle poinformowany, bo ja wiem najdokładniej, że tam najpiękniejsza właśnie panuje pogoda.
Aczkolwiek Ludwik XVIII-ty był człowiekiem dużej wiedzy, lubił wszelako bardzo żarciki.
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział Blacas — czy nie byłoby dobrze, aby Wasza Królewska Mość posłać zechciała na wszelki wypadek do Langwedocji, Prowancji i Delfinatu[2] ludzi pewnych, którzyby mieli rozkaz zbadania nastroju ludności tych trzech prowincyj? Bardzo jest możliwe, iż duch tych departamentów jest jak najgorszy.
— A któż, czy co — nam grozi?
— Bonaparte, a przynajmniej jego stronnicy.
— Mój kochany Blacas, ty mnie zniechęcisz zupełnie do życia, swemi wiecznemi straszakami.
— Najjaśniejszy Panie, byłbym wielce szczęśliwym, gdybym miał pogodę umysłu Waszej Królewskiej Mości. Winienem cię uprzedzić, królu, że to co mówię, to nie są czcze pogłoski, żadnymi nie poparte dowodami. Człowiek myślący, zasługujący na bezwzględne zaufanie, człowiek, któremu powierzyłem czuwanie nad południową częścią kraju, przybył osobiście tutaj po to tylko, aby mi powiedzieć: „wielkie niebezpieczeństwo grozi królowi“.
— Aż tak dalece?...
— Czy Wasza Królewska Mość zakazuje mi poruszać tę materję?...
— Bynajmniej, drogi hrabio. Ale sięgnij no tam ręką na lewo; powinienby być tam raport ministra policji z datą dnia wczorajszego. Ale oto i sam pan Minister Policji! — zawołał Ludwik XVIII-ty, widząc wchodzącego. — No, baronie, chodź i opowiedz hrabiemu wszystko, co tylko ci jest wiadome o panu Bonaparte. Nie owijaj prawdy w bawełnę, jakkolwiek przykrąby była i do strawienia ciężką. Przekonajmy się, czy Elba jest istotnie wulkanem, z którego ujrzeć nam przyjdzie wybuchającą wojnę ognistą?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister — czy Wasza Królewska Mość raczyła przejrzeć raport wczorajszy?
— Naturalnie, ale powtórz go hrabiemu, bo samego dokumentu nie może znaleźć, niestety; wymień mu szczegółowo, co porabia teraz uzurpator na wygnaniu.
— Panie hrabio — zabrał głos baron — wszyscy wierni poddani Jego Królewskiej Mości cieszyć się powinni z nowin ostatnich, jakie nas z Elby doszły.
Minister spojrzał na Ludwika XVIII, który zajęty jakiemiś notatkami nie spojrzał nawet w jego stronę.
— Bonaparte — ciągnął dalej baron — nudzi się śmiertelnie: całe dnie przepędza na doglądaniu górników, pracujących w Porto-Longone[3]. Co więcej, jesteśmy prawie pewni, że uzurpator dostanie w krótkim czasie pomięszania zmysłów.
— Pomięszania zmysłów?
— Tak jest. I to w formie bardzo groźnej. Czasem płacze rzewnemi łzami, to znów wybucha śmiechom i śmieje się długo na całe gardło. Czasem znów długie bardzo godziny spędza nad brzegiem morza, rzucając kamyki do wody, a gdy kamyk odbije się pięć lub sześć razy, — śmieje się i cieszy jakby znów wygrał bitwę pod Austerlitz, lub Marengo. Czyż nie są to przejawy rozstroju umysłowego?
— Albo też mądrości, panie baronie — wtrącił, śmiejąc się Ludwik XVIII. — Przecież ćwicząc się w rzucaniu kamyków, krztałcili się wielcy wodzowie w starożytności. Przeczytaj Plutarcha. Życie Scypiona Afrykańskiego.
— A ty, hrabio, co o tem myślisz? — zwrócił się król do Blacasa.
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, że albo ja się mylę, albo też się myli pan minister policji. Że jednak jest wprost niepodobieństwem, ażeby się mógł mylić pan minister policji, przeto oczywiście jestem w błędzie ja. Najlepiejby było, gdyby Wasza Królewska Mość zechciała wybadać osobę, o której wspominałem. Nawet ośmieliłbym się nalegać, ażeby Wasza Królewska Mość uczynić to zechciała.
— Najchętniej, hrabio. Zgodzę się na wszystko, co chcesz; muszę jednak i ja mieć jakąś broń w ręku.
— Czy nie masz, panie ministrze, świeżego raportu, bo ostatni miał datę 20 lutego, gdy dziś mamy 4 marca.
— Nie mam, Najjaśniejszy Panie. Oczekuję go jednak. Być może, iż już nadszedł i oczekuje mnie w mem biurze.
— Idź więc do Prefektury, a jeżeli coś mieć będziesz, to przynoś natychmiast.
— A ja, Najjaśniejszy Panie — rzekł Blacas — udam się do mojego posła. Zrobił dwieście mil drogi w trzy dni!
— Tyle trudów, tyle umęczenia i gorliwości! Czyż nie mamy wszelako telegrafów, które w trzy lub cztery godziny udzielają wiadomości, bez najmniejszego utrudzenia.
— Najjaśniejszy Panie, czy tak odpłacasz się człowiekowi, który z takim zapałem i poświęceniem pragnie ci udzielić ważnych wiadomości? Choćby przez wzgląd na pana de Servieux, który mi polecił przybysza, racz go przyjąć, Najjaśniejszy Panie, błagam cię o to.
— Pan de Servieux, szambelan mego brata?
— Tak jest. I poleca mi pana de Villeforta prosząc, abym mu wyjednał posłuchanie u Waszej Królewskiej Mości.
— Pan de Villefort!? Czemużeś mi odrazu nie wymienił tego nazwiska? — zawołał król, zdradzając zaniepokojenie.
— Najjaśniejszy Panie, mniemałem, że nazwisko to nie jest ci znane.
— Znam je bardzo dobrze, mój drogi Blacas. De Villefort to człowiek rozumny, energiczny i dumny. Cóż u Boga — czyż nie znasz nazwiska jego ojca?... Noirtier przecież!
— Noirtier, żyrondysta? Noirtier senator?
— Ten sam.
— I Wasza Królewska Mość przyjąłeś do służby syna takiego człowieka?
— Mówiłem ci, kochany hrabio, że Villefort jest bardzo dumny; otóż taki człowiek dla karjery poświęci rodzonego ojca choćby, o ile zajdzie taka potrzeba.
— Mam mu kazać wejść zatem?
— Natychmiast.
Hrabia, jakby był młodzieńcem dwudziestoletnim, wyszedł żywo z zapałem szczerego rojalisty i zeszedł po schodach do powozu, w którym wyczekiwał Villefort wezwania króla.
Gdy Blacas wprowadził de Villeforta na pokoje, miał zatarg z mistrzem ceremonji, zakurzone bowiem suknie Villeforta i ubiór uchybiający jaskrawo przepisom etykiety — mogły budzić wątpliwości, czy jest to możliwe, by człowiek tak odziany mógł stanąć przed obliczem króla? Lecz hrabia wszystkie te wątpliwości rozstrzygnął jednem słowem.
— Rozkaz króla — rzekł, — i mimo kilku jeszcze uwag mistrza ceremonji, de Villefort został wprowadzony.
Król siedział na tem samem miejscu, na którem hrabia go zostawił.
Drzwi się otworzyły i Villefort ukazał się na progu.
— Wejdź, proszę, Villeforcie — odezwał się król.
De Villefort się skłonił głęboko i postąpił parę kroków.
— Panie de Villefort — odezwał się Ludwik XVIII — hrabia Blacas zawiadomił mnie, że masz coś ważnego do powiedzenia?
— Hrabia ma słuszność, tak przynajmniej mniemam.
— A więc powiedz mi przedewszystkiem, czy zło, którem mnie straszą, jest istotnie i groźne i tak bliskie?
— Najjaśniejszy Panie, jest bliskie i jest wielkie zarazem. Mniemam jednakże, iż będzie mu można zaradzić jeszcze.
— A teraz opowiedz wszystko, co wiesz.
— Najjaśniejszy Panie, przedstawię wiernie rzecz całą, chciałbym jednakże prosić o pobłażanie, jeżeli zmieszanie, jakie mną owładnęło, niejasnemi uczyni me słowa.
— Przybyłem, Najjaśniejszy Panie, do Paryża, ażeby uwiadomić Waszą Królewską Mość o tem, co udało mi się odkryć na mem stanowisku, jakie zajmuję. Odkryłem spisek mianowicie, lecz nie spisek zwyczajny, bez rozmysłów i środków, stworzony, lecz potężne sprzysiężenie, które grozi istotnie tronowi Waszej Królewskiej Mości. Uzurpator, Najjaśniejszy Panie uzbroił trzy okręty. Nie przeczę, że jego plan jest szalony. W tej chwili niema go już zapewne na Elbie; gdzie przebywać może? — nie jest mi wiadome, przypuszczam jednak, iż będzie próbował wylądować w Neapolu, albo u brzegów Toskanji, a może nawet i w samej Francji. Wasza Królewska Mość nie jest poinformowana, o ile się zdaje, że uzurpator utrzymywał korespondencję ze swymi stronnikami we Włoszech i we Francji?
— Wiem o tem, mój panie, wiem — oświadczył król mocno zdziwiony — donoszono mi niedawno, że na przedmieściu Saint Jacques tworzyć się zaczęły kluby bonapartystów. Mów pan jednak dalej, skąd masz te wszystkie fakty?
— Z zeznań pewnego marynarza, urodzonego w Marsylji, którego, jako oddawna podejrzanego, miałem bezustannie na oku, nakoniec kazałem go aresztować i wtedy wydobyłem zeń zeznanie, że był potajemnie na Elbie, i że widział się z marszałkiem, przyczem otrzymał od tego ostatniego ustne zlecenie do jakiegoś bonapartysty w Paryżu, nazwiska którego nie chciał w żaden sposób wymienić. Treścią polecenia było, ażeby przygotować umysły do rychłego a niezawodnego powrotu uzurpatora.
— I cóż zrobiłeś z tym młodzieńcem?
— Zatrzymałem go w więzieniu.
— I mniemasz, iż jest to sprawa bezwzględnie poważna?
— Uważam ją za do tego stopnia ważną, że gdy wiadomość o niej doszła mnie w czasie uczty rodzinnej, w dzień moich zaręczyn, porzuciłem wszystko: narzeczoną, przyjaciół... by tylko złożyć u stóp Waszej Królewskiej mości me obawy.
— Przypominam sobie, że istniał projekt połączenia cię ślubem dozgonnym z panną de Saint Meran?
— Z córką najwierniejszego sługi Waszej Królewskiej Mości, dodać się ośmielę.
— Wiem o tem, ale wracajmy do spisku, panie de Villefort.
— Nie jest to, według mnie, spisek, Najjaśniejszy Panie, ale ogólne i potężne sprzysiężenie.
— Zamach w czasach dzisiejszych — rzekł z uśmiechem Ludwik XVIII — łatwo opanować, lecz wykonać o wiele trudniej, choćby tylko dlatego, że gdyśmy się umocnili dostatecznie dobrze na tronie, — zwracamy uwagę na wszystko. Od dziesięciu miesięcy ministrowie moi utrzymują zdwojone straże nad brzegami Środziemnego morza. Gdyby Bonaparte wylądował w Neapolu, armja całej Koalicji stanęłaby pod bronią, zanimby zdołał dojść do Piombino[4]; gdyby próbował szczęścia w Toskanji, znalazłby się odrazu na ziemi nieprzyjacielskiej, gdyby nakoniec chciał ukazać się we Francji, to pokonalibyśmy go z całą łatwością, mając poparcie całej ludności. Bądź więc spokojny, a zarazem licz na naszą wdzięczność królewską.
— Lecz oto i pan minister policji z powrotem — zawołał hrabia Blacas.
I rzeczywiście, w tejże chwili ukazał się na progu pan minister — dziwnie blady i drżący.
De Villefort chciał się oddalić i już otwierał drzwi, gdy ściśnięcie ręki pana Blacas wstrzymało jego kroki.


ROZDZIAŁ XI.
LUDOŻERCA KORSYKAŃSKI.

Na widok przerażonej twarzy ministra policji, Ludwik XVIII pchnął gwałtownie stół, przy którym siedział.
— Co ci jest, baronie — zawołał — zdajesz się być mocno przestraszony. Czy ten przestrach ma jakiś związek z tem co mi pan Blacas nie tak dawno mówił, a pan de Villefort przed chwilą potwierdził?
Pan de Blacas zbliżył się również do barona, ale pomieszanie dworaka nie pozwoliło utrzymać powagi mężowi stanu i politykowi; w tych warunkach korzystniej dlań było bezwątpienia dać się upokorzyć prefektowi policji, aniżeli dążyć do jego upokorzenia.
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał baron.
— Cóż tam takiego? Mówże — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! Straszne nieszczęście!
— Rozkazuję ci mówić, mój panie!
— Uzurpator 26 opuścił Elbę, a 1 marca wylądował.
— Gdzie?... We Włoszech? — przerwał król niecierpliwie.
— We Francji! W małym porcie, w pobliżu Antibes, w zatoce Juan.
— Uzurpator stanął na ziemi francuskiej 1 marca, a dopiero dziś dowiaduję się o tem? Chyba to mylne informacje?
— O, nie, moje wiadomości są pewne.
Ludwik XVIII zrobił poruszenie, wyrażające i gniew i przestrach jednocześnie, jakby ten cios niespodziewany uderzył go w twarz, i w serce.
— We Francji?! Uzurpator we Francji? A więc do tego aż stopnia źle pilnowano tego człowieka? Albo, być może, w zmowie z nim działano!
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał hrabia Blacas — nie takiego ministra policji oskarżaćby można o zdradę! Wszyscy Najjaśniejszy Panie, byliśmy ślepi, temu ogólnemu zaślepieniu uległ również i baron. To wszystko.
— Jednakże... odezwał się de Villefort, lecz zamilkł natychmiast i dopiero po chwili zaczął ponownie: — przebacz mi Najjaśniejszy Panie, mą nadmierną być może gorliwość...
— Mów, mów śmiało — odpowiedział król łaskawie — tyś pierwszy powiadomił nas o nieszczęściu, ty więc pierwszy teraz wystąp ze swą radą.
— Najjaśniejszy Panie — zaczął wtedy de Villefort — na południu nienawidzą uzurpatora. Zdaje się być pewnem przeto, że jeżeli odważy się iść tamtejszymi departamentami, to łatwoby przyszło pobudzić przeciwko niemu Prowancję i Langwedocję.
— Zapewne, — odpowiedział minister — ale on idzie na Cap i Sisteron.
— A więc maszeruje wprost na Paryż!? — zawołał król.
Minister na zapytanie to nie dał odpowiedzi, co się równało potwierdzeniu.
— A czy Delfinat, zdaniem pana — zwrócił się król do Villeforta — możnaby podnieść równie łatwo przeciwko awanturnikowi?
— Nie chciałbym ci, Najjaśniejszy Panie dać tej przykrej odpowiedzi, usposobienie Delfinatu wszelako jest zupełnie inne, aniżeli Południa. Górale to najżarliwsi zwolennicy uzurpatora.
— Okazuje się — z nietajonym gniewem zaopinjował król — iż pan Bonaparte ma najdoskonalsze o wszystkiem informacje. Ileż ma pod sobą ludzi?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie! — wyszeptał minister policji, opuszczając w dół głowę.
— Jakto: — nie wiesz?! Nawet o tak zasadnicze nie postarałeś się informacje! A może jest to dla ciebie sprawą bez znaczenia? — dodał król ironicznie.
— Depesza, którą otrzymałem, informuje jedynie o kierunku drogi.
Król postąpił krok naprzód i skrzyżował ręce na piersiach, naśladując tem bezwiednie Napoleona, i rzekł głosem od gniewu drgającym:
— A więc siedem sprzymierzonych armij pokonało nakoniec tego człowieka. Cud Boży zwrócił mi, po 25 latach wygnania, tron przodków moich i dziś znów ta sama złowroga siła, którą zdawało się że już w zupełności zmiażdżyłem, ponownie we mnie mierzy!
— Fatalizm! Najjaśniejszy Panie — rzekł minister, starając się zwrócić myśl króla w innym kierunku.
— Upaść — mówił dalej Ludwik XVIII — i od jednego rzutu oka zmierzyć tę głęboką przepaść, w jaką znów stacza się monarchja! upaść — i o upadku swym dowiedzieć się za pośrednictwem depeszy! — to nazbyt okrutne, zaprawdę! Stokroć razy wolałbym zginąć jak brat mój, Ludwik XVI, na rusztowaniu, aniżeli zstępować po tych schodach, pośmiewiskiem z Tuilleries wygnany, śmiechem żegnany!
— Zlituj się! Najjaśniejszy Panie! — zaczął lękliwie minister.
— „Fizyczne niepodobieństwo“! — wspaniale określenie. Zaiste! Są więc jeszcze znakomite wyrażenia; dobre i to, gdy niema już teraz takich ministrów. „Fizyczne niepodobieństwo“ mieć dla ministra policji najprymitywniejsze informacje, dla ministra, który ma na swe rozkazy pułki ajentów i półtora miljona franków na tajne wydatki. Fizyczne niepodobieństwo wiedzieć, co się dzieje u brzegów Francji: Patrzajże pan, oto człowiek, który żadnej w swem ręku nie ma władzy, gdyż jest zwyczajnym sądownikiem, a który niemniej miał lepsze od pana wiadomości; człowiek, który gdyby miał w swej władzy ajentów i telegrafy — byłby ocalił mi koronę.
Wzrok ministra policji z ukosa padł na Villeforta.
— Nie stosuję mych wyrzutów do ciebie, mój kochany Blacas, bo chociaż sam nic nie odkryłeś, nic nie zdziałałeś, miałeś przynajmniej to dobre przeczucie, że obawiałeś się nadejścia tych wypadków, które, niestety, ciałem się stały.
Villefort zrozumiał docinki króla i ocenił natychmiast kryjące się w nich dla siebie niebezpieczeństwo. Minister policji okazał się niedołężnym i już przepadł, padając wszelako, w ostatnich drgawkach konania, mógł pochłonąć go z łatwością. Na to był dość jeszcze potężny. Dość mu było wziąć na indagację Dantesa. To też miast pogrążyć do reszty ministra, młody podprokurator przyszedł mu z pomocą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nagłość zdarzeń powinnaby dowieść Mu, że sam Bóg jedynie mógł był wstrzymać tę szalejącą burzę. Wasza Królewska Mość przecenia przytem wartość moich czynów i co nazywa wyjątkową moją przenikliwością, to w istocie rzeczy było jedynie szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności. Cała moja zasługa, — że traf ten starałem się wykorzystać dla dobra Waszej Królewskiej Mości.
Minister policji wymownem spojrzeniem podziękował młodemu człowiekowi za obronę, przebiegły zaś Villefort wywnioskował natychmiast z wrażenia, jakie jego przemowa sprawiła, że jego zamiary zyskały sukces zupełny: wdzięczności króla nie stracił, a pozyskał sobie życzliwość potężnego ministra.
— Temat rozmowy jest już, myślę, zupełnie wyczerpany — rzekł król, — możecie więc odejść już, panowie, nie potrzebuję was więcej w tej chwili. To, co teraz zrobić trzeba, należy już do ministra wojny.
— Na szczęście — odezwał się p. Blacas — możemy śmiało liczyć na naszą armję. Wszystkie raporty mówią zgodnie o przywiązaniu armji tej do prawowitej władzy.
— Nie wspominaj mi pan nic o żadnych raportach, sam wiesz najlepiej jaką można do nich przywiązywać wagę. Ale, ale, panie baronie, jakie są twe raporty dotyczące wypadku na ulicy Saint-Jacques?
— O wypadku na ulicy Saint-Jacques? — zawołał de Villefort, nie mający dość sił, by skryć wrażenie. Urwał jednak natychmiast, lecz po chwili dodał:
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, mój niewłaściwy okrzyk. Widzę, że i zbytnia gorliwość może być grzechem.
— Panie de Villefort, pozwalam ci mówić i robić wszystko — odparł król — nabyłeś praw do tego.
— Najjaśniejszy Panie — rozpoczął minister policji — chciałem właśnie przedstawić Waszej Królewskiej Mości nowe szczegóły sprawy tej dotyczące. Sądziłem wszelako, że katastrofa, która się zdarzyła w zatoce Juan, odwróciła Jego uwagę od tej bądź co bądź drobnej sprawy.
— Przeciwnie, przeciwnie, mój panie. Ten wypadek bodaj że pozostaje w związku z wylądowaniem uzurpatora. Śmierć generała Epinay odkryje nam bodaj ogrom spisku wewnętrznego.
De Villefort gdy usłyszał nazwisko Epinay — zadrżał widocznie.
— Wszystko, w rzeczy samej — odparł minister policji — naprowadza na domysł, że śmierć generała nie była samobójstwem, lecz że było to morderstwo. Epinay zniknął po wyjściu z klubu bonapartystów. Rano tego samego dnia jakiś człowiek nieznany przyszedł do generała i naznaczył mu schadzkę przy ulicy Saint-Jacques. Pokojowiec nieboszczyka, który ubierał swego pana w chwili, gdy ten nieznajomy wszedł do gabinetu, słyszał wyraźnie, że mówiono o tej właśnie ulicy, nie pamięta tylko numeru.
Gdy minister policji dawał powyższe wyjaśnienia, dotyczące wypadku, de Villefort cały zmienił się w słuch, chwytał każde słowo, notował nawet tonacje głosu.
Nagle król odwrócił się i rzekł:
— Pan, panie de Villefort, jesteś może tego samego zdania, że generał Epinay, który był uważany za stronnika uzurpatora, a który w istocie rzeczy był mi oddany całą duszą, — padł prawdopodobnie z ręki jakiegoś łotra bonapartysty?
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział de Villefort — czy jednak nic więcej nie jest wiadome, Najjaśniejszy Panie?
— Policja już trafiła na ślad nieznajomego, który schadzkę wyznaczył. Jest to brunet o czarnych oczach lat około pięćdziesięciu. Brwi gęste i takież faworyty. Ubrany był w surdut granatowy, zapięty: w pętlicy miał wstążeczkę wielkiego krzyża legji honorowej. Wczoraj zauważono jakiegoś mężczyznę bardzo podobnego do tego rysopisu; wszedł on do domu przy ulicy Coq-Herom.
De Villefort wsparł się o poręcz krzesła, w miarę bowiem, jak minister policji ujawniał szczegóły, owego nieznajomego dotyczące, opuszczały go siły. Odetchnął swobodniej wtedy dopiero, gdy usłyszał, że nieznajomy narazie wymknął się z rąk policji.
— Proszę, usilnie proszę, panie ministrze — rzekł król — byś nie ustawał w tropieniu tego człowieka. Jest bowiem moją wolą, by morderca, bez względu na to czy jest bonapartystą, czy też nim nie jest, — był jak najsurowiej ukarany.
A de Villefort, słysząc to, wezwał na pomoc wszystką swą zimną krew, aby nie zdradzić się z trwogą, jaką wywołał w nim ten rozkaz królewski.
— Dziwna rzecz — rozpoczął znów Ludwik XVIII z pewnym przekąsem, — Policja sądzi, że już bardzo wiele zrobiła, jeżeli zaraportować zdoła: „popełnione zostało morderstwo“, zaś wszystko, — gdy czasami okaże się zdolna dodać: „a i na ślad mordercy już natrafiono“.
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, że choć w tym wypadku będzie Wasza Królewska Mość ze mnie zadowolona.
— Zobaczymy! Nie zatrzymuję cię już dłużej, baronie. A i ty panie de Villefort jesteś zapewne znużony podróżą, idź zatem i ty, by odpocząć. Stanąłeś zapewne u ojca?
De Villefort zmieszał się, lecz zdołał to ukryć szczęśliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mam zamiar stanąć w hotelu Madryckim, przy ulicy du Tour, do tej chwili bowiem podróżna kareta jest jeszcze jedynem mojem w Paryżu schronieniem.
— Z ojcem jednak już się widziałeś?
Najjaśniejszy Panie!... gdy tylko minąłem rogatki Paryża, pospieszyłem wprost do hrabiego Blacas.
— Jednak się z nim zobaczysz?
— Nie sadzę... Najjaśniejszy Panie.
— I dobrze zrobisz — rzekł Ludwik XVIII, aby dać do zrozumienia, że wszystkie te pytania nie bez celu były uczynione. — Zapomniałem, że jesteś trochę na zimno z p. Noirtier. To twoje rodzinne nazwisko jest jeszcze jednym więcej dowodem twego oddania się sprawie królewskiej. Będę o tem pamiętać.
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości, dziś mi okazana, jest nagrodą, przechodząca wszelkie moje marzenia.
— Bądź pewny, że my o tobie nie zapomnimy nigdy; bądź tego pewien. — Rzekłszy to, król odpiął krzyż legji honorowej, który zwykł był nosić na piersi, przy krzyżu św. Ludwika i wręczył go Villefortowi, dodając: to tymczasem.
— Zapewne to pomyłka, Najjaśniejszy Panie — powiedział de Villefort, zmieszany — to krzyż oficerski.
— Bierz taki, jaki jest — odparł król, uśmiechając się — Nie mam czasu wołać, by mi inny przyniesiono. Pan, panie Blacas, zechciej dopilnować, ażeby patent dla pana de Villeforta co najrychlej przygotowano.
Oczy de Villeforta zaszły łzami dumy i radości.
— Co mam czynić, Najjaśniejszy Panie, by okazać Mu gotowość poświęcenia życia dla Niego?
— Odpocznij, następnie pomyśl o tem, że najlepiej możesz przysłużyć się mej sprawie właśnie w Marsylji.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział de Villefort z głębokim ukłonem — opuszczam Paryż za godzinę.
— Bywaj zatem zdrów. A gdybym zapomniał o tobie wypadkiem, nie wahaj się przypomnieć się mojej pamięci.
— A ty, panie baronie, zechciej dać rozkaz, by mi przywołali natychmiast ministra wojny.
— Ty zaś, Blacas, proszę, zostań przy mnie jeszcze.
— No, panie — odezwał się minister policji do Villeforta, gdy obaj razem opuszczali Tuilleries — wspaniale rozpocząłeś karjerę! Teraz stoi ona przed tobą otworem.
— Czy tylko na długo? — szepnął do siebie de Villefort, żegnając ukłonem ministra, którego karjera zdawała się właśnie być bardzo zachwiana i rzucił okiem w poszukiwaniu fiakra.
Gdy ten zajechał, Villefort wsiadł i oddał się marzeniom o oczekującej go świetnej przyszłości. W dziesięć minut potem był już w hotelu. Zamówił natychmiast konie, z tem, by za dwie godziny były gotowe i kazał podać śniadanie. Miał właśnie siadać do stołu, gdy dźwięk dzwonka zabrzmiał nagle przy drzwiach, a gdy lokaj otworzył drzwi, usłyszał nazwisko swoje przez przybyłego wymówione.
— Kto u licha może wiedzieć, że ja tu przebywam?
Lokaj przyszedł tymczasem i zawiadomił, że jakiś nieznajomy pragnie się z nim widzieć, lecz nie wyjawia swego nazwiska.
— Jak wygląda?
— Zdaje się mieć lat około pięćdziesięciu, silny brunet o czarnych oczach, ubrany w surdut granatowy, z krzyżem legji honorowej.
— To on — szepnął de Villefort, blednąc.
— Cóż u djabła! — rzekł mężczyzna, którego rysopis daliśmy powyżej, ukazując się we drzwiach — czy to zwyczaj marsylski by synowie ojców własnych przetrzymywali w przedpokojach?
— Ojciec — krzyknął Villefort — więc nie omyliły mnie przeczucia?...
— Jeżeliś przeczuwał, że ja właśnie cię odwiedzę — rzekł gość, kładąc kapelusz na krześle, a laskę stawiając w kącie — to pozwól sobie powiedzieć, kochany Gerardzie, że ci nie powinno być nazbyt miłem, że tak długo pod drzwiami musiałem czekać.
— Odejdź, Germaine — rzekł Villefort.
Służący wyszedł — widocznie zdziwiony.


ROZDZIAŁ XII.
OJCIEC I SYN.

Pan Noirtier, on to był bowiem, przeprowadził wzrokiem służącego aż do drzwi, potem z obawy, by nie podsłuchiwał on pod drzwiami, wyjrzał za nim i zamknął drzwi ponownie.
Przezorność ta nie była bynajmniej zbyteczną, pośpiech bowiem, z jakim Germain się oddalał, dowodził, iż nie był mu nieznany grzech, który zgubił naszych pierwszych rodziców.
Następnie pan Noirtier zamknął drzwi sypialnego pokoju i wtedy dopiero podał rękę synowi, który w milczeniu przypatrywał się tym wszystkim nadzwyczajnym przygotowaniom.
— Kochany Gerardzie — przemówił wreszcie Noirtier, spoglądając na syna z uśmiechem, którego znaczenia dociec było nie sposób — jak uważam, to niebardzo jesteś zachwycony widokiem mojej osoby?
— Ależ, drogi ojcze — rzekł Villefort — rad ci jestem nad wyraz; przyznam się jedynie, żem się wizyty twojej wcale nie spodziewał, zaś przeczucia moje dotyczyły spraw zupełnie innych.
— Drogie moje dziecko — rzekł Noirtier, siadając — ja to samo mógłbym ci powiedzieć. Bo jakże? Donosiłeś mi, że zaręczyny twoje odbędą się w dniu 28 lutego, w Marsylji, a 4 marca widzę cię w Paryżu.
— Nie rób mi zarzutów, mój ojcze, iż w takiej chwili opuściłem Marsylję, bo być może, iż dzięki tobie to się stało.
— Czy być może? — rzekł Noirtier, swobodnie wyciągając się na krześle. — Więc to dla mnie do Paryża przyjechałeś?! Wytłumacz się jednak, bo to musi być ciekawe.
— Czyś nie słyszał, ojcze drogi, o istnieniu pewnego klubu bonapartystów, przy ulicy Saint-Jaquet podobno?
— O, słyszałem, znajduje się on pod Nr. 55-ym; otóż jestem przecież tego klubu wice-prezesem!
— Twoja zimna krew, ojcze, dreszczem mnie przejmuje.
— Cóż chcesz, mój drogi, ktoś, kogo tak jak mnie wygnali górale; ktoś, kogo tak jak mnie wywieźli z Paryża na prostym wozie; kogo ścigały na stepach Bordeaux gończe psy Robespierra, — ten wiele znieść może i przywyknąć. Opowiedz lepiej wszelako, zamiast zajmować się mą zimną krwią, co też tam w tym klubie przy ulicy Saint-Jaques takiego się stało?
— Stało się, żeś sprowadził do klubu tego generała Epinay i że ten został znaleziony nazajutrz w Sekwanie.
— Któż ci powiedział te piękną historję?
— Król.
— Ślicznie. Lecz teraz posłuchaj, bo i ja chciałbym ci powiedzieć nowinę.
— Pewnie znam ją już, mój ojcze.
— Aha, więc wiesz już o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości?
— Cicho!... ojcze! cicho! Przedewszystkiem przez wzgląd na ciebie, a następnie przez wzgląd na mnie. Tak jest, wiem o tem, wiedziałem o tem wcześniej, aniżeli to tobie ojcze było wiadome. Było mi to wiadome już trzy dni temu.
— Trzy dni temu? oszalałeś chyba. Trzy dni temu cesarza nie było jeszcze w granicach Francji.
— Wiedziałem o jego zamiarze.
— Skąd?
— Z listu pisanego z Elby do ciebie, drogi ojcze, zaś ten jednemu z ajentów waszych odebrałem. Gdyby list ten wpadł w inne, a nie moje ręce, jużbyś był, mój ojcze, rozstrzelany.
Noirtier roześmiał się.
— Ho, ho!... patrzajcie! — zawołał — restauracja nauczyła się widzę od cesarstwa szybkiego załatwiania interesów. Rozstrzelany! Moje dziecko, jakżeż ty strzelasz! A gdzież jest ów list do mnie?
— Spaliłem go, aby śladu po nim nie zostało, spaliłem go — bo był on wyrokiem dla ciebie!
— I grobem twojej karjery... — zimno dodał Noirtier.
— Wracam do sprawy klubu przy ulicy Saint-Jaques — rzucił, dotknięty przykro Villefort.
— Uważam, że klub ten bardzo jakoś leży na sercu panom obrońcom wszelkich świętych niewinności, t. j. panom z policji. A łatwoby go znaleźli, gdyby tylko szukali.
— Jeszcze go nie wykryli, to prawda, ale są już na śladzie.
— „Wpadli na ślad“... znam dobrze to sakramentalne zdanie; kiedy policja nic nie wie, to wtedy zawsze powiada, że już jest na śladzie. A rząd czeka cierpliwie, póki mu nie powiedzą, że ślad djabli wzięli.
— Znaleziono trupa. Generał, co już wątpliwości nie ulega, został zamordowany.
— Zamordowany?... powiadasz. Codzień przecież wyławiane są z Sekwany trupy ludzi, którzy się z rozpaczy do wody rzucili, albo też poprostu utonęli, nie umiejąc pływać.
— Mój ojcze, ty wiesz najlepiej, że Epinay nie utopił się z rozpaczy, a także, iż ludzie w lutym nie kąpią się w Sekwanie. Nie, nie mów tego. Śmierć ta — to morderstwo.
— I któż tak zadecydował?
— Król.
— Król?... No, to miałem go za rozumniejszego. Sądziłem, że wie o tem, iż w polityce niema morderstw. W polityce, mój synu, niema ludzi, tylko ideje; niema uczuć, tylko racje stanu. W polityce nie mówi się, że zabito człowieka, a tylko — że usunięto przeszkodę. Tak, tak, mój panie. Czy chcesz, abym ci opowiedział, jak się to stało? A więc posłuchaj. Myśleliśmy, że możemy liczyć na generała Epinay. Jeden z naszych tedy zaprosił go na zebranie. Gdy przyszedł, odkrywamy mu plan cały, odjazd z wyspy Elby, wylądowanie, plan pochodu na Paryż... Kiedy wszystkiego wysłuchał i zrozumiał wszystko — oświadczył, że jest rojalistą. Spojrzeliśmy po sobie. Kazano mu złożyć przysięgę milczenia. Przysięgał, ale tak chytrze, że nie była to przysięga, a kuszenie Boga. Puszczono go jednakże i wyszedł wolny, zupełnie wolny! Nie wrócił jednakże do domu. Bo jakżeż chcesz, mój drogi? zabłąkał się, wyszedłszy od nas... Oto wszystko. Gdzie tu morderstwo!? Pan, panie de Villefort, gotów jesteś, jako podprokurator królewski, z najbłahszego słówka wykuć oskarżenie, wynikiem którego może być śmierć. I nie powiesz, że to jest morderstwo? Powiesz, co najwyżej: to był tylko odwet.
— O! ojcze!... odwet nasz będzie okropny.
— Nie rozumiem.
— Liczysz na powrót uzurpatora?
— Liczę na powrót Cesarza.
— Mylisz się. Nie zrobi nawet dziesięciu mil w głąb kraju. Zaczną go ścigać, osaczą i ujmą jak dziką bestję.
— Cesarz, mój drogi, jest w tej chwili już pod Grenoblą. Za dni dziesięć, do dwunastu, będzie w Lugdunie, za dwadzieścia, do dwudziestu pięciu — w Paryżu.
— Cały naród powstanie.
— Aby wyjść na spotkanie genjusza.
— Ma przy sobie kilku zaledwie ludzi, a król wyśle przeciwko niemu regularne wojska.
— I one właśnie stanowić będą jego orszak cesarski. Ty, Gerardzie, jesteś jeszcze bardzo wielkie dziecko. Myślisz, żeś zdobył wszystko, gdyś się przed czterema dniami dowiedział, ze skradzionego listu, iż ten „uzurpator ma zamiar uciec z Elby“. Ale gdzie jest ten uzurpator? Co czynić zamierza? — o tem ani pomyślałeś. A dziś jeszcze uspokajasz się wiarą, „że go ścigają“. No, a on w triumfalnym pochodzie posuwa się na Paryż.
— Grenobla i Lugdun, wierne królowi, stawią mu opór.
— Grenobla z zapałem otworzy mu bramy swoje, Lugdun — cały wyjdzie na jego spotkanie. Wierz mi, że i my mamy wiadomości, wierz mi przytem, że policja nasza jest lepsza od królewskiej. Chcesz dowodu? Ukrywałeś przed wszystkimi powód swego przyjazdu do Paryża, a ja w dwadzieścia minut po tem, jak minąłeś rogatki, już wiedziałem, żeś przyjechał i że jedziesz do króla. Nie powiedziałeś nikomu, gdzie zamieszkasz, jedynie pocztylionowi, a ja, widzisz, w kilkanaście minut po twem przybyciu do hotelu już przyszedłem do ciebie. Zadzwoń teraz i każ dać drugie nakrycie, zjemy razem śniadanie.
— Przyznaję, że wiadomości twoje, ojcze, są doskonałe — rzekł Villefort, spoglądając na ojca z podziwem.
— Jest to rzecz zrozumiała. Wy macie w swojem ręku władzę, macie więc tylko te środki, które pieniądz zdobyć jest zdolen; my, którzy spodziewamy się tę władzę zdobyć dopiero, — mamy środki, które rodzi poświęcenia.
— Poświęcenie?
— Tak jest, poświęcenie. Tak bowiem nazywa się w języku szlachetnych duma, która oddycha nadzieją.
Powiedziawszy to, ojciec Villeforta sięgnął ręką do dzwonka, aby przywołać służącego, lecz syn go wstrzymał.
— Chwilkę jeszcze, mój ojcze, jedno słowo jeszcze.
— No?
— Aczkolwiek policja królewska nie jest bynajmniej najlepsza, wie ona jednę rzecz dla ciebie groźną. Jest jej wiadomy mianowicie rysopis człowieka, który w dniu śmierci Epinaya był u niego rano.
— Więc aż tak wiele wie wasza zacna policja? I jakiż to rysopis?
— Cera brunatna, włosy, brwi i faworyty czarne, surdut granatowy, zapięty pod szyję, wstążka legji honorowej w pętlicy, kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laska trzcinowa.
— Hm, hm!... dlaczegoż więc, jeżeli wie aż tak dużo, nie działa, lecz trwa bezczynnie?...
— Ponieważ wczoraj, czy przedwczoraj straciła ślad tego człowieka, gdy wchodził do jednego z domów, położonego przy ulicy Coq-Herom.
— A co! — Czym ci nie mówił, że ta wasza policja jest niezaradna, jak młode niewiniątko?
— Ale dziś, jutro... może ponownie natrafić na zgubiony ślad...
— Prawda — rzekł Noirtier, rozglądając się niespokojnie dookoła siebie — i natrafiliby napewno, gdyby ten człowiek ścigany nie był uprzedzony o tem, że jest ścigany. Że zaś rzecz się ma właśnie inaczej, — zmieni przeto nawet swą twarz i ubiór.
Mówiąc to, wstał, zdjął surdut i krawat, podszedł do stołu, na którym leżały rzeczy należące do jego syna, wziął brzytwę, ogolił się, zacierając tem szczegóły tak ważne dla policji. Villefort patrzał nań przestraszony, ale z uwielbieniem prawie. Faworytów zostały małe ślady zaledwie, włosom nadany został inny układ, czarny krawat zastąpiony został chustką o jaskrawych kolorach, granatowy, zapinany pod szyję surdut, zmienił Noirtier nakoniec, na wykładany surdut Villeforta piaskowego koloru. Przymierzył wreszcie w lustrze kapelusz syna z odwiniętym rondem i — kontent z przemiany, rzucił swą trzcinę za piec, a pochwycił lekką bambusową laseczkę, z którą spacerując, młody podprokurator królewski nadawał swej postaci swobodę, jaka była jedną z główniejszych jego cech znamiennych.
— No cóż? — rzekł, zwracając się do Gerarda, oszołomionego wprost takiem nadzwyczajnem przeobrażeniem osobowości — jak myślisz?... czy twoja policja pozna mnie teraz?
— Myślę, że nie, przynajmniej tak mi się wydaje.
— A wiesz, że, być może, ocaliłeś mi życie. Ręczę ci jednak, że ci się kiedyś za to odwdzięczę. W tej chwili nawet — radą. Będziesz widział jeszcze króla?
— Być może.
— A chcesz uchodzić w jego oczach za proroka?
— Prorocy nieszczęść źle bywają widziani u dworów.
— Ale dziś czy jutro ocenią ich przenikliwość.
— Cóż mam tedy powiedzieć królowi?
— Powiedz mu tak: „oszukują Waszą Królewską Mość co do usposobienia ludności Francji, co do ducha wojsk. Ten, którego wy ludożercą afrykańskim nazywacie, który w Nevers nazywa się jeszcze uzurpatorem, w Lugdunie nosić już będzie imię Bonapartego, a w Grenobli cesarza. Wasza Królewska Mość sądzi, że jest on otoczony, ścigany... Nie! Jest zupełnie inaczej. Pędzi szybko jak orzeł. Jego sztandary, żołnierze jego, o których sądzicie, że umierają z głodu, że są wyczerpani pochodami, że do dezercji są skłonni, — mnożą się w liczbę, jak śnieżna lawina, z gór spadająca. Wyjeżdżaj, Najjaśniejszy Panie, i oddaj Francję prawdziwemu jej władcy! Wyjeżdżaj nie dlatego, abyś miał być wystawiony na niebezpieczeństwo, bo przeciwnik twój jest na tyle silny, że może obdarować cię łaską, ale dlatego, żeś wnukiem Ludwika świętego, że byłoby rzeczą poniżająca, gdybyś miał zawdzięczać życie mężowi z pod Arcole, Marengo i Austerlitz“.
Powiedz mu to, Gerardzie, albo lepiej nie chodź i nic nie mów. Nie mów również i w Marsylji, gdzieś był i coś robił, nie chwal się tem, że byłeś w Paryżu, weź pocztę i jeżeliś przestrzeń z Marsylji do Paryża odbywał, co koń wyskoczy, to powrotną — przebywaj lotem ptaka. Wjedź do Marsylji nocą, wejdź do siebie tylnemi drzwiami i pozostawaj w ukryciu: spokojnym, pokornym, a nadewszystko neutralnym. Bo upewniam cię, że działać będziemy energicznie i że znamy doskonale nieprzyjaciół. Idź, synu, jedź, drogi Gerardzie, i czy przez posłuszeństwo dla ojca, czy przez wzgląd na dobrą radę przyjaciela, zastosuj się do moich zleceń, a utrzymamy cię na twem urzędowaniu. Będzie to — dodał Noirtier, uśmiechając się — jedyny sposób ocalenia mnie po raz drugi, jeżeli szala polityczna wzniesie cię kiedyś w górę, a mnie w dół pogrąży. Bądź zdrów, Gerardzie, jak znów przyjedziesz do Paryża, to stań u mnie, proszę cię.
Powiedziawszy to, Noirtier wyszedł najspokojniej z tą zimną krwią, która nie opuszczała go nigdy.
Villefort, blady i wzruszony, podbiegł do okna, odsunął firankę i ujrzał, jak ojciec, spokojny i zimny, minął dwóch, czy trzech ludzi o podejrzanych fizjognomjach, przyczajonych w cieniu przeciwległej bramy, a pozostawionych tam niezawodnie dla przytrzymania człowieka z czarnymi faworytami, w granatowym surducie i w kapeluszu z szerokiem rondem.
Stał prawie bez ruchu, póki ojciec nie zniknął mu z oczu, bezpieczny już zupełnie. Potem rzucił się pośpiesznie na pozostawione przez ojca ubranie i ukrył je jak mógł najstaranniej. Potem obliczył się z rządcą hotelowym, wsiadł do oczekującego go powozu i pojechał co tchu starczyło w koniach. W Lugdunie się dowiedział, że Bonaparte wszedł triumfalnie do Grenobli.
W największem wzburzeniu umysłu i nad wszelki wyraz przygnębiony przybył do Marsylji, z której wyjeżdżał — rojąc złote sny o karjerze.




ROZDZIAŁ XIII.
STO DNI.

Pan Noirtier był doskonałym prorokiem, rzeczy postępowały tak szybko, jak przepowiedział.
Któż nie zna słynnego powrotu z wyspy Elby, powrotu nadzwyczajnego, cudownego, bezprzykładnego w przeszłości, a niepodobnego, o ile się zdaje, do naśladowania w przyszłości.
Ludwik XVIII stawiał nadzwyczajnie słaby opór; brak zaufania do ludzi odjął mu wszelką wiarę w pomyślny zwrot wypadków.
Królestwo, zaledwie wówczas organizowane, tworzone, drżało na słabych podstawach i jedno skinienie Cesarza zwaliło jego gmach, ulepiony z dawnych przesądów i nowych idei.
Wdzięczność królewska nietylko nie mogła być użyteczną Villefortowi, ale, nawet, jak w tej chwili, była dlań niebezpieczną. To też krzyż legji honorowej schował głęboko, aczkolwiek hrabia Blacas zgodnie z królewskiem poleceniem doręczył mu patent jeszcze w Paryżu. Napoleon byłby niewątpliwie złożył z urzędowania Villeforta, gdyby nie protekcja pana Noirtier, najbardziej wpływowego człowieka w okresie „stu dni“, tak z powodu niebezpieczeństw przebytych, jak i z powodu wyświadczonych usług.
Zdarzyło się przeto, że żyrondysta z 1793 r., a senator z roku 1806-go protegował tego, który go ocalił w czasie Restauracji. Całej swej władzy, w okresie na chwilę wskrzeszonego cesarstwa, którego drugi upadek łatwo było można przewidzieć, użył de Villefort dla zachowania tajemnicy, którą Dantes mógł był zdradzić lada chwila.
Jedynie prokurator królewski został złożony z urzędu, jako podejrzany o neutralizm w sprawie bonapartystowskiej.
Ledwo ugruntowała się na nowo władza cesarska, zaledwo rozbiegły się na wszystkie strony liczne i rozmaite rozkazy z owego małego gabinetu, gdzieśmy z racji Villeforta wprowadzili naszych czytelników, gdy błyskać zaczęły ogniki wojny domowej nie dość dobrze na południu przytłumionej.
Nie wiele brakowało, by cała burza odwetu spadła na rojalistów, zamkniętych w swoich kryjówkach i aby nie doznali oni najokropniejszych publicznych upokorzeń, gdyby któryś z nich na świat wyjść się odważył.
Naturalnym zwrotem rzeczy, sam właściciel okrętu, o którym wspominaliśmy jako o stronniku partii ludowej, wystąpił teraz na scenę; na niego przyszła kolej!
Był on, nie powiemy wszechwładnym, bo pan Morrel zbyt wiele posiadał roztropności i ostrożności jak każdy, co długą i ciężką pracą na drodze handlowej doszedł do majątku, ale jego zdanie miało wagę, było brane pod uwagę.
Głos jego, jak łatwo odgadnąć, podniósł się przedewszystkiem w sprawie Dantesa.
De Villefort, pomimo upadku królestwa pozostał na swem stanowisku — przyczajony; nawet małżeństwo odłożył do lepszych czasów.
Gdyby Cesarz utrzymał się na tronie, inne należałoby zawrzeć związki, liczył na ojca, że wynalazłby mu odpowiednią partię. Gdyby jednak przyszła druga jeszcze restauracja i Ludwik XVIII do władzy znów powrócił, wpływy państwa de Saint-Meran wzmogłyby się i związek ten u dworu przedstawiałby się ponownie jak najbardziej korzystnie.
Podprokurator królewski pozostawał przeto narazie na swej posadzie w Marsylji, gdy dnia pewnego otworzyły się drzwi i zaanonsowano mu pana Morrela.
Kto inny byłby pośpieszył na spotkanie wpływowego kupca i tym sposobem zdradził swe słabe położenie. Villefort atoli był człowiekiem wyższych zdolności, a jeżeli nie posiadał doświadczenia, to rozporządzał zmysłem, od rozumu cenniejszym, mianowicie sprytem.
Pan Morrel przeto oczekiwać musiał zupełnie tak samo, jakby czekać mu przyszło za czasów restauracji.
Właściciel Faraona spodziewał się zastać Villeforta przygnębionego złym dla niego stanem rzeczy, ujrzał go wszelako najzupełniej takim samym, jak to było przed sześcioma tygodniami, to znaczy, iż był zimny, wyniosły, niedostępny, pełen mrożącej grzeczności, tej grzeczności, która jest najtrudniejsza do przełamania, która zawsze oddzielić potrafi człowieka gminu od przedstawiciela wyższych „dziesięciu tysięcy“.
Morrel był przekonany, że gdy wejdzie do gabinetu Villeforta, to ten się zmiesza na jego widok, gdy tymczasem to on sam zadrżał z pomieszania na widok tego urzędnika w każdym calu, który go przyjął siedząc w swym fotelu, z łokciem na biurku opartym i brodą na ręku.
Na ten widok pan Morrel zatrzymał się w drzwiach.
De Villefort zmierzył go wzrokiem, jakby go sobie nie mógł przypomnieć odrazu i dopiero po dłuższej chwili milczenia, gdy kupiec parokrotnie obrócił kapelusz w ręku...
— Czy nie pan Morrel?... — zapytał.
— Tak, panie.
— Proszę bliżej — rzekł Villefort wtedy, nadając sobie cechy najwyższego dygnitarza — jakiej szczęśliwej okoliczności zawdzięczać mam zaszczyt oglądania pana u siebie?
— Pan się tego nie domyśla?
— Nie, panie. Nie przeszkadza to jednak bynajmniej, bym nie pragnął oddać usługi panu z całą gotowością.
— Przychodzę w interesie, który całkowicie od pana zależy.
— W jakim mianowicie?
— Panie — rozpoczął kupiec, odzyskując stopniowo pewność siebie i silny wiarą, że broni sprawy czystej i sprawiedliwej. — Przypominasz pan sobie zapewne, że na parę dni przed otrzymaniem wiadomości o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości, przychodziłem do niego z prośbą o względy dla nieszczęśliwego młodzieńca, marynarza, porucznika mego statku. Był on, o ile pan przypominasz sobie może, obwiniony o stosunki z wyspą Elbą; stosunki te, o ile w owym czasie były występkiem, o tyle dziś mogą, muszą być za czynnik dodatni uważane. Służyłeś pan wtedy Ludwikowi XVIII-mu i nie oszczędzałeś wtedy, pełniąc obowiązek swój, winowajcy, lecz w obecnej chwili, gdy służysz Napoleonowi, jest twoim obowiązkiem tego ostatniego właśnie wspierać, a co zatem idzie — i jego zwolenników. Z tego względu przychodzę się zapytać, co się dzieje z tym nieszczęśliwym i jak stoi jego sprawa?
De Villefort użył wszystkich sił swoich, ażeby zachować niezmienioną postawę.
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Edmund Dantes.
Nawet gdy usłyszał nazwisko to, de Villefort zachował na twarzy swą zimną maskę. Nie zmarszczył nawet brwi.
— Dantes? — powtórzył — Edmund Dantes, powiedziałeś pan?...
— Tak.
De Villefort dobył jakąś wielką listę z bocznej szuflady, położył ją na stole, i, zwracając się do kupca, rzekł:
— Czy jesteś pan pewien, że się nie mylisz?
Gdyby Morrel był w rzeczach takich bardziej doświadczony i gdyby był bardziej przezorny, zdziwiłby się z pewnością, dlaczego podprokurator królewski raczy mu odpowiadać w sprawach nie dotyczących jego urzędowania, dlaczego nie odsyła go do komendantów więzień. Ale Morrel szukał śladów lęku i obawy w twarzy Villeforta, więc go tembardziej w osłupienie wprowadziła jego uprzejmość i wyszukana grzeczność. Villefort obliczył dobrze.
— Oh nie, panie, nie mylę się bynajmniej, znam tego młodzieńca od lat dziesięciu, a od czterech pozostaje on w służbie na moim statku. Przychodziłem już przed sześcioma tygodniami prosić pana o łaskę dla niego; przyjąłeś mnie dosyć niegrzecznie i odpowiedziałeś, jakbyś był nierad mej prośbie. O! — panowie rojaliści byli wtedy bardzo surowi dla bonapartystów.
— Mój panie — odparował de Villefort, przybierając jeszcze bardziej dumną postawę — byłem wtedy rojalistą, bom myślał, że Burbonowie są nietylko prawymi, ale nawet najgodniejszymi dziedzicami tronu. Cudowny powrót, na który z podziwem i uwielbieniem patrzyliśmy wszyscy, dowiódł mi, żem był w błędzie. Genjusz Napoleona zwyciężył. A monarcha siedzący na tronie — jest zawsze prawym dziedzicem kraju.
— Brawo — zawołał Morrel radośnie — cieszę się, gdy pana słyszę tak mówiącego, bo mi to dobrze wróży o losie Dantesa.
— Poczekajże pan — zwrócił rozmowę de Villefort, raz jeszcze spoglądając na listę — jest: Edmund Dantes, marynarz. Miał się żenić z katalonką. To ten sam. Przypominam sobie twarz. Jego wina była bardzo wielka.
— Jakto?
— Wiesz pan zapewne, że po indagacji odprowadzony został do więzienia inkwizycyjnego.
— Nic o tem nie wiedziałem!
— Tak było. Zdałem o tem raport do Paryża, przyczem odesłałem znalezione przy nim papiery, do czego byłem obowiązany. Rezultat tego wszystkiego był taki, że w osiem dni po aresztowaniu został on uwięziony.
— A to jakiem prawem?! — zawołał Morrel. — I co zrobili z tym biedakiem?
— Dowiesz się pan. Może go wysłano do Piquerol, na wyspę św. Małgorzaty... czy ja wiem gdzie? Mówiąc językiem sądowników, został zapewne wysłany z kraju. Lecz teraz zobaczysz go zapewne, szanowny panie, z powrotem w kraju i wolnym, a co za tem idzie — obejmie niezadługo dowództwo twego okrętu.
— Niech wraca. Jego miejsce zawsze czekać będzie na niego. Lecz dlaczego dotychczas nie wrócił? Ja myślę, że najważniejszym obowiązkiem cesarskim powinnoby być oswobodzenie tych, którzy za poprzedniego rządu cierpieli za sprawę cesarza.
— Nie oskarżaj pan rządu teraźniejszego tak zuchwale, drogi panie Morrel. Zważ, że we wszystkiem musi być zachowany konieczny porządek prawny. Rozkaz uwięzienia przyszedł z góry, a więc i nakaz uwolnienia tą samą musi przyjść drogą. Napoleon zaledwie powrócił, listy umarzające kary przestępcom nie mogły być więc wszystkie w tak krótkim czasie rozesłane.
— Czy niema jednak środka, któryby mógł przyśpieszyć załatwienie formalności? Teraz, gdy nasza sprawa jest górą, posiadam i ja pewne wpływy; możebym mógł przeto uzyskać łatwiej nakaz uwolnienia?
— Próbować można.
— A więc, panie Villefort, jakąż dałbyś mi pan radę, by przyśpieszyć powrót biednego Dantesa?
— Jedną i jedyną: podaj pan prośbę do ministra sprawiedliwości.
— Ależ panie!... czyż to my nie wiemy, co znaczy podać prośbę? Minister odbiera ich, dobrze, jeżeli tylko dwieście dziennie, z nich — zaledwie trzy, cztery, odczytuje.
— To prawda! Ale prośbę przesłaną ode mnie, z moją pieczęcią i przeze mnie adresowaną — przeczyta z pewnością.
— Pan by zechciał wziąć na siebie ten kłopot?
— Z największą przyjemnością. Dantes mógł być winny wówczas, dziś — jego wczorajsze występne czyny muszą być za zasługę poczytane. Moim przeto obowiązkiem jest wrócić mu wolność, jak przedtem moim obowiązkiem było osadzić go w więzieniu.
Villefort uprzedzał tym sposobem niebezpieczeństwo. Było ono mało prawdopodobne, ale zawsze było, śledztwo bowiem, jeżeliby zostało przeprowadzone, zgubić by go musiało nie omal napewno.
— Jakże się to pisze do ministra? — zapytał Morrel.
— Siadaj, proszę, tu oto na mojem miejscu, a ja panu podyktuję, czas już pomóc temu biednemu chłopakowi.
— Oh, prawda! Dantes cierpieć musi w więzieniu, jak potępieniec.
Villefort zadrżał na myśl, że ten niewinnie w więzieniu przez niego osadzony złorzeczy mu może w każdej godzinie i tworzy plany zemsty. Ale nie mógł się cofnąć. Dantes musiał zginąć na szczeblach, po których on do godności wstępował.
Villefort dyktował prośbę. Wynosił w niej patrjotyzm Dantesa i jego miłość dla Cesarza. Przypomniał zasługi, jakie wyświadczył sprawie bonapartystów. Zgodnie z prośbą tą, Dantes był jednym z najzdolniejszych ajentów, jacy się do powrotu Napoleona skutecznie przyczynili. Gdy prośba była napisana, de Villefort odczytał ją głośno.
— Myślę, że jest nieźle zredagowana.
— A wysłana kiedy będzie?
— Dziś jeszcze.
— Z pana dopiskiem?
— Naturalnie. — I Villefort na boku prośby skreślił swe zaświadczenie.
— Cóż teraz należy robić?
— Czekać.
Zapewnienie to wróciło nadzieję Morrelowi, wyszedł więc od prokuratora cesarskiego pełen najlepszych nadziei i pośpieszył do starego Dantesa, by mu zanieść wieść radosną, że już niezadługo zapewne zobaczy swego syna.
A Villefort, zamiast odesłać prośbę do Paryża, schował ją starannie, bo to, coby mogło ocalić Dantesa, zwichnąćby musiało jego karjerę.
Dantes pozostał więc w więzieniu i to strącony do jego najgłębszych lochów. O burzy, jaka szalała przy upadku królestwa — nie wiedział nic. Nie wiedział następnie i o drugim huraganie, jaki się rozszalał, gdy cesarstwo z kolei padało w gruzy.
Dwukrotnie jeszcze w czasie tego krótkiego cesarstwa, które my „stu dniami“ nazywamy, przychodził Morrel do Villeforta z naleganiem o uwolnienie Dantesa i dwukrotnie zbył go on uroczystymi frazesami. Aż nakoniec przyszło Waterloo i Morrel już się więcej u Villeforta nie pokazał.
Właściciel Faraona zrobił wszystko, co tylko był w stanie zrobić dla swego współpracownika i przyjaciela. Nowe próby, za drugiej restauracji, byłyby bezużyteczną już kompromitacją.
Ludwik XVIII powrócił na tron. Villefort, dla którego Marsylja stała się miejscem najprzykrzejszych pamiątek, poprosił o wakujące miejsce prokuratora królewskiego w Tuluzie i otrzymał je, oczywiście. W dwa tygodnie po instalacji swej na nowej siedzibie zaślubił pannę Renee de Saint Meran, której rodzice posiadali wtedy olbrzymie wpływy u dworu.
Dzięki tym machinacjom Villeforta Dantes, w czasie studniowego panowania został za kratą, zapomniany przez ludzi, a może i przez Boga.
Danglars widząc Napoleona powracającego do Francji, uczuł w sercu obawę. Co chwila oczekiwał powrotu Dantesa, Dantesa groźnego, Dantesa, — jako Boga zemsty. W tym lęku, poprosił pana Morrela o uwolnienie, i o rekomendację do pewnego kupca hiszpańskiego, u którego przyjął ostatecznie służbę, jako ajent handlowy. Pojechał do Madrytu i wszelki słuch o nim zaginął.
Fernand za to nie pojmował nic. Zdawało mu się, że gdy pozbędzie się Dantesa — to spełnią się już wszystkie jego pragnienia. A pragnieniem tem było zjednanie sobie Mercedes. I był bez nadziei. Kiedy, niekiedy znów, a były to najposępniejsze chwile jego życia, siedząc na szczycie przylądku Faro, skąd widać było i Marsylję i wioskę katalonów, smutny, a zwłaszcza: tak ogromnie samotny, jak drapieżny ptak w chmurach wiszący nieruchomie, rozpacznie marzył, że oto ujrzy powracającego z dna otchłani Dantesa, kroczącego jak młody bóg swobodnie i lekko, by wywrzeć na nim straszliwą zemstę!
Wtedy znikały mu z myśli rojenia o szczęśliwej przyszłości, sycił się jedynie tą tylko nadzieją, że z zasadzki zabije rywala, a potem roztrzaska sobie kulą czaszkę.
Lecz Fernand tak marząc — oszukiwał sam siebie. Tego rodzaju ludzie, jak on, nie odbierają sobie nigdy życia, bo zawsze mają, mimo wszystko, nadzieję.
Tymczasem jednak rząd cesarski powołał do szeregów wszystkich urlopowanych żołnierzy, wszystkich, którzy tylko zdolni byli broń nosić — i wszyscy oni, bez ociągania się, poszli na zew cesarza.
Fernand poszedł wraz z innymi, opuścił chatę i Mercedes, dręczony tą okropną myślą, że gdy jego nie będzie, — powróci jego rywal i bez przeszkody zaślubi jego ukochaną.
Mercedes widziała tę mękę duszną swego towarzysza lat dziecinnych. Lecz kochała zawsze Fernanda jedynie jak przyjaciela i brata. Uczucie to potężniało teraz nawet pod wpływem wdzięczności. Bo Fernand troszczył się o nią bardzo, spełniając wszystkie jej, nieujawnione zresztą nigdy życzenia.
— Bracie mój — rzekła, wyprawiając go w podróż — bracie mój, jedyny mój przyjacielu! Unikaj śmierci, nie zostawiaj mnie samej na ziemi, bo ciebie już tylko jednego mam na świecie!
Wyrazy te, w takiej chwili wyrzeczone, rozbudziły znów w Fernandzie nadzieję. Jeżeli Dantes nie wróci... Mercedes, kto wie?.... może, może!... zostanie jego żoną!
A Mercedes została sama, zupełnie sama na tej ziemi, pustynnej dla niej, pomiędzy morzem tylko a niebem.
Łzami zalana błąkała się jak szalona dookoła osady Katalonów, to wpatrując się w tarczę słoneczną, gasnącą o zachodzie, to stojąc niema i nieruchoma, niby statua z marmuru. To znów siadała nad brzegiem morza i słuchała jego szmerów i łkań fali roztrącającej się o brzeg. Zapytywała się wtedy sama siebie, czyby nie było lepiej w te fale się rzucić?
Nie zbywało jej na odwadze spełnienia zamiaru, tylko głęboka wiara uchroniła ją od samobójstwa.
Caderousse został powołany tak samo, jak Fernand do szeregów, że miał jednak osiem lat służby więcej, aniżeli katalończyk, i że był żonaty, zaliczony został do trzeciej kategorji i pełnił służbę przy brzegach.
Stary Dantes podtrzymywany nadzieją jedynie, gasł po upadku cesarstwa beznadziejnie.
W pięć miesięcy po uwięzieniu syna, oddał ducha na ręku Mercedes.
Morrel własnym kosztem wyprawił mu pogrzeb i spłacił małe długi zaciągnięte w czasie choroby. Było to wielkiem dobrodziejstwem, więcej, — było dowodem wielkiej odwagi. Południe wrzało, wspierać więc i opiekować się ojcem tego, kto był stronnikiem bonapartystów, nazywało się i było występkiem.


CZĘŚĆ DRUGA.
ZAPOMNIANY PRZEZ BOGA I LUDZI.
ROZDZIAŁ I.
WIĘZIEŃ WŚCIEKŁY I WIĘZIEŃ SZALONY.

W rok blisko po powrocie Ludwika XVIII na tron Francji, na zamek If zjechał inspektor jeneralny, p. de Boville, celem lustracji więzienia.
Dantes z głębi swojej ciemnicy słyszał wrzawę, jaką spowodowały przygotowania do przyjęcia inspektora. Na górze przygotowania te były zapewne bardzo głośne, w lochu jednak sprawiały dziwne wrażenie dla ucha nawykłego do ciszy niezmiennej, do ciszy nocy; podobne były do szmeru, jaki sprawia pająk snujący siatkę, do odgłosu spadającej wody, tworzącej się co jakiś czas na suficie więzienia.
Edmund domyślał się, że tam na górze dzieją się między żyjącymi jakieś rzeczy niezwykłe.
Co do inspektora, to ten zwiedził cele jednę po drugiej, niektórych więźniów zapytywał i badał, tych mianowicie, których spokojne zachowywanie się pozyskało uznanie administracji więzienia; inspektor zapytywał: jak są żywieni, czy mają jakie prośby, czy nie skarżą się na co?
Wszyscy dawali odpowiedzi mniej więcej jednakie, że pożywienie jest ohydne, że są niewinni i że żądają uwolnienia.
Pan de Boville zwracał się tedy z uśmiechem do komendanta mówiąc:
— Nie mam pojęcia na co i poco nakazują robić te bezpłodne rewizje. Kto widział jedno więzienie, to jakby widział ich setkę; kto słyszał odpowiedzi jednego więźnia — jakby ich słyszał tysiące. Zawsze i wszędzie jedna i ta sama piosenka: „pożywienie złe“ i „jesteśmy niewinni“. Czy masz pan innych więźniów?
— O, mamy jeszcze więźniów niebezpiecznych, t. j. cierpiących na pomieszanie zmysłów; tych trzymamy w lochach.
— Zobaczymy i tych.
— Zechce się pan zatrzymać — powiedział wtedy komendant — każę choć dwóch ludzi zawołać przedtem. Zdarza się, że więźniowie zniechęceni życiem więziennem, popełniają zbrodnie celowo, aby zasłużyć na śmierć. Są to czyny rozpaczy, a nie pragnąłbym, by pan stał się ofiarą takiego szaleńca.
— Niech więc pan zarządzi odpowiednie środki — odparł wizytujący.
Posłano po dwóch żołnierzy i puszczono się następnie w drogę po wilgotnych schodach, porosłych mchem i do tego stopnia wstrętnych, że samo przejście po nich było męką nie do zniesienia dla powonienia i wzroku.
— Djabeł jedynie zdolen jest wyżyć tu — zakrzyknął w połowie schodów inspektor.
— A jednak żyją tutaj, i długo, więźniowie.
— W tej celi któż siedzi?
— Spiskowiec, jeden z najbardziej niebezpiecznych, zarekomendowany nam jako zbrodniarz zdecydowany na wszystko.
— Od jak dawna przebywa tutaj?
— Od roku, mniej więcej.
— Za co został wtrącony do lochu?
— Bo chciał zabić dozorcę. Czy nie tak, Antoni?
— Tak jest. Chciał stołkiem roztrzaskać mi głowę.
— Tak, panie, to djabeł, nie człowiek. Za rok conajwyżej oszaleje zupełnie.
— Tem lepiej dla niego. Gdy oszaleje zupełnie, mniej będzie cierpiał.
Inspektor, jak widzimy, był człowiekiem pełnym ludzkości.
— Masz pan zupełną słuszność — odpowiedział komendant — uwaga pańska dowodzi, żeś gruntownie zbadał przedmiot. Mamy tu właśnie w jednym lochu, o trzydzieści kroków od tego, staruszka, opata, niegdyś naczelnika jakiejś partji we Włoszech. Siedzi tu już od 1811 r., dostał zaś pomieszania zmysłów około 1813-go. Od tego czasu zmienił się fizycznie i moralnie nie do poznania. Dawniej płakał, teraz się śmieje; dawniej chudł, teraz tyje. Może pan wolisz zobaczyć raczej tamtego? Szaleństwo jego bawi więcej, aniżeli rozstraja.
— Zobaczę i jednego i drugiego — odrzekł inspektor — należy sumiennie wypełniać obowiązki.
Na zgrzytnięcie olbrzymich zawiasów, na skrzyp zardzewiałych zasuw, zgięty w kącie celi Dantes, który z niewymowną radością witał najdrobniejszy promyk słońca, podniósł głowę. Ujrzawszy dwóch odźwiernych z pochodniami w ręku i dwóch żołnierzy w towarzystwie nieznajomego człowieka, przed którym postępował komendant z odkrytą głową, — odgadł, kto przychodzi.
Ta długo oczekiwana sposobność błagania władzy o sąd, przyszła nakoniec.
Podskoczył naprzód ze złożonemi rękoma. Żołnierze zagrodzili mu momentalnie drogę bagnetami, sądzili bowiem, że więzień w złych zamiarach chciał się zbliżyć do inspektora. Boville mniemał najwidoczniej to samo, gdyż cofnął się o parę kroków.
Dantes zrozumiał z tego, iż jest uważany za niebezpiecznego szaleńca. Skupił więc całą tkliwość serca i przelał ją w spojrzenie pełne łagodności i pokory. I zaczął mówić, dobierając słów jak najbardziej umiarkowanych.
Pan de Boville wysłuchał mowy Dantesa do końca, a potem do komendanta się zwracając rzekł półgłosem:
— Przejdzie wkrótce w stan dewocji, przejściem do której jest właśnie łagodność. Uważaj pan tylko... Postrach działa na niego — cofnął się na widok bagnetów, zaś cierpiący na pomieszanie zmysłów nie ulęknie się niczego. Porobiłem bardzo ciekawe spostrzeżenia w tym kierunku w Charenton.
Następnie zwrócił się do więźnia i zapytał:
— Krótko mówiąc — czego żądasz?
— Chciałbym wiedzieć, jaką popełniłem zbrodnię?... Żądam, abym był sądzony! Żądam wreszcie aby mnie rozstrzelano, jeżelim winny, lub też uwolniono, jeżeli bez winy jestem!
— Czy dobre dostajesz pożywienie?
— Nie wiem, jest mi to obojętne. Moja sprawa jest ważna nietylko dla mnie, ale i dla państwa, dla urzędników wymierzających sprawiedliwość, dla króla nawet... im wszystkim zależeć powinno na tem, aby niewinni nie padali ofiarą podłych denuncjacji i nie umierali w więzieniach, złorzecząc katom i sędziom swoim.
— Coś bardzo dziś jesteś łagodny — rzekł komendant — nie zawsze takim bywałeś, kochanku; całkiem inaczej poczynałeś sobie, gdyś chciał zabić dozorcę.
— Prawda — odpowiedział Dantes — i niech mi on to przebaczy, zwłaszcza że był dla mnie dobry. Lecz byłem wtedy oszalały z boleści.
— A teraz już jesteś przy zdrowszych zmysłach?
— Tak. Niewola mnie złamała, zniszczyła moje siły i wolę. Tak dawno już siedzę!
— Dawno?... Kiedy zostałeś uwięziony?
— Dnia 28 lutego 1815 r., o godzinie drugiej popołudniu.
— Dziś mamy 30 czerwca 1816 r. Więc zaledwie szesnaście miesięcy siedzisz w więzieniu.
— Zaledwie szesnaście miesięcy!... O panie, czy pan zdaje sobie sprawę czem jest szesnaście miesięcy w więzieniu? To szesnaście lat, szesnaście wieków... dla człowieka zwłaszcza, który, jak ja, miał zaślubić ukochaną kobietę; dla człowieka, który widział przed sobą otwierający się zaszczytny zawód i który wszystko stracił; który nie wie, czy ta, którą kochał, kocha go jeszcze; który nie wie, czy jego stary ojciec żyje jeszcze, czy umarł. Szesnaście miesięcy więzienia dla człowieka nawykłego do powietrza mórz, do przestrzeni, do ogromu, do wolności!... Szesnaście miesięcy więzienia, panie! — to kara cięższa nad wszelkie występki, które człowiek popełnić może. Miej pan litość nade mną i spełń błagania moje. Ja żądam tylko sądu nad sobą i wyroku najsurowszego choćby, ale wyroku! Niech wiem, jakie popełniłem zbrodnie. A ja nie wiem tego!
— Dobrze — rzekł inspektor — rozpatrzę twoją sprawę. A zwracając się do komendanta:
— Ten biedak w rzeczy samej w trudnem stawia mnie położeniu. Żal mi go. Pokażesz mi jego dokumenty.
— Zdaję mi się — rzekł komendant — że jego papiery mówią o nim wcale nie najlepiej.
— Ja wiem, że pan sam nie może mnie uwolnić, lecz może pan prośbę moją przedstawić rządowi i wyjednać zarządzenie śledztwa, którego następstwem musiałby być sąd.
— Przyrzekam ci, że przejrzę twoją sprawę.
— O, to będę wolny, zostanę ocalony!
— Na czyj rozkaz zostałeś aresztowany?
— Pana de Villeforta. Zobacz się z nim i pomów o mej sprawie.
— Pan de Villefort od roku już przeniesiony został z Marsylji do Nimes. Czy nie był on źle usposobiony dla ciebie czasem?
— Przeciwnie. Był dla mnie bardzo łaskaw.
— Mogę więc polegać na jego opinji o tobie?
— Najzupełniej, zacny i szlachetny panie.
— Bądź zatem cierpliwy i miej nadzieję.
Drzwi się zamknęły i Dantes padł na kolana, wznosząc ręce do nieba i szepcząc modlitwę za tego, co wstąpił do jego więzienia, jak zbawca, wyzwalający duszę z piekieł.
Odszedł już, ale nadzieja, która wraz z nim w mury więzienia wstąpiła, pozostała w nich.
— Czy pan inspektor pragnie natychmiast rozpatrzeć się w papierach, dotyczących więźnia, czy też przejdzie do celi opata?
— Skończmy naprzód oglądanie więzień — odrzekł inspektor — jakbym wrócił na światło dzienne, to może zabrakłoby mi następnie odwagi do wypełnienia mej powinności.
— Opat jest więźniem zupełnie innego rodzaju, aniżeli ostatnio odwiedzony. Tego warjacja jest mniej przykra, aniżeli rozum tamtego.
— Jakiż to rodzaj obłąkania?
— Dosyć niezwykły. Uważa się on za posiadacza olbrzymich skarbów. W pierwszym roku uwięzienia ofiarowywał rządowi miljard dukatów złotych, po roku — dwa miljardy, potem trzy i tak dalej. Piąty już rok siedzi, to też niezawodnie panu zaproponuje pięć miliardów.
— W samej rzeczy, jakiś ciekawy osobnik... A jak się nazywa ten miliarder?
— Opat Faria.
— Numer 27? — zapytał inspektor.
— Tak jest. Antoni, otwórz.
Drzwi otworzono i wzrok p. de Boville wpadł ciekawie do ciemnicy szalonego opata, jak go zazwyczaj w więzieniu nazywano. Na środku celi, w kole zakreślonem kawałkiem gipsu od muru oderwanego, leżał prawie całkiem nagi człowiek. W kolisku zaś zakreślonem rysował jakieś linje geometryczne, oznaczając je cyframi i zdawał się być nie mniej pochłonięty rozwiązaniem swego zadania, aniżeli Archimedes, gdy poniósł śmierć z rąk żołnierzy Marcellusa. Na szmer otwierających się drzwi nie odwrócił się nawet. Dopiero oślepiający blask pochodni sprawił na nim wrażenie. Wtenczas dopiero zwrócił twarz w stronę drzwi, a ujrzawszy tak liczne grono przybyłych, powstał i okrył się kołdrą.
— Czy nie masz jakiego żądania? — rozpoczął inspektor zwykłą swą formułką.
— Ja, mój panie, niczego nie żądam — odpowiedział opat, z miną wyrażającą nadzwyczajne zdumienie.
— Nie rozumiesz mnie — odrzekł inspektor — jestem agentem rządu, wydelegowanym do zrewidowania wszystkich więzień i wysłuchania zażaleń uwięzionych.
— A, to co innego — zawołał żywo opat — teraz mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.
— Uważaj pan — rzekł zcicha komendant — zaraz zacznie swoje.
— Panie — rzekł wiezień — jestem opat Faria, urodzony w Rzymie w 1768 r. Dwanaście lat byłem sekretarzem hrabiego Spada, ostatniego z książąt tego imienia, zostałem uwięziony, nawet nie wiem dobrze, za co? — pod koniec 1808 r. Odtąd zanoszę ciągłe prośby o uwolnienie od rządów francuskiego i włoskiego.
— Pocóż do włoskiego?
— Ponieważ aresztowano mnie w Piombino, ja zaś myślałem, że jak Medjolan i Florencja, tak i Piombino zamienione zostało w departament francuski.
Inspektor i komendant spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mylne są twoje wiadomości o Włoszech.
— Z czasów, gdym tutaj, z Tonestrelle, został przeniesiony — odpowiedział Faria, — to jest z 1811 r.
— Że zaś Jego Cesarska Mość utworzył królestwo rzymskie dla swego syna, sadzę, że w dalszym ciągu zwycięstw swych spełnił sny Machiavela i Cezara Borgii i utworzył z całych Włoch jedno połączone królestwo.
— Opatrzność zmieniła nieco bieg tych olbrzymich planów, których zdajesz się być żarliwym stronnikiem.
— Jedyny to sposób uczynienia z Włoch państwa silnego, niezależnego i szczęśliwego — odpowiedział opat.
— Być może — rzekł inspektor — tylko, że ja nie przyszedłem na rozmowy polityczne, lecz się zapytać, czy nie masz jakich zażaleń, co do pokarmu i pomieszczenia?
— Pożywienie, jak we wszystkich więzieniach, jest tu zaledwie możliwe. Co do pomieszkania, to widzisz pan, że jest wilgotne i niezdrowe, jak na ciemnicę wszelako — wcale znośne. Lecz chciałbym pomówić z panem w kwestji o wiele ważniejszej, godnej uwagi nietylko pana, ale nawet i rządu.
— Otóż to właśnie — szepnął komendant do inspektora.
— Z tego powodu, jestem bardzo rad, że mam szczęście widzieć tutaj pana, aczkolwiek przeszkodziłeś mi nieco w bardzo ważnych obliczeniach, które jeżeliby mi się udało rozwiązać, zmienić by mogły całkiem pojęcia o systemie planetarnym Newtona. Czy możesz mi pan udzielić posłuchania na osobności?
— A co, czy nie mówiłem? — szepnął raz jeszcze komendant do inspektora.
— Znasz, widzę, dobrze mieszkańców swego więzienia.
A potem zwracając się do opata — rzekł:
— Żądasz pan rzeczy niemożliwej do spełnienia.
— A jednak, jeżeli idzie o przyniesienie rządowi zysku sumy olbrzymiej, naprzykład pięcio miljardowej?
— Na honor — rzekł inspektor, zwracając się do komendanta — przepowiedziałeś pan wszystko co do joty.
— Pozwól pan jeszcze — zawołał opat, widząc, że inspektor zabiera się do wyjścia — nie wymagam, abyśmy koniecznie byli sam na sam.
— Na szczęście, mój panie, wiemy zgóry wszystko, co nam chcesz powiedzieć. Wszak pragniesz znów prawić o skarbach swych.
Faria spojrzał na szydercę takim wzrokiem, że bezstronny obserwator dopatrzyłby się w nim pełni władz umysłowych.
— Tak jest, ale skądże pan już wiesz o tem?
— Panie inspektorze — przerwał komendant — jeżeli pozwolisz, to ci opowiem z najdrobniejszymi szczegółami, całą historję tych urojonych skarbów. Od lat pięciu mam jej wyżej uszu.
— To dowodzi — rzekł opat do komendanta — że jesteś jak owi ludzie, o których pismo święte powiada: „mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą“.
— Mój kochany panie — przemówił inspektor — rząd nasz na tyle jest zasobny, iż twoich pieniędzy nie potrzebuje. Przydadzą ci się jak wyjdziesz z więzienia.
Jakby głuche łkanie szarpnęło piersią opata; chwycił inspektora za rękę.
— A jeżeli nie wyjdę z więzienia, jeżeli umrę tutaj i nikomu tajemnicy swej nie wyjawię? Wtedy cały skarb dla ludzkości przepadnie. Czyż więc nie lepiejby było, ażebym i ja i rząd mógł z niego skorzystać? Dam sześć miljardów, jeżeli mnie uwolnią.
— Na honor — rzekł inspektor półgłosem — gdybym nie wiedział, że mam do czynienia z warjatem, tobym uwierzył, że prawdę mówi, taka w głosie jego przebija szczerość.
— Ja nie jestem, mój panie, warjatem! Mówię świętą prawdę — odparł Faria, dosłyszawszy rozmowę komendanta z inspektorem. — Skarb, o którym mówię, istnieje rzeczywiście. Zawrę z wami, jeżeli zechcecie, umowę. Zaprowadzę was do miejsca, gdzie skarb jest ukryty i kopać zacznę w waszej przytomności. Jeżeli okaże się, żem skłamał, jeżeli nic nie znajdę, jeżeli jestem warjatem, jak powiadacie — odprowadzicie mnie do więzienia z powrotem i zamkniecie na wieki.
Komendant zaczął się śmiać głośno.
— A daleko ten twój skarb się znajduje?
— Ze sto mil stąd będzie zapewne.
— No, to wcale nieźle jest pomyślane — zauważył komendant — gdyby tak wszyscy więźniowie zapragnęli odbywać stu milowe podróże ze swoimi stróżami i gdyby władze były natyle szalone, ażeby się zgadzać na podobne wycieczki, byłaby to wyborna sposobność do ucieczki przy lada okazji — a w czasie tak długiej drogi niepodobna, aby się nie zdarzyła jakaś okazja.
— Panie, przysięgnij mi na święte Chrystusa imię, że mnie uwolnisz, a powiem ci wszystko i wskażę miejsce, gdzie skarb jest zakopany.
— Czy dostajesz dobre pożywienie — zapytał ponownie inspektor, dając tem do zrozumienia, że nie myśli dłużej o skarbie rozmawiać.
— Panie, wszakże ty nic nie ryzykujesz, ja bynajmniej nie szukam sposobności ucieczki, ja siedzieć będę przecież w więzieniu, wy jedynie udacie się w drogę!
— Nie odpowiadasz na moje zapytania — rzekł surowo inspektor.
— I pan także nie odpowiadasz na moje — odpowiedział podnosząc głos opat. — Bądź więc przeklęty jak i inni, którzy wierzyć mi nie chcieli. Nie chcecie złota — dobrze, nie chcecie mi dać wolności — Bóg mi ją ześle. Idź sobie, nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
Rzekłszy to, odrzucił kołdrę, wziął gips do ręki i zaczął na nowo kreślić w swojem kole różne linje i liczby.
— Co on robi? — zapytał inspektor, odchodząc.
— Liczy swoje skarby — z naigrawaniem odpowiedział komendant.
Na sarkazm ten Faria odpowiedział spojrzeniem najwyższej wzgardy.
Wyszli. Drzwi się zamknęły.
W ten sposób skończyły się nadzieje opata.
Dantesowi wszelako inspektor dotrzymał słowa.
Wróciwszy do kancelarji więziennej, kazał sobie podać protokuł jego uwięzienia, w którym wyczytał słowa:
„Edmund Dantes, żarliwy bonapartysta. Brał czynny udział w powrocie uzurpatora z wyspy Elby.
Winien być trzymany w wielkiej tajemnicy i pod najściślejszym dozorem.“
Dopisek ten był zrobiony inną ręką i innym atramentem, co dowodziło, że uczyniony był już po uwięzieniu Dantesa. Oskarżenie było tak stanowcze, iż szaleństwem by było próbować je obalić. U dołu tedy inspektor dopisał: „Przejrzane. Sprawa załatwiona ostatecznie“.
Lecz Dantes o tem nie wiedział. To też wizyta inspektora nietylko rozbudziła w nim nadzieję, ale pobudziła do życia. Od wejścia do więzienia stracił rachubę czasu; inspektor wskazał mu datę, której Dantes już nie zapomniał. Zapisał ją odrazu na murze: 30 czerwca 1816 r., by zaś nie zagubić rachuby, co dzień nową wypisywał datę.
Mijały dni, tygodnie, miesiące... Dantes czekał...
Naprzód oznaczył sobie termin uwolnienia — za dni piętnaście. Po upływie ich rzekł, iż nonsensem było przypuszczać, ażeby inspektor w tym czasie mógł sprawę załatwić. Więc określił: za trzy miesiące.
Ale i te minęły. Wtedy znalazły się nowe rozumowania i Dantes oddalił datę o nowe trzy miesiące. Po upływie tych sześciu miesięcy nie otworzyły się drzwi więzienia.
Żadna zmiana w położeniu jego przez ten czas nie zaszła, nie otrzymał również żadnej pocieszającej wiadomości.
Dantes zaczął wtedy sam powątpiewać w siłę swoich zmysłów, zaczynał wierzyć, że wszystko, co mu pamięć nasuwała — było przywidzeniem osłabionego mózgu, że ów anioł pocieszyciel, który do więzienia zstąpił, ukazał się mu jedynie na skrzydłach marzeń.
Po roku zmieniono komendanta.
Dotychczasowy otrzymał dowództwo twierdzy Ham; razem z innymi, wziął ze sobą odźwiernego Dantesa.
Przybył nowy komendant.
Temu ostatniemu zbyt trudnem się zdawało pamiętanie nazwisk wszystkich więźniów; rozkazał przeto mianować ich według numerów ich cel.
Edmund Dantes przestał być Dantesem, został tylko numerem 34-m.


ROZDZIAŁ II.
NUMER 34 I NUMER 27.

Dantes przeszedł już wszystkie szczeble niedoli więźniów, w zapomnianych lochach.
Z początku dumny, co było przejawem jego prawości i czystego sumienia, zwątpił następnie i wierzyć przestał nawet w niewinność swoją. Później spadł z wysokości tej dumy niżej i zaczął prosić nie Boga jeszcze, ale ludzi; Bóg jest ostatnią ucieczką.
Nieszczęśliwy, który od Boga powinienby zawsze zaczynać wtenczas dopiero składa w nim swoje nadzieje, wtenczas dopiero porucza się Jego opiece, gdy go już wszystkie inne nadzieje zawiodą.
Dantes tedy zaczął prosić, ażeby go przeniesiono do innego więzienia, chociażby daleko gorszego, byle innego, zmiana bowiem jakakolwiek, nawet niekorzystna zawsze będzie zmianą. Prosił, by mu przedłużono godziny przechadzki, by dano książki. Żadna z próśb nie miała pomyślnego skutku, prosić jednak nie przestawał. Mówił bezustannie do dozorcy, gdy ten wszedł do celi, jednak był on jakby głuchy i niemy; przemawiać wszelako do człowieka niemego choćby — jest zawsze rozrywką. Dantes mówił dlatego, by słyszeć swój głos.
Doszedł wreszcie do takiego stanu, że zaczął pragnąć, ażeby był wtrącony do więzienia wspólnego, choćby żyć miał ze zbrodniarzami ostatniego rzędu; zazdrościł galernikom, zazdrościł im haniebnej odzieży, kajdan na nogach i piętna na ramieniu. Galernicy żyją przecież na otwartem powietrzu i widzą niebo, widzą słońce i gwiazdy, słowem — są szczęśliwi.
Razu jednego prosił dozorcę, aby mu dano jakiegokolwiek towarzysza, choćby owego opata.
Dozorca w głębi serca uczuwał litość dla tego więźnia, tak młodego jeszcze; czuł jak ciężkiem musiało być dla niego życie więzienne w samotni. Przedstawił komendantowi prośbę numeru 34go. Ale komendant odrazu urobił sobie pogląd, że Dantes dlatego o to prosi, bo chce zbuntować więźniów, że chce uknuć spisek — i odmówił.
Dantes wyczerpał tym sposobem wszystkie już środki ludzkie. W takim stanie człowiek szuka pociechy u Boga jedynie. Przypomniał sobie pacierz, którego go matka uczyła i odnalazł w nim myśl, której nigdy przedtem nie dostrzegał. Dla człowieka szczęśliwego, modlitwa jest jedynie szeregiem słów, dopiero w cierpieniu człowiek zbolały zaczyna odczuwać, że słowa te są wyrazem myśli pełnych wzniosłości, któremi przemawia się do Boga.
Modlił się — nie z zapałem, ale z zapamiętałością. Modlił się głośno, nie lękając się echa swych słów, rozlegających się w pustce. Wpadł w ten rodzaj zachwycenia, w którem się widzi Bóstwo, objawiające się.
Ale pomimo modłów tych — pozostawał w więzieniu. Umysł jego sposępniał, oczy przysłoniła gęsta mgła. Był człowiekiem prostym, bez wychowania, przyszłość była dlań zasłonięta bo tylko wiedza mroki te rozjaśnić zdolna.
Dantesa przeszłość była zbyt nikła, teraźniejszość zbyt posępna, przyszłość zbyt niepewna.
Gasła nadzieja, z nią i wiara w Boga.
Po okresie pobożności przyszły dni rozpaczy i wściekłości. Miotał przekleństwa przejmujące grozą nawet stróża więzienia, tłukł się o mury celi, rzucał się na wszystko, co go otaczało i wszystko znienawidził, a zwłaszcza siebie.
Jedynie ów list denuncjacyjny, jaki widział na własne oczy i który był w jego rękach na chwilę, powracał mu przytomność. Każdy wiersz jego błyszczał na sklepieniu więzienia głoskami Baltazara i mówił sobie, że to nienawiść, zazdrość i złość ludzka w tę otchłań go wtrąciły.
Po myśli o wrogach, przychodziła mu myśl o samobójstwie, myśl posępna, z okropnych najokropniejsza. Biada temu, kto w niedoli o tę myśl straszliwą się oprze. Bo jak morze martwe rozciąga się ona bez kresu i granic, a im kto głębiej w myśli tej utonie, tem mocniej uczuje, że tonie w jakimś mroku, w jakiejś przerażającej ciemni i że ciemność ta coraz silniej ciągnie, obejmuje, unicestwia...
Kto na moment choćby myślą taką pieścić się zacznie — zginął, jeżeli pomoc boska go nie wesprze.
Odkąd myśl ta ugruntowała się w umyśle młodzieńca, oblicze jego złagodniało, powlekło się uśmiechem, pogodził się ze swojem twardem łożem i ze swoim czarnym chlebem. Jadł tylko mniej, nie sypiał i ledwo, ledwo znosił ostatnie drgania swego bytowania, które mógł kiedy chciał zrzucić, jak zużyte odzienie. Dwa miał sposoby pozbycia się życia. Jeden bardzo prosty: powiesić się, drugi — udawać, że pokarm przyjmuje, a głodzić się. Do powieszenia się czuł wstręt nieprzeparty. Jako marynarz widział niejednokrotnie, jak na masztach wieszano korsarzy. Powieszenie uważał przeto za karę hańbiącą i nie chciał jej sam do siebie stosować, wybrał więc ten drugi sposób.
Jak postanowił, tak zrobił. Codzień przez małe okienko, poprzez które sączyło się do ciemnicy nieco światła, wyrzucał swoje pożywienie. Z początku z ochotą, następnie ociągając się, wreszcie z wysiłkiem.
Niejednokrotnie musiał przypomnieć sobie przysięgę, aby znaleźć siłę do spełnienia decyzji.
To samo pożywienie, na które ze wstrętem do niedawna spoglądał, teraz wydawało mu się bardzo apetycznem, nęciło smak i powonienie.
Nieraz z godzinę trzymał w ręku talerz z jadłem, wpatrując się chciwie w kawał zgniłego mięsa, albo cuchnącej ryby — zanim wyrzucił je za okno.
Były to ostatnie odruchy życia walczącego ze śmiercią.
Ogarnęła go apatja. Gasł. Młodość jednak nie dawała się pokonać tak łatwo. Miał lat 25 do 26-u. Cztery lata przebył już w więzieniu. Dzień wyzwolenia zbliżał się. Przyszedł dzień, w którym już nie miał siły wyrzucić pokarmu za okno. Wzrok jego przygasł, słuch stępiał. Ogarniać go zaczęło ogólne odrętwienie, przynoszące pewną ulgę w cierpieniach.
Kiedy zamykał oczy, zjawiały mu się pod powiekami ćmy błyszczących światełek, niby ogniki błędne, które nocami tańczą po moczarach. Były to brzaski tych niewiadomych światów, które nazywamy wiecznością.
Zasypiał. Wtem, a noc już była, usłyszał głuchy szmer poza ścianą, przy której się znajdowało jego legowisko.
Ileż to drobnych stworzeń ginie w więzieniach! Do ich hałasów przyzwyczaił się już. Odgłosy te były jednakże silniejsze niż zazwyczaj, to też uniósł się nieco, aby lepiej je rozpoznać. Było to jakieś miarowe jednostajne drapanie, jakby szponami; mógł to być również zgrzyt jakiegoś przedmiotu żelaznego tartego o kamień.
Mózg młodzieńca, jakkolwiek osłabiony, uderzyła myśl jedna, nieustannie w głowie każdego niewolnika nurtująca, myśl o wolności. Szmer przyszedł w porę, bo wtedy, gdy jego słuch gasł już dla wszelkich innych odgłosów życia. Zdawało mu się przeto, że to Bóg ulitował się nad jego cierpieniem i że ten głos zesłał mu jako przestrogę.
Nie przestawał przysłuchiwać się szmerom. Trwały blisko trzy godziny, potem mu się zdało jakby coś w głębi zapadło i zapanowała cisza.
Po kilku godzinach przerwy, szmer dał się słyszeć ponownie i trwał do rana.
Gdy dzień stawał się coraz jaśniejszy, przyszedł dozorca, przynosząc śniadanie.
Dantes podniósł się wtedy na łóżku i natężając głos, rozpoczął rozmowę o różnych przedmiotach. Przechodził z tematu na temat, byle mówić, byle dozorca nie usłyszał szmeru, gdyby ten znów się miał powtórzyć.
Nadużywał najwidoczniej cierpliwości dozorcy, który w tym dniu właśnie żądał dla więźnia, jako chorego, buljonu oraz świeżego chleba i otrzymał to wszystko.
Szmer się znów wzmógł na sile i stał się tak wyraźny, że nawet z oddalenia słyszeć go było można. Dantes już teraz był pewien, że to więzień jakiś w ten sposób wykuwa swą wolność, pracuje nad wydostaniem się na swobodę.
Nagle posępny obłok zasunął gwiazdę nadziei. Umysł nawykły do nieszczęścia, nową niespodziewaną myślą został porażony, czy czasem hałas ten nie jest odgłosem pracy robotnika, naprawiającego być może z rozkazu komendanta sąsiednie cele.
Łatwo można się było o tem przekonać, ale czyż wolno wystawiać rzecz taką na próbę? Zaczekać na dozorcę i pozwolić mu, ażeby i on szmer tajemniczy usłyszał. Ale czyż wolno, dla zaspokojenia ciekawości jedynie, poświęcać sprawę tak wielkiej doniosłości?...
Pragnął uważniej rozpatrzyć tę sprawę, lecz spostrzegł, że mąci mu się w głowie. Nazbyt był głodem osłabiony. Był sposób zaradzenia złemu — posilić się. Spojrzał więc na buljon, który dozorca na stołku postawił, wstał, chwiejnym krokiem podszedł do stołka, wziął talerz, podniósł do ust i pochłonął płyn żarłocznie. Słyszał ongi, że rozbitkowie, wycieńczeni głodem, umierali w męczarniach, jeżeli przyjęli pokarm w zbyt obfitej dozie. Odsunął przeto chleb od ust, położył na stole i wrócił na posłanie.
Szmer i nadzieja z nim połączona wybawiły go, nie chciał już umierać. Światło jakieś rozbłysło mu w umyśle, wyobrażenia dotąd błędne i bezkształtne, przybrały kształty realne. Zaczął więc rozważać.
Trzeba próbować szczęścia. Zastukam w ścianę. Jeżeli jest to zwyczajny robotnik — nie zwróci na to uwagi, jeżeli więzień — to go przerazi, zaprzestanie swej pracy narazie i wznowi ją w czasie głuchej nocy, gdy mniemać będzie, iż wszyscy spoczywają we śnie.
Myśl ta wydała mu się doskonałą, powstał więc natychmiast, nogi nie chwiały się już pod nim, a wzroku nie ogarniała ciemność. Poszedł w kąt izby, odłupał kawałek kamienia i uderzył potrzykroć w mur.
Szmer ustał natychmiast, jakby gromem wstrzymany. Edmund w słuchu skupił całą duszę. Upłynęła godzina jedna i druga, a cisza za murem trwała niezmiennie.
Czuł wracające przytem siły. Zjadł kilka kęsów chleba i napił się wody.
Dzięki silnemu organizmowi, głodówka nie miała dla niego żadnych złych następstw.
Dzień cały upłynął — a cisza trwała, noc nawet nadeszła — a żaden szmer się nie ponowił.
— To więzień — rzekł wtedy Dantes sam do siebie z niewymowną radością.
Gorączka go opanowała, pragnienie życia wróciło z całą swą bezmierną siłą.
Noc minęła w absolutnej za ścianą ciszy. Noc ta dla Edmunda — była bezsenna.
Nadszedł dzień i dozorca znów przyszedł z żywnością. Jak zwykle. Dantes zjadł wszystko z ogromnym apetytem.
Następnie zaczął się mocować z kratami, w pragnieniu przywrócenia ciału siły i rzeźkości. Nie przychodziło mu to łatwo, gdyż żadnych ćwiczeń nie uprawiał oddawna, odwykł od nich. Robił zaś to wszystko, ażeby w razie potrzeby mieć ciało gotowe do działania, do największych choćby wysiłków. Tak czynią zapaśnicy, zanim wystąpią w szranki.
W przerwach tych ćwiczeń, przysłuchiwał się bacznie, zbliżając ucho do ściany, czy czasem nie usłyszy szmeru. Lecz ten zacichł zupełnie. Wtedy niecierpliwił się zbytnią ostrożnością więźnia, który mógł odgadnąć przecież, że jego pracę dosłyszał inny podobny do niego więzień, któryby pomógł mu chętnie, bo pragnie niemniej silnie powietrza, światła, słońca!
Lecz minęły trzy dni i trzy długie noce — bez szmeru.
Czwartej nocy nakoniec, gdy Dantes po raz setny, tysiączny, przyciskał ucho do ściany, wydało mu się iż czuł jakby lekkie muru wstrząśnienie, które — niedosłyszalne prawie — odezwało się głucho w jego głowie.
Cofnął się, aby jego umysł, silnie wstrząśnięty doznanem wrażeniem, ocknął się, uspokoił... Postąpił parę kroków na środek celi i znów w to samo miejsce ucho przyłożył.
A wtedy usłyszał szmer, lecz tak cichy, że ledwo naprężonymi do krańców nerwami mógł być dosłyszany. Pracujący więzień poznał widać niebezpieczeństwo i aby dalej prowadzić pracę, użył w miejsce żelaza — ciszej działającego drąga.
Ośmielony tem odkryciem, Dantes postanowił również działać. Pragnął pomóc niestrudzonemu pracownikowi, nie był już zdolen trwać dłużej w bezczynności. Przedewszystkiem się zastanowił, czemby można było, jakiem narzędziem dzieło rozwalania muru rozpocząć? Nie miał jednak ani noża, ani najmniejszego choćby kawałka żelaza. Była w oknie wprawdzie krata, ale jak ją stamtąd wydobyć?
Sprzętami nory były: łóżko, stołek, stół, dzbanek i kubek. W łóżku były żelazne pręty, ale przymocowane były one silnie śrubami do ram. Bez obcęgów niepodobieństwem było je stamtąd wydobyć.
Jeden tylko pozostał sposób: potłuc dzbanek i jego skorup użyć jako narzędzia pracy. Rzucił, bez dłuższych namysłów, dzbanek na ziemię. Wybrał kilka ostrzejszych kawałków i ukrył w słomie, resztę pozostawiając na ziemi.
Miał teraz przed sobą całą noc do pracy. Spostrzegł jednak szybko, że narzędzie ma nietęgie, bo na twardym murze kruszyło się łatwo.
Wyczerpany, położył się do łóżka i zasnął odrazu.
Zrana przyszedł dozorca. Dantes zawiadomił go natychmiast o stłuczeniu dzbanka. Dozorca zaczął krzyczeć, rzecz prosta, lecz na tem się skończyło. Skorup nie pozbierał. Natomiast przyniósł nowy dzbanek.
Z niewysłowioną radością usłyszał Dantes łoskot zamykających się drzwi więzienia, co poprzednio zawsze wywoływało w nim ucisk serca. Wsłuchiwał się w echo oddalających się kroków, a gdy te ucichły, zerwał się z energją i przy świetle dnia, dopiero przedzierającego się do ciemnicy, ujrzał, że cała nocna praca na nic się nie zdała. Zamiast podbierać wapno — rozbijał i żłobił cegłę. Zabiło mu mocniej serce, gdy się przekonał, że samo wapno, mocno przesycone wilgocią, odpada bardzo łatwo; po półgodzinnej pracy miał go już pełną garść.
Dantes wyrzucał sobie teraz, że tyle czasu zmarnował bezużytecznie, na rozpacz, nadzieje i daremne prośby, gdy powinien był pracować, tworzyć jakiś czyn, nawet nie realny choćby. Pięć lat prawie przebył w więzieniu i strawił je — w bezczynie. Gdyby był działał, praca, zamierzona dziś dopiero, byłaby ukończona i byłby dziś może już na wolności!
Myśli te dodały mu zapału, po trzech dniach gorączkowej pracy, odłupał wierzchni tynk na całej zakreślonej przestrzeni i dostał się do gołego kamienia. Był to kamień wapienny na szczęście; gdzieniegdzie tylko dla mocy powstawiano płyty ciosowe, do jednej z płyt takich dostał się, należało teraz poruszyć ją i wyjąć. Próbował dokonać tego paznokciami, ale za słabe były do tego. Kawały zaś dzbana kruszyły się, gdy ich chciał użyć za dźwignię.
Po godzinie próżnych usiłowań, powstał, potem boleści i męki oblany. Czyż miał trwać w bezczynności i czekać, by sąsiad wykonał całą zamierzoną pracę?
Wtem zaświtała mu w głowie nowa myśl, zroszone potem czoło obeschło odrazu.
Dozorca przynosił mu codzień zupę w blaszanym rondelku. Była w nim podwójna porcja, dla niego i dla sąsiada. Gdy dozorca go przynosił, był on raz pełny, drugi raz — w połowie tylko napełniony, zależnie od tego, czy dozorca podział od niego, czy też od jego sąsiada rozpoczynał.
Rondelek miał żelazną rączkę i o nią właśnie Dantesowi chodziło.
By ją pozyskać, obmyślił plan taki: po zjedzeniu zupy umył talerz, jak to był czynić obowiązany i postawił go następnie na ziemi nawprost drzwi.
Dozorca, gdy wszedł wieczorem, nastąpił oczywiście na talerz, miażdżąc go w drobne kawałki...
Lecz teraz nie mógł łajać za to Dantesa zbyt surowo, prawda, że postąpił niedorzecznie, stawiając talerz na ziemi, ale i on źle zrobił, nie patrząc pod nogi!
Zaklął więc tylko pan dozorca i obejrzał się, w coby tu przelać zupę. Ale nic wynaleźć nie mógł, rzecz oczywista.
— Zostaw mi pan rondelek — rzekł Dantes — weźmiesz go sobie jutro, gdy przyniesiesz śniadanie.
Rada ta dogadzała bardzo lenistwu dozorcy. Zostawił więc naczynie.
Dantes zadrżał z radości. Zjadł żywo zupę i oddał się marzeniu, że teraz praca zostanie niechybnie wykonana.
Następnie wziął się do pracy, odsunął łóżko, wziął rondelek do ręki i koniec jego rączki wbił pomiędzy kamienie i zaczął je podważać. Po godzinie pracy kamień wyjął z muru; nie ustając w pracy, wziął się do podważania drugiego, którego wyjęcie przyszło mu już o wiele łatwiej. Zebrał wapno pokruszone, rozniósł je po kątach celi i legł spać.
Gdy rankiem przyszedł dozorca, Dantes nie ujrzał w jego ręku nowego talerza.
— Cóż to — zapytał — to mi pan talerza nie przyniesiesz?
— Nie — odpowiedział dozorca — za wiele tłuczesz, gdyby każdy więzień robił tyle szkody, co ty — rząd musiałby chyba ogłosić bankructwo. Zostawię ci rondelek, do którego wlewać ci będę twoją porcję zupy i basta.
Dantes wniósł oczy ku niebu, w gorącej Bogu podzięce.
I wziął się do pracy, z tem większą energją, że jego sąsiad przestał pracować zupełnie. Nie zrażało go to bynajmniej. Jeżeli ów sąsiad nie chce lub nie może przyjść do niego, to on go odwiedzi.
Cały dzień pracował bez wytchnienia, tak, że wieczorem wyrzucił dziesięć garści gruzu i kilkanaście kawałków gipsu, kamienia i wapna.
Gdy nadchodziła chwila odwiedzin dozorcy, uporządkował wszystko, a następnie wyprostował jak mógł pogiętą rączkę rondelka, stawiając go na zwykłem miejscu.
Zbir wlał weń zwykłą porcję zupy z mięsem, a właściwie zupy z rybami, bo był to właśnie dzień postny i poszedł sobie.
Dantes chciał się przekonać teraz, czy rzeczywiście jego sąsiad zaprzestał pracy, zaczął więc wsłuchiwać się.
Lecz za murem panowała głucha cisza.
Dantes westchnął, sąsiad najwidoczniej mu nie ufał.
Nie zraziło go to bynajmniej i pracował znowu noc całą.
Po trzech czy czterech godzinach pracy trafił na przeszkodę niespodziewaną; żelazo ześlizgiwało się po jakiejś gładkiej powierzchni.
Dotknął rękami przeszkody, była to belka.
Przegradzała ona otwór z tamtej strony wybity.
Trzeba było teraz wyżej lub niżej zacząć ponownie przebijanie muru.
— Boże, mój Boże — zawołał — Boże, który ulitowałeś się nade mną, który zesłałeś mi cień nadziei, który wlałeś w serce moje nową otuchę, który wyrwałeś mnie z objęć śmierci, gdy już napoły martwy byłem — mniej litość nade mną, nie daj mi ginąć w rozpaczy!...
— Kto mówi jednocześnie o Bogu i rozpaczy? — odezwał się głos z pod ziemi.
Włosy zjeżyły się na głowie Dantesowi i ugięły się kolana. Usłyszał ludzki głos! Od lat pięciu słyszał jedynie głos dozorcy i jego gburowate wymysły.
— W imię Boga — zawołał Dantes — ktokolwiek jesteś, ty, któryś się odezwał, mów, mów kto jesteś?
— Kto ty jesteś? odpowiedz pierwszy — rozległ się ponownie głos z pod ziemi.
— Nieszczęśliwy — odpowiedział Dantes.
— Skąd, co za jeden?
— Nazywam się Edmund Dantes, jestem francuzem, marynarzem.
— Od jak dawna tu siedzisz?
— Zostałem aresztowany, a następnie tutaj przewieziony dn. 20 marca 1815 r.
— Za co siedzisz?
— Jestem niewinny.
— Co ci zarzucają?
— Przyczynienie się do powrotu cesarza.
— Jakto do powrotu cesarza? Czyż Napoleon nie jest już na tronie?
— Abdykował w Fontainebleau w 1814 r. i został osadzony na wyspie Elbie. Od kiedyż ty tu jesteś, jeżeli nie jest ci to wiadome?
— Od roku 1811-go.
Dantes zadrżał. Ten człowiek siedzi o 4 lata dłużej.
— Kop więc dalej — odrzekł głos — powiedz mi jednak przedewszystkiem, na jakiej wysokości znajduje się wyłom, jaki zrobiłeś?
— Nad samą ziemią.
— Jak go ukrywasz?
— Zasłaniam łóżkiem.
— Gdzie twój pokój wychodzi?
— Na korytarz!
— A korytarz?
— Dotyka podwórza.
— Niestety! — jęknął głos.
— Boże! — czegóż złego się dowiedziałeś?
— Praca moja okazuje się bez wartości. Omyliłem się. Niedokładność planów moich jest temu winna. Przytem mój kompas źle, jak się okazuje, działa, wynikiem czego, że brałem mur, który przebijasz za ścianą zewnętrzną cytadeli.
— A twoja cela na morze wychodzi?
— Gdybyż tak było! Rzuciłbym się w morze po przebiciu muru i dostał się na jednę z wysp, otaczających zamek If, dopłynąłbym po brzegu nawet i byłbym wybawiony. Teraz wszystko stracone.
— Wszystko?
— Tak. Wszystko! Zasłoń otwór, który zrobiłeś, dalszej pracy zaprzestań i oczekuj znaku ode mnie.
— Powiedz przynajmniej, kto jesteś?
— Ja?... Ja jestem numer 27-y.
— Nie ufasz mi! — widzę...
W odpowiedzi, pod ziemią rozległ się śmiech gorzki.
— Ze słów twych wnioskuję — zawołał Dantes — że jesteś chrześcijaninem. Przysięgam ci zatem na Jezusa Chrystusa, że dałbym się prędzej zabić, niż bym miał cię zdradzić choćby słówkiem. Na Boga, błagam cię, nie pozbawiaj mnie swej obecności, pozwól, bym mógł słyszeć głos twój bo inaczej, przysięgam ci, że roztrzaskam sobie o mur głowę, bo wyczerpały się już wszystkie moje siły.
— W jakim jesteś wieku? Głos twój zdaje się być młodzieńczy.
— Nie wiem już, bom stracił rachubę czasu, od chwili uwięzienia. Pamiętam, że miałem lat dziewiętnaście, gdy mnie tu zamknięto, a było to 28 marca 1815 roku.
— Więc nie masz jeszcze lat 25-u. Ludzie w tym wieku rzadko bywają zdrajcami.
— Przysięgam, że nim nie byłem i nie będę.
— A więc, dobrześ zrobił, żeś się odezwał do mnie, w imię Boga mnie zaklinając; chciałem się oddalić na zawsze od ciebie. Słowa twoje i wiek twój uspokoiły mnie. Czekaj więc, zobaczymy się napewno. Kiedy, nie wiem jeszcze. Muszę rozważyć wszystkie okoliczności. Bądź spokojny. Dam ci hasło.
— Tylko mnie nie opuszczaj, przyjdź tylko do mnie, albo pozwól, bym ja przyszedł do ciebie. Ujdziemy może jeszcze razem, a jeżeli nie, to przynajmniej rozmawiać będziemy o tych, których kochamy i którzy nas kochają. Musisz przecież kogoś kochać?
— Sam jestem na świecie.
— No, to mnie kochać będziesz, jak ja już teraz ciebie kocham. Jeżeli jesteś młody, znajdziesz we mnie przyjaciela, jeżeli w wieku sędziwym już jesteś, syna. Ojciec mój ma lat siedemdziesiąt, jeżeli żyje jeszcze. Kocham mego ojca i kocham młodą dziewczynę, którą Mercedes wołają. Ojciec o mnie nie zapomniał, tego jestem pewien, lecz czy Mercedes mnie pamięta — nie wiem! Kochać cię będę jak ojca.
— Do jutra, synu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały tonem cieplejszym. Dały one Dantesowi nadzieję, że nieznajomy nie jest dla niego stracony.
Powstał więc, przysunął łóżko i położył się spać — prawie szczęśliwy.
Może mu przyjdzie na wieki zostać w wiezieniu, lecz przynajmniej nie będzie teraz sam. Wspólne skargi — mniej bolą i są raczej podobne do wspólnej modlitwy. W samotni rzucane, duszą.
Tak minął dzień wśród drażniącego oczekiwania. Zapadła noc, lecz i ta minęła, a ściana pozostała głucha, nie doszedł z poza niej żaden najcichszy choćby szmer. Dopiero nazajutrz dały się słyszeć trzy uderzenia w ścianę, a potem głos:
— Czy dozorca twój już był?
— Był i poszedł.
— Mogę więc działać?
Zaledwie skończył, kawał ziemi na której opierał ręce będąc nawpół schowany w uczynionym otworze zaczął jakby ustępować. Cofnął się więc wtył, a masa kamieni, już przez niego obluzowanych, zapadła się w głąb.
Z ciemni utworzonej wychyliła się wtedy głowa, a następnie i cała postać ludzka.


ROZDZIAŁ III.
UCZONY WŁOCH.

Dantes uścisnął mocno obu rękami dłonie nowo pozyskanego przyjaciela, z takiem utęsknieniem wyczekiwanego, i poprowadził go do okienka, aby przy jego nikłem świetle lepiej mu się przyjrzeć.
Była to istota małego wzrostu, o włosach pokrytych szronem, lecz raczej dzięki pracy myśli, niż wiekiem, o oku przenikliwem. Twarz chuda, poorana zmarszczkami, broda czarna, do połowy piersi spadająca, zdradzały człowieka nawykłego raczej do pracy umysłowej, aniżeli fizycznej.
Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Z pewnym rodzajem uprzejmości i słodyczy przyjmował dowody zapału młodzieńca. Zlodowaciały jego duch jakby się ogrzewał w gorących spojrzeniach oczu Dantesa.
— Obejrzyjmy i przekonajmy się przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę przybyły — czy da się ukryć przed okiem dozorcy otwór w ścianie. Bo nasz spokój w przyszłości od tego zależy.
Nachylił się do otworu i największym kamieniem, jaki w głębi znalazł, zasłonił go całkowicie.
— Dość niezręcznie i niedbale kamień został wyjęty — rzekł kiwając głową — czyż działałeś bez narzędzi?
— A ty miałeś jakie?
— Sam sobie niektóre porobiłem, prócz piły, mam wszystko, co może być potrzebne: dłuto, obcęgi i drąg.
— Ach! jakżeżbym pragnął zobaczyć te owoce twej pracy.
— Masz dłuto, oto.
I pokazał Dantesowi kawałek mocnego i ostrego żelaza, oprawny w dobrze obrobiony kawałek drzewa bukowego.
— Czem to zrobiłeś?
— Tym czopem od łóżka. Wykopałem nim cały tunel, a ma on do trzydziestu metrów długości.
— Trzydzieści metrów! — zawołał Dantes, z pewnym rodzajem przestrachu.
— Nie mów tak głośno — rzekł nieznajomy.
— Powiadasz, żeś przekopał tunel długości trzydziestu metrów, ażeby dostać się do tego miejsca?
— Taka, zdaje się, będzie odległość pomiędzy twoją celą a moją. Źle tylko wyrachowałem powierzchnię krzywą; ale to wina niedokładności mych narzędzi geometrycznych i nieproporcjonalna skala, która zamiast 40 centimetrów elipsy — 33 pokazała. Myślałem, że się dostanę do muru zewnętrznego, że go przebiję i wyjdę, by rzucić się do morza. Posuwałem się wzdłuż korytarza, do którego twój pokój przylega, lecz zamiast podkopać się w należytym kierunku, podkopałem się źle, pracowałem napróżno. Ten korytarz przylega do dziedzińca, który jest przepełniony strażą.
— Lecz przecież teraz możnaby się w innym przebijać kierunku?
— Niewątpliwie, ale dwie ściany cytadeli tej są utworzone z naturalnych skał, zaś trzecia ściana przylega do mieszkania komendanta. Tak tedy...
— Co?... — zapytał Dantes głosem zamierającym.
— A zatem — rzekł starzec — niechaj się dzieje wola nieba!
I z wyrazem głębokiej rezygnacji pochylił wdół głowę.
— Ha! — cóż robić! W takim razie tutaj przeżyjemy nasze życie. Bo razem żyć będziemy, nieprawdaż? — zapytał Dantes.
Starzec trwał w zamyśleniu.
— Nie powiesz mi teraz kim jesteś?
— Jestem Faria, opat. Zostałem osadzony tutaj w 1811 roku. Przedtem więziony byłem w twierdzy Fenestrelles, przez 3 lata. W 1811 r. przewieziono mnie z Piemontu do Francji i wtedy dopiero dowiedziałem się, że syn Napoleona został, w kolebce, królem rzymskim. Od ciebie dowiedziałem się, że w 3 lata później kolos ten runął. Któż teraz panuje we Francji? Czy Napoleon II-gi?
— Nie. Ludwik XVIII-ty.
— Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI? Wyroki boskie są niezbadane. Jakąż myśl miała Opatrzność w poniżeniu tego, którego sama wyniosła i w wywyższeniu tego, którego sama strąciła?
Dantes uważnym wzrokiem badał tego niezwykłego człowieka, który zdawał się zapominać o sobie, mówiąc o losie świata.
— Tak, tak!... — zaczął opat ponownie — to zupełnie tak samo jak w Anglji. Po Karolu I — Kromwell, po Kromwellu — Karol II; po Jakubie II... może książę Oranji. A wtedy: nowe dla ludu ustępstwa, konstytucja może... a w końcu... Ty zobaczysz to jeszcze — rzekł, zwracając na Dantesa wzrok przenikliwy, jakim być muszą obdarzeni prorocy. — Jesteś w takim wieku, że możesz jeszcze to wszystko zobaczyć.
— Jeśli wyjdę stąd kiedy.
— Prawda — rzekł Faria — że to my w więzieniu jesteśmy. Są chwile, w których o tem zapominam i zdaję mi się, że jestem wolny, a ja myślą tylko wybiegam poza te okrutne mury.
— Za co zostałeś uwięziony?
— Za to, żem w 1807 r. marzył o projekcie, który Napoleon chciał urzeczywistnić w r. 1811. Za to, że chciałem, że pragnąłem, aby z tych wszystkich małych księstw włoskich, w których gnieździ się tyranja, utworzyć jedno państwo i dać mu jednego pana. Plany te miał już Aleksander VI-ty i Klemens VII-my. Ale potężne te pomysły nie były zdolne przyoblec się w ciało. Jeżeli nawet Napoleon nie zdołał ich urzeczywistnić, to już widać nad ziemiami temi wisi jakieś przekleństwo.
Powiedziawszy to, opuścił głowę.
— Czy nie jesteś czasem — zapytał Dantes — przypominając sobie to, co słyszał od dozorcy — czy nie jesteś owym kapłanem, o którym mówią, że jest... chory?
— O którym mówią, że jest szalony, powiedzieć chciałeś zapewne?
— Nie śmiałem tego powiedzieć — odrzekł Dantes zawstydzony.
— Tak — powiedział Faria ze smutnym uśmiechem — ja to właśnie uchodzę za warjata. Mną to rozweselają od wielu lat gości tego więzienia, ze mnie miałyby zabawkę również i małe dzieci, gdyby dzieci przebywać mogły w przeklętym jak ten domu...
— I mimo to masz zamiar wyrzec się walki, rezygnujesz?
— Bo widzę, iż ucieczka jest niepodobieństwem, zaś kusić się o to, czego Bóg nie chce, aby się spełniło, jest buntem przeciwko Jego wyrokom.
— Dlaczego jednak straciłeś nadzieję?
— A czy ty wiesz, jak wielkie były wysiłki moje, co zrobiłem, nim tak zacząłem mówić? Cztery lata zużyłem na zrobienie tych oto narzędzi, któremi dwa lata kruszyłem twardą ziemię i kamienie? Że każdy kamień na przestrzeni tych 30 metrów musiałem czyścić z tynku, a dopiero potem wyjmować. Częstokroć po całodziennej pracy, po olbrzymim wysiłku, za najszczęśliwszego się uważałem, gdym choć kwadratową piędź ziemi wygrzebał, bo wapno, jak kamień, w głębi tych murów stężało? Czy wiesz, że byłem już pewien, że cel mych zamierzeń osiągnę i oto Bóg nietylko cel ten oddalił, ale mi drogę do niego zasłonił? Więc ci powiadam, że odtąd nic już nie przedsięwezmę, aby się z murów tych wydostać, Bóg mi objawił swą wolę, że nie chce bym świat i ludzi oglądał.
Wyczerpany wzruszeniem Faria położył się na łóżku Dantesa, zaś ten siedział w milczeniu, płonącemi oczyma wpatrując się w starca.
Są rzeczy, które uważamy za niemożliwe, a które niemniej — się zdarzają.
Oto starzec ten jakiej rzeczy dokonać zamierzał? Przekopać w murach, jak skała twardych czterdziestometrowej długości tunel, by wyjść na szczyt urwistej skały, by rzucić się w morze, ryzykując pewne roztrzaskanie się o skały, nie mówiąc już o kulach strażników. Gdyby się to udało — płynąć miał parę mil... Ktoby się na tyle trudów mógł odważyć...
A jednak znalazł się człowiek.
Dantes w duchu skłonił głowę przed tą potęgą.
Teraz, gdy się dowiedział, ile starzec ten przeszedł, czego dokonał, gdy usłyszał, z jaką działał energją, gdy zobaczył z jakim spokojem znosi teraz swoją rozpacz — wierzyć i zgłębiać zaczął siły i swoją odwagę.
Faria przekopał trzydzieści metrów muru, on sto przekopie; Faria, mając lat sześćdziesiąt, trzy lata na to poświęcił, on ma lat dwadzieścia pięć dopiero, więc dziesięć śmiało poświęcić może; Faria, uczony opat, nie wahał się przebyć przestrzeni z zamku If, do wyspy Daume, Ratenneu, albo Lemaira, on marynarz, on, który rzucał na dno morza dla oderwania od rafy kolorowej gałązki, miałżeby się ulęknąć morza? Cóż to jest przepłynąć milę — na to godziny trzeba.
Odwaga zaczęła mu prężyć ramiona. Cokolwiek bądź będzie trzeba — dokona.
I pogrążył się w głębokiej zadumie.
— Znalazłem to, czegoś ty szukał. Wyjście na wolność — powiedział w pewnej chwili do opata.
Faria zerwał się z łoża.
— Ty? — rzekł, podnosząc głowę i z niedowierzaniem spoglądając — ty znalazłeś? — Mów! — zobaczymy.
— Korytarz, jaki wykopałeś w tym samym idzie kierunku aż do samego muru, wszak tak?
— Tak.
— Odległość nie przenosi 15 kroków?
— Mniej więcej.
— A więc na środku korytarza wybijemy otwór, którym się wydostaniemy, rzucimy się na straż i uciekniemy w morze. Tobie nie brak odwagi, a mnie i sił jeszcze.
— Poczekajno! — odrzekł Faria — jak wielka jest moja odwaga... próżnobym ci o tem mówił. Lecz zawsze miałem sprawę z rzeczami, teraz — miałbym z ludźmi. Mogłem zwalczać mur 80-metrowej głębokości, mogłem mieć nadzieję zwalczenia morza, walki z ludźmi nie chcę. Nie chcę zabijać!
Dantes aż krzyknął ze zdumienia.
— Jakto?... dla wyjścia na świat, na swobodę, miałbyś się krępować podobnymi skrupułami?
— Ale ty sam, dlaczego nie zabiłeś którego dnia dozorcy, nie ubrałeś się w jego suknie, by próbować ucieczki?
— Bo mi ta myśl do głowy nie przyszła.
— Boś miał odrazę, boś miał wstręt do podobnego występku i dlatego nie wpadłeś na myśl podobną.
Dantes, zmieszany, nie odrzekł słowa.
— Przekonałem się, iż ucieczki, z gwałtem połączone, prawie nigdy się nie udają. Ucieczki szczęśliwe, to są takie, które były dobrze obmyślone i ostrożnie, zwolna, przygotowane. Tak właśnie uciekł Beaufort z zamku Vincennes, Lutule z Bastylji i wielu innych. Zdarzają się także ucieczki przypadkowe, te są najlepsze, czekajmy więc sposobności, a jeśli się zdarzy — uciekniemy.
— Ty mogłeś czekać, bo wyczerpująca praca odrywała cię od rzeczywistości. Ja — trwałem w bezczynie.
— W słowach twych dużo jest prawdy, jednakże ja nietylko tą jedną, o której myślisz, żyłem pracą.
— Cóż robiłeś jeszcze?
— Prowadziłem badania naukowe.
— Dają ci potrzebne do pracy takiej przedmioty, jak pióro, papier i kałamarz?
— Cóż znowu? Sam zrobiłem sobie to wszystko.
— Jakto? — Sam robisz papier, pióra, atrament?
— Ależ naturalnie...
Dantes z pełnym podziwu zachwytem spojrzał na tego człowieka, nie mógł jednak odrazu uwierzyć jego słowom. Faria spostrzegł to powątpiewanie.
— Gdy odwiedzisz mnie, pokażę ci wszystkie owoce moich trudów, a także poszukiwań i badań całego życia mego, skutek marzeń mych w cieniu Colosseum w Rzymie, u stóp kościoła Ś-go Marka w Wenecji i we Florencji, nad brzegami Arno... gdym to ani pomyślał, bym mógł kiedykolwiek przebywać w murach więziennych. Obecnie pracuję nad dziełem: „Możliwość zjednoczenia wszystkich ziem włoskich pod jednem berłem“. Będzie to duży tom „in quarto“.
— I dzieło to napisałeś w więzieniu?
— Na dwóch koszulach; wynalazłem taki sposób przygotowywania płótna, że najzupełniej może zastąpić papier.
— A więc i chemikiem być musisz?
— Trochę. Znałem Lavoisiera i w ścisłych stosunkach byłem z Cabanisem.
— Jednakże dla napisania podobnego dzieła niezbędne są przecież źródła historyczne. Masz więc książki?
— W Rzymie miałem w swej bibliotece do pięciu tysięcy tomów. Z czytania, a zwłaszcza głębokiego wniknięcia w istotę czytanych dzieł — przekonałem się, że już sto pięćdziesiąt dzieł dobrze wybranych wystarcza najzupełniej, by dojść do pełnej znajomości rzeczy ludzkich, a przynajmniej do poznania, co człowiekowi jest niezbędne, by wiedział. Lata całe poświęciłem na przetrawienie tych stu pięćdziesięciu dzieł, tak iż w końcu na pamięć je prawie umiałem, kiedy zostałem aresztowany.
— Musisz znać wiele języków?
— Mówię pięciu żyjącymi językami, po angielsku, po niemiecku, po francusku, po włosku i po hiszpańsku; przy pomocy starożytnego greckiego, — uczę się teraz nowożytnego języka współczesnych nam hellenów.
Zdziwienie Dantesa było coraz większe. Ten człowiek nadprzyrodzone miał widać zdolności. Wrócił jednak do tematu, który go najwięcej zajmował, zapytując:
— Jeżeli ci jednak nie dali piór, czem napisałeś ten swój olbrzymi traktat?
— Sam sobie robię wyborne pióra, lepsze o wiele od powszechnie używanych. Robię je mianowicie z chrząstek głowy pewnego gatunku ryb morskich, jakie nam dają w zupach, w dni postne.
— A atrament?
— Był kiedyś w celi mojej kominek, w którym najwidoczniej długi czas palono, jak to wnioskować wolno z dużej ilości nagromadzonych sadzy. Te sadze rozprowadzam winem, jakie nam dają w dni uroczystych świąt, i mam wyborny atrament. Zdania zaś, które specjalnie powinny zwracać uwagę czytelnika, piszę własną krwią.
— Kiedyż ja te wszystkie dziwy będę mógł zobaczyć?
— Kiedy tylko zapragniesz. Choćby w tej chwili.
I nie czekając nawet na odpowiedź, zniknął w podziemnym korytarzu, a Dantes poszedł za nim.


ROZDZIAŁ IV.
CELA OPATA.

Bez większego trudu para przyjaciół przebyła podziemną drogę, aczkolwiek Dantes iść musiał zgięty we dwoje, aż wreszcie się dostał do korytarza, który już przylegał do celi opata. W tem miejscu tunel stał się tak niski, że już tylko na czworakach przebywać go było można.
W celi opata podłoga wykładana była kamiennemi płytami. By się więc do niej dostać, należało podnieść w górę jedną z tych płyt.
Zaledwie Dantes dostał się tym sposobem do tajemniczej celi, zaczął się w niej rozglądać z największą ciekawością. Narazie nie zauważył wszelako nic takiego, coby mogło zainteresować.
— Chwała Bogu — rzekł opat — dopiero kwadrans na pierwszą; mamy więc jeszcze parę godzin przed sobą.
Dantes spojrzał wokoło, chcąc rozpoznać, po czem opat doszedł do rozpoznania godziny z taką dokładnością?
— Uważaj na to światełko dnia, zaglądające przez okno i przyjrzyj się linjom, jakie na murze nakreśliłem. Dzięki nim właśnie i temu światłu, jest mi wiadoma godzina.
— Zacny przyjacielu — rzekł Dantes do opata — gdy się już przyjrzał temu kompasowi w więzieniu, — chciałbym poznać jeszcze inne twoje skarby.
Opat podszedł do kominka, odsunął żelaznem narzędziem, z którem się nie rozstawał, kamień czeluści i odsłonił dość głębokie wydrążenie, gdzie przechowywał swe skarby, o których przedtem mówił Dantesowi.
— Cóż chcesz naprzód zobaczyć?
— Pokaż owe dzieło o państwie włoskiem!
Faria wziął z półki trzy, czy cztery pakiety owinięte starannie, były to foremne kawały płótna, ponumerowane, na których pismem bardzo wyraźnem i czytelnem, w języku włoskim był napisany cały traktat.
— Patrzajże! — przed dziesięcioma dniami napisałem słowo „koniec“ u dołu stosiedemdziesiątej karty płótna. Poszły na to dwie moje koszule i wszystkie jakie tylko miałem chustki. Jeżeli wyjdę stąd kiedy i jeżeli się znajdzie nakładca, który się odważy pracę moją wydrukować, to jestem pewien, że sława moja zostanie ugruntowana tem jednem dziełem.
— Tak i ja mniemam. A teraz pokaż mi jeszcze obsadkę, którą to dzieło napisałeś?
Faria pokazał Dantesowi małą laseczkę, długości dwudziestu centymetrów, z kosteczką przywiązaną do końca; kosteczka ta miała kształt pióra, z zakończeniem przyciętym w zwykły sposób.
Dantes przypatrzył się jej dobrze i zaczął szukać okiem narzędzia, którem możnaby było tak temperować.
— Ach! oto i mój scyzoryk!... — zawołał Faria, uśmiechając się z zadowoleniem — jest to istotnie moje arcydzieło! Zrobiłem je tak samo jak i ten oto nóż, starym lichtarzem żelaznym.
Dantes oglądał wszystko z ogromnem zainteresowaniem, z jakiem ogląda się wystawy przedmiotów wyrabianych przez dzikich, z dalekich lądów sprowadzane.
— Atrament robię w miarę potrzeby, już ci wiadomym sposobem.
— Ja się teraz jednemu już tylko dziwię, że ci starczyło dni na wykonanie tych wszystkich twoich prac.
— To też ja pracowałem nieraz i po całych nocach.
— Po całych nocach? A skądżeż miałeś światło?
— Odłączałem tłuszcz od mięsa, które nam dają, topiłem go, zaś z gęstej, powstałej tym sposobem masy, miałem światło.
I pokazał Dantesowi naczynko utworzone ze skorup, wypełnione tłuszczem, z małym knotem, ukręconym ze strzępów odzieży.
— A jak zapalasz tę lampkę?
— Z kamieni z ziemi wydobytych wybrałem odpowiednie, na krzesiwo.
Dantes położył te rzeczy na stole i zwiesił głowę, podziwiając energję, wytrwałość tego człowieka.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział po chwili Faria — nieostrożnością by było chować wszystkie przedmioty w jednem miejscu. Zamknijmy to jednak naprzód.
Położyli taflę na miejscu; opat przypruszył ją trochę ziemią, zatarł nogą dla zniszczenia śladów i podszedł do łóżka. Odsunął je, wyjął ze ściany cegłę, odsłaniając skrytkę, z której wydobył drabinkę kilkunastometrowej długości.
Dantes stwierdził, że jest bardzo mocna.
— Któż ci dostarczył materjału na to dzieło?
— Zrobiłem to z mych koszul, prześcieradeł, ręczników i innej bielizny, jaką mi w drodze wyjątkowej łaski pozwolono wziąć do więzienia. Włókna wydobyte poprzerabiałem na powrozy.
— Ależ do tego potrzebna była igła?
— Mam ją.
I Faria pokazał Dantesowi ość z ryby, z przekłótą w grubszym końcu dziurką.
— Naprzód zamierzałem — zaczął Faria — wyłamać w okienku kraty, powiększając otwór w chwili ucieczki. Spostrzegłem jednak, że wychodzi na wewnętrzny, zamknięty dziedziniec. Poniechałem więc tego zamiaru i zacząłem robić drabinkę, na wypadek, gdyby mnie przeniesiono do innej celi, z oknem wychodzącem na morze.
Dantes przypatrując się dalej drabince, — myślał o czem innem. Myślał, że ten człowiek tak rozumny, bystry, spostrzegawczy i twórczy mógłby może rozjaśnić mroki tajemnicy jego aresztowania.
— O czem myślisz? — zapytał opat, który odrazu spostrzegł roztargnienie Dantesa.
— Myślę o tem przedewszystkiem, że jeżeli taki ogrom wiedzy, pracy, twórczości i wytrwałości spotrzebować musiałeś, zanim osiągnęłeś całość swych prac, dokonanych w więzieniu, to jak wielkich czynów dokonaćbyś potrafił, gdybyś znajdował się na wolności?!
Na pytanie to Faria odpowiedział milczeniem. Po chwili dopiero zapytał:
— Powiedziałeś przed chwilą, jeżeli się nie mylę — że myślałeś o dwóch rzeczach. Jednę twę myśl już poznałem, jakaż była druga?
— Druga?... Drugą myślą moją było to, że ty opowiedziałeś mi już swe życie, gdy ty o mojem jeszcze nic nie wiesz.
— Życie twoje, młodzieńcze, jest jeszcze bardzo krótkie, a więc i jego historja, niewiele ma szczegółów.
— Krótkie było moje życie na wolności, to prawda, ale mieści ono już w sobie cały ogrom nieszczęść, nieszczęść nie zasłużonych.
— Uważasz się za najzupełniej niewinnego?
— Jestem zupełnie niewinny! Na głowę ojca mojego i mojej drogiej Mercedes głowę — przysięgam! A są to najdroższe mi na świecie istoty.
— Opowiedz mi tedy historję swego życia — rzekł opat a mówiąc to założył całą skrytkę, postawił następnie łóżko na swem miejscu i zasiadł do słuchania.
Dantes zaczął mu opowiadać wtedy całą historję swego życia, od chwili, gdy własnemi już szedł siłami. Jako marynarz był raz w Indjach, parokrotnie w Grecji, Egipcie, Tunisie... Opowiedział następnie śmierć kapitana Leclerca, jego rozkaz przedśmiertny oddania listu wielkiemu marszałkowi i nakaz, by spełnił wszystkie tego ostatniego polecenia. Dalej, jak marszałek dał mu list do pana Noirtiera, w Paryżu, z tem, by oddał go adresatowi. Potem Marsylja. Rozmowa z panem Morrelem, powitanie ojca, szczęście ujrzenia Mercedes, dalej uczta zaręczynowa, której smutnym finałem było aresztowanie go.
Gdy doszedł do tego punktu opowiadania, — zaciął się, pochylił głowę i zamilkł.
Opat milczał również, jego myśl pracowała jednak; było to widoczne. Po chwili odezwał się dopiero:
— Jeżeli chcesz znaleźć winnego — szukaj naprzód tego, komu popełnienie występku korzyśćby przynieść mogło. To jest zasada, prawo niewzruszone, oparte na znajomości ludzkiej natury. Kto z usunięcia ciebie mógłby skorzystać?
— Nikt. Zbyt nieznaczącą byłem osobistością.
— W odpowiedzi tej jest zupełny brak logiki. Wszystko jest względne, mój drogi; od króla, który stoi na zawadzie swemu następcy, aż do najniższego urzędnika, który zawadza aplikantowi. Jeżeli umrze król — następca po nim dziedziczy koronę, jeżeli najniższy urzędnik — jego miejsce zajmuje aplikant i cieszy się, bo ma już zapewnione 1,200 franków rocznej pensji. Wszystkie osobniki, na ziemi tej żerujące, od najwyższego szczebla poczynając, a kończąc na najniższym, tworzą światek interesu; są to drobne pyłki i atomy, nakształt światów Dekarta. Ale wróćmy do twego specjalnie maleńkiego świata. Miałeś być przeto mianowanym kapitanem Faraona?
— Tak.
— Miałeś się żenić z ładną i młodą dziewczyną?
— Tak.
— Czy komu nie zależało na tem, abyś nie został kapitanem Faraona? — Czy kto nie miał również, jak i ty zamiaru zaślubienia Mercedes? Odpowiadaj kolejno na pytania, bo porządek jest kluczem do rozwiązania wszelkich zadań. Powtarzam więc: czy nie zależało komu na tem, abyś nie został kapitanem Faraona?
— Nie! Wszyscy na okręcie lubili mnie bardzo. I gdyby majtkowie mieli prawo wyboru dowódzcy, pewnie że mnie właśnie byliby wybrali. Jeden tylko człowiek mógł mieć do mnie pewną urazę, niejaki Danglars, bo miałem z nim zajście na trzy miesiące przedtem; wyzwałem go na pojedynek, do którego nie stanął.
— Człowiek ten należał do załogi statku?
— Tak, zajmował stanowisko ajenta handlowego.
— Gdybyś był został kapitanem, zostawiłbyś go na miejscu?
— Nie — gdyby to ode mnie tylko zależało; nie zostawiłbym go na tem stanowisku, bo dostrzegłem nieco nierzetelności w jego rachunkach.
— Więc tak... Czy był kto obecny przy rozmowie twojej z kapitanem Leclerc?
— Nie, byliśmy sami.
— I nikt nie mógł słyszeć tej rozmowy?
— Może kto ją i słyszał... Tak jest... przypominam sobie teraz: Danglars przechodził około drzwi, gdy Leclerc oddawał mi właśnie list do marszałka.
— No, to już mamy jeden ślad niewątpliwy. Czyś wziął kogo ze sobą na brzeg, gdyś na Elbie wysiadł na ląd?
— Nie... nikogo.
— I tam wielki marszałek dał ci list do Paryża?
— Tak.
— Cóż zrobiłeś z tym listem?
— Włożyłem go do mej teki.
— Miałeś więc i tekę przy sobie. Nie nazbyt to wygodna rzecz dla marynarza nosić taką tekę w ręku.
— To też miałem tekę w swej kajucie, na okręcie.
— Acha! Więc dopiero na okręcie włożyłeś list do teki, zaś wchodząc na okręt list trzymałeś w ręku i każdy mógł to widzieć, a zwłaszcza Danglars. Teraz słuchajże dobrze i zbierz całą swą uwagę. Czy pamiętasz w jakich słowach była napisana denuncjacja?
— O, pamiętam! Czytałem ją ze trzy razy; każde więc jej słowo utkwiło mi dobrze w pamięci. — I Dantes powtórzył słowa denuncjacji jak najdokładniej.
Opat wzruszył ramionami.
— Jest to sprawa jasna jak słońce. Ty jeden tylko pojąć jej nie zdołałeś, bo za dobre masz serce, jesteś za naiwny i za uczciwy. Jaki był zwyczajny charakter pisma Danglarsa?
— Piękny, potoczysty.
— Zaś denuncjacji?
— Najzupełniej odmienny.
Opat się uśmiechnął.
— Mówisz, że odmienny zupełnie? Poczekajże!
Wziął pióro i napisał lewą ręką na kawałku płótna kilkanaście pierwszych słów denuncjacji.
Gdy je Dantes dostał do rąk i spojrzał na nie — odskoczył nagle z przestrachem.
— Ależ na Boga! — zawołał — toż to jest zupełnie to samo pismo!
— Co dowodzi że denuncjacja lewą była pisana ręką. Bo wiedz — że charaktery pisma, pisane prawą ręką, — różnią się bardzo pomiędzy sobą, pisane lewą — są wszystkie do siebie podobne. No, dosyć o tem. Idźmy teraz dalej... Czy nie zależało komuś na tem, abyś nie poślubił Mercedes?
— Był młody człowiek, jej rodak i krewny, imieniem Fernand, katalończyk jak i ona.
— Czy nie sądzisz, że byłby zdolen do napisania podobnego listu?
— Nie przypuszczam. Prędzej już ugodziłby mnie nożem choćby z zasadzki.
— Tak. Hiszpan jest zdolny do morderstwa, lecz nie do podłości, a prócz tego nie mógł on znać szczegółów w denuncjacji zawartych. Bo nie mówiłeś swej narzeczonej myślę o rozmowie swej z marszałkiem i o tem, że masz list przez niego dany zawieźć do Paryża?
— Nie, nie mówiłem jej tego.
— Zatem denuncjację napisać mógł tylko Danglars.
— Teraz i ja jestem tego pewien.
— Powiedzże mi teraz, czy Danglars znał Fernanda?
— Nie. Chociaż... Tak, przypominam sobie!... W przeddzień mego ślubu, widziałem ich razem przy jednym stole, w trattorji Pamfila. Danglars zdawał się być bardzo przyjacielski i wesoły, zaś Fernand blady i drżący.
— Czy byli sami?
— Był z nim jeszcze niejaki Kadrus, mój znajomy również, najbliższy mój sąsiad nawet.
— Ale, na Boga! Że też ja przedtem o tem nie pomyślałem. Na stoliku, przy którym pili, stał kałamarz i leżały: papier oraz pióro.
I Dantes podniósł rękę do czoła potem zroszonego.
— O!... to tam niezawodnie stała ta się zbrodnia! Ach! Nikczemnicy! Nikczemnicy!
— Czy nie chciałbyś się dowiedzieć o jednej rzeczy jeszcze? — rzekł Faria, boleśnie się uśmiechając.
— Tak, o tak!... Ty wszystko jesteś w stanie zgłębić, ty widzisz jasno ukrytą tajń wszystkich rzeczy. Chciałbym oto się dowiedzieć, dlaczego raz tylko byłem badany, a potem tak gwałtownie zamknięty, bez wyroku i bez sądu nawet!?
— Tę stronę sprawy trzeba będzie zbadać bardzo uważnie. Sprawiedliwość ma swoje ciemne i tajemnicze formy, któremi działa, przeniknąć je — nie sposób. To, czegośmy tu dociekli, odnośnie dwóch przyjaciół twoich, łatwemby było dla dziecka nawet. Sprawa twego zetknięcia się z przedstawicielami prawa jest do rozeznania o wiele trudniejsza. Muszę poznać najdrobniejsze szczegóły.
— Badaj, pytaj, — wszystko ci powiem.
— Kto cię badał? Prokurator królewski, podprokurator, czy też sędzia instrukcyjny?
— Podprokurator młody, lat dwudziestu ośmiu co najwyżej.
— No, to nie zepsuty jeszcze ale już, być może, dumny. Jakże się obchodził z tobą?
— Bardzo życzliwie.
— Opowiedziałeś mu wszystko dokładnie?
— Wszystko.
— W czasie indagacji nie zmienił się w obejściu względem ciebie? — Był dobry i łaskawy do końca?
— Gdy przeczytał denuncjacje, był — oburzony.
— A gdy mu oddałeś list?
— Zmienił się odrazu na twarzy, jak tylko adres przeczytał, zaś jego zdenerwowanie się wzmogło, gdy poznał treść listu. Lecz wtedy właśnie ujawnił najwyższą swą dla mnie życzliwość, spalił mianowicie ten list.
— Spalił list, będący dokumentem sądowym? O! to wygląda bardzo podejrzanie. I zdaje się, iż on właśnie w tej sprawie największym był zbrodniarzem.
— Na miłość Wszechwiedzącego Boga! — ty mnie przejmujesz lękiem.
— Postępowanie jego w tym wypadku nazbytby już było lekkomyślne, nazbyt nieprawdopodobne, by właśnie tutaj nie kryła się jakaś tajemnica.
— Tak sądzisz? Czyż świat jest zapełniony samymi tygrysami tylko?
— Przekonany jestem o tem całkowicie. Do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, ulica Coq-Herom, w Paryżu.
— Jak ci się zdaje, czy pan podprokurator nie miał czasem własnego interesu w zniszczeniu tego listu?
— To jest możliwe, bo mi dwa czy trzy razy przysięgać kazał, że nie wspomnę przed nikim, że ten list miałem oddać w Paryżu, że nie wymienię nawet nazwiska adresata.
— A to nazwisko?
— Noirtier.
— Noirtier... wymówił z zastanowieniem opat — Noirtier... powtórzył. — Znałem jakiegoś Noirtiera, żyrondystę z czasów rewolucji francuskiej. A jakże się twój podprokurator nazywał?
— De Villefort.
Opat aż się zachłysnął od nerwowego, drgającego jakby łkaniem śmiechu. Dantes spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Że teraz wszystko jest już wyświetlone. Jest jasne jak słońce. Biedne dziecko! Młodzieńcze nieszczęśliwy! I ty powiadasz, że ten urzędnik był dobry dla ciebie, że masz dla niego wdzięczność! A wiesz ty, kto zacz jest ten Noirtier? To jego ojciec rodzony!
Gdyby nagle piorun padł przed nogami Dantesa i otworzył przepaść, z głębi której piekło by wyglądało — to by to na nim mniejsze zrobiło wrażenie.
Powstał i chwycił się za głowę, czując, że traci przytomność.
— To był jego ojciec — zawołał bonapartysta, gdy on był podprokuratorem królewskim!
— Tak, nie inaczej. Bowiem nazwisko tego ojca brzmi w całości „Noirtier de Villefort“.
Światło najjaskrawsze oświetliło mózg więźnia.
Wszystko, co dotąd ciemnem się wydawało, rozbłysło w jednej chwili blaskiem jasnego dnia. I te matactwa Villeforta w czasie badań, ta jego udana dobroć, potem prośby i domaganie się przysięgi, że nikomu o liście nie powie! Wszystko to w świetle błyskawicy stanęło mu w pamięci.
Krzyknął nagle, zachwiał się, jakby jakimś trującym narkotykiem odurzony, i rzucił się do tunelu, który do jego prowadził celi.
— Muszę być w tej chwili sam, sam jeden, aby nie myśleć!
Gdy dostał się do siebie, runął na łóżko i tak go zastał dozorca, bezwładnie leżącego. Jedynie oczy w słup postawione i w jeden punkt utkwione, świadczyły, że żyje.
W czasie tej martwoty ciała powziął straszliwe postanowienie i wykonał okropną przysięgę.
Dla dotrzymania przysięgi tej potrzeba było koniecznie mieć nadzieję, że wyjdzie kiedyś na świat.
Głos opata oderwał go od tych rozmyślań. Po wizycie dozorcy, Faria przyszedł zaprosić Dantesa na wieczerzę. Jako warjat, opat miał pewne przywileje, przysługujące chorym. Między innemi — dostawał w niedzielę biały chleb i buteleczkę wina. Była to właśnie niedziela, przeto opat chciał się podzielić z Dantesem otrzymanymi przysmakami.
Dantes, nie chciał zrazić sobie starca, przyjął zaproszenie. Jedynie mroczna twarz, podsiniałe oczy i stężałe rysy świadczyły, że ten człowiek musiał stoczyć w sobie jakąś potężną duchową walkę, że się zdecydował na coś i że tego, na co się zdecydował — dokona.
Opat długo patrzył na niego.
— Nie jestem kontent z siebie, żem ci w poszukiwaniach twoich dopomógł i żem ci tyle powiedział.
— Dlaczego?
— Bom wlał w serce twoje uczucie, które tam nigdy jeszcze nie gościło — zemstę.
Dantes uśmiechnął się złowrogo.
— Mówmy o czem innem — odpowiedział.
Opat przez chwilę patrzył jeszcze na niego, a potem smutnie pokiwał głową. I zaczął o czem innem rozmowę. A miał o czem mówić. To też Dantes z zapartym oddechem słuchał każdego jego słowa. Jedne odpowiadały jego wyobrażeniom, mówiły o marynarce naprzykład; inne znów dotykały tematów absolutnie mu nieznanych.
Dantes pojmować zaczął szczęście, jakie dawać musi głęboka wiedza.
— Powinienbyś mię nauczyć trochę tego, co sam umiesz — rzekł — choćby dlatego tylko, byś się nie nudził. Bo tak jak jest teraz, to zdaje się, że wolałbyś samotność dawniejszą, aniżeli obcowanie z człowiekiem, który stoi na na tak niskim poziomie umysłowym, jak ja.
Opat uśmiechnął się znowu.
— Niestety, moje dziecię! — przemówił — wiadomości ludzkie są bardzo ograniczone i gdybym cię nauczył matematyki, fizyki, historji i trzech lub czterech języków żyjących, któremi sam władam, jużbyś umiał prawie tyle co ja. Wszystkiego tego mógłbym cię nauczyć w przeciągu lat dwóch, trzech najwyżej.
— A więc rozpocznij naukę, błagam cię o to. Jak zgłodniały pokarmu, tak ja wiadomości pragnę.
I jeszcze tego wieczoru opat wyłożył mu plan nauk i rozpoczął nauczanie.
Dantes miał nadzwyczajną pamięć i łatwo pojmował, a przytem wrodzone zdolności do matematyki ogromnie ułatwiały naukę.
Po roku, znał już język angielski i niemiecki, oprócz tych, które znał już dawniej, to jest włoski i nowo-grecki.
Zdobywanie innych dziedzin wiedzy z niemniejszą przychodziło mu łatwością.
Na nauce dni mu mijały szybko i po roku zupełnie innym już był człowiekiem.
Zauważył wszelako, że opat z każdym dniem stawał się smutniejszy. Jakaś jedna myśl zdawała się go nurtować. Wpadał w głębokie zamyślenia, powstawał nagle, krzyżował ręce, to znów trawił długie godziny na milczącej przechadzce. Widać było, że coś waży w sobie, coś przetrawia.
Aż nakoniec jednego dnia odezwał się nagle:
— Ach!... gdyby tu tylko strażnika nie było!
— Jeżeli tylko chcesz, strażnika nie będzie — rzekł Dantes, który szedł ciągle w ślad za myślą starca.
— Powiedziałem ci już, że wzdrygam się na myśl morderstwa.
— Lecz przypuśćmy, że wartownika nie będzie, że będzie głuchy i ślepy...
— Nie, nie... — odpowiedział opat i na tem urwała się rozmowa.
Po trzech miesiącach milczenia, opat wznowił rozmowę.
— Czy dość silny jesteś? — zapytał razu pewnego.
Dantes nie odpowiedział, ale wziął do ręki pręt żelazny, zgiął go i wyprostował ponownie.
— I w ostateczności zabiłbyś wartownika?
— Bez namysłu.
— A więc... możeby zabrać się do wykonania zamiaru.
I pokazał Dantesowi rysunek swego pokoju, celi Dantesa i łączącego ubikacje te korytarza. Otóż należało przebić tunel do tego korytarza i to do miejsca, na którem wartownik stał zazwyczaj. Tam właśnie należało obluzować taflę, tak, by zapadła się w danej chwili w głąb, pod ciężarem wartownika. W tej chwili Dantes miał się rzucić na niego, związać, i zatkać mu usta. Wówczas: wydostać się w górę na ów korytarz, przez okno, przy pomocy drabinki, spuścić się na brzeg morza i rzucić w jego fale.
Dantes po rozpatrzeniu planu tego klasnął w ręce, oczy mu się zaiskrzyły. Projekt był do tego stopnia prosty, że niepodobieństwem było, ażeby mógł się nie udać.
Jeszcze tego samego wieczoru wzięli się do pracy, z tem większym zapałem, że po tak długim wypoczynku.
Ziemię wydobywaną wyrzucali z największą ostrożnością oknami, wtedy jedynie, gdy wiały wichry, które porywały kruszyny przez nich z łona ziemi wydobyte.
Praca ta rok blisko trwała.
Przez rok ten Faria nie przestawał kształcić Dantesa; rozmawiał z nim w obcych jedynie językach; uczył go historji ludów, opowiadał o dziejach wielkich ludzi, roztaczając przed nim ich myśli.
Opat, człowiek światowy, wyższego nawet towarzystwa, miał w swem obejściu coś ze wspaniałej, pełnej chłodu melancholji, którą Dantes, dzięki zdolności przejmowania, zdołał sobie przyswoić.
Po piętnastu miesiącach tunel został przebity aż do tafli, na której stał wartownik.
Ucieczka nastąpić więc mogła już w każdej chwili, wyczekać już tylko należało nocy ciemnej, bezksiężycowej. Belką więc jedynie podparli taflę, by się nie zawaliła czasem przedwcześnie i zaczęli wyczekiwać sposobnej chwili.
Właśnie Dantes był zajęty umocnieniem tej belki, gdy usłyszał nagle przenikliwy głos opata, w którym drgała boleść istotna. Podbiegł więc żywo i ujrzał Farję słaniającego się, bladego, z potem spływającym z czoła.
— Boże! — zawołał — co się stało?
— Prędko... tylko prędko! Słuchaj — wyszeptał Faria.
— Co ci jest?
— Ginę!... Jestem chory śmiertelnie i czuję, że teraz zbliża się atak tej choroby. Prędko!... idź do mego pokoju i podnieś nogę od łóżka; noga ta jest wydrążona, znajdziesz w niej małą kryształową flaszeczkę z różowym płynem. Przynieś mi ją, albo lepiej pomóż mi zajść do mojej celi, póki mam jeszcze resztki sił, Bóg wie, co się stanie i jak długo trwać będzie atak?
Dantes, aczkolwiek było to wielkie dla niego nieszczęście, nie stracił ani na chwilę przytomności; wziął więc delikatnie i ostrożnie opata wpół i, unosząc go, zaprowadził do jego pokoju i złożył na łóżku.
— Dziękuję ci — rzekł opat cichym głosem, a wszystkie członki w nim drgały. — Słuchaj! Być może, iż wpadnę w stan zupełnej martwoty; lecz być może, że się będę wił i pienił. Staraj się, aby krzyków moich nie usłyszano, jest to rzecz bardzo ważna, bo wtedy wzięto by mnie napewno do szpitala i zostalibyśmy rozłączeni, być może że na zawsze. Kiedy mnie ujrzysz zimnego i martwego prawie, wtedy... uważaj to dobrze, roztworzysz mi nożem ściśnięte zęby i wlejesz mi do ust osiem do dziesięciu kropli tego płynu, a może przejdzie wszystko.
— Może... — zawołał boleśnie Dantes.
— Ratuj mnie, ratuj, bo już tracę przytomność, już umier...
Atak był tak nagły i gwałtowny, że nieszczęśliwy nie mógł już dokończyć zaczętych wyrazów.
Cierpienie wysadziło mu na wierzch oczy, wykrzywiło usta... Rzucał się, drgał, pienił...
Dantes, zgodnie z wyrażoną wolą opata, stłumił krzyki, kołdrą otulając mu głowę.
Trwało to ze dwie godziny, aż nakoniec ciało opata znieruchomiało, tak że zdawał się być martwy zupełnie.
Dantes oczekiwał tej chwili, aż śmierć pozorna owładnie całe ciało; potem wziął nóż, włożył go między zęby, podważył z wysiłkiem zaciśnięta szczękę i wlał w usta dziesięć kropli płynu czerwonego. Wlał i czekał.
Upłynęła dobra godzina, a starzec nie dawał znaku życia.
Dantes zamierał z rozpaczy. Wyrzucał sobie, że czekał najwidoczniej zbyt długo... I wpatrywał się w nieruchomo leżącego przyjaciela okiem pełnem bólu i miłości.
Lecz zwolna lekki rumieniec zaczął barwić blade policzki, oczy zasnute bielmem i nieruchome zaczęły nabierać wyrazu, lekkie westchnienie poruszyło wreszcie usta... Nie można było wątpić, starzec wracał do życia.
— Ocalony! Ocalony! — zawołał Dantes głosem pełnym radości.
Chory rzucał już przytomne spojrzenia, lecz nie mógł jeszcze mówić. Mózg jego potężny działał jednak już z dawną sprawnością, czego przejawem najlepszym był jego ruch niespokojny, drzwi wskazujący.
Dantes zrozumiał odrazu; dozorca się zbliżał!... I rzeczywiście usłyszał jego kroki.
Skoczył przeto co tchu do otworu, wsunął się do niego, kładąc następnie płytę na właściwem miejscu.
Zaledwie wszedł do siebie, w drzwiach ukazał się dozorca i znalazł go spokojnie siedzącego na łóżku. Lecz zaledwie drzwi zamknął za sobą, Dantes znów rzucił się do otworu, by wrócić do chorego przyjaciela.
Opat leżał na łóżku nieruchomy i zupełnie bezsilny.
— Nie myślałem już, abym cię kiedykolwiek zobaczył.
— A to czemu? — zapytał młodzieniec — czy istotnie sądziłeś, że mógłbyś umrzeć?
— Nie, ale że wszystko gotowe było do ucieczki, więc myślałem, żeś uciekł.
Rumieniec okrył lica Dantesa.
— Za co mnie tak skrzywdziłeś? Jak mogłeś pomyśleć, że jabym mógł uciec bez ciebie! Czy istotnie sądziłeś, żem zdolny do tego?
— Widzę, żem się omylił — odrzekł starzec — wybacz mi, bo jestem bardzo słaby i rozbity.
— Bądź spokojny, siły ci wrócą niebawem — powiedział Dantes, siadając i biorąc ręce starca w swe dłonie.
Faria uśmiechnął się do niego i zaczął mówić:
— Przedostatni paroksyzm trzymał mnie w swej mocy około trzydziestu minut. Teraz nie mogę poruszyć ani prawą ręką, ani prawą nogą, głowa ociężała dowodzi, że i mózg doznał wstrząśnienia; przy trzecim ataku — albo zostanę tknięty paraliżem, albo nawet umrę.
— Nie myśl o tem, bądź spokojny — nie umrzesz. Trzeci atak, jeżeli się zdarzy nawet, to już nie w tych murach. Wtedy lekarze przyniosą ci ulgę, mają przecież takie potężne już środki ratunku, które codzień jeszcze doskonalą?
— Mój przyjacielu — odparł starzec — nie łudź mnie i siebie, ostatni paroksyzm skazał mnie na wieczną już niewolę, aby uciec — trzeba swobodnie się poruszać, a ja...
— Zaczekajmy tydzień, miesiąc, kwartał... jeżeli okaże się tego potrzeba; w ciągu tego czasu siły ci wrócą napewno. A że wszystko mamy gotowe do ucieczki, więc możemy wybierać dowolnie dzień i godzinę, jakie będą dla nas odpowiednie. Gdy wzmożesz się do tego stopnia, że będziesz mógł pływać — wtenczas nasz zamiar doprowadzimy do skutku.
— Ja już nigdy pływać nie będę — rzekł Faria — tę rękę mam sparaliżowaną, nie na jeden dzień, lecz już na zawsze. Podnieś ją tylko, a zobaczysz, jak jest ciężka.
Dantes podniósł wskazaną rękę, a potem opuścił ją. Opadła ciężko, jak martwa. Westchnął boleśnie.
— Czy jesteś teraz przekonany? Czy wierzysz teraz w to, co ci powiedziałem? Po pierwszym zaraz paroksyzmie długo zastanawiałem się nad moją chorobą. Bo to familijna choroba nasza. Ojciec mój umarł przy trzecim ataku, to samo dziadek. Doktór, który mi ten preparat przygotował, sławny Cabanis, przepowiedział mi ten sam koniec.
— Doktorzy bardzo często się mylą! — zaoponował Dantes — co się tyczy twego paraliżu, to ten żadnych we mnie nie budzi obaw; wezmę cię na barki i popłynę z tobą.
— Dziecko jesteś — rzekł opat — jako marynarz i pływak wiedzieć powinieneś, że człowiek tak obciążony, nie zdołałby nawet przepłynąć stu metrów. Nie łudź się próżnemi rojeniami, w które sam nie wierzysz. Uciekniesz sam. Ja tu zostanę, aż wybije ostatnia godzina mojej niewoli, to jest godzina śmierci. Ty uciekaj, idź w świat, boś młody i silny! Nie troszcz się o mnie. Zwracam ci twoje słowo.
— Niechże się stanie w takim razie wola Boga — rzekł poważnie Dantes.
— Co chciałeś powiedzieć przez to?
— Że i ja zostanę.
Powstał i wyciągając uroczyście ręce w górę zawołał:
— Na świętą krew Chrystusa przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
W oczach Dantesa, gdy mówił, widniał wyraz wzniosłego uniesienia, miłość i szczerość.
Wzruszyło to do głębi starca.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Może kiedyś nagrodzony będziesz za to bezinteresowne poświęcenie. Ale to jest przyszłość, a nam dziś o teraźniejszości pomyśleć trzeba, otóż jeżeli ja uciekać nie mogę, zaś ty nie chcesz, to trzeba będzie z powrotem zasypać tunel ostatnio wybity, a przynajmniej umocować to miejsce, po którem przechadza się wartownik, ażeby pod nim nie oberwała się ziemia, bo wtedy wszystko by się wydało i nas by rozłączyli niewątpliwie. Musisz to zrobić już sam, bo ja ci już pomóc nie potrafię... Idź zaraz i pracuj. Koniecznie trzeba, by do jutra wszystko było zrobione. Jutro po wizycie dozorcy przyjdź do mnie, będę ci miał coś do powiedzenia.
Dantes wziął rękę opata i uścisnął ją silnie. Potem wyszedł.



ROZDZIAŁ V.
SKARB.

Nazajutrz Dantes, gdy wszedł do celi opata, zastał go siedzącego na łóżku, z twarzą posępną, lecz spokojną i zrezygnowaną.
W ręce, w której mu władza pozostała, trzymał zwinięty jakiś papier.
Gdy Dantes wszedł, oddał mu papier ten w milczeniu, bez jednego słowa.
— Co to jest? — zapytał Dantes.
— Przypatrz się dobrze — odparł opat z uśmiechem.
— Patrzę... i widzę papier jakiś, w części opalony, a na nim gotyckie litery, wypisane jakimś dziwnym atramentem.
— Papier ten, — mogę ci to teraz powiedzieć, jest skarbem moim, którego połowa do ciebie należy. Zaś mówię ci to, bo się przekonałem coś wart.
Zimny pot wystąpił na czoło Dantesa. Do tej chwili unikał wszelkiej o tym skarbie wzmianki. Jak i inni myślał, że na tym jedynym punkcie umysł opata nie jest normalny. Powodowany uczuciami delikatności, wolał nie dotykać tej bolesnej kwestji.
Faria także zamilkł.
— Skarb twój... — szepnął Dantes niepewnym głosem.
Faria uśmiechnął się.
— W każdym wypadku, mój Edmundzie, serce twe ujawnia swą szlachetność. Z twej bladości i z twego pomieszania widzę, co się z tobą w tej chwili dzieje. Ale bądź spokojny, ja warjatem nie jestem bynajmniej. Ten skarb faktycznie istnieje. Jeżeli nie było mi przeznaczonem, bym ja go posiadał, ty go mieć będziesz niepodzielnie. Nikt mi nie wierzył, że ten skarb jest, że istnieje. Za warjata mnie miano. Ale ty powinieneś być innego o mnie zdania, powinieneś wierzyć, że to, co ja mówię — jest, musi być prawdą. Słuchaj mnie.
Lecz Dantes nie chciał pozwolić mu mówić.
— Przyjacielu — rzekł — paroksyzm ten znużył cię bardzo. Więc proszę cię: nie trudź się, odpocznij. Jutro mi opowiesz rzecz całą. Czyż to sprawa tak bardzo gwałtowna, rozmawiać o skarbie w naszem położeniu?
— Bardzo gwałtowna — odpowiedział starzec, — kto wie, czy jutro, albo pojutrze, nie przyjdzie trzeci paroksyzm? A wtedy wszystko byłoby stracone. O tak, nieraz z goryczą największą myślałem o tych skarbach, któreby mogły uszczęśliwić tysiące rodzin. Dziś ten skarb niezmierny w całości należy do ciebie. Weź, przeczytaj ten papier.
Dantes czytać zaczął.
— Jakże myślisz? — zapytał Faria.
— Ja tu nic wywnioskować nie mogę i nic nie rozumiem. Jest tu parę wierszy bez związku i parę wyrazów bez myśli. Może dokument miał kiedyś znaczenie, był zrozumiały... zniszczył go wszelako ogień i w obecnym stanie jest on niezrozumiały zupełnie.
— Dla ciebie, bo pierwszy raz go widzisz i czytasz, ale nie dla mnie, który ledwie że wzroku nie straciłem, rozczytując się w nim po nocach. Każde określenie tam się znajdujące odbudowałem — każdą myśl — uzupełniłem.
— Sądzisz więc, że poznałeś myśl tego dokumentu?
— Jestem pewien tego. Sam to zresztą osądzisz, lecz przedtem wysłuchaj, jakim sposobem ten papier dostał się do rąk moich.
— Cicho — przerwał nagle Dantes — słychać kroki dozorcy. Uciekam, dowidzenia. — I Dantes wyślizgnął się jak wąż przez wąskie przejście tunelu.
Faria zaś, pobudzony przestrachem, zdołał zdrową ręką przykryć taflą otwór i zasłonić go matą.
Ale to nie był dozorca, lecz sam komendant, który, dowiedziawszy się o nieszczęściu Farji, przyszedł właśnie, aby się przekonać, do jakiego stopnia ciężki jest stan chorego.
Faria przyjął go siedzący, unikając wszelkich ruchów, któreby ujawnić mogły, że jedna połowa jego ciała jest sparaliżowana. Lękał się, aby komendant nie zechciał czasem przenieść go do innego, zdrowszego więzienia i przez to nie rozłączył z Dantesem. Te szlachetne usiłowania nie pozostały bez skutku. Komendant opuścił Farję w przeświadczeniu, że warjat, dla którego uczuł przez chwilę coś w rodzaju litości, dotknięty był jedynie przelotną niedyspozycją.
Przez ten czas Edmund, siedząc na łóżku z głową pochyloną, starał się zebrać myśli.
Wszystko, cokolwiek dotąd z ust Farji wyszło, tchnęło prawdą i rozumem, nie można było wątpić w sprawność działania jego mózgu. A jeżeli tak, to i twierdzenia dotyczące jego skarbu, musiały mieścić w sobie prawdę. Lecz był w zwątpieniu. Tyle lat wszyscy o warjactwie Farji głosili... Więc nie spieszył z pójściem do celi opata. Bał się przekonać, że umysł opata, na jednym przynajmniej punkcie, nie funkcjonował sprawnie.
Te jego opowiadania o skarbie, nazbyt bo już były nieprawdopodobne.
Faria, widząc, że Dantes nie przychodzi, domyślił się obaw swego przyjaciela i bez względu na to, iż ledwo się mógł poruszać, poszedł sam do niego.
Usiłowania te usłyszał Dantes. Zadrżał i pobiegł na jego spotkanie, a następnie prawie wciągnął do swej celi.
— Otóż jestem — rzekł z anielskim wyrazem dobroci na ustach — widzę, że nie chcesz mych skarbów. Nawet i ty mniemasz, że są urojone. Słuchajże tedy.
Edmund wzruszony i zmieszany ułożył starca na swem łóżku, sam siadając na brzegu.
— Jak wiesz — mówił opat — byłem przybocznym sekretarzem i przyjacielem hrabiego Spada, ostaniego z książąt tego imienia. Jemu to jestem winien wszystkie szczęśliwe chwile w życiu. Nie był bogaty — aczkolwiek bogactwa rodziny Spadów przeszły w przysłowie: „Bogaty jak Spada“ — mówiono.
— Dom hrabiego Spada nie miał dla mnie tajemnic. Widziałem nieraz, jak wertował on stare księgi i familijne rękopisy. Nie pojmowałem, jaki mógł być cel tej jego pracy, zdaniem mojem — bezużytecznej. Raz mu to powiedziałem, rzucił na mnie okiem, w którem gorycz, ból i zniechęcenie się malowały. W milczeniu dał mi tom, zawierający historję Rzymu. Tam to, w rozdziale dwudziestym, omawiającym życie Aleksandra VI-go, znalazłem zakreślone, jego ręką, słowa, których zapomnieć nie mogę. Oto one:
„Wielkie wojny romańskie zostały już zakończone, lecz Cezar Borgia, mimo olbrzymich zdobyczy potrzebował ciągle pieniędzy, aby ujarzmić Italję. Papież, Aleksander VI, domagał się również gotowizny, dla załatwienia sporów z Ludwikiem XII, królem Francji. Koniecznością było przeto przeprowadzenie jakiejś korzystnej spekulacji, któraby zdołała wypełnić próżne szkatuły.
Nie było to łatwe w ubogiej Italji. Jego Świątobliwość zdecydował się ostatecznie na zamianowanie dwóch nowych kardynałów.
Naznaczenie na te godności ludzi wyjątkowo bogatych mogło dać olbrzymie wpływy.
W wypełnieniu projektu, Aleksander i Borgia rozglądać poczęli kandydatów i wybór padł na dwóch ludzi istotnie bardzo odpowiednich, mianowicie na Jana Rospigliosi, który ze względu na liczne urzędy i przedsiębiorstwa, mógł mieć zawsze tyle pieniędzy, ile ich tylko zapragnął, i na Cezara Spadę, najznakomitszego szlachcica i najbogatszego rzymianina. Gdy notablom tym stały się wiadome projekty Aleksandra VI, dotyczące ich osób — zgodzili się na nie bez namysłu, aczkolwiek pojęli odrazu, iż przyjdzie im zapłacić bardzo drogo za te zaszczyty. Obydwaj jednak dla nasycenia swej nieznającej granic dumy, gotowi byli poświęcić wszystko.
I w rezultacie skrzynie Borgiów wypełniły się ośmioma miljonami dukatów.
Nasi dostojnicy kościoła zostali zaproszeni przez Jego Świątobliwość na ucztę. Rospigliosi, odurzony tytułem szedł na nią rozpromieniony i tylko o niej myśląc. Spada był przezorniejszy. Zanim się udał do papieża, napisał testament, bo rozumiał niebezpieczeństwo, grożące zawsze tym, którzy się zbliżali do Borgiów. We właściwej porze Spada udał się na obiad. Aleksander już na niego oczekiwał. Gdy rozejrzał się w gronie gości, zbladł jednak straszliwie, ponieważ w ich liczbie zobaczył i swego bratanka, młodzieńca nad zwykłą miarę szlachetnego i pięknego, którego kochał nad życie i który był jego spadkobiercą. Znał zwyczaje dworu, to też lęk go ogarnął w chwili tej nietylko o siebie, ale i o cały swój ród. Szydercze spojrzenia Aleksandra VI upewniły go jeszcze w przekonaniu, że obawy te nie są bynajmniej bez podstaw.
Obiad się skończył. Spada raz jeden tylko znalazł sposobność, by zbliżyć się do bratanka i zapytać, czy otrzymał bilecik od niego, zawiadamiający go o testamencie. Młody Spada odpowiedzieć zdążył jedynie „nie“ i rozdzielono ich. I każdego z osobna poczęstowano puharami wina, nadzwyczajnej jakoby dobroci.
Obaj ci Spadowie w godzinę potem zmarli. Kardynał skonał w swym powozie, zaś siostrzeniec na progu swego mieszkania, w objęciach swej żony, dając jej jakieś znaki, których ta zrozumieć nie mogła.
Wtedy Cezar rzucił się na dziedzictwo po zmarłych. I nic nie znalazł. Żadnych kapitałów, ani kosztowności. Pozostał jedynie testament w ostatniej chwili przez Spadę skreślony, tej treści:
„Zapisuję ukochanemu bratankowi moje kufry i książki, pomiędzy któremi jest także brewjarz ze złoconymi rogami“.
Spadkobiercy podziwiali brewjarz, zachwycali się sprzętami, dziwiąc się zarazem mocno, że stary Spada, tak bezmiernie bogaty, żadnych bogactw nie zostawił, za wyjątkiem tych, jakie kryły się w bogatych bibljotekach.
Cezar robił dokładne poszukiwania. Jego słudzy przetrząsnęli wszystkie domy i wszystkie pałace do zmarłego należące — napróżno. Znaleziono za jakieś tysiąc dukatów kosztowności i drugie tyle w gotówce.
Rodzina domyślała się, że skarby zostały ukryte. Rozmyślano nad słowami młodego Spady, który konając, zdołał powiedzieć żonie: „szukaj pomiędzy papierami stryja“.
I szukali krewni, poszukiwania robił Cezar, lecz na ślad nie natrafiono. Spadkobiercy zniechęceni, sprzedali wreszcie pałace, domy i ogrody, które wtedy bardzo niewielką przedstawiały wartość. I tak mijały lata. Aleksander zmarł otruty. To samo Cezar.
Spadowie już nigdy nie wrócili do swej świetności i znaczenia, wieczna tajemnica okryła tę sprawę.
— Tyle nam mówi historja — rzekł po chwili odpoczynku Faria. — Spodziewam się, że nie wydaje ci się ona nieprawdopodobną i warjacką, nieprawdaż?
— Nie, nie, mój przyjacielu. Mów dalej, proszę.
— A więc słuchaj.
Ostatni ze Spadów, a mój przyjaciel, zmarł na moich rękach. W testamencie był zapis i dla mnie. Dostałem tysiąc dolarów oraz całą bibljotekę z pięciu tysięcy tomów łącznie z owym słynnym brewjarzem.
W r. 1807, na miesiąc przed dniem uwięzienia, a w 15 dni po śmierci Spady, odczytywałem po raz tysiączny chyba papiery Spadów, które chciałem ostatecznie uporządkować. Należało się przytem spieszyć, bo pałac należał już do jakiegoś cudzoziemca, który lada dzień objąć go miał w posiadanie.
Otóż w dniu owym, zmęczony pracą, opuściłem głowę i zasnąłem. Obudziłem się w ciemności. Wtedy chciałem zapalić świecę, a mając już ją w lewej ręce, prawą zacząłem szukać kawałka papieru, by nim świecę zapalić. Obawiałem się jednak, bym w ciemności nie wziął jakiegoś ważnego dokumentu, wtedy przypomniałem sobie, żem w brewjarzu widział kawałek starego pożółkłego papieru, który jako zakładka był używany. Papier ten przetrwał wieki. Po omacku szukać zacząłem tego niepotrzebnego świstka, aż go znalazłem. Wtedy skręciłem go i, przytknąwszy do gasnącego na kominku płomienia, zapaliłem.
I ujrzałem ze strachem, iż w miarę jak płomień trawił papier, ukazywały się na nim litery. Momentalnie płomień zgasiłem, wzruszony, rozwinąłem pozostałą resztę, by się przekonać, iż był zapisany specjalnym atramentem, który stawał się widoczny pod wpływem silnego ciepła. Jednę trzecią zakładki ogień już strawił. Był to ten sam papier, który rano był w twojej ręce. Odczytaj go raz jeszcze, mój Edmundzie, a jak przeczytasz, to ja ci go uzupełnię, dopowiem ci to, czego tam brakuje.
I domawiając słów tych, Faria powtórnie dał do ręki Dantesowi ów cenny kawałek papieru.
Dantes teraz już chciwie porwał go i gorączkowo zaczął go odczytywać:

„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrz... Aleksandra VI, a lękając się aby... nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie... i Bontivoglio, zmarłych z otrucia... memu spadkobiercy, żem tak... bo je zwiedzał razem ze mną, to jest... wysepki Monte Christo, wszystko co pos... mieniach, djamentach, klejnotach, ja tyl... wynoszącego około dwóch mil.... znaleźć go można, podnosząc dwudziestą ska... przystani od wschodu w prostej linji. Dwa... w tych grotach; skarb zaś w kącie najod... który to skarb daję mu i zapisuję na zup... jedynemu dziedzicowi.
Cez...“

Dantes przeczytał, lecz wyraz rozczarowania widać było na jego twarzy. Nie rozumiał nic.
— Nie rozumiesz? A więc weź ten drugi kawałek papieru, przyłóż go do tamtego i przeczytaj je razem.
Dantes uczynił jak mu kazano i czytać zaczął:
„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrzymawszy zaproszenie na obiad do Aleksandra VI. z obawy aby, nie zadawalając się tem, ilem mu zapłacił za kapelusz kardynalski nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie zgotował mi losu kardynała Patrara i Bontivoglio, zmarłych z otrucia, oświadczam memu bratankowi, Guidowi Spada, jako memu spadkobiercy, żem zakopał w miejscu, które zna, bo je zwiedzał razem ze mną, to jest w grotach małej wysepki Monte-Christo, wszystko com posiadał w sztabach złota, monecie złotej, kamieniach, djamentach, klejnotach; ja tylko jeden wiem o istnieniu skarbu, wynoszącego około dwóch miljardów dukatów rzymskich. Znaleźć go można, podnosząc dwudziestą skałę z przystani, od wschodu w prostej linji. Dwa otwory były w tych grotach, skarb zaś w kącie najodleglejszym, skarb ten daję mu i zapisuję go na zupełną własność, jako memu jedynemu dziedzicowi.

Cezar Spada“.

— Pojąłeś teraz o co tu chodzi?
— Jest to najformalniejszy testament, przez tyle wieków przez spadkobierców poszukiwany. Nie może to podlegać żadnym wątpliwościom. Lecz dlaczego nie postarałeś się o wydobycie tego skarbu natychmiast?
— To też ja bez żadnego namysłu tam pojechałem, zabierając ze sobą początek mej pracy o Zjednoczeniu Państw Włoskich, ale policja cesarska, oddawna już działająca wbrew temu co zamierzył Napoleon po narodzinach syna — zaaresztowała mnie. A teraz, — dodał Faria, wpatrując się w Dantesa, — cały ten majątek należy do ciebie. Przekazuję go ci, bo ja stąd nie wyjdę już nigdy.
— Ależ — wahając się, zapytał Dantes — czyż skarb ten nie ma innego prawnego dziedzica?
— Ród Spadów wygasł zupełnie. Ostatni przedstawiciel tego rodu zgasł na moich rękach, czyniąc mnie swym spadkobiercą, żadnej nie miał rodziny. Zapisując mi przytem ów symboliczny brewiarz, zapisał mi tem samem i wszystko, co się w nim znajdować mogło. Bądź spokojny zatem.
— Skarb ten przedstawia wartość...
— Dwóch miljardów dukatów rzymskich, co się równa dzisiejszym trzynastu miljardom franków conajmniej.
— Niemożliwe! — zawołał Dantes, przytłoczony ogromem tej sumy.
— A to czemu? — odpowiedział Faria. — Rodzina Spadów była najznakomitszą i najbogatszą w średniowieczu. Zadziwiać cię może olbrzymia ilość klejnotów. Pamiętaj, — że dawniejsza arystokracja nie zabawiała się, jak to dziś się zdarza, spekulacjami i aferami giełdowemi. Przecież i dziś jeszcze natrafić można na arystokratyczne familje rzymskie, które formalnie z głodu giną, posiadając miljony w klejnotach, obrazach i innych dziełach sztuki.
Edmundowi zdawało się, że śni.
— No, jakże? — rzekł Faria — nie dziękujesz mi?...
— Przyjacielu — rzekł Dantes — ten skarb do mnie nie należy, twoja to własność. Z jakiej racji mam go przyjmować od ciebie, nie jestem żadnym twoim krewnym?
— Jesteś moim synem, Dantesie — zawołał starzec — jesteś dzieckiem mej niewoli. Bóg mi cię zesłał, abyś był moim pocieszycielem, osłodził ostatnie chwile życia.
I Faria wyciągnął do Dantesa zdrową jeszcze rękę, zaś ten ze szlochem rzucił mu się na szyję.


ROZDZIAŁ VI.
TRZECI ATAK.

Od tej chwili, ich rozmowy toczyły się o skarbie.
Z ust Farji nie schodziło zdanie: jak wiele dobrego zrobić można na ziemi z takiem olbrzymiem bogactwem.
Lecz wówczas marszczyły się brwi Dantesa. Przysięga zemsty paliła jego serce, nią żył jedynie, nią jedną oddychał. Myślał, ile człowiek złego wyrządzić może nieprzyjaciołom swoim, miljardami rozporządzając.
Opat nie znał wyspy Monte Christo. Dantes znał ją doskonale. Wielokrotnie w pobliżu niej przepływał; leżała ona pomiędzy Korsyką, a Elbą, o dwadzieścia pięć mil od Pianos.
Raz miał tam nawet wypoczynek.
Wyspa ta nie była zamieszkała. Jest to bowiem pustynna skała jakby wybuchem wulkanów z głębi morza na powierzchnię wyrzucona. Dantes określał Farji położenie wyspy, zaś Faria doradzał Dantesowi, jak ma poczynać, by skarb bezpiecznie z głębin ziemi wydobyć, a następnie spieniężyć go korzystnie.
Słów testamentu Cezara Spady kazał Faria nauczyć się Dantesowi na pamięć. Wtedy opat zniszczył część dorobioną, przekonany, że choćby ktoś znalazł pierwszą — nie odgadnie o co chodzi.
Całe dnie trawili na naukach. Faria przygotowywał młodzieńca do życia, które się dla niego rozpocznie kiedyś, gdy przyjdzie godzina wyzwolenia.
I tak upływały miesiące i lata... Dość znośnie, aczkolwiek pojedyńcze dni dłużyły się im okropnie.
Faria nie spodziewał się odzyskać władzy w ręku i nodze, czerstwość umysłu nie opuszczała go wszelako, to też kształcił dalej Dantesa. Faria pracował, aby nie dać się starości, Dantes — aby wyzwolić się z przeszłości, by innym zupełnie stać się człowiekiem. Posiadł wielostronną wiedzę Farji niemal całkowicie. Mówił wszystkiemi niemal europejskimi językami, stał się wytworny w obejściu.
I tak upływały im, powtarzamy, dni, tygodnie, lata...
Pewnej nocy Edmund obudził się nagle z głębokiego snu, bo mu się zdawało, że go ktoś woła.
Otworzył oczy i usiłował przebić wzrokiem ciemności.
Głos bolejący rozległ się ponownie w ciszy. Nie było wątpliwości, to Faria go wzywał.
— Boże Miłosierny! — wyszeptał Dantes z trwogą — cóż tam takiego stać się mogło?
Porwał się z łóżka, odwalił kamień i puścił się szybko zwykłą drogą do celi opata.
Przy świetle kaganka dojrzał starca bladego, nieprzytomnego prawie. Oczy miał zmienione straszliwymi symptomatami, które Dantes znał już z poprzedniego ataku.
— No, mój przyjacielu — rzekł Faria — widzisz, co się ze mną dzieje i nie mam potrzeby ci mówić, co się stanie.
Edmund krzyknął rozpaczliwie i bezprzytomny z boleści rzucił się do drzwi, wołając:
— Pomocy, pomocy!
Faria miał tyle siły, że pochwycił Dantesa za rękę, gdy ten pochylił się nad nim ponownie.
— Cicho! — słabym rzekł głosem — bo zginiesz. O tobie tylko myśleć powinniśmy teraz, ażeby albo twoja niewola była znośniejszą, albo ucieczka możliwą do wykonania. Lat kilka musiałbyś stracić na ponowne wykonanie tego, cośmy we dwóch zrobili; a byłoby to stracone, jeżeli by się dozorcy dowiedzieli, żeśmy się komunikowali ze sobą. Bądź spokojny, gdy ja umrę, inny nieszczęśliwy zajmie moje miejsce. Wtedy jemu będziesz pocieszycielem. Może będzie on równie młody, jak ty, a wtedy do ucieczki ci pomoże, gdy ja — byłem ci przeszkodą. Nie będziesz miał wtedy do czynienia z trupem, jakim ja się stałem. Daj ci Boże! Co do mnie — to czas mój już przyszedł!
Edmund załamał ręce i z głębi serca zawołał:
— O! mój przyjacielu! ojcze mój! — nie mów tego, nie opuszczaj mnie! Nie, nie! — ty nie umrzesz, ja cię ocalę!
Podniósł nogę łóżka i wydobył z niej flakonik, uzdrawiającym płynem jeszcze wypełniony.
— Patrz — zawołał Dantes — jak dużo mamy jeszcze zbawczego płynu. Mów, czy mam i teraz postępować jak poprzednio?
— Niemasz już żadnej dla mnie nadziei — odpowiedział poważnie Faria — Bóg wszelako, stwarzając człowieka, tak głęboko w sercu jego zakorzenił miłość do życia, że na wszystko się waży, aby to życie zachować — zawsze, mimo wszystko, mu drogie.
— Widzisz więc, że jest jeszcze nadzieja. Ocalę cię.
— A więc popróbuj!... już mną owładają drgnienia, czuję, że krew zalewa mi mózg... Za pięć minut cały już będę we władzy cierpienia, za piętnaście — już żyć nie będę.
— Zabiegi rób te same, co poprzednio, nie czekaj długo, wlejesz mi teraz nie dziesięć, lecz dwanaście kropel tego lekarstwa. Gdybym po tej dozie, nie odzyskał przytomności, wlejesz mi w usta pozostałą resztę.
— Spełnię wszystko, jak rozkazałeś.
— Teraz — rzekł Faria — ty, jedyna mojego nędznego życia pociecho, ty, którego Bóg mi zesłał późno może — ale mi cię zesłał... teraz, gdy się już mam rozłączyć z tobą na wieki, — życzę ci szczęścia, życzę ci wszelkiego dobra, jakiego godzien jesteś i błogosławię cię, mój synu!
Dantes padł na kolana.
— Ale słuchaj przedewszystkiem tego, co ci powiem w tej chwili ostatniej. Skarb Spadów istnieje. Mówię ci to w godzinę śmierci. Jeżeli wyjdziesz z więzienia tego i pozyskasz skarby, — wspomnij sobie kiedy niekiedy, że stary opat, którego wszyscy mieli za warjata, — warjatem nie był.
Gwałtowne wstrząśnienie zatamowało mowę starcowi. Oczy nabiegły mu krwią.
— Bądź zdrów i żegnaj na wieki — wyjąkał jeszcze Faria, chwytając z konwulsyjnem drżeniem rękę młodzieńca.
— Boże mój, uratuj go, a weź moje życie — zawołał z rozpaczą Dantes, wznosząc błagalnie ręce do nieba.
— Cicho, cicho! — z wysiłkiem zaczął szeptać chory, a drgania konwulsyjne wstrząsać zaczęły jego ciałem — cicho, aby nas nie rozłączono, jeżeli uda ci się mnie ocalić.
— Ocalę cię. I nawet mam dużą nadzieję, bo atak zdaje się być słabszy niż poprzednio, o ile sądzić o tem mogę, bowiem cierpisz teraz o wiele mniej.
— Nie łudź się, dziecko — cierpię mniej, bo słabsze są już dziś moje siły. Oto wzrok mój gaśnie... daj mi jeszcze rękę, Dantesie, bądź zdrów, żegnam cię.
I czyniąc ostatnie wysilenie podniósł się.
— Monte Christo! — zawołał — pamiętaj o Monte Christo!...
I padł z powrotem na łoże.
Atak nastąpił. I bardzo silny. Pokręcone członki, wysadzone oczy, piana krwawa... wreszcie ciało bez ruchu — oto co pozostało na łożu boleści, po istocie rozumnej, co tu przed chwilą jeszcze leżała.
Dantes wziął lampkę, postawił ją na krawędzi łóżka, a wtedy światło drżące oświetliło twarz zeszpeconą i ciało pokurczone, martwe.
Z oczami wlepionemi czekał chwili rozpoczęcia ratunku, wreszcie wziął nóż, otworzył nim zaciśnięte zęby, odliczył dwanaście kropel płynu i zaczął oczekiwać skutku.
Czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, ale opat ani drgnął, ani się poruszył.
Drżący, potem zimnym oblany, z najeżonymi włosami... Edmund oczekiwał. Nie mógł rozstać się z nadzieją.
Aż wreszcie wylał resztę płynu w rozchylone usta.
Druga doza wywarła skutek galwaniczny, wstrząśnienie podrzuciło ciało martwe już, jak się zdawało, oczy rozbłysły jakimś okropnym blaskiem. Żaden wzrok znieśćby go nie mógł. Z piersi wyrwało się westchnienie... A potem ciało wracać zaczęło do pierwszej nieruchomości, oczy otwarte straszliwie — bez wzroku patrzyły.
Pół godziny, godzina, półtorej godziny upłynęło.
Przez ten długi czas wyczekiwania z sercem ściśniętem, Edmund czuł jak stopniowo tężało ciało, jak bicie serca coraz się głuchszem i coraz głębszem stawało.
Nareszcie znikły wszelkie ślady życia, ustały ostatnie pulsowania serca, członki przybierać zaczęły oliwkową barwę, oczy zmartwiały.
Była godzina szósta rano, dzień już zaczął do celi przenikać, blady jego promień, wstępując do więzienia, osłabił gasnącej lampy światło.
Odbicia dziennego blasku przechodziły po twarzy trupa i nadawały mu w pewnych chwilach pozory życia.
Dopóki trwała ta walka dnia z nocą, Dantes wahał się, miał jeszcze nadzieję; gdy dzień zajaśniał zupełny, musiał nakoniec uświadomić sobie tę prawdę, że jego przyjaciel odszedł od niego i już na zawsze...
Wówczas ogarnął go bezbrzeżny strach. Nie śmiał już przycisnąć do ust tej dłoni zwieszonej z łóżka, nie śmiał wpatrywać się w ten osłupiały wzrok, w te zbielałe oczy, których przymknąć już nie mógł.
Zgasił lampę, ukrył starannie i uciekł, zasuwając nad głową z największą ostrożnością taflę podłogi.
Zbliżała się chwila, w której dozorca odwiedzał więzienie; w dniu tym czynność tę rozpoczął od celi Dantesa, stamtąd zaś dopiero udać się miał do opata.
Gdy wszedł, Dantes udawał, że śpi jeszcze. Dozorca położył chleb, nalał do dzbanka wody i wyszedł, starannie, jak zazwyczaj, zamykając drzwi.
Wtedy Dantes udał się do celi swego przyjaciela.
Gdy się znalazł pod taflą ruchomą jego izdebki, usłyszał krzyki dozorcy, który wzywał pomocy.
Na te wołania zbiegli się inni dozorcy i czuwająca na dziedzińcu straż.
W jakiś czas przyszedł sam komendant nawet.
Edmund słyszał szmer przy łóżku, na którem trupa poruszono, słyszał głos komendanta, który rozkazywał twarz więźnia oblać zimną wodą i dopiero gdy to nie dało żadnego skutku — posłał po doktora.
Do uszu Dantesa dochodzić zaczęły wtedy śmiechy szydercze, zmieszane z nielicznymi głosami politowania.
— No — odezwał się jeden ze zbirów — warjat połączył się nakoniec ze swymi skarbami!
— Mimo takich bogactw, nie będzie miał czem zapłacić za całun.
— Eh!... alboż to całuny w zamku If tak drogo znów kosztują?
— Być może, że mu oddadzą po zniżonej cenie! Wszakże to osoba duchowna!
— W worku on wszystkie hołdy odbierze!
Przybył lekarz. Rozważał długo, określając chorobę, wreszcie zdecydował, iż śmierć nie podlega wątpliwościom.
Pytania i odpowiedzi następowały jedne po drugich z oschłością i taką bezwzględną obojętnością, że Dantes czuł się dotknięty do głębi serca.
Biednemu zdawało się, że cały świat powinien był czcić tego starca, tak samo, jak on sam czcił go i kochał.
— Nie jestem ja tem zbytnio uradowany, że starzec ten już nie żyje. Był bardzo łagodny, grzeczny i uprzejmy, bez względu na swe warjactwo.
— Prawda, proszę pana komendanta, możnaby go było bez straży pozostawić. On pięćdziesiąt lat by tu mógł siedzieć i ani pomyślałby o ucieczce.
— To mi przypomina regulamin więzienny, że śmierć więźnia musi być stwierdzona według ustanowionych przepisów — rzekł komendant.
— Możesz pan być w tym wypadku zupełnie spokojny; oznaki śmierci są tutaj niewątpliwe.
— Wierzę panu najzupełniej. Przepisy prawa jednakże są wyraźne. Zechciej więc pan spełnić wszystko to, czego domaga się prawo.
— A więc chociaż w tym wypadku są to ostrożności najzupełniej zbędne, niechże rozpalą żelaza.
Rozkaz ten drżeniem przejął Dantesa.
Dały się słyszeć liczne kroki, skrzypienia drzwi nieustanne, a w kilka chwil potem przyszedł i specjalista-operator najwidoczniej.
— Oto fajeczka i żelazo — zawołano.
W celi zapanowało głuche milczenie, zasyczało żelazo i po izbie rozszedł się przykry zapach palonego ciała.
— Widzisz pan, że tu niema wątpliwości — rzekł doktór — biedny warjat, już się wyleczył ze swej warjacji!
— Czy zmarły istotnie nosił nazwisko Farji?
— Tak jest. Pochodzić miał z bardzo starożytnej rodziny; był to człowiek nadzwyczaj uczony. Jego zboczenie umysłowe ograniczało się jedynie do bredzenia o skarbach.
— Zboczenie takie nauka określa mianem monomanji.
— Czyście nie mieli powodu uskarżania się na nieboszczyka? — zapytał komendant dozorców więzienia.
— Nigdy, panie komendancie — odrzekł jeden z zapytanych — przeciwnie, był zawsze bardzo uprzejmy, razu pewnego dał dla żony receptę na lekarstwo, które ją w zupełności uzdrowiło.
— A... nie wiedziałem, że miałem honor z kolegą mieć do czynienia — rzekł doktór. — Panie komendancie proszę cię, byś zechciał mieć pewne względy dla ciała zmarłego.
— Czy mamy tej formalności dopełnić w przytomności pana komendanta? — zapytał dozorca..
— Oczywiście. Spieszyć się tylko, bo ja nie myślę siedzieć tutaj cały dzień.
Ponownie rozległy się głosy przyspieszonych ruchów, potem szelest rozwijanego płótna i skrzypienie łóżka.
— Dziś wieczorem — powiedział komendant.
— Czy msza będzie odprawiona? — zapytał jakiś głos.
— Nie — odpowiedział komendant. — Kapelan twierdzy dostał wczoraj urlop tygodniowy.
— Et, co tam! — odezwał się czyjś głos — wszakże to osoba duchowna. Pan Bóg będzie mieć dla niego i bez tego względy, nie pozwoli, aby piekło wziąć miało kapłana!
Żart ten przyjęty został ogólnym śmiechem.
— A więc wieczorem, około godziny jedenastej — dał ostatni rozkaz komendant.
— Czy pozostawić kogo przy nieboszczyku?
— A to poco? — Zamknąć celę, jakby żył i kwita.
Odgłos oddalających się kroków, po zamknięciu drzwi, cichł stopniowo! Nastało głuche milczenie, milczenie pustki, milczenie grobu.
Serce Dantesa zlodowaciało.
Po chwili podniósł zwolna taflę posadzki i badawczym wzrokiem rzucił po izdebce.
Cela była pusta.
Dantes wszedł.


ROZDZIAŁ VII.
CMENTARZ ZAMKU IF.

Na łóżku, słabo oświetlonem ponurym blaskiem dnia, co przez małe okienko wpadał do pokoju, leżał rozciągnięty ogromny worek płócienny, w który zaszyto ciało zmarłego.
Był to całun Farji… ten całun, który — zdaniem jednego ze zbirów, tak niewiele na zamku If kosztuje.
Wszystko się tedy skończyło. Materjalny rozdział między Dantesem i jego przyjacielem był dokonany. Wczoraj jeszcze tak blisko siebie, dziś, rozdzieleni całą wiecznością… Już nie zobaczy nigdy tych oczu, już nie uściśnie nigdy jego ręki.
Usiadł na posłaniu łoża śmierci i oddał się gorzkim rozmyślaniom.
Sam, sam jest teraz. Wpadł w głuche milczenie, w nieobjętą nicość. Sam jest i tak już będzie na zawsze. Niema już wzroku, niema już głosu tej jedynej istoty, która go z życiem wiązała! Nie lepiej iść za nim, aniżeli pozostać tutaj, w tem więzieniu, przez ludzi i Boga zapomnianym? Myśl o samobójstwie, którą zjawienie się Farji odegnało — wróciła.
— Gdybym umarł — rzekł sam do siebie — poszedłbym tam, gdzie on jest teraz, a więc znów bylibyśmy razem. Jeżeli odszedł w nicość, w nicości, jeżeli do Boga, u Boga. Lecz jak umrzeć? Cóż łatwiejszego? Zostanę tutaj, a gdy przyjdą — pierwszego z nich zaduszę. Potem — mnie głowę zdejmą.
Lecz na myśl tak haniebnej śmierci — wzdrygnął się. A jednocześnie wybuchło w nim pragnienie życia.
— Umrzeć? o nie!... Umrzeć — nie zaznawszy rozkoszy życia? Nie, nie! Żyć pragnę, chcę walczyć. Muszę ukarać tych, którzy mnie wtrącili w tę otchłań niedoli. I nagrodzić przyjaciół.
Po tym wybuchu nadziei, przyszło zniechęcenie.
— Lecz pocóż ja się łudzę?.... Przecież z więzienia tego wydostać się nie sposób. Wyjść z niego można tą drogą jedynie, jaką wychodzi Faria!
Zaledwie wyrzekł te słowa, rozszerzyły mu się oczy, zamknął je natychmiast, jakby błyskawica myśli, która się w nim narodziła, oślepiła go.
Powstał, podniósł rękę do czoła, jakby dostał zawrotu głowy: dwa, czy trzy razy przeszedł się po stancji i stanął ponownie przed łożem.
— Boże! Kto mi tę myśl zsyła? Czy to Ty, Wielki Boże? Czy też ty może, przyjacielu mój, Fario?
Jeżeli zmarli tylko wyjść stąd mogą, a więc ja zajmę miejsce zmarłego!
W wykonaniu myśli tej Dantes rzucił się na ów worek, rozciął nożem, wyjął trupa, zaniósł do swego więzienia, położył na łóżku, okrył kołdrą od stóp do głowy, jak zwykł był sam się okrywać, raz ostatni ucałował zlodowaciałe już ciało i wrócił tą samą drogą do pokoju Farji, zasłonił otwór taflą, następnie otworzył tak zwaną szufladę, wyjął z niej igłę i nici, zrzucił odzienie, aby czuć było gołe ciało pod płótnem, wsunął się w worek rozpruty, ułożył się w nim na wznak i tak leżąc zaszył rozpór wewnątrz worka.
Gdyby kto wypadkiem wszedł w tej chwili do celi usłyszałby bicie serca nieszczęśliwego młodzieńca.
Dantes, po wizycie dozorcy, mógł spokojnie oczekiwać na wypadki, lękał się tylko, by komendant nie zmienił dyspozycji i nie dał rozkazu wcześniejszego usunięcia trupa z celi. Wtedy zniknęłyby jego nadzieje.
Mając długie godziny oczekiwania przed sobą, rozważać począł, co go spotkać może?... a także — jak ma sobie poczynać w każdym wypadku.
Jeśliby w drodze grabarze poznali, że niosą żywego w miejsce umarłego, — nie da im czasu do namysłu, silnem cięciem noża rozpruje worek od góry do dołu, skorzysta ze sprawionego przestrachu i ucieknie.
Gdyby go chcieli zatrzymać — trudno... użyje noża.
Jeżeli go odniosą na cmentarz, ułożą w dole i posypią ziemią — pozwoli na to, przeczeka jakiś czas — utoruje sobie nożem drogę poprzez świeżo wzruszoną ziemię — i wyjdzie na powierzchnię.
Ciężar ziemi nie może przecież być tak wielki, aby go zdołał zgnieść! Powietrza w worku starczy na czas jakiś.
A jeżeli nawet ciężar ziemi okazałby się zbyt wielki — tem lepiej! Raz się skończą jego męki.
Jednego obawiał się tylko, — by dozorca odwiedzając wieczorem jego celę — nie spostrzegł zamiany.
Pocieszał się i uspakajał tem, że dozorca rzadko kiedy przemawiał do niego, prawie nigdy zaś nie zbliżał się, gdy leżał na łóżku.
A godzina odwiedzin dozorcy zbliżała się. Jedną ręką, do piersi przyłożoną, usiłował przytłumić uderzenia serca, drugą zaś ocierał zimny pot, występujący gęstemi kroplami na czoło.
Godziny upływały zwolna, żaden ruch żywszy, żaden alarm nie zakłóciły ciszy.
Dozorca przeto nic nie zauważył, bo godzina jego wizyty niewątpliwie minęła już.
Uszedł więc pierwszego niebezpieczeństwa!
Było to dobrą wróżbą.
Nakoniec przyszła decydująca chwila. Na korytarzu dały się nagle słyszeć powolne stąpania.
Dantes zebrał całą swą odwagę, wyprężył się i przytłumił oddech.
Przy drzwiach celi kroki te stanęły, drzwi się otworzyły i dwóch ludzi weszło do celi, Zaczęli się zbliżać do niego... zalśniło blade światło, potem dało się słyszeć stuknięcie mar, postawionych na kamiennej posadzce.
Nakoniec ludzie ci podnieśli w górę worek, a z nim — i jego.
— Ależ jak na starca — to porządnie ciężki!
— Mówią, że co rok przybywa człowiekowi pół funta wagi.
— Zrobiłeś węzeł?
— Poco węzeł?... — pomyślał Dantes.
Ułożono go na marach, dwaj grabarze, poprzedzani tym, który niósł latarnię, a który oczekiwał na korytarzu, zaczęli wchodzić po schodach.
I nagle owionęło żywego trupa świeże powietrze nocy.
Rozpoznał odrazu, że wiatr był północno-wschodni.
Tragarze uszli ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymali się i postawili mary na ziemi.
Jeden z niosących oddalił się.
— Gdzież jestem? — zapytał Dantes sam siebie.
— Wiesz co, że on nie jest tak bardzo lekki — rzekł pozostały przy marach, siadając na jednym końcu.
— Powiedz mi też, ty bestjo, — zawołał następnie — czy też ty znajdziesz kiedy to, czego szukasz?
— Czego on chce i czego szuka? — pomyślał znów Dantes.
Wykrzyknik ukontentowania rozległ się nagle w ciszy.
— Ale też naszukałem się porządnie, zanim znalazłem!
— Ach!... niedołęga jesteś.
Szczęśliwy znalazca zbliżył się do Dantesa i złożył obok niego jakiś przedmiot tak ciężki, że aż mary zadrżały. Jednocześnie skrępowano Dantesowi silnie nogi.
— A więc węzeł masz?
— Bądź spokojny, wszystko jest w porządku.
— A więc dalej w drogę.
Podnieśli mary i poszli.
Uszli nie więcej jak pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się czekając na otworzenie bramy twierdzy. Po chwili byli już poza jej murami.
I Dantes, po tylu latach, usłyszał szum fali.
— Szkaradny czas — rzekł jeden z nich. — Biedak nie najlepszą mieć będzie podróż.
— Masz rację. Biedny opat zmoknie. Samochcąc naraża się na niebezpieczeństwo kataru.
I głośno obaj roześmieli się.
Dantes nie mógł pojąć znaczenia tego żartu, jednakże zimny strach zmroził mu ręce.
— No, nakoniec jesteśmy na miejscu.
— Nie, musimy jeszcze parę kroków przejść. Pamiętasz, jak ten, cośmy go nie tak dawno wyprawiali w podróż, nie dotarł do celu, lecz rozbił się o skały?
Poszli jeszcze kilkanaście kroków, potem Dantes uczuł, że jeden bierze go za głowę, drugi za nogi i... że zaczynają go kołysać.
— Raz, dwa, trzy... — zawołali jednocześnie.
I w tym momencie uczuł, że został wyrzucony w przestrzeń, że przebijał powietrze jak raniony ptak, z niewysłowioną, zawrotną szybkością. Spadał. Zamarło serce.
Spadał coraz szybciej, szybciej i tak okropnie długo...
Aż nakoniec, jak strzaskany maszt, wpadł w wodę zimną jak lód.
Z piersi jego wydarł się nieświadomy krzyk.
Tak więc Dantes został wrzucony w morze, na dno którego ciągnęła go trzydziesto-funtowa kula, do nóg przywiązana.
Cmentarzem zamku If było morze.


CZĘŚĆ TRZECIA.
NA WOLNOŚCI.
ROZDZIAŁ I.
WYSPA TIBOULEN.

Dantes pozbawiony tchu, odurzony, tyle miał jednak przytomności umysłu, że wstrzymał oddech; mając prawą rękę na wszystko przygotowaną, rozciął worek i do połowy wydobył się z niego. Mimo to, czuł, że jest gwałtownie pociągany w dół przez kulę; przeciął więc szybko powróz krepujący mu nogi i, uderzywszy silnie nogą, wypłynął na powierzchnię, gdy tymczasem kula wraz z workiem poszła w dół na dno morza.
Dantes wypłynął na powierzchnię jedynie dla zaczerpnięcia powietrza, obawiając się, by grabarze nie spostrzegli go — dał nurka ponownie.
Gdy po raz drugi wypłynął, był już daleko od miejsca gdzie go wrzucono. Podniósł się tedy na fali i rozejrzał wokoło. Spostrzegł, że niebo grozi burzą; krótkie fale bezładnie przelewały się na morzu, smagał je wiatr.
Takie było morze, któremu powierzył swe życie. Poza niem czerniała w mroku posępna skała, która mu zabrała połowę życia.
Na jej szczycie silna latarnia morska rzucała na morze swe blaski. Dzięki niej, Dantes widział, że grabarze stali pochyleni, jakby wpatrując się w odmęty morskie.
Musieli niewątpliwie usłyszeć krzyk, który się wydarł z jego piersi.
Gdy Dantes spostrzegł to, zanurzył się natychmiast i dopiero w znacznej odległości od miejsca, z którego rzucono go w morze, wypłynął. Przyszło mu to łatwo, ponieważ był nurkiem zawołanym. W Marsylji cieszył się sławą najlepszego pływaka.
Nurkował teraz tak długo, aż latarnia znikła mu z oczu.
Należało teraz rozejrzeć się w położeniu. Najbliższe wyspy, które zamek otaczały, Ratenhau i Pomegue, były zamieszkałe, nawet maleńka Daum miała licznych mieszkańców. Najbezpieczniejszymi zdawały się być Tiboulen i Lemaire. Były o milę odległe od zamku.
Dantes postanowił przeto przypłynąć do jednej z nich. Ale jak tego dokonać wśród nocy?
Naraz spostrzegł światło, niby gwiazdę zwiastunkę; rozpatrzywszy się, doszedł do przekonania, że była to latarnia portowa w Planierre. Zmierzając ku niej, zostawiał wyspę Tiboulen nieco na lewo, zbaczając przeto na lewo, powinien był właśnie na tę wysepkę natrafić.
Jednak, by się do niej dostać, przepłynąć należało milę drogi.
Faria mówił mu nieraz, gdy widział go smutnym: „nie poddawaj się, Dantesie, pamiętaj, że jeżeli będziesz chciał uciec, będziesz zmuszony płynąć bardzo długo; a do pływania potrzeba sił. Wyrabiaj przeto w sobie siły“.
Wśród ciężkich zapasów z falami, przyszła Edmundowi na myśl ta przestroga; gdyby nie ta rada i nie gimnastyka, którą codziennie w więzieniu uprawiał, nie podołałby teraz zadaniu. Dzięki niej był panem żywiołu.
Zresztą lęk dodawał mu odwagi. Wsparty na wierzchołku fali przysłuchiwał się, czy szmer jaki nie dojdzie jego uszu? Każda wynioślejsza poza nim fala zdawała mu się łodzią pościgową. Zdwajał wtedy wysiłki. Zbliżało to szybciej do celu, ale i wyczerpywało siły.
Płynął i płynął. Straszliwy zamek coraz bardziej ginął. Nie widział go już, a tylko czuł go jeszcze poza sobą. Upłynęła godzina, a Dantes odurzony poczuciem wolności, które zawładnęło całą jego istotą, śmiało i dzielnie posuwał się w zamierzonym kierunku.
— Bogu chwała, płynę już z godzinę — pomyślał — jeżeli nie pomyliłem się w kierunku, niezadługo powinienem być przy Tiboulen, jeżeli jednak pomyliłem się?
Zadrżał z przerażenia.
— Niech się dzieje wola Boska! — pomyślał. — Płynąć będę, póki mi sił starczy, póki będę zdolny rękami poruszać, póki nie dostanę kurczów w całem ciele. Potem... No! pójdę na dno i będzie koniec.
I płynął, wytężając wszystkie siły. Naraz niebo zasępiło się jeszcze bardziej, chmury piętrzyły się nad niem. Jednocześnie pierwszy kurcz chwycił go w kolanie lewej nogi.
Imaginacja podsunęła mu myśl, że to może naskutek uderzenia kuli i że za mgnienie oka usłyszy huk wystrzału karabinowego. Huk jednak żaden nie doszedł jego uszu.
Naraz dotknął ręką lądu. Wtenczas dopiero spostrzegł, iż to, co w ciemności brał za ciemną chmurę, było masą spiętrzonych skał.
Była to właśnie wyspa Tiboulen.
Stanął na nogach, postąpił parę kroków i wyciągnął dziękczynnie ku Stwórcy dłonie, a następnie padł na granity, wyczerpany zupełnie.
Pomimo wiatru i burzy, pomimo ulewnego deszczu, co już padać zaczynał, strudzony i wycieńczony wysiłkiem zasnął snem, który sprowadza strudzenie ciała, gdy dusza i sumienie czuwają.
Po godzinie takiego snu, zbudził go huk gromu. Burza szalała, jak dziki zwierz spuszczony z łańcuchów. Gęste błyskawice spadały z niebios na ziemię, oświetlając morze i skały.
W ich świetle Dantes się upewnił, że istotnie znajduje się na wyspie Tiboulen, — na wyspie zupełnie niezamieszkałej i bezpłodnej. Powstał i poszedł wyżej, ażeby się skryć w zagłębieniach skał. Burza bowiem szalała z wzrastającą wciąż siłą.
Od huku piorunów aż drżały skały. Przy świetle błyskawicy Dantes ujrzał, pomiędzy wyspą Lemaire, a przylądkiem Croiselle, o ćwierć mili od Tiboulen, mały statek rybacki, zapędzony burzą w te strony. Drugi za nim, na innym wierzchołku fali, migał jak widmo, idąc naprzód z niesłychaną szybkością.
Dantes chciał krzyczeć, że zginą, jeżeli w tym kierunku posuwać się będą. Czyż mogli go jednak usłyszeć? Rybacy zaledwie sami siebie słyszeli. Przy świetle drugiej błyskawicy dojrzeć było można, że żeglarze wdrapują się na maszty, że statek tonie.
Zdawało mu się, że ci nieszczęśliwi zobaczyli dawane przez niego znaki, że go dosłyszeli nakoniec. Było już jednak zapóźno.
Ponad wyciągniętym masztem, powiewały poszarpane w strzępy żagle. Po chwili maszt zanurzył się w falach.
Krzyki konania odbiły się o uszy Dantesa. Fale z taką siłą biły o brzeg, morze tak anormalnie było wysokie, że o tem, by tonący mogli się wydostać na brzeg, nie mogło być mowy.
Wkrótce wszystko pochłonęła noc. Ucichły wołania.
Dantes wychylił się z za skały, sam się na zatratę narażając. Wytężał wzrok, ale nic już nie zobaczył; wytężał słuch — lecz słyszał jedynie ryk morza. Wszystko znikło, pozostała tylko burza. Burza, straszna posłanniczka Boga, co jedna z wichrami walczyć zdolna i spienione fale pokonywa.
Aż wreszcie wicher zaczął przycichać, uspokoiły się fale, chmury tak groźne rozpraszać się zaczęły po niebie jakby uciekając przed światłem księżyca. Na ciemnym szafirze nieba rozbłyskać zaczęły gwiazdy. Wreszcie na wschodzie zarysowała się czerwona wstęga, płomieniejąca coraz bardziej. Pojaśniały fale, stawać się zaczęły szare, srebrzyste, purpurowe, szmaragdowe wreszcie. Dzień nastał.
Dantes patrzył z zachwytem na ten wspaniały obraz przyrody, którego nie widział tak bardzo dawno.
W świetle dnia, zwrócił wzrok badawczy ku fortecy. Ponury gmach wznosił się ponad falami, na szczycie stromych skał, z groźnym majestatem.
Była prawie piąta rano. „Za dwie, trzy godziny — powiedział Dantes do siebie — przyjdzie dozorca do celi i znajdzie w nim trupa mego biednego przyjaciela. Wznieci się popłoch, zaczną szukać — znajdą otwór i przejście. Potem badać będą ludzi, którym powierzono wrzucić trupa do morza; ci zeznają że słyszeli krzyk mój. W godzinę potem ukażą się na morzu liczne barki, przepełnione żołnierzami i rozpoczną pościg za zbiegiem, nie bez słuszności mniemając, że zbyt daleko uciec przecież nie mógł. Huk dział obwieści brzegom, że więzień uciekł z zamku. Wszyscy ścigać go wtedy zaczną, jak wściekłego psa. Żołnierze rozgłoszą, w jakim stanie uciekł więzień, a wtedy nikt nie da przytułku nagiemu i zgłodniałemu. Co począć?... Jestem głodny i dokucza mi pragnienie“...
Zniechęcenie ogarnęło go zupełnie. Wtedy wzniósł oczy do nieba, padł na kolana i zaczął się modlić.
— Boże! Boże wielki!... Dopomóż mi, Boże!
Gdy tak modlił się żarliwie, na wysokości wyspy Pomegue pokazał się żagiel niewielki, a następnie i cały statek prujący łatwo ciche już wody seledynowego morza. Wyszedł najwidoczniej z portu marsylskiego i płynął na pełne morze.
— Boże! popłynąć na ich spotkanie — oto ratunek, przetnę im drogę. Przecież mnie przyjmą na pokład. Gdyby mnie zapytali, kto jestem? — odpowiem, że jestem rozbitkiem!... Więc dalej, na ich spotkanie.
I Dantes chciał już skoczyć w morze, gdy rzuciwszy wypadkiem okiem na skały, ujrzał, że na jednej z nich wisi czapeczka frygijska jednego z majtków, w rozbiciu zatopionych, zaś pod skałą tą, unosiły się szczątki rozbitego statku, którymi morze miotało, bijąc nimi, niby taranami o brzeg.
Dantes pobiegł przedewszystkiem po skałach, w stronę gdzie się znajdowały szczątki okrętu, pochwycił czapeczkę, a następnie wybrał kawałek strzaskanego masztu, który miał mu ułatwić pływanie, i popłynął w kierunku drogi, po której statek miał przepływać.
— Teraz już jestem ocalony, — zawołał w duchu.
Przekonanie to dodało mu sił. Wkrótce ujrzał zbliżający się żaglowiec, pędzony wiatrem, pomiędzy zamkiem If a wieżą w Planierre. Z jego obrotów Dantes wywnioskował, że statek płynie nie na Korsykę, lub do Sardynii, lecz kieruje się w stronę Włoch. Przepływać więc będzie pomiędzy wyspą Jaros a Calaseraigne.
I popłynął w odpowiednim kierunku.
Statek i pływak stopniowo zbliżali się do siebie i już tylko ćwierć mili ich rozdzielało.
Dantes wzniósł się tedy na maszcie i zaczął powiewać w tę i ową stronę czapką, na znak niebezpieczeństwa, czego jednak nikt na statku nie zauważył.
Chciał więc krzyczeć, ale zmierzywszy okiem odległość poznał, że to próżny wysiłek, bo jego głos nie mógłby dojść do statku, głuszony szumem fal. Wtenczas dopiero ocenił całą doniosłość swej przezorności, że się chwycił szczątku rozbitego okrętu.
Z tem większą energją zaczął płynąć i coraz bardziej zbliżał się do celu. Gdy był już bardzo blisko, raz jeszcze uniósł się na fali, wywijając czapką i krzycząc.
Spostrzeżono go na koniec. Statek zahamował swój rozpęd, a załoga spuszczać zaczęła na morze małą łódź.
Po krótkiem oczekiwaniu, łódź z dwojgiem ludzi pomknęła w stronę rozbitka... Dantes porzucił deskę, zaczął ze wszystkich sił płynąć na spotkanie.
Lecz przeliczył się ze swymi siłami. Zaczęły mdleć mu ręce, nogi odmawiać posłuszeństwa, pierś ciężko dyszała.
Krzyknął raz jeszcze z rozpaczą, co nie pozostało bez echa, wioślarze bowiem zdwoili pęd, a jeden z nich zawołał po włosku „odwagi“. Wyraz ten doszedł do niego w chwili, gdy fala, której przepłynąć nie zdołał, przeszła ponad jego głową. Pokazał się raz jeszcze, dobywając sił ostatnich, zrobił parę ruchów bezużytecznych, krzyknął raz jeszcze i zapadł ciężko w głąb morza.
Rzut fali wyniósł go na szczęście raz jeszcze na powierzchnię. Zdawało mu się, że go pochwycono wtedy za włosy i ogarnął go mrok; nie słyszał i nie widział nic, wpadł w zupełne omdlenie.
Gdy otworzył oczy, leżał na pokładzie statku, który szedł już dalej swą drogą. Spojrzał w jakim płynęli kierunku? Statek od zamku If się oddalał.
Był tak wycieńczony, że jego wykrzyknik radości wzięto za westchnienie bólu. By go rozgrzać i pobudzić obieg krwi rozcierali go wełnianemi ręcznikami: inny majtek, który na łodzi dodawał mu odwagi, nacierał mu wódką skronie, pozostali, wśród nich dowódca statku, spoglądali na niego dobrotliwie. Kilka kropel rumu podniosło jego siły, tak, iż mógł już odpowiadać na pytania.
— Coś za jeden? — zapytał sternik, po francusku, lecz bardzo złym akcentem.
— Majtek — odpowiedział Dantes, w niemniej złym języku, lecz po włosku. — Burza spotkała nas przy przylądku Margion i rozbiliśmy się o te skały przeklęte.
— Skąd się tu wzięłeś?
— Właśnie byłem na tych skałach, na które wdrapałem się, a o które kapitan rozstrzaskał sobie głowę. Pozostali dwaj moi towarzysze utonęli również, ja tylko ocalałem z całej załogi. Gdy dojrzałem wasz statek rzuciłem się wpław na wasze spotkanie, w obawie iż wyczekiwanie ratunku na wyspie, — przeciągnąćby się mogło zbyt długo. Niech Wam Bóg zapłaci, ocaliliście mi życie. Nie miałem już nadziei widzenia ludzi, już tonąłem, gdy jeden z was, koledzy, pochwycił mnie za włosy.
— To ja! — rzekł jeden z majtków, na którego twarzy, otoczonej czarnemi zwojami włosów, malowała się szczerość i otwartość — nie było co robić, boś już szedł na dno.
— Tak, — odpowiedział Dantes, wyciągając ręce — tak, przyjacielu, szedłem już na dno. Dziękuję ci z całego serca.
— Słowo daję!... wahałem się co robić. Z brodą na pół metra długą i włosami do połowy pleców, — wyglądałeś raczej na rozbójnika, aniżeli na uczciwego marynarza.
Dantes przypomniał sobie, że w rzeczy samej, od czasu jak się dostał na zamek If, ani razu brody nie golił, ani też strzygł włosów.
— A tak — odpowiedział — uczyniłem ślub Najświętszej Pannie, że przez dziesięć lat nie będę strzygł włosów, ani golił brody. Dziś skończył się czas tego ślubowania mego i oto w dniu takim omal że nie utonąłem.
— Cóż my tu z tobą robić będziemy — zapytał dowódca.
— Róbcie co chcecie! Wszystko co miałem — straciłem do tego stopnia, że nagi stoję przed wami. Ale widzicie, że jestem dobrym majtkiem. W drodze nie będę jadł darmo waszego chleba. No a potem zostawicie mnie w pierwszym lepszym porcie. Służbę na statku znajdę wszędzie.
— Czy znasz morze Śródziemne?
— Od dzieciństwa rozbijam jego fale.
— I porty znasz wszystkie?
— Do każdego, choćby najmniej dogodnego, zobowiązuję się wejść do portu, z zawiązanemi oczyma.
— No, jeżeli tak, to kapitanie nasz, — zawołał majtek, — który w chwili dla Dantesa groźnej, dodawał mu odwagi, jeżeli ten nowy nasz towarzysz prawdę mówi, to czemu by nie miał zostać z nami?
— Zapewne... jeżeli tylko prawdę mówi?.. — odpowiedział kapitan tonem powątpiewania. — W takiem położeniu, jak on w tej chwili się znajduje — złote góry obiecywać się zwykło; gdy jednak przyjdzie dopełnić obietnic...
— Dotrzymam więcej, aniżeli obiecuję!
— Oho! — zawołał z uniesieniem kapitan — zobaczymy to, zobaczymy!
— Jeżeli się zgodzicie, to wam tego dowiodę natychmiast — rzekł Dantes podnosząc się. — Dokąd płyniecie?
— Do Livorno.
— Nacóż więc przedłużacie sobie drogę, tracąc czas?
— Dlaczego nie bierzecie pełnego wiatru w żagle?
— Chcieliśmy obejść leżącą na drodze wyspę Rion.
— I tak miniemy ją w odległości dwunastu węzłów.
— A to, bracie, marsz do steru — zawołał kapitan — przekonamy się, czy robić, czy gadać, potrafisz!
Dantes nie pozwolił, by mu powiedziane raz drugi powtórzono. Poskoczył i pewną ręką pochwycił za ster; za pierwszem, lekkiem naciśnięciem przekonał się, że statek znajduje się w dobrym stanie; aczkolwiek nie mógł zaliczany być do najlepiej zbudowanych.
Zakomenderował: każdy na swoje stanowisko!
Czterej majtkowie, składający załogę statku, szybko i sprawnie zajęli swe miejsca.
— Holuj! — rzucił Dantes rozkaz.
Spełniono go natychmiast.
— A teraz przycumuj!
I ten rozkaz wykonany był jak najdokładniej.
Dzięki tym manewrom, statek ruszył zdecydowanie naprzód, bez zbędnego lawirowania, biorąc kierunek wprost na Rion, lecz nie wpadł na nią, ponieważ prąd spychał go w bok, co w wyniku dało, iż przeszedł obok wyspy oddalony o kilkanaście węzłów.
Widząc ten manewr tak wspaniale wykonany, kapitan krzyknął: „brawo”, a za nim — i wszyscy majtkowie.
— Widzicie, — rzekł Dantes, odejmując ręce od steru — że będę wam użyteczny w podróży. Jeżeli taka będzie wasza wola, — pozbędziecie się mnie w pierwszym porcie, do którego zawitacie. Zostanę tam, a z pierwszego żołdu, jaki otrzymam, zwrócę wam koszta mojego utrzymania, a także odzieży, której mi mam nadzieję, pożyczycie.
— Zgoda, zgoda!... wszystko będzie dobrze, byleś tylko nie był zbytnio wymagający.
— Ja to mam tylko koszulę i spodnie zbywające — to więc jedynie ofiarować ci mogę — rzekł Jakób.
— Właśnie tych jedynie rzeczy mi potrzeba.
— A więc zaczekaj chwilę, przyjacielu, zaraz ci to przyniosę.
I Jakób znikł pod pokładem, lecz za chwilę ponownie się ukazał, niosąc odzienie, które Dantes włożył na siebie, z oznakami dużego zadowolenia.
— Nic więcej ci nie potrzeba?
— Przydałby się kawałek chleba i parę łyków tego doskonałego rumu, którym nacieraliście mi ciało.
Dantes od czterdziestu ośmiu godzin nic nie miał w ustach.
Dano mu chleba ze słoniną, zaś Jakób wetknął mu w rękę flaszkę z rumem.
Dantes podnosił już flaszkę do ust, lecz w ruchu tym spojrzał na zamek If, i zatrzymał się nagle.
— Cóż tam takiego?... Co się stało w twierdzy?
Biały obłoczek ukazał się bowiem nad basztami zamku If, a potem huk wystrzału rozszedł się daleko.
Majtkowie podnieśli głowy, spoglądając jeden na drugiego.
— Co to? Co się stało?...
— Musiał więzień uciec z zamku i z tej zapewne przyczyny walą z dział.
Kapitan rzucił badawczy wzrok na młodzieńca, który — mówiąc to — właśnie flaszkę do ust podnosił. Gdy jednak spostrzegł, z jaką flegmą i smakiem rum połykał, — wszelkie podejrzenia zgasły w nim bez śladu.
— Ale też mocny ten wasz rum! Niech was diabli! — zawołał Dantes, ocierając rękawem od koszuli pot, strumieniem płynący mu z czoła.
— Mniejsza zresztą o to — mruknął kapitan — gdyby tak nawet było, tem lepiej! Miałbym wtedy o jednego zucha więcej.
Dantes, wzmocniony na siłach, poprosił ponownie, by go przy sterze postawiono.
Sternik uradował się tą propozycją, rzucił jednak okiem na kapitana, pytając go wzrokiem, czy może oddać rudel?... Ten, również spojrzeniem, wyraził zgodę.
— Którego dziś mamy? — zapytał Dantes od niechcenia Jakóba, mając już rękę na sterze.
— Którego? 28 lutego, jeżeli się nie mylę.
— A roku?
— Co takiego?... O rok się pytasz?.. — czy masz źle w głowie, czy też drwić sobie chcesz ze mnie?
— Nie, ani mi to w głowie! Lecz widzisz ja dziś, w czasie rozbicia się statku, omal nie oszalałem i chwilami zdaje mi się, że zupełnie straciłem pamięć.. Więc zapytuję ponownie: którego roku mamy?
1829-y — odparł wstrząsając głową Jakób.
Tak więc czternaście lat, co do jednego dnia, pozostawał Dantes w więzieniu.
W dziewiętnastym roku życia wtrącono go do lochów. W trzydziestym czwartym Bóg go z nich wyprowadził.
Bolesny uśmiech przemknął mu się po twarzy. Co się stało z ojcem, przez ten długi czas? Co z Mercedes?
W oczach jego rozbłysła błyskawica gniewu, zemsty!
Wspomniał trzech ludzi, którym zawdzięczał swą niedolę i ponowił przysięgę, że się zemści na tych ludziach, noszących imiona: de Villeforta, Danglarsa i Fernanda.
A przysięga ta nie była już czczą i bezsilną pogróżką. Był wolny. Wolny niewątpliwie, bo żaden już statek, najszybszy chociażby, nie byłby już zdolen doścignąć żaglowca, który on prowadził.



ROZDZIAŁ II.
KONTRABANDZIŚCI.

Nie potrzeba było Dantesowi dnia całego nawet, by poznał, z kim ma do czynienia.
Zacny dowódca „Młodej Amelji“ (tak się nazywał statek), aczkolwiek nie był w szkole opata Farji, mówił jednak wszystkiemi językami, jakie są w użyciu przez ludy zamieszkujące nad brzegami tej wielkiej sadzawki, którą my Śródziemnem morzem nazywamy.
To mu dawało możność łatwego porozumiewania się ze wszystkimi ludźmi bez żadnego zawodu, których pełno było zawsze w każdym porcie.
Znajomość z ludźmi takiego pokroju może być przykrą, może być niebezpieczną nawet, lecz dla właścicieli statków tajemniczych bywa zawyczaj nader korzystną.
Czytelnicy nasi już się domyślili zapewne, że Dantes znalazł się na statku kontrabandzistów. Z tej to właśnie przyczyny dowódca przyjął go początkowo z nieufnością. Obawiał się mianowicie, czy jego gość nie jest wypadkiem celnikiem? Wiedział bowiem z doświadczenia, że ci panowie chwytać się potrafią nader sprytnych sposobów.
Umiejętności żeglarskie Dantesa a także bystrość, szczerość i odwaga, jakich dowody złożył zaraz na wstępie — rozproszyły rychło te obawy.
Gdy rozległy się wystrzały z zamku If, powziął inne znów podejrzenie, czy czasem niema na pokładzie jednego z „gości królewskich” — ale to go mniej niepokoiło. Lecz i to podejrzenie znikło natychmiast, gdy Dantes huk dział zamku If przyjął z takim niewzruszonym spokojem.
Dantes przeto miał tę przewagę nad dowódcą, iż wiedział z kim miał do czynienia, gdy dowódca — o swym gościu nie wiedział nic a nic.
W takim stanie rzeczy przybyli do Livorno. — Gdy Dantes wysiadł na brzeg, odrazu udał się do fryzjera, aby kazać sobie obciąć włosy i brodę ogolić. Cyrulik przyglądał się jego uwłosieniu, lecz w końcu wziął się do pracy.
Po skończonej operacji, fryzjer podał mu zwierciadło, a wtedy Dantes, po raz pierwszy od lat czternastu zobaczył twarz swoją.
Czas i niewola nie pozostały bez śladów.
Gdy wstępował w mury zamku If, twarz miał okrągłą, szczerą i wesołą, dyszącą szczęściem.
Jakże się zmienił! Owalny rysunek twarzy wydłużył się, usta zacisnęły się i znieruchomiały; oczy, będące zwierciadłem duszy — tliły się posępnem światłem, cera nakoniec była jakby popiołem przysypana.
Głęboka, zdobyta w więzieniu wiedza, wybiła również swe piętno, nie tylko na twarzy, ale i na całej postaci. Z czoła bił blask myśli, oczy patrzyły rozumnie, ruchy pełne były wytworności i dystynkcji, aczkolwiek pełne siły.
Nawet głos zmienił się nie do poznania.
Gdy się Dantes przyjrzał sobie, posmutniał. Zmienił się, miało to i swe dobre strony. Jest wprost nie do pomyślenia, aby ktośkolwiek poznać go mógł na świecie. Sercem chyba. A więc poznałby go ojciec. Mercedes... może.
Po wyjściu od fryzjera, Dantes wstąpił do pierwszego lepszego magazynu i kupił sobie odzież majtka. Jak wiadomo, jest ona bardzo niewyszukana i składa się z białych pantalonów, koszuli w pasy i czapki frygijskiej.
Gdy tak ubrany stanął przed dowódcą „Młodej Amelji” — ten go nie poznał i Dantes musiał mu opowiedzieć całą historję swego rozbicia, ażeby ten uwierzył nakoniec.
Jakto, ten zgrabny i wysmukły majtek, byłby istotnie owym brodaczem, którego umierającego wydobyto na pokład?
To też kapitan zaproponował mu natychmiast, by pozostał u niego w służbie, dając mu korzystne warunki. Dantes zgodził się chętnie, z tem jednak zastrzeżeniem, że obejmuje swe obowiązki jedynie na trzy miesiące. Plany, jakie snuł w głowie, nie pozwalały mu bowiem na dłuższe wiązanie się słowem.
„Młoda Amelja“ zaledwie tydzień odpoczywała w Livorno; w czasie tym została naładowana kolorowemi muszlami, zakazaną bawełną i tytuniem angielskim, nieostemplowanym naturalnie.
Gdy to zostało zrobione, należało wymknąć się z portu, bez żadnych opłat i wyładować to wszystko na brzegach Korsyki, gdzie ich oczekiwali aferzyści francuscy.
Szczęśliwie udało im się oszukać czujność straży celnej i wypłynąć na otwarte morze. Nazajutrz przepływali w pobliżu wyspy Monte Christo. Dantes przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w piramidy skał granitowych, zaróżowionych blaskiem wschodzącego dnia. Myślał, iż dość rzucić się w morze, a za pół godziny byłby już na wyspie, za godzin kilkanaście wiedziałby już, czy kamienne łono tej wyspy mieści istotnie skarby nieprzebrane, czy też były one jedynie fantazją chorego mózgu Farji?
Ale cóżby tam zrobił bez żadnych narzędzi?... jakby do ludzi powrócił?
Trzeba więc było czekać!
Na szczęście, cnotę cierpliwości posiadał. Przez lat czternaście przecież czekał na wolność; z łatwością więc mógł czekać teraz parę miesięcy na bogactwo.
W dodatku, jeżeli to bogactwo było chimerą tylko.
Prawda, iż ów list kardynała Spady jest dziwnie przekonywujący, jasny i ścisły. Wszelako?
Powtórzył go sobie w myśli. Nie zapomniał ani jednego słowa; miał je doskonale w pamięci.
Świt następnego dnia zastał „Młodą Amelję“ na wysokości Alerji. Tam już w pewnym małym porcie, oczekiwano ich i w parę godzin cały ładunek statku był wyładowany.
Następny dzień zbiegł na ładowaniu statku innymi towarami: cygarami Hawana, Xeresem i Malagą.
I wyruszyli w drogę, lecz podróż powrotna nie była tak szczęśliwą, wpadli bowiem na łódź strażniczą.
Po krótkiej utarczce padł na pokładzie jeden z celników, lecz i załoga „Młodej Amelji“ nie wyszła bez szwanku. Dantes i jeden z majtków zostali ranieni.
Dantes, aczkolwiek kula utkwiła mu w lewem ramieniu, był uszczęśliwiony tym wypadkiem, radował się raną.
I powtarzał słowa poety greckiego: „Boleści! — wszak nie ty jesteś nieszczęściem“.
Dzięki uprzejmości i staranności Jakóba, który zaopiekował się rannym, a także pewnym ziołom, znanym jedynie przemytnikom — rana szybko się zagoiła.
Wtedy Dantes wystawił na próbę wartość moralną Jakóba. Za staranie około siebie, ofiarował mu część swej płacy, lecz ten odrzucił propozycję z pogardą.
Wypadek ten wzmocnił pomiędzy nimi uczucia.
Trzymiesięczna podróż miała się już ku końcowi. Dantes w rzemiośle kontrabandzistów nabył tej biegłości, jaką od lat młodzieńczych posiadał w marynarskim zawodzie. Obznajmił się ze wszystkiemi obyczajami, poznał przytem znaki tajemnicze, po których poznawali się wszyscy ci pół-rycerze i pół-rozbójnicy.
Ze dwadzieścia razy był przy wyspie Monte Christo, jednak nie znalazł sposobności, by móc na niej wylądować.
Nie mógł bez obcej pomocy dostać się na wyspę. I nie wiedział, jak się wziąć do tego.
Ale przypadek przysłużył mu się najlepiej.
Gdy już byli z powrotem w Livorno, kapitan, mający do niego ogromne zaufanie, wziął go raz pod rękę i zaprowadził do jaskini „Pod złotą łodzią“, w której zbierali się najznakomitsi kontrabandziści i piraci ze wszystkich pobrzeży Śródziemnego morza.
Patrząc na nich, przyszło mu na myśl, ile dokonaćby mógł człowiek, któryby zdołał skupić w swem ręku wszystkie te idące samopas siły, w jednę zwartą armję, posłuszną woli jednego człowieka.
Kapitanowi „Młodej Amelji“ narazie chodziło o rzecz małej wagi, aczkolwiek dużego dla jego interesów znaczenia.
Zaproponowano mu mianowicie, by naładował statek swój bardzo kosztownymi towarami: dywanami tureckimi, jedwabnemi materjałami z Levantu i kaszmirami, i wszystko to wyładował w jakiemś miejscu ustronnem, w nieznanej nikomu przystani, gdzieby już statki francuskie zabrały towary te na swój pokład i kontrabandę uwiozły do Francji.
Ogromny zysk miał być nagrodą operacji tej, o ileby się ona udała: conajmnniej po sześćdziesiąt piastrów na głowę.
Chodziło tylko o to, gdzie ma być dokonane to wyładowanie towarów?
I wtedy Dantes poddał kapitanowi myśl wybrania wyspy Monte Christo, mającej doskonałą zatokę.
Kapitanowi myśl ta wydała się doskonałą i natychmiast zaproponował wspólnikom Monte Christo, jako punkt wymiany. Ci zgodzili się natychmiast.
Gdy Dantes to usłyszał zadrżał z radości i wzruszenia.
Powstał, by ukryć wrażenie i parokrotnie przeszedł się po zadymionej tavernie.
Był na progu urzeczywistnienia swych marzeń.
Już na drugi dzień „Młoda Amelja“ wyszła z portu i pełnymi żaglami skierowała się ku wyspie tajemniczej, bo nikomu nieznanej.



ROZDZIAŁ III.
WYSPA MONTE CHRISTO.

Zdarza się czasami na świecie, iż ludzie, którzy byli długo igraszką złego losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybijają się na wierzch i dochodzą do upragnionego celu; tak też i Dantesa spełniły się pragnienia: stanął nakoniec stopą na wyspie, która — kto wie?... może mu da owe wyśnione skarby!
Gdy „Młoda Amelja“, ręką Dantesa prowadzona, trąciła nakoniec o brzeg wyspy on, który zawsze tak doskonale umiał panować nad sobą, nie umiał przytłumić okrzyku radości i wyskoczył na ląd, zanim załoga zdążyła opuścić kotwicę.
Noc była zupełna. Jasny księżyc rozświetlał poświatą swą skały Monte Christa i srebrzył cicho skarżące się morze.
Nie czas było na zachwyty i na marzenia. Gdy tylko „Młoda Amelja“ stanęła u brzegu, natychmiast otrzymała sygnał, że statek, z którym dokonać miała zamiany — przybywa.
Należało się wziąć do wyładowania. Robota poszła jednak bardzo szybko i została ukończona przy pierwszych blaskach rodzącego się dnia.
Dantes miał przed sobą wolny dzień. Wziął tedy strzelbę, proch i kule i pod pozorem polowania wyruszył w góry. Towarzyszył mu Jakób, którego Dantes nie śmiał oddalić, by tem nie rozbudzić podejrzeń, zawsze możliwych. Zaledwie uszli parę kilometrów, gdy Dantes celnym strzałem powalił wspaniałego kozła! wtedy poprosił Jakóba, by ten zaniósł upolowaną zwierzynę towarzyszom na ucztę, sam zaś poszedł dalej.
Miał już plan gotowy. Myślał o skarbie, lecz i towarzyszach, z którymi rozstać mu się przyjdzie.
— Za dwie, trzy godziny — mówił do siebie — ludzie ci opuszczą wyspę tę i, o sześćdziesiąt piastrów bogatsi, znów narażać będą swe życie, aby zdobywać raz jeszcze więcej swój ubogi zarobek. I powrócą do Livorno, ażeby tam rozproszyć z rozrzutnością wszystkie zapracowane pieniądze.
Ja, dziś, żyć tak nie mógłbym już dłużej. Jestem panem nadziei. Jutro, prawda, przyjdzie mi ją może utracić, tę nadzieję moją, i będę od tych towarzyszy moich stokroć uboższy, lecz idę los mój wykuwać.
Lecz nie, tak nie będzie! Mądry, nieugięty Faria nie dałby się nigdy tak omamić ułudzie. Ten skarb być więc musi i jest!
I zaczął śledzić, rozpatrywać skały, czy nie natrafi na znak jaki, któryby go naprowadził na ślad ukrytej groty?
Idąc brzegami morza, na jednej ze skał zdawało mu się, iż znalazł pewne ślady ręki ludzkiej.
Nadzieja pierś mu ożywiła.
Zaś znaki mnożyły się, powtarzały. Najwidoczniej kardynał Spada umyślnie je robił, ażeby w razie nieszczęścia jego siostrzeniec mógł trafić po nich.
Czy tylko ślady te nie ściągnęły już oczu niepowołanych? Czy nie wydały tajemnic w łonie ukrytych?
W oddaleniu kilkuset metrów od zatoki, w której stała na kotwicy „Młoda Amelja“, Dantesowi wydawać się zaczęło, że rozrzucone masy skał zaczynają się skupiać. Tutaj więc należało rozpocząć poszukiwania już z motyką w ręku.
Dantes zdecydował, iż na dziś dość już zrobił narazie i postanowił wracać do kolegów. I tak uczynił, mając już plan, jak teraz postąpić należy.
W czasie tych poszukiwań Dantesa, jego towarzysze przygotowali ucztę poranną, na którą złożyć się miały: chleb, konserwy rybne, pieczeń z upolowanego kozła, owoce, rum angielski i sycylijskie wino.
W chwili, gdy kozła już dopiekali, na rożnie własnego wynalazku, — ujrzeli zbliżającego się Dantesa, skaczącego lekko ze skały na skałę. Dali znak wystrzałem, by wracał. Wtedy już pędem zaczął zbliżać się do nich.
Gdy go śledzili oczami, patrząc na jego rączy bieg, osunęła się nagle w rozpadlinie noga Dantesowi i z okropnym krzykiem spadł on z dość wysokiej skały na brzeg morza.
Wszyscy wtedy, jak jeden mąż podążyli na ratunek. Pierwszy dobiegł Jakób i ujrzał Dantesa leżącego we krwi i nieprzytomnego. Wlano mu w usta dobrą porcję araku, co dało ten skutek, iż otworzył oczy.
Wyraz ogromnego cierpienia wykrzywił mu usta i zaczął się skarżyć boleśnie na straszny ból w kolanie.
Chciano go przenieść na statek, lecz przy pierwszem poruszeniu go, z krzykiem orzekł, iż woli raczej umrzeć, niż narażać się na ból nie do zniesienia, jaki mu sprawia najmniejszy ruch. I zaczął prosić towarzyszy, by nie zajmowali się nim i nie psuli sobie uczty, zaś on tymczasem odpocznie.
Marynarze nie dali się prosić zbyt długo. Byli głodni, a zapach pieczystego był nazbyt smakowity.
Po godzinie powrócili jednak. Lecz cierpienia Dantesa nie zmniejszyły się wszelako, — zdawały się nawet potęgować i noga, jak mówił, spuchła mu bardzo.
Kapitan, który musiał, pod grozą utraty zarobku, jeszcze przed nocą rozwinąć żagle, nalegał bardzo, by pozwolił się przenieść na pokład.
Dantes usiłował zadość uczynić temu żądaniu, lecz przy poruszeniu się zbladł silnie i zdawał się omdlewać.
— Musi mieć kość strzaskaną — rzekł wtedy dowódca. — Ano, trudno!... nie możemy tak porzucić towarzysza. Pozostaniemy z nim razem.
Postanowienie to zdziwiło majtków nad wszelki wyraz. Nie znali jeszcze swego kapitana. Decyzję tę przyjęli bez wahania, gdyż szczerze Dantesa pokochali.
Dantes jednak nie chciał się zgodzić na to.
— Nie, — odpowiedział kapitanowi — jeżeli ja okazałem się aż tak niezgrabny, ja jeden ponieść za to muszę karę. To też jedźcie, koledzy, ja tutaj pozostanę. Gdy będziecie powracać, zabierzecie mnie wtedy ze sobą. Przez ten czas noga mi już napewno wydobrzeje. Tak będzie najlepiej. Zostawcie mi tylko trochę konserw i sucharów, a także strzelbę, proch i kule, zostawcie mi jeszcze motykę, to sobie przy jej pomocy uczynię lepiankę nad głową.
Kapitan, widząc iż będzie to najlepsze wyjście z trudnej sytuacji, zgodził się na to mówiąc:
— A więc zgoda, odjeżdżamy. Zabawimy około ośmiu dni w drodze, i powrócimy, by cię zabrać ze sobą.
Jeden Jakób nie chciał się zgodzić na to, by Dantesa pozostawić samego.
— Jakto, zrzekasz się swej części podziału? — zapytał wzruszony Dantes.
— Zrzekam się — odpowiedział Jakób — i to bez żalu. Nie zostawię cię samego, towarzyszu, w niedoli.
— Dobrym kolegą jesteś, Jakóbie, — zawołał wtedy Dantes. — Niech ci Bóg nagrodzi twoje dobre serce, dziękuję ci, lecz nie mogę przyjąć twej ofiary. Nic mi przecież nie grozi na tej wyspie bezludnej, zaś pożywienie mi zostawicie. Potrzebny mi jest odpoczynek, nic ponad to. Zresztą, mam nadzieję, iż znajdę na tej wyspie zioła, które mnie uzdrowią.
Cóż było robić na wolę Dantesa, wyrażoną w słowach tak kategorycznych? To też koledzy, aczkolwiek ociągając się, pożegnali go i wkrótce odpłynęli.
Oddalając się, serdecznie go jeszcze ze statku pozdrawiali. Dantes powiedział sam do siebie:
— Oto ludzie, wśród których nie zamarły jeszcze uczucia przyjaźni!
I wpatrywał się długo w oddalający się statek. Gdy znikł mu już z oczu zupełnie, wtedy podniósł się z ziemi żwawo i lekko, jak dzika koza, stała szczytów tych i skał mieszkanka, pochwycił jedną ręką strzelbę, zaś drugą motykę i pobiegł szybko ku skale, która, jego zdaniem, kryła w swem łonie skarb.
— Teraz — zawołał, przypomniawszy sobie opowieść „Tysiąca i jednej nocy“: Sezamie, otwórz się.


CZĘŚĆ CZWARTA.
ANIOŁ MIŁOSIERDZIA.
ROZDZIAŁ I.
ZDUMIENIE.

Gdy Dantes zbliżał się do „swej“ skały, słońce dobiegało do szczytu swej dziennej drogi, zalewając wszystko swemi oślepiającemi blaski. Tysiące koników polnych dzwoniło w powietrzu, do wtóru im liście mirtowe i oliwne grały swem drżeniem, co tworzyło przedziwną symfonię dnia letniego. Na rozpalonych granitach igrały jaszczurki, które wyglądały jak ruchliwe szmaragdy, rozrzucone po skałach.
Dzikie kozy igrały na pochyłościach... cała wyspa tchnęła życiem, aczkolwiek nie było na niej ludzi.
I właśnie, być może dlatego, Edmund czuł się sam, zupełnie sam. Lecz miał wiarę, wierzył, że oko Stwórcy czuwa nad nim.
Wyczuwał jednak w sobie jakieś uczucie bolesne, które jakby bojaźnią, czy lękiem było. Nie był to jednak żaden strach przyziemny lecz raczej niewiara, by oczekiwane szczęście istotnie spotkać go mogło w tej pustce.
Uczucie to było do tego stopnia silne, że aż tamowało mu oddech w piersiach i musiał zaprzestać pracy, gdy wziął motykę do ręki. Porzucił ją więc i wziął ponownie strzelbę i zręcznie, jak koza wdrapywać się zaczął na szczyty najbardziej niedostępne.
Ten wysiłek uspokoił go. Zwolna zszedł na brzeg morza i zaczął pilnie oglądać upatrzoną skałę, by się zdecydować, gdzie ma uderzyć motyką, ażeby wytrysły z niej szmaragdy, brylanty, rubiny i posępne ametysty... najczystsze złoto, wreszcie.
Przypomniał sobie pouczenia Farji, jak do poszukiwań wziąć się należy.
I podniósł oczy w górę, jakby w błękitnych niebiosach pragnął zaczerpnąć natchnienia. Po chwili opuścił je, jakby istotnie jakiś duch świetlany oświecił go.
Śmiało przeszedł kilka kroków i pewną ręką uderzył w skałę, odwalając jej złomy.
Zauważył jednak, że skała jest niejednolita i że odwala kamienie nieznaną jakąś masą spajane. Usuwał warstwę za warstwą, podziwiając z jaką sztuką były ułożone.
Po półgodzinnej pracy wybił otwór dość głęboki i kilkanaście centymetrów szeroki. Pobiegł do drzewa oliwnego, odciął gałąź i starał się podważyć murowanie, lecz tu dało ono nadspodziewanie silny opór.
Opadły wtedy Dantesowi ręce. Lecz oczy jego padły w momencie tym na róg z prochem.
Uśmiechnął się na ten widok. Proch wysypał do chustki, następnie skręcił i natarł saletrą, z wydłużonych rogów jej robiąc lonty, wreszcie umieścił ją w wybitym otworze. Następnie ostrożnie zapalił jej najdłuższy róg i szybko ukrył się w załamie skały, która w chwilę potem zatrzęsła się cała, a następnie rozległ się ogłuszający huk.
Posypały się kamienie, a gdy wszystko się uspokoiło, Dantes ujrzał, iż tam, gdzie przed chwilą był mały otwór tylko, utworzyła się teraz przepastna otchłań.
Nie można było wątpić dłużej, była to pieczara!
Okrzyk radości wydarł się z jego piersi.
Nigdy wspanialszy rezultat nie uwieńczył podobnie szybko tak niewielkich usiłowań.
Po chwili odurzenia, Dantes jakby po schodkach wszedł w głąb groty. I znów ogarnęło go zdumienie. Zamiast ciemności spodziewanych, zamiast ciężkiego i zgniłego powietrza — ujrzał łagodne blaski, zgóry się sączące i odetchnął wprawdzie chłodnem, lecz czystem powietrzem.
Powietrze to i światło przenikało przez otwór wysoko w górze znajdujący się, przysłoniony gałęziami drzew.
Upojony Dantes rozpatrywać zaczął wszystkie zakątki groty, lecz nic godnego uwagi nie zauważył. Tyle zaledwie, że sople wapienne na ścianach połyskiwały kryształami, jak djamenty.
— Niestety — rzekł do siebie Dantes, którego ogarnęła znów fala zwątpienia — zapewne są to całe skarby, jakie się tu mogą znajdować!
Wtem przypomniał sobie słowa testamentu, które pamiętał doskonale: „w najodleglejszym zakątku drugiej groty“.
On zaś był w pierwszej grocie, a w tej nigdy żadnych skarbów nie było, więc i teraz ich również niema.
Należy przeto poszukać wejścia do drugiej groty.
W wykonaniu myśli tej, Dantes wziął się do pracy. Obejrzał pokłady kamienia i wybrał miejsce — gdzie jego zdaniem należało przedewszystkiem rozpocząć próby.
I zaczął motyką uderzać w granity. Żelazo początkowo dźwięczało głucho, trafiając w twardą skałę, lecz w pewnem miejscu wydało mu się, iż echo zaczyna odpowiadać mniej wyraźnie. Uderzył przeto całą mocą swych sił — i motyka uwięzła w skale. W miejsce granitu — ukazał się biały kamień, miękki i kruchy.
To mu dało do myślenia. Z największym wysiłkiem wyrwał motykę i uderzył nią raz drugi i t. d. Posypały się okruchy kamieni, sztucznie jakąś masą spajanych...
Ten nowy dowód prawdziwości słów Farji, o dziwna naturo ludzka! zamiast spotęgować jego odwagę — wyzbył go resztki sił. Uczuł, że jest prawie bliski omdlenia. Porzucił więc pracę i wyszedł na powierzchnię ziemi.
Aczkolwiek od rana nie miał nic w ustach, ani pomyślał o jedzeniu. Wypił jedynie trochę rumu i, wzmocniony tem na siłach wszedł ponownie do jaskini.
Motyka, która do niedawna tak mu ciężyła znów wydała się lekką, to też ze spotęgowaną energją wziął się do pracy, która teraz okazała się jeszcze tem łatwiejsza, że w głębi poukładane kamienie nie były już niczem spajane, a tylko poukładane szczelnie, bez najmniejszych szczelin.
Praca więc szła szybko i była lekka, to też niezadługo wybił otwór tej wielkości, że mógł był już się przezeń przecisnąć.
Jeszcze parę kamieni zwalonych, nowy przypływ nadziei, i Dantes wszedł do drugiej groty, testamentem zapowiedzianej.
Sklepienie tej drugiej jaskini było już o wiele niższe. Ciemności w niej panowały absolutne i przejmowały przerażeniem.
Powietrze w niej było również bardzo ciężkie, to też Dantes nie wszedł odrazu, czekając, ażeby napływ powietrza z pierwszej groty oczyścił powietrze drugiej.
Gdy to się stało, Dantes śmiało wkroczył do otchłani, tem śmielej czyniąc to, iż ciemności dla niego nie istniały.
Bez żadnych wątpliwości orzekł, gdzie się znajduje w grocie tej owo miejsce „najbardziej odległe“.
Poszedł tam i na miejscu tem stanął, a wtedy dziwne go ogarnęło wzruszenie na myśl, że jego poszukiwania są już na ukończeniu teraz, że trzeba jeszcze było na jakieś pół metra w głąb ziemię przekopać, a wtedy radość najwyższa, lub też rozpacz bez granic ogarnąć go miały na zawsze.
Lecz nawet i w tej chwili nie odstąpiła go odwaga.
Pochylił się i mocno kopać zaczął ziemię.
Po niezliczonych uderzeniach, jego motyka uderzyła nie w ziemię i nie w kamień, lecz jakby w żelazo.
Nigdy pogrzebowa pochodnia, nigdy lód, co krew ścina, nie wywarły silniejszego wrażenia, aniżeli to, jakiego Dantes doznał w tej chwili.
Raz jeszcze z rozmachem uderzył żelazem i znalazł znów silniejszy opór, lecz odpowiedział mu inny, tępy dźwięk.
Motyka uderzyła najwidoczniej w drzewo.
Wtem nagły cień zasłonił przed nim światło idące z otworu.
Motyka wypadła z ręki Dantesa, porwał za strzelbę i wybiegł nad brzeg morza, szukając wzrokiem wroga.
Lecz to dzika koza przebiegła około otworu, a teraz spokojnie szczypała trawy na szczycie skały.
Dantes w pierwszej chwili chciał ją zastrzelić, lecz... darował jej życie. Spodziewana radość złagodziła jego serce.
Natomiast uciął suchą gałęź limpy, zapalił ją w żarze, jaki pozostał w ognisku rozpalonem jeszcze rano przez towarzyszów i wrócił z tą zaimprowizowaną pochodnią do jaskini.
Przy jej świetle miał się przekonać ostatecznie, co mu losy dać miały?
Na początek stwierdził, że domysły jego były trafne; motyka istotnie uderzała raz w żelazo, to znów w drzewo.
Utkwił wtedy pochodnię w ziemi i wziął się znów do dzieła.
Po godzinie pracy, całe wieko kufra było odsłonięte. Był on dębowy, gęsto żelazem okuty.
Na samym środku, na srebrnej blasze, jaśniały herby rodu Spadów.
Wszelkie tedy wątpliwości zostały rozproszone ostatecznie. Skarb jest, boć przecie z taką przezornością zakopać musiano kufer z wielkimi skarbami jedynie.
Dantes znów się wziął do pracy, po której cały kufer był z ziemi wydobyty i widać było dokładnie wszystkie okucia, zamki, antaby i zawiasy.
Teraz Dantes chciał wydobyć kufer z dołu, lecz szybko poznał, iż było to ponad siły jednego człowieka. Chciał kufer otworzyć wtedy, lecz przekonał się, że zamki i zawiasy również nieprzełamany stawiały opór. Wierni ci stróże jakby nie chcieli wydać skarbu.
Dantes udał się więc raz jeszcze o pomoc do żelaza; założył ostrze motyki pomiędzy wieko, a boczną ścianę kufra, podważył wieko, które, po dużych wysiłkach, odskoczyło nakoniec, przyczem poodpadały zawiasy.
Gorączkowe drżenie opanowało Dantesa.
Zamknął oczy, jak dziecko, gdy wśród ciemności ujrzeć chce w oczach gwiazdy, których niema; następnie otworzył je i stanął olśniony.
Kufer był podzielony na trzy przegrody. W pierwszej błyszczały zaśniedziałe złote talary, w drugiej — lane sztaby złota, w trzeciej — djamenty, siejące oślepiające blaski, perły, rubiny, szmaragdy, szafiry i inne drogie kamienie.
Dantes nie dowierzał oczom. Zaczął brać do ręki wszystkie te skarby swoje. Lecz po chwili rzucił to wszystko i wybiegł z jaskini. Zapragnął powietrza chciał uświadomić sobie, że to nie wizja... lecz rzeczywistość.
Wbił paznokcie w piersi, uczuł ból — i oprzytomniał.
A więc tak! — to prawda! Skarb istniał i on był jego panem!
Założył ręce na głowę, ścisnął ją silnie, jakby brzemię myśli chciał powstrzymać.
Rzucił się wreszcie w najdziksze zarośla, darł się na cyple najbardziej niedostępne. Dzikie kozy i pierzchliwe ptaki morskie uciekały przed nim w popłochu.
Nakoniec padł na mchy i długi czas przeleżał bez ruchu, następnie wstał i jakby ciężko chory, powlókł się z powrotem w stronę jaskini.
Wszedł do pierwszej groty, potem do drugiej i padł tam w ciemności, na kolana, przyciskając obie ręce do drgającego serca; i zaczął szeptać modlitwę, którą Bóg tylko zrozumiał. Modlił się gorąco i to mu dało ulgę, uczuł się spokojniejszym i od tej chwili dopiero zaczął wierzyć w to, że jego szczęście jest rzeczywiste.
Potem wstał i już zupełnie spokojnie zaczął rachować swe skarby.
Było tam przedewszystkiem tysiąc sztab złota, każda wagi jednego kilograma. Dwadzieścia pięć tysięcy dukatów złotych, wartości 80 franków każdy. Co do drogich kamieni, to z tych niewielka tylko ilość znajdowała się w surowym stanie, większość była kunsztownie oprawiona i szlifowana przez najlepszych mistrzów, co dawało im o wiele większą wartość.
Wieczór już zapadł, a jeden z największych bogaczów ziemi stał ciągle jeszcze nad swymi skarbami, głodny i wyzuty z ostatka swych sił.
Był jednak szczęśliwy. Szczęśliwy przyszłością, jaka się przed nim otwierała.



ROZDZIAŁ II.
LORD WILMOR.

Noc Dantes spędził u wejścia do swej jaskini, ze strzelbą w ręku.
Nastał dzień, którego wyczekiwał z utęsknieniem.
Gdy zabłysły pierwsze promienie słońca, udał się na skały i rozejrzał dookoła, lecz wyspa była jak i poprzednio pustynna i pustynne bez jednego żagla było morze.
Wtedy Dantes wrócił do groty, napełnił kieszenie złotem i drogimi kamieniami, następnie zasypał kufer ziemią, którą udeptał starannie, zarzucił kamieniami i mchem; gdy spełnił tę czynność, założył kamieniami otwór pierwszej groty a potem i drugiej; słowem zniszczył wszelkie ślady.
I zaczął oczekiwać na powrót „Młodej Amelji“. Lecz ta powróciła po tygodniu dopiero.
Gdy ujrzał kolegów, uścisnął im dłoń, oznajmił, iż czuje się nieco lepiej i że rana goi się szczęśliwie.
Z kolei i kontrabandziści zaczęli mu opowiadać swe przygody. Podróż udała im się doskonale; wprawdzie w powrotnej drodze ścigał ich statek strażniczy, lecz mu się wymknęli. To też żałowali ogromnie wszyscy, a zwłaszcza Jakób, że Dantes nie przyjmował w tej wyprawie udziału, a tem samem, że go ominęły zyski.
Dantes te wyrazy współczucia przyjmował wszelako ze stoicyzmem, uśmiechał się nawet leciuchno, mówiąc, że za to odpoczął.
W kilkanaście godzin potem byli już w Livorno. Tam Dantes sprzedał jubilerowi cztery małe djamenty, za sumę dziesięciu tysięcy franków. Za uzyskane pieniądze kupił mały statek żaglowy i ofiarował go Jakóbowi, dodając kilkaset franków na ładunek, z tą prośbą jedynie, by udał się na nim do Marsylji, zebrał wiadomości o starcu Ludwiku Dantesie, zamieszkałym przy alei Meillan, oraz o dziewczynie z osady Katalonów, noszącej imię Mercedes.
Jakób nie chciał się początkowo zgodzić na przyjęcie podarunku, lecz Dantes uspokoił go tem, że odziedziczył spadek po krewnych, którzy go za życia znać nie chcieli, ponieważ wbrew ich woli został marynarzem.
Opowiadanie to miało dużo cech prawdopodobieństwa, biorąc zwłaszcza pod uwagę wysokie wykształcenie Dantesa. To też Jakób na chwilę nie powątpiewał, że Dantes mówi prawdę.
Jednocześnie Dantes zawiadomił kapitana „Młodej Amelji“, że nie odnowi już umowy i że prosi o zwolnienie. Kapitan, aczkolwiek z żalem, zgodził się na to, zwłaszcza, że od Jakóba już wiedział o spadku.
Nazajutrz Jakób odpłynął do Marsylii, Dantes miał go oczekiwać na Monte Christo.
Co do Dantesa, to ten wyjechał do Genui, gdzie nabył jacht, zamówiony przez jakiegoś anglika. Gdy jacht stał się już własnością Dantesa, za sumę 60.000 franków, zaraz w kajucie swej urządził sekretną szafkę z trzema przegrodami. Przeróbki tej dokonano w parę godzin, bo Dantes nie żałował pieniędzy, sypiąc niemi hojnie wszędzie.
W parę godzin później Dantes opuszczał port genueński, ścigany spojrzeniami ciekawych, którzy przypatrywali się grandowi hiszpańskiemu, co sam jeden, dla fantazji, odważył się żeglować po morzu.
Dantes zaś, płynąc, badał wartość żaglowca i doszedł do przekonania, że genueńczycy są godni sławy najlepszych budowniczych statków. Jego jacht był skończenie dobry. Był posłuszny najmniejszemu ruchowi ręki swego pana.
Dantes więc rozwinął wszystkie żagle i jak strzała pomknął ku wyspie. Gdy wylądował, znalazł ją pustą. A tak się lękał, że, w czasie jego nieobecności, ktoś ją odwiedzi i zabierze mu jego skarb!
Pobiegł natychmiast ku niemu i znalazł wszystko w tym stanie, jak zostawił. W przeciągu jednego dnia cały skarb był na statek przeniesiony i umieszczony w przegrodach sekretnej szafki.
Pozostały czas Dantes spędził na zwiedzaniu wyspy i na badaniu zalet i wad swego jachtu! pierwsze, postanowił spotęgować jeszcze, drugie usunąć.
Ósmego dnia spostrzegł zbliżający się statek Jakóba. Dantes odpowiedział mu na dany sygnał i w godzinę potem stateczek zatrzymał się obok jachtu Dantesa.
Na swe zapytania — otrzymał odpowiedzi rozpaczliwe. Dantes nie żył od lat kilkunastu, Mercedes zaś zniknęła.
Obie te wiadomości Dantes przyjął z marmurową twarzą. Śmierć ojca przewidywał, lecz co się stało z Mercedes?
Szczegółów Jakób nie mógł mu dostarczyć, to też Dantes postanowił rzecz tę zbadać sam. W lustrze u fryzjera przekonał się, do jakiego stopnia zmieniła się jego twarz, to też mógł śmiało się spodziewać, że nie zostanie on przez nikogo poznany.
To umocniło jego decyzję i z wyspy Monte Christo wyruszył wprost do Marsylji.
Gdy stanął w porcie, bez drżenia patrzył na żandarma, który wchodził na jego statek, i z flegmą pokazał mu paszport angielski, o który postarał się w Livorno; zaś dobrego skutku był tem pewniejszy, że w owych czasach paszporty angielskie cieszyły się we Francji o wiele większym szacunkiem i przywilejami, aniżeli krajowe.
Wysiadł więc Dantes na brzeg, jako lord Wilmor, bez najmniejszych ze strony władz trudności.
Zaledwie przeszedł kilkanaście kroków ulicą Canniebiere spotkał jednego z majtków, który z nim razem służył na Faraonie. Człowiek ten mógł mu udzielić bardzo wielu go interesujących informacyj.
Przystąpił więc do swego byłego towarzysza i zadał mu kilka pytań, na które otrzymał natychmiast odpowiedzi! Wiadomości, jakich mu dostarczył Jakób, były prawdziwe, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Szedł dalej. Na każdym kroku serce mu się ściskało na wspomnienie przeszłości. Wspomnienia lat dziecięcych, wspomnienia niczem niezatarte, odświeżały się w umyśle na każdym kroku, na widok każdego kamienia nieledwie.
Gdy dochodził do ulicy Noailles i spostrzegł aleję Meillan, nogi uginać się pod nim zaczęły, nie wiele brakowało, aby upadł pod koła mijającego go właśnie powozu. Wreszcie doszedł do domu, w którym zamieszkiwał jego ojciec.
Dantes oparł się o drzewo i przez chwilę, wpatrując się w okna izdebek ojca, tak pozostał; potem zbliżył się do drzwi, przestąpił próg i zapytał odźwiernej, czy niema czasem w domu mieszkania do najęcia; gdy mu odpowiedziano, że wszystkie zajęte, poprosił o zaprowadzenie go na piąte piętro i by pozwolono mu obejrzeć dwa znajdujące się tam pokoiki.
Prośba ta poparta została sztuką złota.
Szczupłe mieszkanko to zajmowało teraz młode małżeństwo, od tygodnia dopiero ze sobą żyjące.
Na widok młodej pary Dantes westchnął głęboko.
Widok mieszkania ojca wywarł na nim smutne wrażenie. Zmieniło się w niem wszystko. Inne były obicia i inne sprzęty. Mury jedynie pozostały te same, a i łóżko stało na tem samem, co dawniej miejscu.
Bezwiednie Dantes zalał się łzami. Niewątpliwie bowiem na tem miejscu jego ojciec oddał ostatnie westchnienie, wymawiając po raz ostatni imię syna.
Młode małżeństwo ze zdziwieniem spoglądało na przybysza, którego czoło wyrażało moc i siłę ducha, natomiast z oczu spływały łzy rzęsiste!
Boleść jednak ma w sobie coś ze świętości; młode małżeństwo nie otworzyło przeto ust, — cofnęło się w głąb pokoiku, by te łzy święte swobodnie mogły płynąć. Gdy Dantes nakoniec zbierał się do wyjścia, małżonkowie oświadczyli mu, że ilekroć zapragnąłby on dom ich odwiedzić — może to uczynić zawsze śmiało, przyjmą go zawsze gościnnie.
Dantes wyszedł, a gdy zszedł o piętro niżej, otworzył drzwi i zapytał, czy nie mieszka tu krawiec Kadrus?
Odpowiedziano mu, że człowiek tego nazwiska wyprowadził się już dawno, że zbiedniał bardzo i że obecnie trzyma oberżę na drodze do Beaucaire.
Wkońcu Dantes od odźwiernego dowiedział się o adresie właściciela domu, do którego następnie udał się natychmiast, a przedstawiwszy się jako lord Wilmor, kupił od niego domek za 50,000 franków, płacąc o 10,000 franków ponad wartość, lecz byłby zapłacił i pół miliona, gdyby właściciel zażądał od niego tej sumy.
Tego samego dnia młode małżeństwo otrzymało od rejenta zawiadomienie, że nowy właściciel daje im do wyboru mieszkanie na którem chcą piętrze, za tę samą cenę, jaką teraz płacą, pod warunkiem, że opuszczą zajmowane dotychczas dwa małe pokoiki.
Ten nadzwyczajny wypadek przez tydzień był tematem rozmów wszystkich mieszkańców domów, przy ulicy Meillan się znajdujących. Czyniono tysiące domysłów, ale żaden z nich nie był trafny.
Najwięcej zaś dziwiło i zajmowało wszystkich, że tego samego jeszcze wieczoru ten sam bogacz, który kupił dom, zwiedzał najdokładniej osadę Katalonów, chodząc od domu do domu, wypytując się o różne osoby dawno zmarłe, lub od bardzo dawna w osadzie już nie mieszkające.
Zrana Dantes, podający się za lorda Wilmora, opuścił nakoniec osadę Katalonów, darząc hojnie jej ubogich mieszkańców, dosiadł konia i przez bramę Aix opuścił Marsylję.



ROZDZIAŁ III.
OBERŻA.

Pomiędzy miasteczkami Bellegarde, a Beaucaire znajduje się oberża, z szyldem, na którym przygodny artysta usiłował niedołężnie dać wyobrażenie mostu Gard.
Mała ta oberża, licząca jedynie na przejezdnych, stoi po lewej stronie drogi, tyłami zwrócona do Rodanu.
Zdobi ją mały, jak nazywają w Langwedocji „ogródek“, co znaczy, iż znajduje się ona pośrodku pustynnego placu, na którym pełzają gdzieniegdzie karłowate drzewa oliwne i parę dzikich fig z liściem od pyłu posrebrzonym. Pomiędzy drzewami tymi zasadzono trochę jarzyn: cebulę, pieprz turecki, szpinak, sałaty, szczypiorek... Wszystko to usycha w trzydziesto-stopniowym żarze.
Drzewa te, małe czy duże, gną się bezustannie pod naciskiem uderzeń wichrów północno-zachodnich.
Wiatr ten jest, jak wiadomo, trzecią plagą Prowancji. Pierwsze dwie — są również dobrze znane wszystkim; są niemi Rząd i parlament.
Od dziesięciu lat oberżę tę dzierżawili Kardusowie, których służbę stanowiła dziewczyna, Kasia, mająca do pomocy chłopca opiekującego się stajnią, Piotra.
Dwoje tych młodych robotników wystarczało w zupełności, zwłaszcza od chwili, gdy kanał przeprowadzony od Beaucaire do Aignemorte, skrócił znacznie drogę, co odciągnęło od karczemki poważną liczbę podróżujących.
Kanał ten był odległy nie więcej jak o sto kroków od karczemki. Zapomnieliśmy dodać, iż był tam jeszcze i pies, który szczekał na każdego podróżnego z godną zastanowienia zajadłością, zaś czynił to — bo odwykł bardzo od widoku obcych twarzy.
Oberżysta miał około czterdziestu dwóch lat; słusznego wzrostu, chudy, żylasty, był okazałym typem mieszkańców tych okolic; oczy zapadłe, błyszczące, nos orli, wreszcie zęby ostre, białe, jak u zwierząt drapieżnych. Włosy nieco oszronione, gęste, to samo powiedzieć było można i o brodzie, w której dojrzeć było można bardzo już liczne białe pasma. Cera brunatna z natury, była jeszcze opalona. Oberżysta bowiem po całych dniach przesiadywał przed domem w oczekiwaniu podróżnych, którzy... nie przybywali.
Jak już wspomnieliśmy, oberżystą tym był dobry nasz znajomy, Kacper Kadrus, były sąsiad ojca Dantesa.
Żona jego, Magdalena, z domu Radelle, była kobieciną chudą, bladą i chorowitą; pochodziła z okolic Arles. Przechowała ona na twarzy ślady dawnej piękności, lecz trawiąca ją od lat gorączka, na którą zapadają wszyscy mieszkańcy, żyjący w pobliżu bagien Camargue, wybiła swe chorobliwe piętna na jej postaci.
Po całych dniach przesiadywała w swym pokoju, skurczona i drżąca. Było jej wiecznie zimno, na słońce jednak nie odważała się wychodzić nigdy, szkodziło jej ono.
Żyli więc niby razem, lecz zawsze nieomal osobno, z czego mąż był zresztą kontent niepomiernie; ilekroć bowiem razy znaleźli się razem, mąż nasłuchać się musiał wiecznie tych samych skarg i narzekań, na które odpowiadał zresztą temi samemi zawsze słowy:
— Eh, cicho byś była, Karkontko; widać tak Bóg chciał. Niech będzie wola Jego.
Karkontką mąż ją nazywał z tej racji, iż pochodziła z wioski Carconte, położonej pomiędzy Chalon a Lambese.
Tak żyli.
Razu pewnego, gdy Kadrusa akurat nie było przed oberżą, przed jej drzwiami zatrzymał się podróżny, konno przybyły, postawa jego wyrażała szlachetność i dostojeństwo. Był to ksiądz, czarno ubrany, w trójkątnym kapeluszu.
Jeździec zsiadł z konia, przywiązał go do słupa i zaczął obcierać chustką swą twarz zroszoną potem.
Wielki pies, którego już znamy, ujadał zawzięcie.
Za chwilę i sam gospodarz ukazał się na progu.
— Jestem, jestem! — zawołał, zdziwiony przybyciem podróżnego — cicho, Bryś. Niech się pan nie obawia, on tylko szczeka, lecz nigdy nie gryzie. Wina zapewne chcesz pan. Służę natychmiast.. Raczy wielebność wybaczyć mą nieuwagę. Nie spostrzegłem początkowo z kim mam do czynienia. Czego ksiądz dobrodziej żąda? Co rozkaże? Jestem na jego usługi.
Ksiądz tymczasem przypatrywał się Kadrusowi z uwagą, wreszcie powiedział, z wyraźnym włoskim akcentem.
— Czy pan jesteś właścicielem tej oberży?
— Tak jest — odparł zapytany głosem zdumionym — jestem Kacprem Kadrusem. Czem służyć mogę?
— Kacprem?... A tak. Takie istotnie imię mieć powinien mój poszukiwany. Proszę o szczegóły. Czy to pan mieszkałeś przed laty w Marsylii, przy ulicy Meillan?
— Tak jest.
— I byłeś właścicielem zakładu krawieckiego?
— Tak, lecz mi się nie wiodło. Takie panowały w tej przeklętej Marsylii upały, że w końcu ludzie przestali się ubierać. Ale to mi przypomina, że i ksiądz dobrodziej chce się zapewne napić czegoś?
— Dobrze. Proszę mi dać najlepszego, jakie masz w piwnicy wina. A potem jeszcze pogadamy ze sobą.
— Służę — odpowiedział Kadrus, spiesząc się, ażeby przybyłemu nie odeszła ochota wypicia jego butelki wina, które będzie mógł jako „najlepsze“ podać. I wyszedł, zapraszając zarazem przybyłego do wnętrza.
Gdy wrócił, zastał księdza siedzącego przy stole, z głową ukrytą w dłoniach. Ujrzał także za ladą swą połowicę, która zeszła, by przypatrzeć się gościowi.
— Czy jesteś sam jeden? — zapytał ksiądz, który nie spostrzegł siedzącej Karkontki.
— O, Boże drogi... prawie sam, bo żonę mam chorą, nie wiele pomóc mi ona może.
— Więc jesteś żonaty? — podchwycił ksiądz, rzucając z politowaniem wzrokiem po ubogiem urządzeniu izby.
— Żonaty i ubogi — odpowiedział Kadrus, który spostrzegł wyrażający politowanie wzrok księdza — co czynić? Nie dość być uczciwym, aby się wiodło na świecie!
Ksiądz wlepił weń wzrok przenikliwy.
— Tak jest, uczciwym. Tem mogę się pochlubić — rzekł z naciskiem Kadrus, wytrzymując spojrzenie księdza — a w tych czasach nie wszyscy to mogą powiedzieć o sobie.
— Tem lepiej, jeżeli mówisz prawdę. Wierzę bowiem w to głęboko, że w końcu cnotliwi będą nagrodzeni, zaś źli poniosą karę.
— Tak to się mówi, księże dobrodzieju — z gorzkim uśmiechem odpowiedział Kadrus — w rzeczywistości jednak dzieje się trochę inaczej.
— Nie mów tego, być może bowiem, że za chwilę sam się przekonasz o prawdzie mych słów.
— A to jakim sposobem? — spytał Kadrus zdziwiony.
— O tem później może pogadamy; naprzód bowiem muszę się przekonać, czy jesteś tym samym, do którego mam interes?
— Jakże mam to księdzu udowodnić?
— Czyś znał, jakieś piętnaście lat temu, młodzieńca nazwiskiem Dantes?
— Dantesa?!... Czym go znał?... Boże drogi! Edmunda?... I jak jeszcze! Był to jeden z moich przyjaciół — zawołał Kadrus, a twarz jego okrył rumieniec. — Co się z nim stało, z tym biednym Edmundem? Powiedz mi to, zacny, dobry księże? Czy umarł? Czy go może uwolniono?...
— Umarł w więzieniu, w najwyższej rozpaczy.
Śmiertelna bladość zjawiła się na twarzy Kadrusa, zawsze czerwonej. Zapłakał po chwili.
— Biedny — powiedział. — O widzisz, księże dobrodzieju, masz nowy dowód, że dobry Bóg jest dobry jedynie dla złych.
— A — mówił dalej z uniesieniem — coraz gorzej się dzieje na tym świecie! O, lepiej byłoby, ażeby przez 48 godzin spadały z nieba popiół i płomienie: niechby już raz skończyło się to wszystko!
— Z tego co mówisz, wydaje się, żeś kochał bardzo tego człowieka?
— Tak jest, kochałem go, aczkolwiek wyrzucam sobie, żem mu chwilowo zazdrościł szczęścia. Potem dopiero, przysięgam na zbawienie duszy, ubolewałem nad nieszczęściem, które go spotkało.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której ksiądz ani na moment nie spuszczał wzroku z twarzy Kadrusa.
— Czy znałeś, ojcze, tego biedaka? — przerwał nakoniec milczenie oberżysta.
— Byłem przy jego łożu śmiertelnem.
— Na cóż umarł? – zapytał Kadrus głosem zdławionym.
— Na to, na co się umiera w więzieniu, w trzydziestym roku życia. Na więzienie samo. Najdziwniejszą rzeczą jest jednak to, że ów Dantes, umierając, przysięgał mi na krucyfiks, że nie jest mu wiadome, za co był uwięziony?
— To prawda, księże, to prawda!... On nic nie wiedział.
— I właśnie dlatego w chwili śmierci błagał mnie, bym poznał przyczyny jego nieszczęścia i przywrócił cześć jego pamięci, jeżeli została splamiona.
Zdawało się, że spojrzenie mówiącego chciało wniknąć w dno duszy słuchającego, ażeby się przekonać, jakie robią na nim wrażenie te słowa.
— Pewien anglik — ciągnął opowiadanie ksiądz — również niewinny, który siedział z owym Dantesem w więzieniu, a w czasie drugiego powrotu Burbonów został uwolniony, posiadał djament znacznej wartości. Wychodząc z więzienia djament ten pozostawił w darze Dantesowi, za to, iż ten go doglądał w chorobie.. Dantes nawet nie próbował przekupić nim dozorców, gdyż wiedział, iż byłoby to bezskuteczne, lecz go przechowywał starannie, w nadziei, że jeżeli go kiedykolwiek uwolnią, to będzie miał byt zapewniony po sprzedaży klejnotu.
— Był to więc, jak mówicie, ojcze, klejnot wielkiej wartości — zapytał Kadrus z błyszczącemi oczyma.
— Wszystko jest względne — odpowiedział ksiądz — niewątpliwie dla Dantesa był wielkiej wartości; oceniono mi go na 50 tysięcy franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Kadrus — ależ w takim razie był on chyba wielkości orzecha?
— No, tak wielki to on znów nie jest. Lecz możesz to najlepiej osądzić sam, ponieważ mam go przy sobie.
Wyjął z fałd sutanny małe pudełeczko z czarnego jaszczuru, otworzył je, a przed olśnionym wzrokiem Kadrusa zajaśniał wtedy w całym blasku djament najczystszej wody, oprawny w pierścień wysoce artystyczny.
— I to jest warte 50 tysięcy franków?
— Prócz oprawy, która ma również swoją cenę.
Zamknął i schował starannie pudełeczko do kieszeni.
— Jakimże sposobem, ojcze szanowny, jesteś w posiadaniu tego klejnotu? Czy Dantes uczynił was swoim spadkobiercą?
— Nie, lecz wykonawcą swego testamentu. Miał on trzech przyjaciół i narzeczoną. Jeden z nich nazywał się Kadrus.
Kadrus aż się cały zatrząsł, usłyszawszy to.
Zaś ksiądz mówił dalej, udając, że nie widzi wzruszenia swego słuchacza.
— Drugi nosił nazwisko Danglarsa, trzeci, aczkolwiek był jego rywalem, był niemniej szczerze mu oddany...
Uśmiech szatański rozbłysł na twarzy Kadrusa i uczynił on gest, jakby chciał przerwać mowę księdzu.
— Zaczekaj — powstrzymał go ten — daj mi skończyć. Swoje uwagi później mi zakomunikujesz. Otóż ten trzeci nazywał się Fernand. Co do jego narzeczonej, to miała ona imię... Niestety!... Zapomniałem imienia narzeczonej!...
— Mercedes — podpowiedział Kadrus.
— A tak... — przyznał ksiądz, z dziwnym uśmiechem — tak jest. Mercedes!
— Cóż dalej? — zapytał Kadrus.
— Daj mi karafkę z wodą — poprosił ksiądz.
Kadrus z pośpiechem spełnił rozkaz. Opat napełnił szklankę i napił się trochę.
— Zmęczyło mnie to przypominanie faktów — rzekł po chwili. — Na czem więc stanęliśmy? Acha!... narzeczona nosiła imię Mercedes... Tak jest, już teraz zupełnie dobrze to sobie przypomniałem. Mercedes... Tak, tak. „Pojedziesz tedy do Marsylji“ — mówił umierający Dantes — sprzedasz djament, sumę uzyskaną podzielisz na pięć części i pooddajesz je.
— Jakto, na pięć — zaoponował Kadrus — przecież wymieniliście, ojcze, cztery osoby jedynie.
— Na pięć, mówił Dantes, mając na myśli piątego ojca, lecz ten umarł już, jak mi to w Marsylji powiedziano.
— Niestety — biedak umarł istotnie — powiedział Kadrus, wstrząsany budzącemi się namiętnościami.
— Umarł... — powiedział ksiądz przytłumionym głosem, usiłując zachować wyraz obojętności na twarzy — ale tyle już lat od wypadku tego upłynęło, że żadnych bliższych szczegółów otrzymać nie zdołałem. Czy nie mógłbyś ty, panie oberżysto, powiedzieć mi coś nie coś o skonie tego starca?
— A któżby lepiej wiedział ode mnie? Byłem jego sąsiadem. Stary Dantes w rok zaledwie po uwięzieniu syna przeniósł się do wieczności. Poczciwy to był człowiek!
— Jaka była przyczyna jego śmierci?
— Lekarze określili, iż zmarł na febrę gastryczną; lecz ci, którzy go lepiej znali, nadmieniają, że umarł z żalu i zgryzoty; ja zaś, który go znałem najlepiej, twierdzę, że...
Kadrus zamilkł tutaj.
— Dokończ — rzekł ksiądz chrapliwie.
— Że umarł z głodu!...
— Z głodu! — zawołał ksiądz — z głodu?! Najlichsze zwierzęta nie kończą z głodu życia. Psy, włóczące się po ulicach, znajdują zawsze litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba!... a człowiek, chrześcijanin, miałby z głodu wśród ludzi umierać? To nie podobna! O!... to byłoby zbyt okropne!
— A jednak to, co powiedziałem, jest prawdą — cicho wyszeptał Kadrus.
— I źle uczyniłeś, żeś powiedział — odezwał się z za sztachet lady drżący głos — poco mieszasz się w to wszystko?
Dwaj rozmawiający obrócili się i ujrzeli w głębi izby, za ladą, głowę schorzałej kobiety.
— To ty raczej mieszasz się do naszej rozmowy niepotrzebnie, — odpowiedział Kadrus. — Ksiądz dobrodziej domaga się ode mnie odpowiedzi i grzechem byłoby nie uczynić zadość temu żądaniu.
— Lecz ostrożność nakazuje, byś trzymał język za zębami. Kto wie, w jakich zamiarach paplać ci każą.
— W bardzo uczciwych i dla was dobrych, moja pani — wtrącił ksiądz. — Mąż twój może być zupełnie spokojny, jeżeli tylko zechce być szczerym.
— Zupełnie spokojny... zawsze takie rzeczy zaczynają się od pięknych słówek i obietnic, a potem zapomina się o wszystkiem; nagle, jak grom, spada nieszczęście i miażdży biednych ludzi. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego? Pamiętaj więc!
— Dobra kobieto — zaoponował ksiądz — z mojej przyczyny napewno was nie spotka żadne nieszczęście. Możecie być o to spokojni!
Karkontka zaczęła mruczeć coś jeszcze pod nosem, lecz ostatecznie zamilkła. Nie opuściła jednak zajmowanego miejsca, z którego słyszeć mogła każdy wyraz rozmowy.
W trakcie tego ksiądz napił się jeszcze wody i rzekł:
— Czyż więc starca tego tak dalece opuścili wszyscy, że aż do podobnej został przywiedziony ostateczności?
— O, nie... ojcze. Ani Mercedes, ani pan Morrel nie opuścili go bynajmniej. Ale biedny starzec tak głęboką uczuwał nienawiść do Fernanda... tego właśnie — mówił dalej z ironicznym uśmiechem — którego Dantes uważał za jednego ze swych przyjaciół...
— Twojem zdaniem nie był nim więc?
— Kasprze, Kasprze! — zawołała Karkontka — zastanów się dobrze, co robisz, opowiadając to wszystko.
Zgromiony małżonek machnął tylko z niecierpliwością ręką i dalej mówił do księdza:
— Czyż można być przyjacielem tego, którego żony się pożąda? Dantes miał tak szlachetne i dobre serce, że wszystkich tych ludzi uważał za swych przyjaciół!... Biedny Edmund!... Zresztą lepiej się stało, że nie wiedział o niczem, bo wtedy nie mógłby im przebaczyć w chwili skonania. Zaś ja, — więcej się obawiam przekleństw zmarłych, niż nienawiści żyjących.
— Niedołęgo!... — mruknęła Karkontka.
— Czem Fernand zawinił względem Dantesa?
— Jak go skrzywdził!?... Już ja to wiem najlepiej.
— Powiedz mi zatem co wiesz i czego się domyślasz?
— Kasprze!... Jesteś panem tej tajemnicy i możesz z nią zrobić, co ci się podoba, wierzaj mi jednak, swej żonie, że lepiej będzie, gdy ją zatrzymasz przy sobie.
— Tym razem masz słuszność, kobieto — odpowiedział żonie Kadrus.
— Nic mi więc nie powiesz?
— Na cóżby się to zdało? Gdyby Dantes żył jeszcze i chciał przeze mnie poznać swych przyjaciół i swych wrogów — to co innego; lecz teraz, gdy go już niema — jest mu obojętne, gdy nie może już ani odwdzięczyć się dobrym, ani ukarać złych! Oh!... pomówmy lepiej o czem innem.
— Więc uważasz za właściwe, bym wszystkim tym, których poprzednio wymieniłem, doręczył przypadającą na nich część klejnotów?
— Prawda, ojcze, zapomniałem zupełnie o tym djamencie. Co jednak znaczy dla tych ludzi ten klejnot teraz! Byłby dla nich kroplą w morzu.
— Pamiętaj, że mogliby cię oni na proch zetrzeć jednem swem skinieniem — zawołała Karkontka.
— Jakto?... więc doszli oni do tak wielkich bogactw i znaczenia?
— Więc nic wam o nich nie jest wiadome, ojcze?
— Nic. Lecz bardzo pragnąłbym się dowiedzieć.
Kadrus czas jakiś milczał.
— Eh!... — odezwał się następnie — za długo byłoby o tem wszystkiem opowiadać.
— Ha! możesz milczeć przyjacielu — rzekł ksiądz najobojętniej — szanuję twoje pobudki; stanowisko twoje w tej sprawie jest stanowiskiem uczciwego człowieka, nie mówmy więc o tem. Zlecenie, jakie mi poruczono, domagało się tej formalności. Dlatego pytałem. Jeżeli jednak nie chcesz mówić, — sprzedam ten pierścień i otrzymaną sumę podzielę między was czworo.
Pot spływał dużemi kroplami z czoła Kadrusa, gdy spostrzegł, że ksiądz wstaje z zamiarem wyjścia. I zamienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie.
A gdy ksiądz wyszedł, aby rzucić wzrokiem na swego konia, zaczęli szeptać pomiędzy sobą:
— Cały djament mógłby należeć do nas — powiedział Kadrus.
— Tak sądzisz? — odpowiedziała Karkontka.
— To nie ulega wątpliwości. Człowiek duchowny nie mógłby nas oszukiwać.
— A, rób co ci się podoba, nie chcę się w to wdawać zupełnie.
Rzekłszy to, wróciła na swe dawne miejsce, lecz cała drżąca. W tej chwili wrócił ksiądz.
— Cóż postanowiłeś? — zapytał.
— Opowiem wam, księże, wszystko.
— Tak będzie, myślę, najlepiej — rzekł ksiądz — nie dlatego, żebym chciał koniecznie dowiedzieć się, co uważałeś za stosowne zataić przede mną, lecz że grzechem byłoby istotnie, gdyby nagrodę otrzymać mieli niegodni.
— Opowiem, księże, opowiem!
I zaczął opowiadać.



ROZDZIAŁ IV.
OPOWIADANIE.

— Przedewszystkiem — rozpoczął Kadrus — miałbym do księdza jednę prośbę.
— Jakąż to?
— Jeżeli kiedykolwiek zechcecie zrobić jakikolwiek użytek z wiadomości, których wam udzielę, nie zdradźcie mnie na Boga, że to ja wam ich dostarczyłem. Osobistości, o których mówić zaraz będę, są teraz bardzo potężne. Mogliby więc mnie w każdej chwili zgnieść na proch.
— Bądź spokojny, przyjacielu, jestem kapłanem i obowiązkiem moim jest zachować tajemnicę spowiedzi. Opowiadanie twoje uważać będę za spowiedź. Weź również pod uwagę, iż jedynym moim celem jest godnie wypełnić ostatnią wolę naszego przyjaciela. Mów więc śmiało, lecz mów prawdę, samą prawdę tylko. Nie znam i zapewne nigdy znać nie będę osób, o których masz mówić; służę Bogu, a nie ludziom; dodam wreszcie, że z klasztoru wyszedłem celem wypełnienia ostatnich rozporządzeń zmarłego, gdy obowiązek ten spełnię — wrócę natychmiast w mury klasztorne.
Ta ostatnia obietnica podniosła nieco mdlejącą odwagę Kadrusa.
— A więc wywiodę was, ojcze, z błędu, co do szczerości mniemanych uczuć przyjaźni Fernanda i Danglarsa.
— Zacznijmy od jego ojca, przyjacielu, — rzekł ksiądz — Edmund tyle mi mówił o tym czcigodnym starcu, taką głęboką był przejęty dla niego miłością!
— Są to dzieje bardzo smutne — odrzekł Kadrus, kiwając głową — ich początek jest wam znany zapewne?
— Mniej więcej, lecz do tej chwili jedynie, w której Dantesa zaaresztowano w trattorji, znajdującej się na przedmieściu Marsylji.
— W trattorji „Pod Rezerwą“. Wypadek ten, jak żywy, stoi mi ciągle w myśli.
— Zdarzyło się to, jeżeli mnie pamięć nie myli, w czasie uczty zaręczynowej?
— Tak jest. W czasie uczty, która tak wesoło się zaczęła, a tak smutny miała koniec! Ot!... wszedł komisarz policyjny na czele żołnierzy i zabrał Dantesa.
— Na tem właśnie kończy się wszystko, co mi jest wiadome.
— Ja wam to, ojcze, opowiem. Gdy Dantes tak niespodziewanie został uwięziony, pan Morrel pobiegł natychmiast do władz, dla powzięcia wiadomości. I wrócił bardzo smutny, mówiąc, że sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało. Po otrzymaniu tej hiobowej wieści, ojciec Dantesa wrócił do domu sam, zdjął ubiór weselny i zaczął się przechadzać po pokoju. Mieszkałem pod nim, więc słyszałem, że chodził tak cały wieczór i potem noc. Boleść tego starca tak wielkie uczyniła na mnie wrażenie, że i ja przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Nazajutrz odwiedziła go Mercedes, która następnie pobiegła do pana de Villeforta; nic jednak zrobić nie zdołała. Z płaczem po raz drugi przyszła do starca i wtedy spostrzegła, że się nie kładł zupełnie i że od dnia wczorajszego nic nie jadł. Chciała go zabrać ze sobą, by go mieć w swej opiece, lecz starzec nie zgodził się na to. „Nie — mówił — nie opuszczę domu. Mnie bowiem kocha nadewszystko to biedne dziecię, to też gdy wyjdzie z więzienia — do mnie pierwszego przybiegnie. Cóżby powiedział, gdybym nie oczekiwał go?“ Wszystko to opowiedziała Mercedes sama, gdy wyszła od nieszczęśliwego.
— Dlaczego sam nie starałeś się pocieszyć go?
— Księże — odpowiedział Kadrus — pocieszać można tych, którzy na to pozwalają. A zresztą, nie wiem z jakiej przyczyny, lecz wyraźnie odczuwałem, że starzec stroni ode mnie, jakby miał wstręt jakiś. Raz usłyszałem, że głośno płakał; gdy podbiegłem pod drzwi, zaniepokojony, czy mu się co nie stało — nie płakał już, lecz się modlił. Nie umiem wam, ojcze, powtórzyć, jakich wyrazów wymownych i serce rozdzierających używał w swej modlitwie. Było w tem coś więcej niż pobożność, coś więcej niż boleść. Słysząc te błagania, powiedziałem sobie: „Jakżeż jestem szczęśliwy, że sam jeden jestem, bo gdybym był ojcem i zaznał boleści, jaka była udziałem tego biednego starca, nie zdołałbym znaleźć ni w sercu, ni w myśli słów takich, jakie on Bogu zasyła, lecz pobiegłbym prosto do morza i rzuciłbym się w nie, aby nie cierpieć tak strasznie.“
— Biedny ojciec! — rzekł ksiądz.
— Codzień stawał się posępniejszy, bardziej smutny. Pan Morrel i Mercedes przychodzili do niego, lecz zastawali drzwi zamknięte; nie otwierał nikomu. Raz tylko przyjął narzeczoną swego syna, a gdy to biedne dziewczę, samo pożerane rozpaczą usiłowało go pocieszyć, rzekł do niej:
— Wierzaj mi, on umarł, już nie my jego, ale on nas oczekuje. I jestem szczęśliwy, żem najstarszy, bo ujrzę go prędzej, niż inni.
Jeżeli do Dantesa nie przychodzili znajomi, to po jakimś czasie odwiedzać go zaczęli ludzie obcy. Odrazu zrozumiałem, że stary Dantes wyprzedawał się, by mieć na utrzymanie. Aż przyszedł dzień, w którym już nie było nic do sprzedania; od trzech miesięcy nie płacił komornego, zagrożono mu, iż zostanie z lokalu usunięty; poprosił wtedy o zwłokę tygodniową. Przez trzy dni słyszałem jeszcze, jak przechadzał się po pokoju, przechadzał się wciąż, w czwartym dniu kroki ucichły. Poszedłem na górę; drzwi były zamknięte, przez dziurkę od klucza ujrzałem jak leżał na łóżku, blady i wycieńczony. Przestraszyłem się wtedy bardzo i co tchu pobiegłem do Mercedes, a potem i do pana Morrela. Oboje przyszli natychmiast; pan Morrel sprowadził nawet odrazu lekarza, który zdecydował, że chory cierpi na febrę gastryczną i nakazał djetę. Odtąd już drzwi nie zamykał. Mógł przecież już przy wszystkich nic nie jeść, gdy mu sam lekarz djetę nakazał.
Z piersi księdza głębokie wydarło się westchnienie.
— Opowiadanie to obchodzi najwidoczniej księdza? — zapytał Kadrus.
— A któżby, słysząc je, mógł pozostać obojętny?! — odpowiedział zapytany — to historja nędzy i łez.
— Mercedes przychodziła wciąż. Błagała, by się do niej przeniósł. Odmówił. O to samo prosił go i pan Morrel, lecz prośby na nic się nie zdały Pan Morrel, gdy odchodził po tej rozmowie, wskazał wzrokiem katalonce, że worek z pieniędzmi pozostawił na kominku. Mercedes pobiegła natychmiast po wino i po buljon, lecz chory, powołując się na zakaz lekarza, nie chciał nic do ust włożyć. Nakoniec, po dziesięciu dniach męczarni, zgasł cicho, głodową śmiercią, przeklinając wszystkich, którzy byli sprawcami jego nieszczęścia.
A oto ostatnie jego słowa, do Mercedes zwrócone:
— Jeżeli zobaczysz kiedykolwiek mego Edmunda, powiedz mu, że błogosławiłem go, umierając.
Ksiądz nagle wstał, po usłyszeniu tych słów, i parokrotnie okrążył izbę, drżącemi rękami chwytając się za serce.
— Więc umarł, jak powiadasz...
— Z głodu, mój ojcze, z głodu. I klnę się na Boga, iż w słowach mych jest sama prawda.
Ksiądz pochwycił konwulsyjnie szklankę wody i wychylił do dna. Następnie usiadł. Oczy zapadły mu w głąb i zbielały policzki.
— Cóż za los okropny — rzekł głosem chrapliwym.
— Nieszczęście to było, ojcze, wielkie nieszczęście, tem większe, że nie było dziełem Boga, lecz złych ludzi.
— Przejdziemy więc teraz do tych ludzi — rzekł ksiądz martwym głosem. — Lecz pamiętaj, żeś przyrzekł mówić tylko prawdę, jak na spowiedzi.
Poznajmy tych, którzy syna przyprawili o śmierć z rozpaczy, a ojca — z głodu.
— Imiona ich: Danglars i Fernand; pierwszy go zgubił przez zawiść, drugi przez miłość.
— W jaki sposób zaspokoili oni te swoje uczucia nienawiści i zawiści?
— Oskarżyli skrycie Edmunda, że jest ajentem bonapartystów.
— Któryż z nich jednak był bezpośrednim sprawcą niedoli Dantesa?
— Obaj, gdyż jeden denuncjację napisał, zaś drugi ją wrzucił do skrzynki pocztowej.
— Gdzież ta denuncjacja była napisana?
— W „Rezerwie“, w przeddzień ślubu.
— A więc to prawda! — szepnął ksiądz do siebie — O, Fario, Fario!... Jakżeż ty dobrze znałeś nikczemne dusze ludzkie!
— Co mówicie, księże?
Ksiądz zamilkł, Kadrus więc mówił dalej:
— A więc Danglars napisał denuncjację lewą ręką, zaś Fernand się postarał, by doszła ona do rąk właściwych.
— A ty — zapytał nagle ksiądz — co ty tam z nimi robiłeś?
— Ja?... — zawołał Kadrus zdziwiony — a któż wam powiedział, że ja tam byłem, ojcze?
Ksiądz spostrzegł, że powiedział zbyt wiele.
— Nikt — odrzekł — zrobiłem jedynie przypuszczenie, że jeżeli tak doskonale wiesz, co się tam działo, to musiałeś tam być chyba?
— I istotnie tam byłem — odpowiedział Kadrus, schylając głowę – byłem tam, lecz zupełnie nieprzytomny, bo mnie spoili. Co widziałem zdało mi się, jakby było chmurą przysłonione. Oponowałem, o ile to czynić może człowiek znajdujący się w takim stanie. Odpowiedzieli mi, że jest to tylko niewinny żart, który żadnych skutków pociągnąć za sobą nie może.
— Lecz nazajutrz mogłeś przekonać się chyba, jak bardzo to było dalekie od żartu. Dlaczego więc milczałeś, gdy go zaaresztowano?
— Chciałem to uczynić, ojcze, lecz Danglars nie pozwolił mi tego zrobić. „A jeżeli Dantes jest winien istotnie?... jeżeli prawdą jest, że miał list do klubu bonapartystowskiego w Paryżu? — to co wtedy? Jak myślisz, czy nie zaaresztują tych wszystkich, którzy się za niego upominają?“ Tak przekonywał Danglars. I ulękłem się, ówczesna polityka mogła przecie przejmować trwogą. Wiem, że milczenie moje było tchórzostwem... nie był to jednak występek.
— Rozumiem. Po prostu nie sprzeciwiałeś się złu. Nic więcej.
— Tak jest, ojcze — odrzekł Kadrus — i to mi dniem i nocą nie daje spokoju. Jakżeż często błagam Boga, aby zechciał mi wybaczyć ten występek! Przysięgam, że powiedziałem całą prawdę, a także, iż jest to jedyny grzech mego życia. A jednak czuję to, że stał się on przyczyną wszystkich moich nieszczęść. Pokutuję za jednę chwilę egoizmu. Dlatego też mówię Karkontce, gdy się uskarża na los, który nas prześladuje: „Milcz, kobieto, to Bóg tak chce“.
I Kadrus zwiesił głowę z oznakami szczerej skruchy.
— Miej ufność w Bogu, mój synu. Wyznałeś szczerze swe błędy, tem samem zasługujesz na pobłażanie.
— Ale Edmund już umarł, a więc przebaczyć mi nie może.
— On o niczem nie wiedział.
— Tak, lecz teraz już może wie wszystko! A umarli mścić się potrafią.
Nastała chwila milczenia; ksiądz powstał i zaczął się przechadzać w milczeniu, potem wrócił na miejsce i rzekł:
— Wspomniałeś mi parokrotnie o panu Morrelu. Jakiego to rodzaju jest człowiek?
— Najbardziej prawy jakiego znam.
— Jakąż on odegrał rolę w tej całej smutnej sprawie?
— Rolę człowieka uczciwego. Wstawiał się za Edmundem, nie szczędził ani siebie, ani pieniędzy, byle tylko coś osiągnąć. Zabiegał, groził, co w końcu ten dało skutek, że za drugiej restauracji był prześladowany jako bonapartysta. Często, również, jak to już mówiłem, odwiedzał Dantesa, chciał go zabrać do siebie, w przeddzień śmierci zostawił worek z pieniędzmi, któremi spłacono długi zmarłego i opędzono koszta pogrzebu, aby tak umierał, jak żył, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Mam nawet u siebie ten worek z czerwonego jedwabiu.
— Czy pan Morrel żyje jeszcze?
— Żyje.
— Niebo mu błogosławi zapewne? Żyje w dostatkach i szczęściu?
Kadrus uśmiechnął się gorzko.
— Jest zupełnie tak samo szczęśliwy jak ja.
— Jakto! Pana Morrela prześladuje los?
— Znajduje się w nędzy prawie, mój ojcze, a co więcej, — jego dobre imię jest zagrożone. Po dwudziestoletniej pracy, zdobywszy sobie opinję najzaszczytniejszą w sferach handlowo-przemysłowych Marsylji, — stracił cały majątek. W ostatnich paru latach zatonęło mu pięć okrętów, bankructwa trzech większych domów bankowych były również przyczyną jego olbrzymich strat. Z całego majątku, pozostał mu jeden tylko „Faraon“, którym biedny Dantes dowodził, a który wrócić ma niezadługo z Indji, z ładunkiem koszenili i indigo.
— Nieszczęśliwy ten ma żonę i dzieci?
— Ma żonę, prawdziwego anioła dobroci, i córkę, która miała iść za mąż z miłości, ale rodzina narzeczonego nie pozwala mu poślubić panny, pozbawionej wszelkiego mienia. Ma jeszcze i syna, który jest porucznikiem w wojsku. Lecz wszystko to, nietylko nie osładza niedoli biedaka, lecz raczej ją potęguje. Gdyby był sam, odebrałby sobie poprostu życie i byłoby po wszystkiem.
— Okropne!... — Szeptał ksiądz.
— Tak to Bóg nagradza uczciwość i prawość, mój ojcze. Przecież i ja przez całe swe życie nie popełniłem nic złego, za wyjątkiem tego, com względem Dantesa zawinił. A jednak cierpię nędzę, a niedługo patrzeć będę na śmierć żony, bo nie mogę dać jej żadnego ratunku; sam — umrę zapewne z głodu, jak ojciec Dantesa. A tymczasem Danglars i Fernand opływają w dostatkach i sławie.
— Jakto?
— Wszystko wyszło im na dobre, tylko uczciwym wszystko na złe wychodzi.
— Cóż się stało z Danglarsem, który w sprawie Dantesa zawinił najwięcej?
— Co się z nim stało? Po zaaresztowaniu Dantesa wyjechał z Marsylji i dzięki rekomendacji Morrela dostał doskonałe miejsce u pewnego bankiera w Madrycie. W czasie wojny podjął się dostaw dla wojska francuskiego i zrobił duży majątek; następnie operował na giełdzie i tem pomnożył wielokrotnie swe kapitały. Po śmierci żony, która była córką owego bankiera zaślubił wdowę po panu de Nargonne, córkę pana de Servieux, szambelana dziś nam miłościwie panującego króla. Danglars jest miljonerem, dostał tytuł barona, ma pałac przy ulicy Mont Blanc, dziesięć koni na stajni, sześciu lokajów i nie wiem już ile brylantów w kasetkach.
— A! — zawołał ksiądz, a jego twarz przybrała szczególny wyraz, — Jest więc szczęśliwy?
— To znów inna sprawa. Nieszczęście — jest to tajemnica ścian mieszkalnych domu. Jeżeli majątek daje szczęście, to Danglars jest szczęśliwym niewątpliwie!
— No, a Fernand?
— Fernand? I ten jest bardzo bogaty.
— Jakżeż przyjść miał do majątku ubogi katalończyk, biedny rybak, bez wychowania i wykształcenia? To już wprowadza mnie wprost w zdumienie!
— Zadziwia to i innych. W życiu tego człowieka musi być tajemnica, której nikt jeszcze nie poznał.
— Cieszy się więc majątkiem i ma wysokie stanowisko. Zdobył nawet miłość i szacunek ludzi?
— Ma to wszystko, ojcze.
— Chcesz mnie chyba wprowadzić w świat bajek?
— Prawda, że to wszystko zakrawa na opowieść z Tysiąca i Jednej nocy. Posłuchajcie jednak, a zrozumiecie wszystko. Na kilka dni przed powrotem Dantesa, Fernand wyciągnął los do wojska. Burbonowie pozostawili go w spokoju, lecz za powrotem Napoleona nakazano wielki pobór i Fernand wyruszył w pole. I ja poszedłem również, że jednak byłem już starszy, więc użyto mnie do obrony wybrzeży jedynie. Fernand zaś został wcielony do armji czynnej i pierwszy chrzest bojowy otrzymał w bitwie pod Ligny.
W nocy po tej bitwie postawiono go na warcie przy namiocie jenerała, który porozumiewał się tajemnie z nieprzyjacielem.
Jenerał ów tej samej jeszcze nocy postanowił połączyć się z nieprzyjacielem i zapytał Fernanda, czy nie chciałby mu towarzyszyć? Katalończyk, węsząc karjerę, zgodził się, opuścił stanowisko i udał się za jenerałem.
Gdyby Napoleon utrzymał się przy władzy, Fernand byłby oddany pod sąd, stało się inaczej i czyn ten, otworzył mu bramy świetnej przyszłości.
Powrócił przeto do Francji ze szlifami podporucznika, że zaś jenerał, będący w wielkich u dworu łaskach, protegował go i dalej, został więc, w roku 1823, w czasie wojny hiszpańskiej, kapitanem; wtenczas właśnie, gdy Danglars się rzucał na pierwsze swe spekulacje.
Fernand, jako hiszpan, posłany był do Madrytu, dla zbadania nastrojów swych współziomków.
Spotkawszy się tam z Danglarsem, wszedł z nim w porozumienie i zapewnił swemu jenerałowi współdziałanie rojalistów, następnie, dzięki znajomości dróg w górach, przyczynił się do tego, że jego jenerał osiągnął wielkie wojskowe sukcesy. Co dało ten skutek, że Fernand mianowany został pułkownikiem i ozdobiony krzyżem legji honorowej, dającej tytuł hrabiego.
— O ślepy losie! — zawołał ksiądz.
— To prawda. Lecz słuchajcie, bo to jeszcze nie wszystko. Po ukończeniu wojny hiszpańskiej karjera Fernanda zdawała się być skończona, ze względu na pokój, na jaki się zanosiło. Na jego szczęście jednak Grecja powstała przeciwko Turcji i rozpoczęła wojnę o niepodległość. Oczy całego świata zostały zwrócone na Ateny; popieranie Greków należało do najlepszego tonu.. Rząd francuski, aczkolwiek głośno nie wdawał się w tę sprawę, pocichu udzielał Grecji poparcia, przez palce patrząc na werbunek ochotników. Fernand skorzystał z okazji, podał się do dymisji i wyruszył na front grecki. Niezadługo przyszły wieści, że hrabia de Morcef (takie przybrał nazwisko) wstąpił do armji Ali-baszy, w stopniu jenerała. Jak wiadomo z historji wojny, Ali-basza padł w walce, zaś wojska jego zostały rozbite. Fernand wyniósł jednak całą głowę z pogromu, a nawet bardzo duży majątek, jaki mu zapisał przed zgonem Ali-basza. Gdy Fernand powrócił do Francji, uzyskał zatwierdzenia rangi jenerała.
— Dziś więc?
— Dziś — były Fernand jest hrabią de Morcef, jest jenerałem i deputowanym, mieszka we własnym pałacu na ulicy Helder 27. Oto wszystko, co wiem.
Nastała chwila milczenia. Ksiądz parokrotnie otwierał usta, lecz je zamykał spazmatycznym ruchem. Nakoniec wykrztusił:
— A Mercedes? Cóż z nią się stało? Mówiono mi, że znikła.
— Znikła, jak słońce znika o zachodzie, by nazajutrz w tem wspanialszym ukazać się blasku.
— Czyżby i ona dobiła się fortuny? — zapytał ksiądz z ironicznym uśmiechem.
— Dawna Mercedes jest dziś jedną z największych dam Paryża. Początkowo rozpaczała bardzo po stracie Edmunda. Opowiadałem przecież, jakie starania czyniła u pana de Villefort i z jakiem oddaniem córki była dla starego Dantesa. Cierpiała bardzo, w dodatku, nowy ją spotkał smutek: Fernanda wzięto do wojska, a był on jej opiekunem, którego kochała jak brata nic nie wiedząc o jego nikczemnym czynie.
Fernand odjechał, Mercedes została sama. Trzy miesiące tak przebyła, samotna zupełnie. Żadna jej wieść nie doszła ani o Dantesie, ani o Fernandzie. Pozostał jej tylko ojciec Edmunda, który umierał z rozpaczy.
Raz siedząc nad morzem i wsłuchując się w poszum jego fal, ujrzała wracającego niespodzianie Fernanda w mundurze podporucznika.
Nie jego wprawdzie opłakiwała, nie na niego czekała, był jej jednak bliski. Porwała się więc i z radością uścisnęła mu dłoń. Te objawy uczuć siostrzanych Fernand przyjął za wyraz miłości.
Słowa jej jednego nie powiedział za swą pierwszą bytnością o swych uczuciach. Za drugą jednak — ponowił oświadczyny.
Mercedes prosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Co miała robić, biedna? Była sama na świecie, bo i ojciec Edmunda już nie żył wtedy.
Nie mogła zapomnieć o tem, co jej wielokrotnie mówił starzec: „Nasz Edmund już nie żyje, bo gdyby żył, to wróciłby do nas“.
Wahała się więc. Myśl, że żyć ma, już do śmierci sama, sama jedna na świecie — przerażała ją.
Więc poprosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Gdy czas ten upłynął, oddała rękę Fernandowi.
— Tak więc — rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem — płakała całe osiemnaście miesięcy. Kochanek najbardziej wierny, nie mógłby więcej się domagać!
O, kobieto! — Słabość jest imię twoje!
— Ślub odbył się w kościele św. Annunciaty — ciągnął dalej opowiadanie Kadrus.
— A więc w tym samym, w którym wziąć miała ślub z Edmundem. Wszystko więc poszło swoją koleją, inny jedynie narzeczony stanął u ołtarza.
— Gdy orszak ślubny przechodził koło „Rezerwy“, Mercedes, która zdawała się być spokojną, zemdlała, zaś Fernand zbladł.
Czuć było iż stale się obawiał powrotu Dantesa. I młode małżeństwo w tydzień po ślubie wyjechało.
— Czy widziałeś ją kiedy potem?
— Widziałem raz w czasie wojny hiszpańskiej w Perpignan, gdzie ją Fernand zostawił samotną. Z ogromną miłością macierzyńską pielęgnowała i wychowywała swego syna.
Ksiądz wzdrygnął się gwałtownie.
— Więc miała syna?
— Tak jest. Na imię mu było Albert.
— Kto chce wychowywać dziecię, musi mieć sam wychowanie. A Mercedes była przecież córką prostego rybaka. Bez żadnego zapewne wykształcenia?
— O, Mercedes zmieniła się bardzo od owych czasów, gdy to mieszkała w chacie rybackiej. Dziś mogłaby zostać królową, gdyby koroną nagradzano piękność, wdzięk, wytworność i dobre wychowanie. W miarę wzrostu majątku i umysł rozwijał się, aż doszedł do doskonałości.
Mimo to wszystko — wątpię by była szczęśliwą.
— Na jakich danych urobiłeś sobie to zdanie?
— Gdym wpadł w biedę, pomyślałem sobie wtedy, że mam przecież możnych przyjaciół. Kto wie przeto, czy nie zechcą mi dopomóc? Udałem się do Danglarsa, ale ten mnie nie przyjął. Potem poszedłem do Fernanda — wysłał mi przez lokaja sto franków. Gdy ze ściśniętem sercem opuszczałem ten dom, padł mi pod nogi worek z dwudziestoma pięcioma luidorami. Podniosłem szybko głowę i ujrzałem znikającą za firankami głowę Mercedes. Wyraz jej oczu był bardzo smutny.
— A z panem de Villefort co się stało, mój przyjacielu?
— O, ten nie był moim przyjacielem, bynajmniej, nie znałem go nawet.
— Lecz może wiesz przypadkowo, co się z nim stało, a także czy on nie przyczynił się czasem do niedoli Edmunda?
— Nie wiem nic. To jedynie, że wkrótce po zaaresztowaniu Edmunda zaślubił pannę de Saint Meran i opuścił Marsylję Lecz i jemu zapewne uśmiechnęło się szczęście. Jest bogaty jak Danglars i jest potentatem nie mniejszym aniżeli Fernand. Ja jeden tylko, jak widzicie, ojcze, jestem nędzarzem, zapomnianym przez Boga.
— Mylisz się przyjacielu. Nam ludziom często się zdaje, że Bóg zapomniał o kimś, a to tylko sprawiedliwość odpoczywa. Przychodzi wszelako chwila, gdy oko Opatrzności zwraca się na nędzarza. Masz nawet tego dowód.
Mówiąc to, ksiądz wyjął pierścień z kieszeni i dał go Kadrusowi.
— Masz go — rzekł — weź ten brylant. Należy on do ciebie w całości.
— Jakto?... do mnie jednego?!... Ach panie, nie żartuj sobie ze mnie!
— Djament ten miał być podzielony pomiędzy przyjaciół Edmunda. Że zaś miał on istotnie, jak się przekonałem, jednego przyjaciela — ciebie, przeto podział jest zbędny. Weź go i sprzedaj. Powtarzam, iż wart jest pięćdziesiąt tysięcy franków. To też uważam, że suma ta wydźwignie cię z biedy. Bierz więc, lecz za to...
Kadrus, który wyciągał już rękę, cofnął ją natychmiast, gdy usłyszał te słowa.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Za to — powtórzył ksiądz — dasz mi ów worek jedwabny, który p. Morrel zostawił u starego Dantesa.
Kadrus jeszcze bardziej zdziwiony, wyjął z szafy dębowej ów worek czerwony o wypłowiałych barwach i podał go księdzu.
Ten wziął worek do ręki i natychmiast schował na piersiach, oddając wzamian djament Kadrusowi.
— O!... jesteście chyba zesłańcem bożym, księże! wszak nikt nie wiedział, że Edmund dał wam ten djament, mogliście więc śmiało zatrzymać go sobie.
— Więc ty byś to uczynił, najwidoczniej! — rzekł ksiądz do siebie.
Potem wstał, wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— Czy to co mówiłeś, było bezwzględną prawdą? Mogę polegać i wierzyć wszystkiemu?
— Patrzcie, ojcze — odpowiedział Kadrus — w kącie tej izby jest krucyfiks z drzewa poświęconego, zaś na tym kufrze leży ewangelja mojej żony. Otwórzcie więc księgę tę, a złożę wam przysięgę z ręką na krucyfiksie, na zbawienie mej duszy, że opowiedziałem wam wiernie wszystko tak, jak było.
— Dobrze — rzekł ksiądz — wierzę ci, żeś powiedział prawdę. Bądź zdrów i niech ci pieniądze Dantesa przyniosą szczęście.
I wyszedł. Słychać było jak wsiadł na konia i odjechał.
Kadrus pozostał sam, za chwilę ukazała się jednak Karkontka słabsza i bardziej blada jak zazwyczaj.
— Prawda to, com słyszała?
— Co?
— Żeśmy dostali djament na własność?
— Tak jest — odparł Kadrus, radością prawie że obłąkany — nic nadto prawdziwszego! Oto go masz.
Karkontka obejrzała klejnot, a potem rzekła głucho:
— A gdyby był fałszywy?
Kadrus aż się zachwiał pod wrażeniem tych słów.
— Fałszywy — powtórzył. — Z jakich to przyczyn miałby człowiek ten dawać mi fałszywy djament?
— By wydrzeć ci darmo twe tajemnice, niedołęgo.
Kadrusowi zdawało się, że go obłęd pochwyci, do tego stopnia przypuszczenie to pozbawiło go przytomności.
— Więc to tak — rzekł głosem zduszonym, porywając kapelusz — zaraz się o tem przekonamy.
— A to jakim sposobem?
— W Beaucaire jest jarmark, na który przyjeżdżają jubilerzy z Paryża. Zapytam ich. Ty zaś pilnuj domu; za dwie godziny wrócę.
— A choćby nawet djament był prawdziwy — powiedziała do siebie Karkontka — pięćdziesiąt tysięcy franków, to pieniądze, ale nie majątek!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
ROZDZIAŁ V.
WYKAZY WIĘZIENNE.

W parę dni po wypadkach powyżej opisanych, człowiek mający około trzydziestu dwuch lat, ubrany we frak granatowy, w nankinowych pantalonach i w białej kamizelce, z postawy wyglądający na anglika, zjawił się u mera Marsylji.
— Szanowny panie — rzekł do niego po francusku, lecz z silnym akcentem angielskim — jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie; od lat dziesięciu pozostajemy w stosunkach handlowych z firmą Morrel i Syn, w Marsylji, i mamy tam w obecnej chwili około stu tysięcy franków, doszły nas jednak pogłoski o zachwianiu się domu tego, — mamy teraz obawy, co do możliwości odebrania tej sumy. Przybyłem więc z Rzymu dla zebrania informacyj, jak się ta sprawa przedstawia?
— Cóż panu odpowiem na to zapytanie? — rzekł mer. — Od lat kilku losy prześladują pana Morrela; zatonęło mu pięć statków jeden po drugim, został ponadto uwikłany w bankructwa trzech domów bankowych. To wiem i tyle mogę panu powiedzieć. Czy jednak domowi temu grozi bankructwo? — nie wiem, nigdy osobistych poglądów na tę sprawę wygłaszać nie uważam za właściwe. Mnie samemu pan Morrel winien jest dziesięć tysięcy franków. Spytaj się mnie pan jako mera, co myślę o samym Morrelu, to ci odpowiem, że jest to człowiek wyjątkowej prawości i że dotąd zaspakajał wszystkie swe zobowiązania. Oto co mogę powiedzieć panu. Jeżeli pan pragniesz informacyj bardziej rzeczywistych, to zechciej się udać do pana de Boville, inspektora więzień, ulica Noilles Nr. 15; ten ma, jeżeli się nie mylę, dwakroć sto tysięcy franków u pana Morrela, jeżeli więc istotnie domowi temu zagraża bankructwo, to pan de Boville, jako poważniejszy ode mnie wierzyciel, lepiej będzie cię mógł objaśnić.
Anglik, po wysłuchaniu tej uprzejmej i pełnej dyskrecji odpowiedzi, ukłonił się i wyszedł, a następnie powolnym krokiem, właściwym synom Wielkiej Brytanji, poszedł na wskazaną mu ulicę, wypytawszy się uprzednio, gdzie się ona znajduje?
Pan de Boville znajdował się w swym gabinecie. Od pierwszego rzutu oka Anglik poznał, że nie po raz pierwszy ma z nim do czynienia.
Anglik z właściwą sobie flegmą powtórzył w tych samych prawie wyrazach pytanie, jakie już zadał merowi.
— O! szanowny panie — odpowiedział pan de Boville zrozpaczonym tonem — obawy twe są bardzo ugruntowane. I ja mam u Morrela dwieście tysięcy franków, stanowiące posag mej córki. Otóż połowa tej sumy miała być wpłacona 15-go bieżącego miesiąca. Córka moja, dodać muszę, za dwa tygodnie ma wyjść zamąż. No i wyobraź pan sobie, że przed pół godziną był u mnie pan Morrel, z deklaracją że jeżeliby jego Faraon nie wrócił przed owym piętnastym, to nie będzie w stanie uiścić się na termin z długu.
— Ależ to zakrawa na zawieszenie wypłat i układy z wierzycielami?
— Powiedz raczej, szanowny panie, że to zakrawa na bankructwo!
Anglik jakby się zastanawiał przez moment, zaś potem rzekł:
— Więc ta wierzytelność tak pana niepokoi?
— Mój panie, te pieniądze uważam za stracone.
— Jeżeli tak, to ja tę sumę nabędę od pana.
— Pan? ale zapewne z dużem ustępstwem?
— Nie. Sto za sto. Nasz dom — dodał anglik, śmiejąc się — nie uprawia podobnych operacyj.
— I pan-byś zapłacił?
— Gotówką!
Rzekłszy to, wyjął z kieszeni paczkę banknotów.
Radość błyskawicą zajaśniała na twarzy pana de Boville, powściągnął się jednak i rzekł:
— Sumienie moje nakazuje mi ostrzec pana, że możesz nie dostać nawet sześciu za sto.
— To już nie moja sprawa. Obchodzi to firmę, której jestem reprezentantem. Może domowi temu zależy na upadku firmy Morrela, jako konkurencyjnej? Może ją chce podtrzymać?... Tylko tyle powiedzieć mogę, że jestem gotów wypłacić panu tę sumę, jeżeli ustąpisz mi swe do niej prawa. Zastrzegam sobie jedynie komisowe.
— O, panie, nic słuszniejszego. Zwykłe komisowe sięga 2 procent od stu. Tutaj zażądać pan możesz choćby dziesięciu.
— Panie — odpowiedział anglik, znów śmiejąc się głośno — ja naśladuję moją firmę i nie szukam pobocznych dochodów. Komisowe, którego się domagam, jest zupełnie innej natury.
— Jakież jest więc ono? Słucham pana.
— Pan jesteś inspektorem więzień?
— Tak, od lat kilkunastu.
— Wykazy więzienne prowadzi pan zapewne?
— Oczywiście. Każdy wiezień ma swoje konto.
— Otóż powiedzieć panu muszę, iż byłem wychowany przez pewnego opata, który znikł nagle. Po latach dopiero dowiedziałem się, że był więźniem w twierdzy If i tam umarł. Pragnąłbym dowiedzieć się o nim kilku szczegółów.
— Jak się nazywał?
— Opat Faria.
— O, przypominam sobie! był warjatem. Utrzymywał, że jest właścicielem olbrzymich skarbów i z uporczywością godną lepszej sprawy ofiarowywał rządowi coraz to większe sumy za uwolnienie go.
— Biedak! dawno umarł?
— Coś w lutym bieżącego roku. Datę doskonale pamiętam, ponieważ śmierć opata została związana z innem zdarzeniem istotnie zdumiewającem. Mianowicie cela opata oddalona była o kilka metrów od innego lochu, w którym był więziony niebezpieczny spiskowiec, który najbardziej przyczynił się do powrotu uzurpatora w 1815-ym roku, człowiek wyjątkowo zuchwały.
— Doprawdy? — rzekł anglik.
— O, tak! Miałem sposobność widzieć tego człowieka w 1816-m czy 1817-m roku. Celę jego odwiedzać można było jedynie przy eskorcie wojskowej. Zbrodzień ten wyjątkowe sprawił na mnie wrażenie i jego rysów nie zapomnę nigdy.
Anglik uśmiechnął się zlekka.
— Powiada pan więc, że te dwa lochy oddzielone były znaczną przestrzenią?
— Tak. I ów spiskowiec, nazwiskiem Edmund Dantes, przy pomocy jakiegoś narzędzia przekopał sobie tunel podziemny, który te dwie cele połączył.
— Tunel był przekopany w celu ucieczki zapewne?
— Z pewnością. Na jego nieszczęście, opat Faria dostał silnego ataku katalepsji i zmarł. Wypadek ten Dantes zapragnął wykorzystać dla siebie w ten sposób, że zmarłego przeniósł do swej celi, a sam zajął jego miejsce w worku, w którym zmarły był zaszyty. Miał nadzieję, że go płytko zakopią i z grobu się wydostanie.
— Ryzykowny pomysł! Trzeba było mieć wyjątkową odwagę, by się nań zdecydować!
— O, już panu mówiłem, był to człowiek niebezpieczny. Na szczęście, sam wybawił państwo od siebie.
— Jakim sposobem?
— Zamek If nie ma cmentarza, zmarłych przeto wrzucają do morza, przywiązawszy im uprzednio trzydziesto-sześcio funtową kulę u nóg. No i biedak poszedł na dno! Chciałbym widzieć go w chwili, gdy opadał do wody, zaszyty w worek, jak baran.
I pan de Boville roześmiał się głośno, jego humor poprawił się znacznie nadzieją otrzymania dwóch kroć stu tysięcy franków, jakie uważał już za stracone.
— I ja także chciałbym zobaczyć jego minę — zawołał anglik.
I zaczął się śmiać, po angielsku, to znaczy, przez zęby.
— Tak więc — zaczął mówić dalej — gubernator zamku uwolnił się odrazu od dwóch więźniów nader kłopotliwych; od szaleńca i od warjata!
— Musiano jednak sporządzić akty tych wypadków?
— A tak, akty zejścia.
— Otóż chciałbym prosić szanownego pana o danie mi możności przejrzenia wszystkich aktów, więźniów tych dotyczących. Wszystko co dotyczy opata, interesuje mnie bardzo.
— A więc zechciej pan przejść do mej kancelarji, tam wszystko ci pokażę.
Rzeczywiście, wszystkie dokumenty dotyczące więźniów, znajdowały się tam w największym porządku. Każdy wykaz oznaczony był numerem.
Inspektor posadził anglika na fotelu, położył odnośne foljały przed nim na biurku, siadając zdala na kanapie, wziąwszy do ręki numer dziennika.
Anglik znalazł łatwo papiery opata Farji, wertował je długo. Następnie wziął do ręki plikę papierów, w których znajdowały się dokumenty Dantesa.
I znalazł ułożone w porządku: denuncjację, decyzję, prośbę p. Morrela, nakoniec dopisek p. de Boville.
Odłożył ukradkiem denuncjację którą następnie ukrył w kieszeni, potem wziął się do czytania decyzji i spostrzegł, że nazwisko Noirtiera nie było w niej wspomniane. Dalej przebiegł oczami prośbę napisaną w dn. 10 kwietnia 1815 r. w dobrej wierze przez p. Morrela, w której podkreśla on z naciskiem doniosłość zasług Dantesa, jakie ten położył w sprawie Cesarza. Napoleon panował przecież wtedy. Lecz prośba ta, starannie przez Villeforta zachowana, stała się silnym orężem właśnie w ręku podprokuratora; prośba ta właśnie Dantesa zgubiła ostatecznie.
Nie dziw więc, że pan de Boville nic dla Dantesa w swoim czasie uczynić nie mógł i że dopisał: „wobec danych tych, nic niema do zrobienia. Sprawa jest przesądzona ostatecznie“.
— Dziękuję panu — rzekł anglik składając foljały — przejrzałem już wszystko. Teraz czas, abyśmy przeszli do ostatecznego załatwienia spraw pieniężnych. Proszę o kwity z podpisem p. Morrela, a ja należność za nie zapłacę natychmiast.
Formalności w parę minut zostały ukończone i obydwie strony rozstały się bardzo z siebie zadowolone.



ROZDZIAŁ VI.
DOM MORRELA.

Kto znał przed laty dom Morrela i zobaczyłby go w chwili ostatnio przez nas opisywanych wypadków — znalazłby w nim wielkie zmiany.
Tam, gdzie niegdyś bujne życie i dostatek widniały na każdym kroku, gdzie panował ożywiony ruch i gorączkowa praca, gdzie liczne rzesze urzędników przebiegały w różnych kierunkach pokoje, sienie i korytarze, gdzie całe przedsionki i podwórza były zawalone stosami pak i towarów — dziś panował smutek i cisza.
Z mnóstwa oficjalistów, którzy dawniej przepełniali biura, zostało dwóch zaledwie; młodzieniec lat około dwudziestu czterech, noszący nazwisko Emanuela Reimonda — zakochany w córce Morrela — pozostał w jego domu wbrew woli swej rodziny i stary Kokles, zwany jednookim, który pełnił obowiązki kasjera, urzędnik doskonały, wierzył jedynie w tabliczkę Pitagoresa, a w rachunkach nie mylił się nigdy. On jeden z całego domu zachował dawny dobry humor.
Nie należy jednak przypuszczać, że ten pogodny stan jego ducha wypływał z oschłości serca.
Jak owe szczury, które opuszczają okręt skazany na zagładę, tak cała zgraja pracowników firmy Morrel rozpierzchła się na wszystkie strony, przy pierwszych niepowodzeniach tego domu.
Gdy Kokles zauważył ten popłoch, nie pomyślał nawet, dlaczego to czynią, nie pojmował ich nawet. Od lat przecież dom Morrel i Syn płacił najrzetelniej rachunki; robi to i dziś. Z jakiej to racji zmienićby się miało? Kokles nie wierzył wprost, by ta siła rozpędowa mogła osłabnąć kiedykolwiek.
Żaden fakt nie zachwiał jeszcze tem przekonaniem Koklesa.
I ostatnie dni miesiąca, zawsze najtrudniejsze, przeszły jak zwykle.
Ale już w pierwszych dniach następnego miesiąca, pan Morrel miał ciężkie chwile do przetrwania. Ażeby podołać wypłatom zgromadził wszystkie swe środki, sprzedał klejnoty, oraz część familijnego srebra.
Dzięki tym ofiarom, kasa mogła podołać zadaniom, lecz była zdawało się bezdenna. Pochłaniała wszystko.
Sytuację uratować mógł jeszcze szczęśliwy powrót Faraona z Indji. Lecz inny statek, który wyruszył z Kalkuty prawie razem z Faraonem, zawinął już do portu w Marsylji, a o Faraonie nie było żadnej wieści.
Taki był stan rzeczy, gdy pewnego dnia przedstawiciel domu Thomson i French w Rzymie, zjawił się u p. Morrela.
Przyjął go Emanuel, który to zrobił z przyczyny, iż chciał uchronić swego szefa od prawdopodobnej nieprzyjemności. Do domu Morrel i syn od pewnego czasu przychodzili jedynie tacy klijenci, którzy upominali się o pieniądze. Zapytał więc przybyłego, czego sobie życzy? — lecz ten odpowiedział, że cel przybycia wyjawić może samemu tylko p. Morrelowi.
Emanuel z westchnieniem poprosił Koklesa, by ten zaprowadził przybyłego na górę do szefa.
Kokles poszedł pierwszy, wskazując drogę.
Na schodach spotkał młodą dziewczynę, lat około siedemnastu, która z przestrachem spojrzała na nieznajomego.
Wyraz ten nie uszedł uwagi przybysza.
— Czy pan Morrel jest w swym gabinecie, panno Juljo? — zapytał Kokles.
— Zdaje mi się, że jest — odpowiedziała z pewnem wahaniem młoda dziewczyna — dowiedz się naprzód, Koklesie, i uprzedź ojca.
— Sądzę, że niema potrzeby — wtrącił się do rozmowy anglik — ponieważ pan Morrel nie zna mego nazwiska. Wystarczy, gdy się dowie, że jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie, z którą to firmą dom ojca pani pozostaje w stosunkach.
Młoda dziewczyna zbladła silnie i nic już nie odpowiadając zaczęła schodzić na dół, gdy pozostali udali się na górę.
Kokles otworzył drzwi, wprowadził gościa do przedpokoju, potem wszedł do pokoju p. Morrela i wrócił po chwili, dając przybyłemu znak, że może wejść.
Gdy nieznajomy ukazał się, p. Morrel chował właśnie do biurka książkę rachunkową, następnie ukłonił się przybyłemu i poprosił go, żeby usiadł.
Czternaście lat zmieniło bardzo zacnego przemysłowca. Włosy mu zbielały, czoło poorały troski i zmartwienia, zmętniały oczy.
Anglik wpatrywał się w niego wzrokiem przenikliwym.
— Panie — rzekł Morrel, nie mogąc znieść dłużej tego spojrzenia — chciałeś mówić ze mną?
— Tak jest, przychodzę w sprawie domu Thomson i French w Rzymie. Otóż firma ta ma w najbliższych czasach duże sumy do opłacenia we Francji. Znając solidność firmy pańskiej, dom nasz zebrał pewną ilość weksli z podpisem pańskim i polecił mi, abym podniósł wierzytelności te w miarę upływających terminów i tym sposobem zaspakajał wierzycieli.
Morrel otarł ręką czoło zroszone potem i westchnął głęboko.
— Jesteś więc pan — rzekł — w posiadaniu weksli z moim podpisem? I na jaką sumę?
— Oto naprzód — odpowiedział anglik, wyjmując portfel z kieszeni — przekaz na dwakroć sto tysięcy franków, wystawiony na imię p. de Boville.
— Przyznaję ten dług. Połowa sumy tej ma być zapłacona 15-go b. m., zaś reszta za miesiąc — rzekł Morrel i rumieniec wstydu oblał mu twarz na myśl, że po raz pierwszy w życiu nie będzie mógł zadość uczynić zobowiązaniu, które podpisał. — Czy to już wszystko? — dodał następnie.
— O, nie. Posiadam nadto weksle płatne w tym miesiącu, a wystawione na zlecenie domu Pascale Wild i Turner, w Marsylji, a opiewające na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, oraz trzydziestu siedmiu tysięcy franków, ogółem 287,500 franków.
Niepodobna opisać, co wycierpiał nieszczęśliwy Morrel podczas tych obliczeń.
— Dwa kroć osiemdziesiąt siedem tysięcy franków — powtórzył machinalnie.
— Tak jest. Otóż nie będę przed panem ukrywał, że opinja publiczna w Marsylji, oddając zupełną sprawiedliwość nieposzlakowanej rzetelności domu pańskiego, utrzymuje, że nie jesteś już w stanie zaspokoić swych zobowiązań...
Na to oświadczenie, tak bardzo niedelikatne, Morrel zbladł jak ściana
— Panie szanowny, wiedz, że od lat dwudziestu czterech, t. j. od chwili, gdy dom ten prowadzę, ani jeden weksel z podpisem Morrel i Syn nie wrócił z kasy niezapłacony. To samo było z wekslami mego ojca, który prowadził firmę tę przez lat trzydzieści dziewięć.
— Wiem o tem. Mówmy jednak szczerze i otwarcie. Czy i dziś zapłacisz pan weksle te ze zwykłą akuratnością?
Morrel wzdrygnął się i spojrzał w oczy anglikowi, który z taką bezwzględnością mówił do niego.
— Zapytanie to, tak szczere, niemniej szczerej domaga się odpowiedzi. Otóż weksle te zapłacę, jeżeli — jak się tego spodziewam — statek mój wróci do portu. Powrót ten bowiem podniesie mój kredyt, zachwiany nieszczęsnymi wypadkami, których byłem ofiarą! Gdyby jednak wypadkiem, mój Faraon, będący ostatnią moją nadzieją, przepadł...
Tu łzy zalały oczy mówiącemu.
— Jeżeliby więc Faraon zginął?... — podjął anglik pytająco.
— Wówczas... tak!... Byłbym zmuszony zawiesić wypłaty.
— Czyż nie masz pan przyjaciół, którzyby podali panu rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
— W interesach, drogi panie, niema przyjaciół. Sam wiesz o tem dobrze. Ostatnią moją nadzieją jest Faraon. Nikt i nic więcej.
— Więc jeżeli ta nadzieja zawiedzie?...
— Będę zgubiony.
— Gdym szedł do biura, jakiś okręt wpływał do portu.
— Wiem o tem. Młodzieniec pewien, który pozostał mi wierny, większą część czasu spędza w wieży, znajdującej się na szczycie naszego domu, by obserwować przybywanie statków. Od niego to już miałem wiadomość o ukazaniu się jakiegoś statku. Lecz nie jest to mój okręt. Jest to Gironda. Wraca również z Indji, lecz nie należy do mnie.
— Może jej załoga udzielić będzie mogła wieści o Faraonie?
— Mam panu wyznać prawdę? Ja się już lękam przybycia wieści. Niepewność jest jeszcze nadzieją...
I zamilkł. Po chwili milczenia znów zaczął głucho...
— Opóźnienie przybycia Faraona nie daje się niczem wytłumaczyć. Statek mój wypłynął z Kalkuty dnia 5-go lutego, od miesiąca przeto powinienby być w porcie.
— Co to jest? — zawołał nagle anglik, przysłuchując się — co znaczy ten hałas?
— O Boże! Boże mój! — wyszeptał Morrel blednąc — cóż tam znowu stać się mogło?
W samej rzeczy odgłosy silnego zamieszania dawały się słyszeć z dołu.
Przebiegano sale w różnych kierunkach i dawały się słyszeć okrzyki boleści.
Morrel wstał, chciał podejść do drzwi, lecz sił mu zabrakło i upadł z powrotem na krzesło.
Po chwili trwożnego oczekiwania drzwi otwarły się nakoniec i w ich ramie ukazała się młoda dziewczyna z twarzą zalaną łzami.
— O mój ojcze! — zawołała, załamując dłonie — przebacz twemu dziecku, że ci musi nieszczęście zwiastować.
I Julja rzuciła się w objęcia śmiertelnie bladego ojca.
— O mój ojcze!... mój ojcze!... bądź odważny.
— Faraon zginął? — zapytał Morrel przytłumionym głosem.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała, skinęła tylko głową, którą trzymała na piersiach ojca.
— A osada?
— Uratowana. Zabrał ją na swój pokład okręt, który przybył przed chwilą.
— Dzięki ci, Boże, choć za to!... — rzekł Morrel — cios twój mnie jednego przeto dotyka.
Mimo flegmy, w oczach anglika zabłysły łzy.
W otwartych drzwiach ukazała się pani Morrel łkająca, podtrzymywana przez Emanuela. Poza nimi widniały sylwety kilku w pół nagich marynarzy.
Na widok tych ludzi anglik nagle zadrżał. Chciał ich powitać, lecz wstrzymał się, cofnął i stanął w najdalszym i najciemniejszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w kącie gabinetu i wzięła w uścisk dłoń męża. Julja wciąż stała we łzach, z głową ukrytą na piersi ojca.
— Zbliż się, Penelonie — rzekł Emanuel, do najstarszego — i opowiedz nam szczegóły wypadku.
Stary majtek o bronzowej, spalonej słońcem i wiatrami twarzy, wysunął się naprzód, mnąc w ręku kapelusz.
— Dzień dobry panu, panie Morrel — rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie rozstał się ze swym chlebodawcą.
— Dzień dobry ci, przyjacielu, lecz powiedz mi przedewszystkiem, — dlaczego nie widzę z wami kapitana?
— Kapitan, panie Morrel, zasłabł lekko i musieliśmy go zostawić w Palermo. Bóg jednak sprawi, że mu nic nie będzie i za parę dni ujrzycie go tak zdrowego, jak nas i siebie.
— Chwała niech będzie za to Bogu! A teraz opowiadaj, Penelonie.
Wezwany zasłonił naprzód ręką usta, potem odwrócił się i splunął do przedpokoju, następnie wystawił lewą nogę i, kołysząc się na niej, zaczął opowiadać...
— Otóż, panie Morrel, byliśmy tak, jakby między przylądkiem Białym, a przylądkiem Bajador, pędząc tęgim wiatrem południowo-zachodnim, po ośmiu dniach takiej ciszy, jakby w tym oto pokoju. Stałem właśnie u steru, gdy podszedł do mnie kapitan i rzekł:
— Ojcze, co myślicie o tych obłokach, które są tam na niebie?
A ja już się tym obłokom przypatrywałem.
— Co myślę, kapitanie?... Nie wiem, doprawdy, kto im dał prawo pędzić tak szybko. Stają się przytem coraz czarniejsze. Oj! — nie są to obłoki niewinne.
— I ja tak myślę — odpowiedział mi kapitan — i trzeba się przygotować na ich przyjęcie. Trochę za dużo mamy żagli na ten wiatr, który rychło w nas uderzy. Hola!... tam! — krzyknął — zwinąć górny żagiel i zsunąć w dół trójkątny.
Ledwo rozkaz ten został wykonany, już wiatr w nas uderzył z taką siłą, że aż cały okręt się pochylił.
— Źle — rzekł kapitan — jeszcze mamy za dużo płótna. Hej! tam!... spuścić wielki żagiel!
W pięć minut później, szliśmy tylko o żaglu przodowym, gniazdowych i posiłkowych.
— Cóż to, ojcze Penelonie, nie jesteś jeszcze kontent? — rzekł do mnie kapitan, gdy zobaczył, że potrząsam głową.
— A bo na waszem miejscu, widzicie, skończyłbym to, co tak dobrze zostało zaczęte — rzekłem.
— To stare wilczysko morskie ma słuszność — zawołał wtedy kapitan — potężny może uderzyć w nas wicher.
— Zebrać na dwa fałdy żagle gniazdowe — rozkazywać zaczął — popuścić postronki żaglowe. Drągi do watru! Na dół żagle posiłkowe! Ramy na reje.
— Niedość było tego wszystkiego na tamtejszych wodach — rzekł nagle anglik — ja byłbym zebrał wszystkie żagle na cztery fałdy i pozbył się przodowego.
Na głos ten dźwięczny, silny i stanowczy, a niespodziewany, — drgnęli wszyscy obecni.
Penelon przysłonił oczy dłonią i spojrzał bacznie na tego, który miał śmiałość krytykować rozkazy ich kapitana.
— Zrobiliśmy coś jeszcze lepszego, panie szanowny — rzekł stary żeglarz z przekąsem, lecz i wyrazem podziwu dla wiedzy żeglarskiej nieznajomego — zwinęliśmy żagiel sterowy i rudłem nawróciliśmy do wiatru, aby biec wprost przed burzą. W dziesięć minut potem, pozbawiliśmy się i gniazdowych, tak, iż nic już nie mieliśmy płótna na masztach.
Anglik wstrząsnął głową i rzekł:
— Okręt był stary, zbyt ryzykowne więc było podobne rozwiązanie zagadnienia.
— Prawdę pan powiedział. To nas właśnie zgubiło. Dwanaście godzin burza rzucała nami, jak piłką, aż nakoniec pootwierały się szpary.
— Penelonie — rzekł do mnie kapitan — czy my czasem nie idziemy na dno?... mój stary! Oddaj no mi ster; a sam idź na spód okrętu.
Schodzę ja na dół, a tam już trzy stopy wody ma okręt w brzuchu. Powracam więc z okrzykiem: do pomp! do pomp! Było już jednak za późno. Pracowaliśmy — nie żałując rąk: wody jednak coraz bardziej mimo to przybywało.
— Dalibóg — rzekłem do kapitana, po czterogodzinnej pracy bez wytchnienia — jeżeli mamy tonąć, to już idźmy na dno bez tego wszystkiego, bo to już się na nic nie przyda. Raz kozie śmierć, zresztą.
— I to ty, ty, Penelonie, ośmielasz się mówić mi takie rzeczy? Poczekajże!
Popędził wichrem, jak obłąkany, do swej kajuty, a wróciwszy z pistoletami w dłoniach, zawołał:
— Łeb roztrzaskam pierwszemu, który rękę od pompy odejmie!
— Brawo! — zawołał anglik.
— Nic tak nie napędza odwagi i do posłuszeństwa nie zachęca, jak argumenty podobnego rodzaju — mówił dalej żeglarz — pompowaliśmy więc dalej dopóty, aż niebo się przetarło i wiatr opadł zupełnie. Wody jednak przybywało nam ciągle; niewiele niby: pięć centymetrów na godzinę, ale po kilkunastu godzinach daje to taki ogrom, że go żaden statek strawić nie jest zdolen.
— No, dosyć — rzekł wtedy kapitan — już nam teraz pan Morrel nie będzie miał nic do zarzucenia. Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ażeby okręt uratować. Teraz starać się mi wolno już o to jedynie, by uratować ludzi. Do szalup! Spieszcie się, dzieci, bo wierzajcie, że czas najwyższy.
— Gdyśmy to usłyszeli, ogarnął nas żal ogromny. Cóż poradzić na to? — kochaliśmy Faraona! Ale cóż? — trzeba było go porzucić, bo tu chodziło o naszą skórę. A okręt już jęczał, już się zataczał, jak pijany.
W jednem więc mgnieniu oka spuściliśmy szalupę na morze i ośmiu nas rzuciło się do niej. Kapitan zeszedł ostatni. Źle mówię! Nie chciał on zupełnie opuścić okrętu, lecz porwałem go za ręce i siłą rzuciłem towarzyszom w ramiona; dopiero wtedy wskoczyłem sam do łodzi.
Ledwo zdołaliśmy odbić od statku, gdy pomost z hukiem rozpękł się na dwoje, potem tyłem zapadł się w morze, podniósł się, dziób znów zanurzył, wreszcie zakręcił się jak pies za swym ogonem i poszedł na dno.
Skończyło się! Nie było Faraona!
Przez trzy dni tułaliśmy się po morzach, bez chleba i bez kropli wody, bo nie było już czasu zabrać tego z okrętu, aż wreszcie dojrzeliśmy maszty Girondy. Zaczęliśmy dawać znaki, które dostrzeżono i tak zostaliśmy uratowani.
Oto i cała przygoda. Cała prawda, daję wam na to słowo honoru uczciwego marynarza. Wierzycie nam, czy nie?
Powszechny szmer uznania dowodził, że słowa starego żeglarza znalazły wiarę zupełną.
— Zacni z was ludzie — powiedział pan Morrel — i wiedziałem zgóry, iż nieszczęście, jakie mnie dotknęło, stało się dzięki złemu losowi jedynie! Jest to wola Boga, a nie zły czyn ludzi. Tej woli musimy się wszyscy poddać z pokorą. A teraz powiedzcie mi, ile wam pozostałem dłużny?
— E! — nie mówmy o tem, panie Morrel.
— Owszem, o tem pomówić musimy, — odrzekł pan Morrel ze smętnym uśmiechem.
— Należy nam się za trzy miesiące.
— Koklesie, wypłać po dwieście franków każdemu z tych poczciwych ludzi. W innych czasach, moi przyjaciele, podwoiłbym tę kwotę. Niestety, jednak, to, co mi pozostało, nie należy już do mnie. Wybaczcie mi więc i kochajcie mnie zawsze.
Penelon zmarszczył się, by nie dać się opanować wzruszeniu, a następnie zwrócił się do swych towarzyszy, po krótkiej rozmowie z którymi, zwrócił się ponownie do swego chlebodawcy.
— Co do tego, panie Morrel, — rzekł, przenosząc prymkę z jednej strony ust do drugiej i plując znowu do przedpokoju — co do tego...
— Cóż więc?...
— Towarzysze moi są zdania, że narazie dosyć będą mieli po pięćdziesiąt franków i że na resztę poczekają.
— Dzięki wam, przyjaciele, — zawołał pan Morrel wzruszony do głębi serca — nie mogę przyjąć jednak ofiary waszej. Bierzcie więc, co wam się słusznie należy, a jeśli znajdziecie dobrą służbę, to ją możecie przyjąć. Jesteście wolni.
Ostatnie wyrazy dziwne wywarły wrażenie na majtkach. Spojrzeli po sobie pomieszani. Penelonowi tchu nawet zabrakło i nieomal nie połknął tytoniu, który żuł bezustannie.
— Jakto, panie Morrel, jak mamy rozumieć słowa pańskie? — zapytał głuchym głosem — odprawiasz nas? A więc jesteś z nas niekontent?
— Uchowaj Boże! — odparł były właściciel Faraona — wprost przeciwnie, moje dzieci, byłem i jestem bardzo z was zadowolony. Ale, moi drodzy, ponieważ nie mam już statku, nie potrzebuję przeto już i załogi.
— Więc cóż z tego, że nie masz statku? — zapytał Penelon — każesz zbudować sobie inny, a my chętnie poczekamy.
— Tylko że ja nie mam za co budować innego statku, nie mogę więc, sami widzicie, przyjąć waszej ofiary.
— Ale... jeżeli pan nie ma pieniędzy, to z jakiej dobrej racji pan nam jeszcze płaci?
— Dosyć już, moje drogie dzieci, nie wzruszajcie mnie waszą dobrocią. Da Bóg lepsze czasy, to się zejdziemy może i dalej znów razem pracować będziemy.
— A więc w takim razie tylko do widzenia panu, drogi, kochany panie Morrel.
— Do widzenia!... taką mam przynajmniej w Bogu nadzieję. Bądźcie zdrowi.
I pan Morrel dał znak Koklesowi, przypominający mu nakaz wypłaty, a gdy ten wyszedł — majtkowie poszli za nim, odprowadzani jeszcze przez Emanuela.
— Zostawcie mnie teraz, moje drogie, z tym panem. Muszę z nim na osobności pomówić — rzekł Morrel, zwracając się do żony i córki.
I wskazał oczami na przedstawiciela domu Thomson i French, który stał w kącie pokoju nieruchomy, w czasie całej powyżej opisanej sceny.
Kobiety podniosły w milczeniu oczy na cudzoziemca, westchnęły cicho i odeszły.
Gdy były jednak we drzwiach, córka Morrela spojrzała nań błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział przyjaznem, pełnem szacunku, spojrzeniem.
Nieznajomy i Morrel zostali sami.
— No, szanowny panie, widziałeś i słyszałeś wszystko — rzekł Morrel, rzucając się na krzesło — nie potrzebuję teraz ani jednego słowa więcej dodawać.
— Przekonałem się, że dotknęło pana nowe nieszczęście, również niezasłużone, jak poprzednie i to mnie utwierdza w chęci wyświadczenia panu pewnej przysługi.
— O, panie!... — zawołał Morrel.
— Jestem największym pańskim wierzycielem, czy tak?
— Tak jest, najpoważniejszym.
— A co-by pan powiedział, gdybym tak zgodził się na przedłużenie terminu?
— Powiedziałbym, że zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tem samem i życie.
— Jak długiej żądałby pan zwłoki?
Morrel zastanowił się.
— Dwa miesiące, myślę, wystarczyłoby mi na uregulowanie mych interesów.
— Daję panu trzy miesiące.
— Czy jednak jesteś pan pewien, że dom Thomson i French...
— Proszę być najzupełniej spokojnym o to, że firma, której jestem reprezentantem, zatwierdzi wszystkie moje postanowienia. Mamy dziś 5-go czerwca, prawda?
— Tak jest.
— Przepisz pan więc wszystkie te weksle i oznacz datę płatności na dzień 5-go września, o godzinie jedenastej rano (tę godzinę wskazywała wskazówka zegara). W tym dniu i godzinie zgłoszę się do pana.
— Zapewniam pana, iż w dniu tym oczekiwać go będę. Otrzymasz pan wtedy swój kapitał, lub żyć nie będę.
Ostatnie wyrazy wymówił szeptem, tak, że anglik prawdopodobnie ich nie słyszał.
Morrel następnie przepisał weksle; dawne zniszczono.
Tym sposobem nieszczęśliwy bankrut miał trzy miesiące przed sobą na zgromadzenie funduszów.
Anglik z zimną krwią, jego rasie właściwą, wysłuchał dziękczynień i oddalił się. Morrel odprowadził go do drzwi, błogosławiąc i dziękując.
Na schodach spotkał nieznajomy Julję; zacna córka, pełna lęku i trwogi, udawała, że schodzi ze schodów, gdy w rzeczy samej oczekiwała na gościa.
— I cóż, panie?... — rzekła, składając ręce.
— Pani — rzekł cudzoziemiec — odbierzesz tutaj po jakimś czasie list z podpisem... Sindbada Marynarza. Otóż wypełnij wiernie wszystko, co tam będzie wskazane, jakkolwiek dziwnemi może wydawać ci się mogą te zlecenia.
— Dobrze, panie.
— Przysięgasz mi, pani, że wypełnisz wszystko?
— Przysięgam.
— Dobrze, żegnam panią. Bądź zawsze tak dobrą i czystą, a być może, że ci to Bóg nagrodzi kiedyś, gdy już Emanuel będzie twym małżonkiem.
Julja spłoniona oparła się o poręcz, ażeby nie upaść.
Cudzoziemiec odszedł wtedy, żegnając ją pełnym szacunku ukłonem.
Na podwórcu spotkał Penelona, który trzymał w rękach dwa rulony srebrnych pięcio-frankówek, jakby się namyślając, czy je ma zatrzymać, czy też oddać z powrotem?
— Chodź ze mną — rzekł anglik — mam z tobą do pomówienia.



ROZDZIAŁ VII.
PIĄTEGO WRZEŚNIA.

Zwłoka, na którą się zgodził przedstawiciel domu handlowego Thomson i French w chwili, kiedy Morrel najmniej się jakichkolwiek względów od ludzi spodziewał, wydawała się zacnemu przemysłowcowi zapowiedzią powrotu pomyślności, zapowiedzią, że los zawzięty przestanie go może prześladować.
Na nieszczęście, Morrel miał do czynienia nie z jednym tylko domem Thomson i French, co tak szlachetnie sobie postąpił.
Zastanowiwszy się nad tym wypadkiem głębiej, wytłumaczył sobie, że dom ten rządził się tutaj pobudkami egoistycznej również natury. Lepiej bowiem z pewnością jest utrzymać byt człowieka, który nam jest winien trzykroć sto tysięcy franków i mieć je po upływie trzech miesięcy choćby, niż przyśpieszyć jego ruinę i dostać pięć lub sześć procent kapitału.
Inne domy wszelako, które miały z domem Morrela stosunki, czy to przez zawiść, czy też przez głupotę rozumowały wprost przeciwnie. Weksle więc z podpisem Morrela napływały wciąż do jego domu bez najmniejszego opóźnienia terminów. Dzięki prolongacie, której anglik udzielił, były one wykupywane natychmiast.
Zdziwienie było niemałe, gdy pod koniec miesiąca kasa zaspokoiła wszystkich, którzy się zgłosili z pretensjami.
Ufność jednak nie wróciła do zaniepokojonych umysłów.
Przedstawiciel domu Thomson i French nie pokazywał się. O ile się zdaje, wyjechał z Marsylji zupełnie.
Wraz z nim znikł również i Penelon, który przyjął jakiś obowiązek u anglika, jak krążyły pogłoski.
Kapitan Gaumard, gdy tylko wrócił do zdrowia, przybył z Palermo do Marsylji. Początkowo nie chciał pokazać się na oczy panu Morrelowi, lecz ten, gdy tylko dowiedział się o jego powrocie, sam pierwszy go odwiedził, odnosząc mu zaległą pensję, o którą kapitan nie śmiał się upominać.
Gdy Morrel po tej wizycie schodził ze schodów, spotkał Penelona wchodzącego na górę.
Stary majtek dobrze najwidoczniej użył swych pieniędzy, bo był od stóp do głowy świeżo ubrany.
Spostrzegłszy swego byłego chlebodawcę, majtek stropił się bardzo i spuścił oczy, a gdy p. Morrel wyciągnął do niego rękę, zaledwie końcami palców dotknął jego dłoni.
Morrel dostatniemu ubiorowi przypisywał zakłopotanie starego majtka. Boć przecie nie mógłby on zdobyć się na kupno stroju tego z sumy, jaką od niego trzymał? Najwidoczniej przyjął więc już u kogoś innego służbę, a teraz ogarnął go wstyd, iż tak szybko zrzucił żałobę po Faraonie.
— Poczciwi ludziska — rzekł Morrel, myśląc o kapitanie Gaumard i o reszcie załogi Faraona — oby was nowy wasz chlebodawca tak kochał jak ja i był ode mnie szczęśliwszy.
W połowie sierpnia Morrel wyjechał z Marsylji, lecz nikt nie wiedział dokąd. Odrazu zaczęła się szerzyć wtedy pomiędzy kupcami pogłoska, że wyjazd ten jest równoznaczny z zawieszeniem wypłat.
Lecz przyszedł koniec miesiąca, a kasa domu Morrela wytrzymała wszystkie wypłaty.
Kokles stał za kratkami z prawdziwie horacjuszowską miną, i sprawdzał z tą samą zawsze uwagą wręczane mu weksle, porównywał podpisy i płacił, nieprzerwanie.
W pierwszych dniach września Morrel powrócił, wyczekiwany z niepokojem przez całą rodzinę.
Jeździł do Paryża, a podróż ta miała być ostatnią próbą ratunku.
Morrel udał się do Danglarsa, który pracował dawniej u niego i który z jego rekomendacji przecież otrzymał ową doskonałą posadę u madryckiego bankiera, co było początkiem jego świetnej karjery...
Danglars, baron Danglars dzisiejszy, mógł ocalić swego byłego dobrodzieja, nie wyłożywszy grosza ze swej kieszeni, poręczywszy jedynie za nim. Majątek i istnienie domu Morrela byłoby wtedy ocalone.
Danglars odmówił jednak, odmówił szorstko i bezwzględnie. Morrel więc powrócił z podróży poniżony i przytłoczony ogromem nikczemności swego byłego oficjalisty.
Za powrotem nie wydał jednak ani jednej skargi, nie potępił ani jednem słowem postępku Danglarsa, uściskał jedynie ze łzami żonę i córkę, po przyjacielsku przywitał się z Emanuelem i poszedł do swego gabinetu na górę, poleciwszy przywołać do siebie Koklesa.
Gdy znikła więc ta ostatnia deska ratunku, jaką była podróż do Paryża, nawet kobiety poznały, że zguba jest nieuchronna.
Po krótkiej pomiędzy sobą naradzie, zadecydowano, że Julja napisze do brata, który znajdował się wraz ze swoim pułkiem w Nimes, aby przyjeżdżał natychmiast.
Maksymiljan Morrel, aczkolwiek był człowiekiem bardzo młodym jeszcze, bo liczył sobie dwadzieścia dwie wiosny życia, miał ogromny wpływ na ojca, ze względu na swój nieposzlakowany charakter i dobroć serca. Na ten wpływ liczyła tak matka jak i siostra.
Maksymiljan, w chwili gdy obierał sobie zawód, już był bardzo dojrzały, ojciec więc pozostawił mu zupełną swobodę dokonania tego wyboru. Młodzieniec oświadczył wówczas, iż pragnie służyć w wojsku. Po ukończeniu tedy nader chlubnie nauk w szkole politechnicznej, wstąpił do armii, odrazu w randze podporucznika. Było to przed rokiem, obecnie miał uzyskać stopień porucznika. W pułku bowiem uważano Maksymiljana za najlepszego służbistę.
Takiego to młodzieńca matka i córka wzywały teraz, aby im pomógł w ratowaniu ojca.
Tymczasem Morrel w swym gabinecie zawezwawszy do siebie Koklesa, wydał polecenie przyniesienia na górę ksiąg handlowych i całej znajdującej się w kasie gotowizny.
W kasie było około ośmiu tysięcy franków, spodziewane wpływy przedstawiały się w sumie około dziesięciu tysięcy, tak że stan czynny nie przekraczał sumy siedemnastu tysięcy franków, gdy bierny był obciążony pozycją dwustu osiemdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset franków.
Mimo tego rozpaczliwego stanu rzeczy, Morrel w czasie obiadu zdawał się być najzupełniej spokojny.
Lecz ten udany spokój najbardziej właśnie trwożył kobiety.
Po obiedzie Morrel miał stały zwyczaj przeglądania pism. Teraz nie poszedł do swego gabinetu, lecz siedział dalej przy stole, nieruchomy i milczący.
Kokles znów wydawał się zupełnie martwy i niezdolny do zebrania myśli. Cały dzień przesiedział na podwórzu, na słońcu, z gołą głową, w 30-stopniowym upale!
Emanuel starał się uspakajać kobiety, lecz szło mu to z trudem, bo sam nie miał wiary ni nadziei. Nazbyt dobrze znał on cały stan interesu, by się mógł łudzić.
Noc nadeszła i coraz bardziej posuwała się w głąb, lecz kobiety się nie kładły, czuwając w nadziei, że ich ojciec i mąż wychodząc od siebie, zajdzie do nich. Lecz się zawiodły. Morrel dopiero bardzo późną nocą wyszedł ze swej samotni i udał się wprost do swej sypialni, aczkolwiek widział, że w pokoju żony pali się światło.
Pani Morrel kazała wtedy córce iść spać, lecz w pół godziny potem podniosła się z łóżka i boso wyszła na korytarz, ażeby choć przez dziurkę od klucza zobaczyć, czem mąż się zajmuje tak późną nocą, dlaczego nie śpi?
Na korytarzu dostrzegła jakiś cień, który rozwiał się w oddali.
To Julja uprzedziła matkę w czuwaniu nad ojcem, gdy ujrzała matkę — rzuciła się jej w objęcia.
— Pisze teraz — rzekła.
Morrelowa pochyliła się i również zajrzała do pokoju męża. Przekonała się, że pisze istotnie, lecz dostrzegła to, czego nie dostrzegła córka, że pisze na papierze stemplowym.
Na myśl, że mąż jej pisze testament, wzdrygnęła się cała, miała jednak tyle mocy, że stłumiła wydzierający się z piersi krzyk.
Strwożone kobiety odeszły cichutko do swych sypialni.
Nazajutrz Morrel był jak najspokojniejszy i chłodny. Z ożywieniem mówił, lecz o drobnostkach tylko. Przed i po śniadaniu pracował w biurze, oraz zwiedzał składy, puste nieomal zupełnie.
Po obiedzie długo pieścił swą córkę, przyciskając głowę jej do swej piersi.
Julia potem powiedziała matce, że serce ojca gwałtownie tłukło się w piersiach, aczkolwiek zewnętrznie wydawać się on pragnie spokojnym i zimnym.
Bez żadnej zmiany minęły dwa dni następne.
Całą noc z dnia 4-go na 5-y września nieszczęsna żona spędziła pod drzwiami pokoju swego męża, i widziała, że nie kładł się on wcale do łóżka.
Rano o godzinie ósmej, Morrel jak zwykle przyszedł do stołowego pokoju na pierwsze śniadanie. Był jak i poprzednich dni najzupełniej spokojny, tylko bardziej czuły i serdeczny dla żony i córki. Następnie poszedł do zwykłej pracy.
W kilkanaście minut potem otworzyły się drzwi i stanął w nich młody mężczyzna, na którego widok obydwie zbolałe kobiety krzyknęły radośnie:
— Maksymilian!
I rzuciły mu się w objęcia.
— Matko!... siostro! — rzekł przybyły, wpatrując się naprzemian to w jednę, to w drugą — co się tu u was dzieje, że wezwałyście mnie tak gwałtownie?
— Ach! nieszczęście, bracie — odpowiedziała Julia, lecz matka przerwała jej mówiąc, by zawiadomiła ojca o przybyciu syna.
Julia wybiegła, ale w sieni zatrzymał ją jakiś obcy człowiek, trzymający list w ręku.
— Czy pani jesteś panną Julją Morrel? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła Julja lękliwie — lecz czego żądasz ode mnie?
— Proszę przeczytać ten list.
Julja zawahała się.
— Idzie tu o ocalenie twego ojca — powiedział wtedy posłaniec.
Julja usłyszawszy to, wprost wydarła mu list z ręki i czytać zaczęła:
„Udaj się pani natychmiast na ulicę Meillan i wejdź do domu Nr. 15, tam zażądaj od odźwiernego klucza od pokoju na piątem piętrze: gdy go otrzymasz — idź śmiało do wzmiankowanego mieszkania, w którem znajdziesz na kominku leżący worek z czerwonego jedwabiu; worek ten weź i zanieś, jak tylko zdołasz najszybciej, swemu ojcu. Jest rzeczą nieodzowną, by ojciec pani miał worek ten w swych rękach przed uderzeniem godziny jedenastej. Przyrzekłaś mi ślepe posłuszeństwo, pamiętaj!“
Sindbad Marynarz.
Młoda dziewczyna, po przeczytaniu słów tych, wydała okrzyk radości. Podniosła oczy, chcąc zapytać o coś posłańca, który list ten doręczył, ale go już nie było.
„Pamiętaj, byś polecenie to wykonała osobiście i sama. Gdybyś działać chciała w czyjemś towarzystwie, lub gdyby się kto inny zgłosił zamiast ciebie, — odźwierny odpowie, że nic nie wie i że żadnego klucza niema“.
Przypisek ten zmroził radość Julji.
Czy w tym liście nie kryje się jaka zasadzka?
Po chwili wahania, postanowiła poradzić się kogoś. Lecz dając posłuch dziwnemu jakiemuś uczuciu, udała się z tem nie do matki, lub brata, lecz do Emanuela.
Wróciła się więc z połowy schodów i opowiedziała narzeczonemu, co ją spotkało, gdy przedstawiciel domu Thomson i French, przed trzema miesiącami, był u ojca; powtórzyła rozmowę jaką z nim miała i swą obietnicę daną wtedy nieznajomemu, pokazała nakoniec list, jaki otrzymała przed chwilą.
— Tu nie może być dwóch zdań; musisz pani się tam udać — odpowiedział Emanuel. — Ja ci będę zresztą towarzyszył; nie pójdę, mówiąc ściślej, z panią razem, lecz będę ślad w ślad podążał za tobą, aż do rogu ulicy Meillan. Tam czekać będę na ciebie, obserwując z oddali dom, do którego się masz udać, pani. Jeżelibyś nie wracała zbyt długo, pójdę za tobą i upewniam cię, że biada wtedy tym, na których byś się skarżyła.
— Więc sądzisz, Emanuelu, że powinnam się tam udać bezwarunkowo?
— Tak jest. Przecież tam w liście jest napisane, że chodzi tu o uratowanie twego ojca!...
— O!... pójdź!... — zawołała młoda dziewczyna, chwytając nerwowo dłoń narzeczonego.
Gdy to się działo, matka wszystko opowiedziała synowi.
Maksymiljanowi było już przedtem wiadome, że interesy ojca w bardzo złym znajdowały się stanie; nie miał pojęcia wszelako, by rzeczy zaszły aż tak daleko.
Gdy już wszystko stało się wiadome, rzucił się jak oszalały ku drzwiom, a następnie podążył co miał siły w nogach do gabinetu ojca. Lecz drzwi zastał zamknięte, napróżno pukał.
Gdy tak stał w niewiedzy, co mu robić należy, usłyszał stuknięcie drzwi przeciwległych; obrócił się wtedy i ujrzał ojca.
Ten, gdy zobaczył syna, aż krzyknął ze zdziwienia. Nie spodziewał się jego widoku. Lecz się do niego nie zbliżał, stał zmieszany na progu, przyciskając lewą ręką coś ukrytego na piersiach pod ubraniem.
Nie zważając na to, syn rzucił mu się na szyję, ale odskoczył nagle zostawiając prawą rękę na piersiach ojca.
— Ojcze mój! — zawołał, a twarz jego śmiertelną okryła się bladością — dlaczego pistolety ukrywasz pod ubraniem? Ojcze!... ojcze!... co to może znaczyć?
— Maksymiljanie — odpowiedział Morrel, — tyś już człowiek dojrzały, człowiek prawy przytem i z poczuciem honoru. Pójdź więc, a wszystko ci wyjawię.
To rzekłszy, udał się pewnym krokiem do swego gabinetu. Maksymiljan podążył za nim, — słaniając się na nogach.
Morrel wszedł do pokoju, zamknął drzwi za synem, potem podszedł do biurka i złożył na nim dwa pistolety, a następnie wskazał synowi palcem otwarte księgi handlowe.
Młodzieniec przejrzał je i osłupiał.
— Za pół godziny mam zapłacić 287,500 franków, zaś mam na to 18,000!... — rzekł Morrel.
— Czy już poruszyłeś wszystkie sprężyny, wyczerpałeś wszystkie środki, ojcze, by zapobiec katastrofie?
— Wszystkie.
— I na żaden już wpływ rachować nie możesz?
— Na żaden!... Za pół godziny — dodał Morrel głosem ponurym — nasze imię okryte zostanie niesławą. Na szczęście, zmyć ją można krwią.
— Masz słuszność, ojcze! Rozumiem cię...
I wyciągnął rękę po pistolet.
— Jeden dla ciebie, drugi dla mnie, ojcze.
Lecz Morrel wstrzymał wyciągniętą rękę.
— A matka twoja?... a siostra?... kto je wyżywi?
Dreszcz wstrząsnął ciałem młodzieńca.
— Ojcze! — rzekł — czyś pomyślał o tem, że obarczasz mnie ciężarem życia?...
— Tak jest. Ale jest to twoja powinność, twój święty obowiązek. Niebo obdarzyło cię hojnie, masz umysł zrównoważony, spokojny i głęboka jest twa wiedza. Nie urodziłeś się na zwykłego zjadacza chleba; to pociąga za sobą obowiązki. Nie nakazuję ci wszelako, lecz powiadam jedynie: zastanów się nad położeniem, jak gdybyś był zupełnie postronnym człowiekiem, sam osądź, co ci czynić należy.
Młodzieniec wpadł w głęboką zadumę, poczem wyraz wzniosłej rezygnacji zajaśniał mu w oczach. Powolnem i smutnem poruszeniem podniósł ręce w górę i zaczął zdejmować z ramion szlify, odznaczające jego rangę.
— Dobrze więc — rzekł, wyciągając do ojca rękę — umieraj ojcze, ja żyć... będę!
Stary Morrel uczynił ruch, jakby się chciał rzucić na kolana przed synem, lecz Maksymiljan pochwycił go w ramiona i przycisnął do swych piersi.
— Wierzysz, mam nadzieję, że w tem nieszczęściu żadnej mej winy niema?... — rzekł Morrel.
Maksymiljan uśmiechnął się.
— Wiem, ojcze, żeś najuczciwszy z ludzi, jakich znałem na świecie.
— To dobrze. Więc już wszystko załatwione. Teraz idź do matki i siostry.
— Ojcze! — rzekł młodzieniec, klękając — pobłogosław mnie!
Morrel ujął głowę syna, przycisnął ją do piersi, ucałował kilka razy i rzekł:
— O! tak!... Błogosławię cię w imieniu mojem i trzech pokoleń ludzi nieskalanych żadnym zarzutem. Słuchaj więc, co ci przodkowie nasi mówią przez moje usta: Opatrzność podnieść może budynek, który nieszczęście zwaliło. Ulitują się nade mną ludzie najbardziej nieubłagani, gdy ujrzą, że zmarłem taką śmiercią, dadzą może tobie czas, któregoby mnie odmówili. Staraj się wówczas, aby złowieszcze słowo nie zostało wymówione; weź się do dzieła, pracuj energicznie; pracujcie: ty, matka, siostra, żyjcie krańcowo oszczędnie, aby dobro wierzycieli moich powiększało się i rosło w twych rękach. Miej w myśli zawsze, jak piękny, wielki i uroczysty będzie ów dzień, w którym powiesz: „Mój ojciec umarł, bo nie był w stanie uczynić tego, co ja dziś czynię; umierał jednak spokojnie, bo mnie to dzieło powierzył“.
— O! mój ojcze! Czyby jednak nie było lepiej, gdybyś ty żył? Lepiej z pewnością przeprowadzić byś umiał to dzieło odrodzenia.
— Jeżeli ja żyć będę — wszystko przepadnie. Jeżeli ja pozostanę przy życiu, zamiast współczuć, ludzie powątpiewać będą. Byłbym wtedy człowiekiem, który nie dotrzymał słowa, zawiódł ufność w nim położoną, uchybił swej powinności; słowem — byłbym pospolitym bankrutem. Gdy umrę jednak, — to zwłoki moje staną się przedmiotem nietylko politowania, ale i szacunku. Cała Marsylja, zobaczysz, wylegnie na mój pogrzeb. Jeżeli żyćbym zechciał, imię twoje byłoby dla ciebie sromotą, gdy umrę, — będziesz mógł śmiało, z podniesioną chodzić głową i mówić: jestem synem człowieka, który umarł dlatego, że raz w życiu nie mógł słowa dotrzymać!
Młodzieniec załkał i w milczeniu pochylił głowę.
— A teraz — rzekł Morrel — pozostaw mnie samego i staraj się oddalić kobiety.
— Czy nie chciałbyś zobaczyć jeszcze mej siostry, a swej córki?
— Widziałem ją dziś rano i już ją pożegnałem. Pożegnałem się również i z twą matką.
— Czy nie masz jeszcze jakiego zlecenia? — spytał Maksymiljan drgającym z rozpaczy głosem.
— Tak jest, mój synu, mam do ciebie jednę prośbę.
— Mów ojcze, mów! Spełnię twą ostatnią wolę, przysięgam!
— Dom Thomson i French, jeden jedyny z liczby wszystkich innych, przez ludzkość, czy może egoizm, okazał mi dużą względność. Przedstawiciel domu tego sam, z własnej woli, nie proszony o to, zaproponował mi odroczenie na trzy miesiące terminu spłaty. Niechżeż ten dom właśnie zostanie spłacony przed innymi. Synu mój, niech dług ten będzie święty dla ciebie.
— Dobrze, mój ojcze.
— A teraz żegnam cię raz jeszcze. Chcę być teraz sam. Testament mój znajdziesz w mym sypialnym pokoju.
Lecz młodzieniec nie odchodził. Nie miał na to dość sił.
— Słuchaj, Maksymiljanie — rzekł wtedy ojciec — przypuść, że jestem żołnierzem i że otrzymałem rozkaz, ażeby zdobyć szaniec, przyczem masz pewność, że idę na stracone pozycje. Czy wtenczas nie powiedziałbyś tego, coś powiedział przed chwilą, choć innemi słowy: „Idź ojcze, bo okryjesz się hańbą, jeżeli zostaniesz. A śmierć lepsza od hańby“.
— Tak... tak — rzekł młodzieniec, konwulsyjnie przyciskając ojca do piersi — żegnam cię już, po raz ostatni i na wieki!
I, nie oglądając się, wybiegł z gabinetu.
Gdy Maksymiljan wyszedł, Morrel stał przez czas pewien nieporuszony na miejscu, wpatrując się we drzwi; potem wyciągnął rękę, znalazł nie patrząc sznurek od dzwonka i zadzwonił.
Po chwili ukazał się Kokles.
Nie był to już ten sam człowiek; trzy dni świadomości nieszczęścia strawiły go zupełnie.
— Mój dobry Koklesie — rzekł Morrel tonem, którego opisać nie sposób — miej uwagę zwróconą na drzwi wejściowe, a gdy tylko przyjdzie ów pan, który był tutaj przed trzema miesiącami, pamiętasz przecież? — przedstawiciel Thomson i French, zawiadomisz mnie natychmiast o jego przybyciu.
Kokles nic nie odpowiedział, skinął jedynie głową.
Morrel padł na krzesło, zwracając wzrok na wskazówki zegara. Pozostawało mu już tylko dziesięć minut życia.
Niepodobna wyrazić, co się działo w owej ostatniej chwili w duszy tego człowieka, który nie będąc jeszcze starym, rozstać się musiał ze wszystkiem, co kochał na ziemi.
Wskazówka posuwała się ciągle. Wyciągnął rękę, wziął pistolet, lecz po chwili położył broń, ujął pióro i napisał słów kilka. Potem znów zwrócił oczy na zegar, już nie mógł liczyć życia na minuty, lecz na sekundy.
Ponownie wziął broń do ręki, mając wpół otwarte usta i oczy zwrócone na wskazówkę. Pot zimny zaczął oblewać mu czoło, wtem usłyszał skrzyp drzwi na dole otwieranych. Zegar za moment uderzyć miał godzinę jedenastą.
Morrel siedział nieporuszony, czekał na słowa Koklesa: „ajent domu Thomson i French“ i już zbliżał lufę pistoletu do ust, gdy usłyszał krzyk. Krzyk swej córki.
Obrócił się i zobaczył Julię. Pistolet wypadł mu z ręki.
— Ojcze mój! — zawołała młoda dziewczyna, zadyszana i prawie nieprzytomna z radości — jesteś ocalony!...
I rzuciła się w jego objęcia, podnosząc w górę worek z czerwonego jedwabiu.
— Ocalony?... co ty mówisz, moje dziecię?!
— Tak, ocalony! Patrz, patrz, mój ojcze!
Morrel wziął worek do ręki i wzdrygnął się, bo sobie przypomniał, że przedmiot ten do niego kiedyś należał.
Zaś w worku były: z jednej strony weksel przedarty na sumę 287,500 franków, a wystawiony na zlecenie domu Thomson i French, zaś w drugiej — djament wielkości laskowego orzecha, owinięty w kawałek pergaminu, na którym skreślone były słowa: „Podarunek ślubny dla panny Julji Morrel“.
Morrel potarł ręką czoło, jakby w obawie, czy nie stracił zmysłów.
— Skąd masz ten worek, moje dziecię?
— Znalazłam go w ubogim domku, znajdującym się przy alei Meilan Nr. 15. Leżał na kominku.
— Skądże się tam znalazłaś, w tym nieznanym ci domu?
Julja podała ojcu list, jaki przed godziną otrzymała.
— I chodziłaś tam sama? — Zapytał Morrel po przeczytaniu listu.
— Emanuel był ze mną i miał oczekiwać na mnie na rogu ulicy Muzeum. Dziwna rzecz jednak, gdy powracałam — już go tam nie było.
Wtem z dołu rozległo się wołanie:
— Panie Morrel! Panie Morrel!
— To głos Emanuela — zawołała Julja.
Po chwili Emanuel wbiegł jak obłąkany do pokoju.
— Faraon! — wołał — Faraon!!
— Co?... Faraon!... Czyś ty zmysły postradał, Emanuelu? Przecież wiesz dobrze, że Faraon zatonął. Opamiętaj się, człowieku!
— Faraon!... panie, Faraon nie zatonął, to była wieść błędna! Wywieszono znaki, że Faraon wchodzi do portu!
Morrel padł na krzesło. Odchodził od zmysłów.
Wpadł również i Maksymiljan.
— Mój ojcze — zawołał — cóż to mi mówiłeś, że Faraon zatonął, gdy on wchodzi właśnie do portu?
— Mój drogi! — odpowiedział mu ojciec — gdyby to było prawdą, trzebaby to uznać za cud Boży. Lecz jest to niepodobieństwo! Niepodobieństwo!
— Lecz i worek ten, który trzymasz w ręku, wydaje się być zdarzeniem nierealnem, a jednak go masz wraz z przedartym wekslem i wspaniałym djamentem.
— Ach, panie, panie!... co to wszystko znaczy wobec faktu, że Faraon wpływa do portu! — wołał Kokles.
— Idźmy — rzekł Morrel, powstając z krzesła — idźmy przekonać się sami. I niech Bóg zlituje się nad nami, jeżeli jest to wiadomość fałszywa.
Wyszli. W połowie schodów czekała, słaniając się, żona Morrela.
Biedna kobieta nie miała odwagi iść na górę, to też nie wiedziała jeszcze o niczem.
Za chwilę wszyscy byli w porcie.
Tłum tam zebrany, rozstąpił się, gdy ujrzano Morrela.
— Faraon!... Faraon!... — wołano ze wszystkich stron.
I w istocie, rzecz cudowna, niepojęta! Naprzeciw wieży Ś-go Jana, statek z napisem, białą farbą namalowanym: „Faraon, domu Morrel i Syn, w Marsylji“, zupełnie podobny do dawnego Faraona i również jak tamten ostatnio, naładowany koszenilą i indigo, zarzucał kotwicę i zwijał żagle; na pomoście stał kapitan Gaumart, wydając rozkazy. Stary Penelon przesyła panu Morrelowi jakieś znaki.
Nie można było dłużej wątpić. Zmysł wzroku dawał świadectwo prawdy; dziesięć tysięcy osób stwierdzało niewątpliwy fakt.
Gdy Morrel ściskał się z synem, przy oklaskach całego miasta, jakiś człowiek, z twarzą do połowy zarosłą wielką czarną brodą, za budką strażnika ukryty, przypatrywał się scenie tej z rozrzewnieniem, a następnie szepnął:
— Niech ci Bóg szczęści, serce szlachetne. Bądź błogosławiony za wszystko dobro, jakieś uczynił i jakie uczynisz jeszcze. Zaś wdzięczność moja niech będzie tak tajemną, jak nieznane światu są twe dobrodziejstwa.
To rzekłszy, z uśmiechem w którym przebijały się radość i szczęście, wyszedł ze swego ukrycia, zszedł po schodkach ku morzu i zawołał po trzykroć;
— Jakóbie!... Jakóbie!... Jakóbie!...
Na zew ten, do brzegu przybiła szalupa, zabrała go i powiozła na jacht bogato urządzony, na pomost którego nieznajomy wskoczył z lekkością urodzonego żeglarza.
Stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który, płacząc ze wzruszenia i radości, ściskał za ręce wszystkich, którzy się do niego z powinszowaniem zbliżali — i spoglądał w niebo, jakby zdawał się dziękować spojrzeniem niewiadomemu dobroczyńcy.
— A teraz — rzekł nieznajomy — dobroci, ludzkości, wdzięczności... żegnam was. Już nie zagościcie w mem sercu. Wyręczyłem Opatrzność w wynagradzaniu dobrych — teraz niech Bóg-Mściciel wstąpi do mego serca, abym mógł ukarać złych!
To rzekłszy, znikł w kajucie, gdy jacht wypływał na morze, które smagane wichrem, przewalało groźnie swe ciemne fale.
Jacht pełnymi żaglami szedł w zapadającą noc, w mrok i ciemność.


CZĘŚĆ PIĄTA.
KARNAWAŁ W RZYMIE.
ROZDZIAŁ I.
WŁOCHY — ŻEGLARZ SINDBAD.

W początkach 1838 roku, bawiło we Florencji dwóch młodzieńców z najpierwszych domów Paryża; vice-hrabia Albert de Morcef i baron Franciszek d‘Epinay.
Gdy już znudzili się sztuką, postanowili spędzić karnawał w Rzymie, w którym Franciszek, jako od czterech lat zamieszkały we Włoszech, służyć miał za przewodnika Albertowi.
Że zaś niemało potrzeba przygotowań, aby w Rzymie spędzić karnawał, zwłaszcza gdy kto ma zamiar pokazać się nietylko na placu „del Popolo“, ale i na „Forum Romanum“ napisali przeto do pana Pastriniego, właściciela hotelu Angielskiego, z prośbą, by ten zatrzymał dla nich przyzwoite apartamenty.
Pan Pastrini odpisał, że ma jedynie dwa wolne pokoje, ze wspólnym gabinetem, i to na drugiem piętrze, za umiarkowaną zresztą bardzo, jego zdaniem, cenę jednego luidora dziennie.
Dwaj młodzi przyjaciele propozycję tę z konieczności przyjęli.
Że zaś stolicy Medycjuszów mieli dosyć, jak to powyżej zaznaczyliśmy już, Albert przeto wyjechał do Neapolu, gdy Franciszkowi przyszła chętka zwiedzenia Korsyki, tej kolebki Bonapartych, a także wyspy Elby, która była ongi ostatniem państwem Napoleona.
Pewnego więc wieczora odczepił łańcuch przytrzymujący jego stateczek żaglowy w porcie Livorno, owinął się w szerokie zwoje swego płaszcza i ułożył do snu, dając rozkaz załodze:
— Na wyspę Elbę.
Stateczek opuścił port, jak ptak morski swe gniazdo, nazajutrz Franciszek znalazł się w Porto-Ferrajo.
D‘Epinay zwiedził wyspę, przyjrzał się każdemu śladowi pozostawionemu przez olbrzyma wieków i wrócił z powrotem na statek.
W dwie godziny potem znów stanął na lądzie w Pianosa, gdzie, jak mówiono, przelatywać miały nieprzeliczone stada czerwonych kuropatw.
Polowanie nie udało się wszelako. Myśliwy zdołał zabić zaledwie kilka sztuk, to też był w jak najgorszym humorze. Zły, wsiadł na statek i kazał płynąć dalej.
— Gdyby pan hrabia życzył sobie tego, to mógłby mieć wyborne polowanie — odezwał się dowódca statku.
— I gdzież to?
— Czy widzi pan tę plamę na morzu? Jest to wyspa Monte Christo, tamby można doskonale zapolować.
— Phii... nie mam pozwolenia na polowanie tam.
— Nikogo o pozwolenie prosić nie potrzeba. Ta wyspa jest zupełnie pusta, nikt na niej nie mieszka.
— Cóż znowu? Jakżeby to być mogło, aby jakaś wyspa na Morzu Śródziemnem nie miała właściciela?
— A jednak tak jest. I jest to zupełnie naturalne, panie hrabio. Wyspa ta jest bowiem skupiskiem kilkunastu nagich skał i nic ponadto.
— Do kogóż ta wyspa należy?
— Do Toskanji.
— I jest tam jakaś zwierzyna?
— Tysiące dzikich kozłów.
— Czemżeż żyją te dzikie kozy?... chyba skały liżą? — zapytał d‘Epinay tonem niedowierzania.
— Żywią się krzewami, mirtami i mchem.
— Jeżelibym się zgodził, to gdzież noc przepędzę?
— W grotach na ziemi, lub też w płaszczu na statku.
Franciszkowi wyprawa ta przypadła do smaku, wydał więc rozkaz skierowania statku ku wyspie Monte Christo.
Gdy statek pełnymi żaglami szedł ku wyspie, d‘Epinay znów zagaił rozmowę.
— Mój drogi kapitanie, mówiłeś, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem kontrabandzistów i korsarzy. Wiesz co, że to mnie wprowadza w zdumienie byłem bowiem pewien, że po zdobyciu Algieru, jedynem miejscem dostępnem dla tego rodzaju bohaterów morza są już romanse Coopera tylko.
— Zapewne, ale pan hrabia myli się, są bowiem rozbójnicy, których papież Leon XII uważał za wytępionych, a przecież oni wszędzie na drogach publicznych, aż do samych bram Rzymu, napastują podróżnych. Czy pan hrabia nie słyszał, jak sześć miesięcy temu rozbójnicy tacy napadli na pełnomocnika francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go zupełnie.
— O, cały cywilizowany świat mówił o tem.
— A więc, gdyby pan hrabia mieszkał jak my w Livorno, słyszałby niejednokrotnie, że niejeden mały statek kupiecki, naładowany towarami, lub też piękny jacht angielski spodziewany w Bastia, w Porto Ferrajo, lub Civita Vecchia, nie przybywa tam zupełnie i nikt nie wie, co się z nim stało. Mówią o statku takim, że zatonął. To się zdarza czasami, ale nie same skały bywają przyczyną tych zniknięć; o wiele częściej się zdarza, że powodem zniknięcia takiego bywa mała, wątła z pozoru łódka, z sześcioma, ośmioma najwyżej ludźmi u wioseł, lecz za to uzbrojonymi przewybornie. — Taka właśnie łódeczka napada niespodzianie, w czasie ciemnych i burzliwych nocy, w pobliżu jakiej dzikiej i samotnej wysepki.
— Dlaczegóż — zapytał d‘Epinay — ci, którym zdarzyły się podobne wypadki, nie wnieśli skargi i nie ściągnęli na tych bandytów zemsty rządu francuskiego, sardyńskiego, lub toskańskiego?
— Dlaczego? — odpowiedział kapitan z lekkim uśmiechem.
— Tak. Dlaczego?
— Bo przy takiem spotkaniu ze statkiem handlowym lub jachtem, przenosi się naprzód z niego wszystko, co tylko znajdzie się na nim cenniejszego, na łódź korsarską, następnie wiąże się ręce całej załodze, wreszcie wydrąża na spodzie statku dziurę wielkości beczułki i zostawia się go własnemu losowi. Statek taki po kilku, co najwyżej kilkunastu minutach, zaczyna się skarżyć i jakby jęczeć, potem zwolna zanurza się, wreszcie podnosi się nagle... i gwałtownie zapada w otchłań. Tak przepada statek, o którym mówią, że zatonął. Teraz pan hrabia już zapewne rozumie, dlaczego nikt nigdy nie zanosi skarg i nie żąda pomsty?
Gdyby kapitan był wcześniej opowiedział te tajemnice Śródziemnego morza, kto wie, czyby d‘Epinay odważył się na tak niebezpieczną wyprawę...
W obecnej chwili jednak, gdy statek zmierzał ku wyspie — byłoby rzeczą niegodną cofać się i wracać.
D‘Epinay nie szukał nigdy niebezpieczeństw, lecz z zimną krwią przyjmował je, gdy były nie do uniknięcia.
Statek tymczasem szybko płynął ku wyspie, która, w miarę zbliżania się zdawała wyrastać z łona fal a w przejrzystem powietrzu, ostatniemi promieniami słońca rozświetlonem, wyglądała jakby jakieś wielkie cmentarzysko skał.
Załoga statku, składająca się z czterech ludzi, zdawała się być zupełnie spokojna, widocznem jednak było, że podwoiła czujność.
Zaledwie kilka kilometrów oddzielało ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło się skłaniać ku zachodowi i kryć za Korsykę, której góry wyniosłe, po prawej stronie, odbijały się na niebie. Lekka mgła wstawała z morza i zdawała się płoszyć resztki światła dziennego, nakoniec silny blask słońca, purpurowy, zakwitł na wierzchołkach skał i drżał przez chwilę. Następnie światła stały się bardziej opalowe, z karminu przeszły w róż, w seledyn, w fjolet, aż nakoniec całą przestrzeń zaległy ciemności.
Korsyka znikła w nocy w przestrzeni, zaś skały Monte Christo czerniały ponuro, jakby były bramami piekła.
W czarnych tych zwaliskach nagle zabłysło światło ogniska.
— Patrzajcie, tam są ludzie — zawołał d‘Epinay.
— Ciszej, panie!
— A mówiłeś, że wyspa nie jest zamieszkała?
— Ja mówiłem, że wysepka nie ma stałej ludności co nieznaczy, by nie była schroniskiem kontrabandzistów.
— I korsarzy?
— I korsarzy — potwierdził kapitan zapytanie d‘Epinay‘a — to też rozkazałem tak okrążyć wysepkę, by nie padł na nas blask ogniska.
— Ogień, wydaje mi się być raczej znakiem bezpieczeństwa, aniżeli obawy, gdyby to byli ludzie, co się lękają być widzianymi, nie rozkładaliby ognia.
— E! to nic nie znaczy — odrzekł kapitan — gdyby pan hrabia znał położenie wyspy, wiedziałbym wtedy, że ogień ten został rozpalony w miejscu tak umiejętnie wybranem, że nie może być widziany ani z Korsyki, ani z Pianosy, dojrzeć go można z morza jedynie!
— Sądzisz więc, że ogień ten wróży nam towarzystwo nie najlepsze?
— Trzebaby się przekonać — odpowiedział kapitan, nie spuszczając oczu z wyspy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz to pan hrabia zobaczy.
Rzekłszy to, kapitan naradzać się zaczął z towarzyszami, rezultatem czego było, że statek zawrócił, a następnie wykonał parę obrotów i ogień znikł im z oczu. Wówczas sternik popłynął wprost ku wyspie, żagle zostały zwinięte, a w chwilę potem statek dotknął brzegu.
Wszystko to dokonane było w najgłębszem milczeniu.
Od zmiany kierunku nikt jednego nie powiedział słowa.
I d‘Epinay milczał również, lecz czas ten zużytkował w ten sposób, iż z najzimniejszą krwią opatrzył karabin i dwie dubeltówki, a następnie nabił je starannie i czekał w pogotowiu.
Gdy się to działo, jeden z majtków rozebrał się do koszuli i rzucił się do morza, płynąc lekko ku brzegom, w stronę ognia, z taką zręcznością, że zaledwie drobne bruzdy zostawiał za sobą, nakoniec znikł im z oczu.
Wszyscy dalej zachowywali grobowe milczenie, nakoniec majtek wrócił, przyczem płynął tak sprawnie i lekko, że nikt go nie zauważył.
— I cóż? — zapytał d‘Epinay.
— A cóż. Ogień palą włoscy kontrabandziści, w towarzystwie dwóch bandytów korsykańskich.
— W takim razie możemy wysiadać na ląd. To dobrzy ludzie — zaopinjował kapitan.
— Jesteś przekonany, że nie mamy się czego obawiać — zapytał d‘Epinay.
— Niczego zgoła, panie hrabio. Przecież kontrabandziści nie są rzezimieszkami.
— No, a ci tam korsykańscy bandyci? — zapytał zawsze ostrożny d‘Epinay.
— Ach, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami! To winny ich magistraty i te, Boże odpuść... sądy.
— Jakto?
— A tak. Prześladują one najbardziej prawych synów Korsyki, za ich uczucie narodowe, vendettę.
— Cóż ty rozumiesz przez vendettę? Zabić człowieka, czy tak?
— Panie hrabio! Zabić człowieka i zabić nieprzyjaciela — to są rzeczy najzupełniej różne.
— Ano, dobrze. Niech i tak będzie. Więc powiadasz, że możemy śmiało poprosić tych bandytów o gościnność? Czy jesteś pewny jednak, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich tam jest wszystkich razem?
— Pięciu, panie hrabio, trzech kontrabandzistów i dwóch bandytów.
— Tylu przeto, co i nas. Na wypadek gdybyśmy byli źle przez tych panów widziani, — jesteśmy w równej sile i potrafimy, mam nadzieję, zmusić tych jegomościów do grzeczności. Dalej przeto, kierujemy się ku światłu.
— Dobrze, panie hrabio, niech pan hrabia pozwoli jedynie bym przedsięwziął pewne środki ostrożności.
— Ależ i owszem, bądź roztropny jak Ulisses, mądry jak Mentor. Nietylko ci pozwalam, ale najusilniej rozkazuję.
— A więc dobrze, proszę tylko zachować milczenie.
Człowiek tego pokroju jak Franciszek d‘Epinay, patrzący na rzeczy z właściwego stanowiska, zdawał sobie dobrze sprawę ze swego teraźniejszego położenia, w jakie wpadł samochcący. Aczkolwiek nie groziło mu wyraźne niebezpieczeństwo — rozsądek zalecał ostrożność.
Ciemna noc, pustynne morze i wyspa niezamieszkała, gorzej — będąca przytułkiem bandytów i korsarzy. Jest on przytem w rękach obcych mu żeglarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszego powodu poświęcać się dla niego; znali go i wiedzieli tyle, że ma przy sobie kilka tysięcy franków w trzosie, a nadto broń najwyborniejszą, którą wielokrotnie z zazdrością oglądali.
I teraz oto miał wysiąść z takimi właśnie ludźmi na nieznany ląd, na wyspę, na której kontrabandziści i bandyci udzielić może zechcą przybyszowi takiej właśnie gościnności, jak poganie Chrystusowi.
Znajdując się więc w takiem położeniu, pośród takich niebezpieczeństw może urojonych, może rzeczywistych, — oka nie spuszczał ze swych ludzi, a karabinu z ramienia.
Majtkowie tymczasem podnieśli z powrotem żagle i wzięli się do wioseł, manewrując statkiem. D‘Epinay, przyzwyczaiwszy już nieco oko do zmroku, dostrzegał coraz wyraźniej tego granitowego olbrzyma, około którego jego statek krążył, nakoniec, gdy okrążono jednę ze skał bardziej w morze się wrzynającą, spostrzegł dawniej widziane ognisko, o wiele jaśniejsze teraz, a przy niem siedzących ludzi...
Kapitan czas dłuższy kierował statkiem w ten sposób, że płynął w cieniu, i dopiero gdy się znalazł już nawprost ogniska, — zwrócił nagle ku niemu przód statku, wjechał śmiało na wody oświetlone blaskami i zaśpiewał pełnym głosem pieśń żeglarzy.
Na pierwszy odgłos melodji od morza, wszyscy podnieśli się nagle, chwycili za broń i zeszli na brzeg morza, przyglądając się bacznie statkowi, którego siłę i zamiary zapragnęli najwidoczniej rozpoznać.
Przypatrzywszy mu się i osądziwszy widać, że nie jest groźny — odeszli, prócz jednego, który pozostał nad brzegiem, gdy inni, nie zwracając już wcale na przybyły statek uwagi, zasiedli zpowrotem przy ogniu, na którym dopiekał się cały kozioł.
Gdy barka dopływała do brzegu, pilnujący pobrzeża człowiek zawołał w sardyńskiem narzeczu ludowem:
— Kto tam?
D‘Epinay przygotował karabin do strzału, natomiast kapitan na zapytanie odpowiedział, lecz co — d‘Epinay nie rozumiał, domyślał się jedynie, że mówiono o jego osobie.
— Czy pan hrabia — zwrócił się do niego kapitan — życzy sobie wymienić swe nazwisko?
— Ci panowie nazwiska mego zapewne nigdy nie słyszeli, powiedz więc im jedynie, że jestem francuzem, podróżującym dla przyjemności.
Kapitan przetłumaczył odpowiedź d‘Epinaya strażnikowi, ten zakomunikował ją donośnym głosem ludziom siedzącym przy ognisku, z których jeden podniósł się szybko i znikł za skałami.
Zapanowało głuche milczenie. Każdy myślał o sobie; d‘Epinay o wylądowaniu, majtkowie na statku i kontrabandziści o koźle. Wszyscy udawali obojętnych, lecz pilnie obserwowali się wzajemnie.
Człowiek, który zniknął za skałami, powrócił niezadługo, skinął głową wartownikowi, a ten wtedy zwrócił się do przybyłych i rzekł jedno tylko słowo: „s‘accomodi“.
Wyrazu tego nie sposób wytłomaczyć; znaczy: bądźcie swobodni, prosimy was, wstąpcie tutaj, bywajcie, pozdrawiamy was...
Majtkom nie potrzeba było dwa razy tego powtarzać, paroma uderzeniami wioseł przybili do brzegu i wyskoczyli na ląd. D‘Epinay poszedł za ich przykładem; karabin miał w ręku, zaś strzelbę na ramieniu; drugą niósł za nim majtek. Że jednak d‘Epinay z ubioru wyglądał na turystę i trochę na poetę, czy malarza, to groźne jego uzbrojenie w nikim nie obudziło lęku.
Majtkowie wyciągali łódkę na brzeg i zajęli się wyszukaniem dogodnego locum na wypoczynek, gdy wszakże jeden z nich zbliżył się do grupy siedzącej przy ogniu, zawołano:
— Nie zbliżać się!...
Majtek wymamrotał coś na swoje usprawiedliwienie i cofnął się pośpiesznie.
— Szkoda, że ci ludzie są tak niegościnni! — zawołał wtedy d‘Epinay — ich pieczeń koźla, sądząc z aromatu, który aż tutaj do nas dochodzi, jest wyborna.
— Jeżeli pan hrabia — rzekł kapitan — ma taki nieposkromiony apetyt, to możeby oni odstąpili nam część jej za nasze kuropatwy, biszkopty i butelkę rumu?
— Wybornie, kapitanie, zaproponuj im to. Ty najwidoczniej masz niezwykły talent do układów. Cóżby to był z ciebie za dyplomata!
W czasie tej rozmowy majtkowie nie próżnowali bynajmniej i rozpalili ogień, który trzaskał wesoło.
Kapitan poszedł, by przeprowadzić układy, lecz dość długo jakoś bawił. Najwidoczniej były jakieś trudności. Nakoniec wrócił.
— No cóż, kapitanie! Zgadzają się? Przyjmują nasz rum i czekoladę?
— Owszem, przyjmują. Lecz jest coś ważniejszego. Sam ich naczelnik, gdy się dowiedział, że pan hrabia jest szlachetnie urodzonym francuzem, zaprasza pana hrabiego do siebie na wieczerzę.
— Tak? ależ przewybornie! Widać że ten ich naczelnik jest człowiekiem cywilizowanym, to też nie widzę żadnej racji, bym miał nie przyjąć jego zaprosin, tembardziej, że i sam nie jestem ogołocony z zapasów, moje Asti Spumnate przyda się na tej uczcie z pewnością.
— O, panie hrabio, nie o to tutaj idzie. Na tej tam wieczerzy nie będzie brakowało niczego. Naczelnik ów stawia jeden warunek, bez którego nie zgodzi się na to, by pan hrabia miał się znaleźć w jego domu.
— W jego domu? — d‘Epinay zapytał zdziwiony — alboż on wystawił sobie tutaj dom?
— Bynajmniej, ale — jak opowiadają ma on tutaj bardzo dogodne mieszkanie.
— Znasz tego ich naczelnika?
— Coś nie coś o nim słyszałem. Mówią o nim, i dobrze mówią.
— Tam, do diabła! I jakiż on mi stawia warunek?
— By pan hrabia pozwolił sobie zawiązać oczy i nie zrzucał przepaski, póki on na to nie da pozwolenia.
D‘Epinay spojrzał badawczo na kapitana, jakby pragnął wydobyć z niego, co się za tą propozycją kryje?
— Jest się nad czem zastanowić, przyznaję — rzekł wtedy kapitan.
— I co mi radzisz? Co ty byś zrobił na mojem miejscu?
— Ja? A cóż ja mam do stracenia? Poszedłbym bez namysłu. Nie dla wieczerzy nawet, lecz przez ciekawość.
— A cóż tam może być ciekawego?
— Proszę pana hrabiego — odpowiedział kapitan głos zniżając — nie wiem, czy to prawda, ale mówią...
— Cóż tam mówią takiego?
— Mówią, że ten naczelnik mieszka w tych swych podziemiach, bo to są podziemia, jakby w najwspanialszych pałacach. Pałac Pitti przy nim, — to fraszka!
— E, dzieciństwo!
— Nie, to najświętsza prawda. Pewien sternik z okrętu „Savoya“ był tam. I wyszedł stamtąd jak obłąkany. Powiada, że podobnych skarbów na całym świecie niema.
— Ależ to opowieść z Tysiąca i Jednej Nocy! I radzisz, bym tam poszedł?
— Ani radzę, ani odradzam. Niech pan hrabia zrobi, jak sam uważa. Ja nie śmiałbym radzić w podobnych wypadkach.
D‘Epinay przez chwilę się zastanawiał i doszedł wreszcie do przekonania, że jeżeli ów naczelnik jest rzeczywiście człowiekiem tak bogatym, to cóżby mu mogło zależeć na podejściu tego, który nie ma przy sobie więcej nad kilka tysięcy franków?
Spodziewał się, prócz tego wszystkiego, zjeść dobrą wieczerzę i poznać niezwykłego bądź co bądź człowieka — przystał więc i polecił kapitanowi zanieść swą odpowiedź.
D‘Epinay był, jak wiemy, bardzo przezorny. To też popróbował rozpytać się jeszcze pomiędzy majtkami, czy nie wiedzą oni czasem o tajemniczym naczelniku? Jeden z nich zgodził się odpowiadać, zaczynając od tego, że zna dobrze statek, na którym odbywa swe podróże ów tajemniczy człowiek. Miał to być jacht niewielkiej objętości, mocny, silny i szybki, jak żaden inny na świecie. Zbudować go miały wspólnemi siłami najlepsze warsztaty w Genui.
— Jakto? dowódca kontrabandzistów śmieliłby się budować swój statek w porcie tego znaczenia, co w Genui.
— Przecież ja nie mówiłem, że właściciel statku tego jest kontrabandzistą?
— Ty nie mówiłeś, ale zdaje się, że kapitan takie właśnie dał objaśnienie. Jeżeli jednak naczelnik ten, jak go nazywacie, nie jest dowódcą kontrabandzistów, to czemże jest u licha?
— To jakiś o nieprzebranych bogactwach magnat, podróżujący dla przyjemności.
— Jakże się on nazywa?
— Zwą go „Sindbadem Żeglarzem“. Wątpię jednak, by to miało być jego prawdziwe nazwisko.
— A gdzież ten tajemniczy człowiek mieszka?
— Na morzu.
— Skąd pochodzi?
— Nie wiem.
— Czyś go widział kiedy?
— Parę razy.
— Mówicie o tym pałacu podziemnym i nie byliście nigdy ciekawi zbadać, ile też prawdy w tych opowiadaniach się mieści? Zbadać, odnaleźć miejsce, gdzie się ten pałac kryje?
— O, panie hrabio! Albo to raz, lub dwa? Cóż, kiedy poszukiwania te, — a robił je niejeden — kończyły się zawsze na niczem. Przekopaliśmy, miejsce przy miejscu, całą jednę znajdującą się tutaj grotę — i nie znaleźliśmy nic. Nie tak to łatwo! Tam drzwi się otwierają nie kluczem, lecz czarodziejskiem zaklęciem.
— A więc pójdę tam — zawołał podnieconym głosem d‘Epinay — niech się dzieje co chce!
— Nasz Jaśnie Wielmożny Pan oczekuje pana hrabiego — odezwał się jakiś głos.
Zamiast odpowiedzi, na wezwanie to, d‘Epinay dobył chustkę z kieszeni, i podał ją nowo przybyłemu, który starannie zawiązał mu oczy.
Potem kazano mu przysiąc, że nie będzie usiłował zrzucić przepaski, aż do chwili, gdy naczelnik mu na to pozwoli.
D‘Epinay złożył przysięgę jak najchętniej.
Po takich dopiero ostrożnościach dwóch ludzi wzięło go pod ręce, przewodnik wskazywał zaś drogę.
Po przejściu kilkuset kroków, d‘Epinay uczuł żar ogniska i łechcący podniebienie zapach kozła, następnie parę minut prowadzono go jakiemiś wąskiemi wśród skał ścieżkami, wreszcie zmiana powietrza pozwoliła poznać prowadzonemu, że się znajduje w podziemiach. Po chwili usłyszał jakiś skrzyp i łoskot — i znowu inna owiała go atmosfera, łagodna i wonna, poczuł, iż stąpa po dywanach, wreszcie prowadzący go odeszli; wtedy d‘Epinay zatrzymał się oczywiście.
Po chwili w przestrzeni przemówił ktoś cudzoziemskim akcentem.
— Witam pana, jako miłego gościa i proszę o zdjęcie przepaski.
Prośbę tę d‘Epinay spełnił natychmiast.
Zdjął chustkę i ujrzał przed sobą człowieka w sile wieku, lat około czterdziestu, w czerwonym fezie na głowie, w czarnej, złotem haftowanej kamizelce, w ponsowych, szerokich i fałdziastych spodniach i w żółtych pantoflach; przepasany był ponadto bogatym pasem kaszmirowym, zza którego wyglądał nieduży, ostry sztylet.
Mimo bladości oliwkowej cery, był to człowiek skończenie piękny, o oku żywem i przenikającem spojrzeniu. Nos prosty, grecki; zęby, jak perły błyskały pod czarnym wąsem.
Jedynie jakaś bladość szczególna, anormalna, sprawiała dziwne jakieś wrażenie; rzekłbyś, że to człowiek, który przez pewien czas długi był zamknięty w grobie. Wzrost średni, budowa ciała smukła i strzelista, nogi wreszcie i stopy — dziwnie małe, jak to się zresztą często zdarza u południowców.
W zdumienie wprowadził d‘Epinaya przepych w urządzeniu apartamentu.
Salon, do którego wprowadzono d‘Epinaya, był wybity bogatą turecką materją, koloru karmazynowego, haftowaną w duże złote kwiaty. Na jednej ze ścian rozwieszono przepyszny dywan ze Smyrny, na którym umieszczono broń najrozmaitszego gatunku, zdobną drogiemi kamieniami.
U sufitu wisiała lampa ze szkła weneckiego, przecudnego kształtu. Na ziemi bezcenne dywany, ramy drzwi bogato rzeźbione. Jedna para drzwi takich stała otworem i ukazywała wnętrze innego pokoju, rzęsiście oświetlonego.
Gospodarz nie przeszkadzał d‘Epinayowi w podziwianiu tych wszystkich nadzwyczajności, a i sam nie spuszczał ze swego gościa wzroku, badając każdy ruch i spojrzenie.
— Zechciej pan wybaczyć, proszę, wszystkie ostrożności których od pana wymagano, zanim cię do mnie wprowadzono. Muszę się z tego usprawiedliwić: wyspa nie jest zamieszkała, gdyby więc ktoś niepowołany dowiedział się o mojem tajemniczym mieszkaniu, zastałbym za powrotem siedzibę moją w bardzo złym stanie, coby było dla mnie bardzo przykre; przyznaję, że nie dla szkód, jakieby stąd wynikły, lecz że postradałbym możność tak doskonałego odgradzania się od świata, gdy tego zapragnę. Więc mi wybacz pan, proszę. Usiłowaniem mojem będzie, abyś zapomniał tutaj o doznanej przykrości. Dam więc panu przedewszystkiem wieczerzę taką, jakiejbyś z pewnością nie miał tam, na górze.
— Na honor, zbyteczne są wszelkie pana tłumaczenia. Wiem, przecież, że zawsze zawiązuje się oczy tym, których się wprowadza do zaczarowanych pałaców. Przykładem Raul w Hugonotach.
— Ja znów odpowiem panu, jak Lukullus, że gdybym był wiedział, kogo mi przyjdzie gościć u siebie, — byłbym się jakoś na to przygotował. Wybacz przeto, że cię przyjmę zupełnie po domowemu, najzwyklejszym posiłkiem dnia codziennego. Moja skromna wieczerza jest jednak cała na twe rozkazy. Proszę cię więc do stołu.
W tejże chwili do salonu wszedł murzyn atletycznej budowy, ubrany w białą tunikę, dając niemy znak swemu panu, zapraszający go do przejścia do jadalnej sali.
— Panie, mała prośba — rzekł gospodarz do d‘Epinaya — niema nic przykrzejszego, gdy parę osób w jednem znajduje się towarzystwie i nie zna swych nazwisk i tytułów. Nie sądź pan, bym nie szanował praw gościnności i wymagał koniecznie, abyś mi wyjawił swe nazwisko; ja proszę o jaki bądź pseudonim, aby to nam ułatwiło rozmowę. Ułatwię to panu i powiem, że mnie ludzie zwą Sindbadem marynarzem.
— Co do mnie — odrzekł żartobliwie d‘Epinay — ze względu, iż jestem zupełnie w położeniu owego Aladyna, znanego z opowieści o Lampie Cudownej, myślę, że byłoby najbardziej odpowiednie może, gdyby pan, panie Sindbadzie marynarzu, zechciał mnie właśnie Aladynem nazywać.
— Ależ przewybornie, panie Aladynie, gościu mój miły. Czy zauważyłeś, że nas proszą do stołu? Racz przeto przejść do jadalnej sali.
Mówiąc to, Sindband podniósł przejrzystą zasłonę i przepuścił d‘Epinaya przez drzwi, a następnie sam wszedł.
Sala jadalna z pozoru wyglądała skromnie, lecz była wyłożona czarnym marmurem i ozdobiona płaskorzeźbami, wyobrażającemi epizody z historji starożytnej. W czterech narożnikach komnaty były ustawione cztery wspaniale rzeźbione kolumny, ze złotemi paterami, na których umieszczono całe stosy najwykwintniejszych owoców, jak ananasy sycylijskie, winogrona z Koryntu, pomarańcze, poziomki, truskawki i brzoskwinie.
Na stole, bogato ubranym srebrem i kryształami, stał już bażant na zimno z truflami, langusty angielskie i rosyjski kawior.
Po tych zakąskach, podawano kolejno: ryby, pasztet na gorąco, pieczyste wreszcie.
Półmiski były srebrne, talerze z japońskiej porcelany.
D‘Epinay parokrotnie przecierał sobie oczy, jakby nie dowierzał, że to nie sen, lecz rzeczywistość.
Usługiwał jeden tylko Ali, murzyn, i przyznać należy, iż powinność swą wypełniał doskonale.
D‘Epinay wyraził gospodarzowi swój podziw z tej przyczyny.
— A tak. Biedne to stworzenie jest mi całkiem oddane, stara się jak może, byle tylko mi dogodzić. Pamięta, że kiedyś ocaliłem mu życie, a ponieważ dba o swą głowę, okazuje mi więc bezustannie swą wdzięczność.
Chociaż Ali nie rozumiał po francusku, wyczytał jednak z oczu Sindbada, że to o nim jest mowa; zbliżył się więc i ucałował rękę swego pana.
— Czy nie nadużyję uprzejmości pańskiej, jeżeli zapytam, w jakich okolicznościach miał miejsce ten wypadek?
— Boże drogi! Niema o czem opowiadać nawet. Bohater tej przygody kręcił się nazbyt blisko, niecnota, około haremu beja Tunisu tak, że ten skazał go na ucięcie języka, następnie ręki, wreszcie głowy. Że zaś oddawna pragnąłem mieć niemowę do swych usług, poszedłem do beja i ofiarowałem mu niezłą dubeltówkę, za przerwanie egzekucji. Bej wahał się jednak. Widocznie miał ogromną chęć posłać biedaka do Hadesu. Dorzuciłem więc nóż myśliwski, którym uprzednio udało mi się przeciąć jatagan jego wysokości, co tak go rozczuliło, że się zgodził na darowanie Alemu ręki i głowy, pod warunkiem jednak, że nigdy jego noga nie postoi na ziemiach Tunisu. Zakaz taki był zresztą najzupełniej zbędny, bo niech tylko ten niewierny zdala spostrzeże brzegi Afryki, kryje się natychmiast jak najstaranniej na samym spodzie okrętu, tak, że go stamtąd wywabić nie sposób.
Gdy Sindbad skończył swą opowieść, d‘Epinay rozważać zaczął, co ma sądzić o tej dobrotliwości?
Lecz nie poruszył tego tematu, zapytał natomiast:
— Czy pan spędzasz życie na ciągłych podróżach, jak ów zacny marynarz, którego imię nosisz?
— Prawie, uczyniłem ślub bowiem w czasie, gdy bardzo wątpiłem, ażebym go mógł wypełnić kiedykolwiek, że nie przestanę nigdy poszukiwań, że będę ruchliwy bez wytchnienia! O!... uczyniłem wtedy parę innych jeszcze ślubowań i mam nadzieję, że je wypełnię wszystkie.
Słowa te Sindbad wymówił głosem chłodnym i ugrzecznionym, w oczach mignęła mu dzika błyskawica.
— Musiałeś pan wiele przecierpieć w życiu? — zagadnął d‘Epinay.
Sindbad zadrżał i spojrzał nań badawczo.
— Z czego to pan wnioskujesz?
— Ze wszystkiego. Z twego, panie, głosu, spojrzenia, bladości twarzy... trybu twego życia wreszcie.
— Ja, mój panie, prowadzę najszczęśliwsze życie, jakie tylko sobie można wyobrazić. Żyję jak basza. Jestem absolutnym panem swoich czynów. Zamieszkuję tam, gdzie zapragnę; na morzu, na lądach lub pod ziemią. Jeśli się gdzie nudzę — wyjeżdżam. Jestem wolny jak ptak. Ludzie pozostający na mych usługach są posłuszni każdemu memu skinieniu. Gdy mi kaprys taki przyjdzie, — bawię się sprawiedliwością ludzką, a nawet z niej sobie żartuję: wyrywam bandytę z rąk kata, ukrywam korsarza, którego ona ściga. Jestem najwyższym wymiarem sprawiedliwości. Gdybyś pan spróbował mojego sposobu życia, nie chciałbyś już innego, nie zajrzałbyś już nigdy do ludzkich siedzib, do wielkich miast zwłaszcza, chyba gdybyś dokonać miał tam jakiegoś wielkiego czynu.
— Zemsty, naprzykład — dopowiedział d‘Epinay.
Nieznajomy spojrzał na swego gościa wzrokiem tak przenikliwym i badawczym, jakby go chciał przejrzeć do głębi.
— Dlaczegóż koniecznie zemsty? — zapytał.
— Tak mi się zdaje.
— Nie — odparł Sindbad, pokazując białe i ostre kły w straszliwym uśmiechu — nie zgadłeś pan. Gdy się zjawię kiedy w Paryżu naprzykład, to będę tam raczej wielkim filantropem.
— Nigdy pan nie był w tej faktycznej stolicy świata?
— Nigdy. Muszę mieć wygląd prowincjonalisty, jeżeli pan taki wyprowadziłeś wniosek, trafny zresztą. Tembardziej przeto muszę być w Paryżu.
— Bardzobym pragnął być wtedy w tem mieście, ażeby zrewanżować się za gościnność, jakiej u pana doznałem.
— Przyjąłbym z przyjemnością zaproszenie pańskie, ale niestety, jeżeli tam będę, to zapewne incognito.
Uczta w czasie tej rozmowy dobiegała końca, sprzątnięto już nawet owoce i sery. Wszystkie liczne potrawy podawano zresztą, jakby dla jednego d‘Epinaya tylko, gdyż gospodarz ledwo kosztował każdego dania.
Nakoniec Ali przyniósł wety. Cukry, owoce smażone w cukrze, konfitury... wreszcie postawił z niezwykłą starannością na środku stołu mały kubeczek złoty, z taką samą przykrywką.
Zaciekawiony d‘Epinay podniósł przykrywkę i zobaczył jakąś jakby konfiturę zielonego koloru.
Przykrył z powrotem kubeczek i tyle wiedział po zobaczeniu jego zawartości, co i przedtem.
Spojrzawszy mimowolnie na gospodarza, spostrzegł, że ten uśmiechnął się z jego niezręcznego znalezienia się.
— Nie możesz pan, widzę, odgadnąć jaki przysmak zawiera ta mała czarka i to drażni pańską ciekawość.
— Przyznaję...
— Otóż czuję się w obowiązku zakomunikować panu, iż te niezbyt obiecujące z pozoru konfitury są ni mniej ni więcej jak tylko owa ambrozja, którą Hebe podawała przy stole Jowiszowi.
— Ambrozja ta jednak, gdy się już w ludzkie ręce dostała, musiała, rzecz prosta, stracić swa niebiańska nazwę i przybrać jakąś skromniejszą, ziemską... Jakżeż więc w języku pospolitym nazywa się ten przysmak, próbować którego nie mam, przyznać muszę, zbyt wielkiej ochoty?...
— Ach?... zapytanie to — jakżeż bardzo jest przyziemne. Przechodzimy częstokroć obok szczęścia, ocieramy się o nie i — nie widzimy go. Jeżeli pan jesteś stworzeniem w rodzaju człowieka, to znaczy, iż złoto jest bożyszczem twojem, — skosztuj przysmaku tego, a kopalnie Peru i Potosy będą twoja własnością. Jeżeliś poetą — skosztuj, a świat wizji i marzenia stać będzie dla ciebie otworem. Jeżeli kobieta jest dla ciebie wszystkiem, — znajdziesz się odrazu w raju Machometa. Jeżeliś dumny i ambitny — skosztuj raz jeszcze, a zostaniesz królem w ciągu jednej sekundy i to nie królem takich tam państewek, jak Francja, lub Anglja, lecz królem całego świata, panem stworzenia. Tron twój wznosić się będzie na górze, na której szatan kusił Chrystusa i nie będziesz mu nawet hołdu składał, gdyż on, Wielki Duch Ciemności, przed tobą się ukorzy...
A zdobyć to sobie możesz tak łatwo! Spojrzyj:
To rzekłszy, odkrył czarkę, wziął małą złotą łyżeczką nieco znajdujących się tam konfitur i podniósł je do ust, spożywając je potem z wyrazem najwyższej rozkoszy, z przymkniętemi oczyma i głową w tył odrzuconą.
D‘Epinay nie przerywał mu chwili odurzenia i dopiero wtedy, gdy ten wracać zaczął do przytomności, zapytał:
— Chciałbym jednak wiedzieć, czem jest istotnie ten przysmak niezrównany?
— Czy słyszałeś pan kiedy o „Starcu z góry“?, który chciał zabić Filipa Augusta?
— Słyszałem.
— Wiesz zatem, że panował on dolinom ze szczytu swej niedostępnej góry, co mu dawało nawet ów piękny tytuł. Na górze tej były przepyszne ogrody wiszące, przez słynnego Hosena ben Sabach urządzone. Starzec z góry przyjmował wybranych, i częstował ich wywarem z ziół, który miał moc przenoszenia wybranych tych do raju, w którym kwiaty kwitły wiecznie, słońce nie zachodziło nigdy i przebywały dziewice o piękności nigdy nie gasnącej.
— Aha!... rozumiem, więc to jest haszysz poprostu.
— Odgadłeś pan nakoniec. Więc teraz popróbuj tej ambrozji.
Zamiast odpowiedzi d‘Epinay zaczerpnął łyżeczką dość sporą porcję i zaczął spożywać.
— No! — rzekł, po ukończeniu tej pracy — nie wiem jaki będzie skutek, smak wszelako tych „boskich“ konfitur nie był tak bardzo znów niezrównany...
— Bo smaku swego nie wzniosłeś do szczytu doskonałości. A zresztą... przypomnij sobie, czy za pierwszym razem smakowały ci ostrygi, porter, trufle, albo cierpkie chianti?... Czy byłbyś zdolen pojąć Rzymian, którzy bażanty naprzykład przyprawiać kazali asafetydą, albo chińczyków, dla których przysmakiem są gniazda jaskółcze i przegniłe szczury? Tak samo ma się rzecz i z haszyszem. Wykształć swój smak, a szybko dojdziesz do poznania, że haszysz jest istotnie pokarmem bogów.
Ale przejdźmy teraz do innego pokoju, ściślej — do pańskiego pokoju, gdzie Ali poda nam kawę i nargile.
D‘Epinay wstał i, zgodnie z wolą gospodarza, przeszedł do wskazanego pokoju, w którym znajdowały się niskie sofy, zarzucone nieprzeliczonemi poduszkami w przenajrozmaitszych barwach i przyrządy do palenia. Zamiast dywanów cała podłoga była pokryta puszystemi futrami białych niedźwiedzi.
Biesiadnicy ułożyli się wygodnie na sofach i zapalili fajki, gdy Ali udał się po kawę.
Zapanowało milczenie. Sindbad zdawał się być zajęty jakąś myślą, d‘Epinay zapadł w senne marzenie.
Stan ten przerwało wejście Ali‘ego, który wniósł przybory do kawy.
— Jak pragniesz pan pić kawę, na sposób europejski, czy też po turecku?
— Po turecku, rzecz prosta.
— Zaszczyt to przynosi pańskiemu znawstwu. Tylko na wschodzie ludzie umieją żyć. Gdy tylko załatwię swe interesy w Paryżu — tutaj się uśmiechnął z wyrazem nie do opisania — przenoszę się całkiem do Azji, gdzie chciałbym umrzeć. Jeżelibyś pan zechciał mnie zaszczycić odwiedzinami swemi, znajdziesz mnie niewątpliwie bądź w Kairze, bądź w Bagdadzie, lub Ispahanie.
— Na honor!... nic łatwiejszego. W tej chwili wydaje mi się, jakby mi wyrastały skrzydła, że będę w możności przenoszenia się z miejsca na miejsce.
— Aha!... haszysz najwidoczniej działa! Rozpinaj więc skrzydła od morza do morza i wzlatuj w bezkresy!
D‘Epinay istotnie zapadał w senność. Sindbad widząc to, wstał, dając jakieś dyspozycje Ali‘emu, i oddalił się.
D‘Epinay zaś coraz bardziej wstępował w krainę marzeń, które w końcu owładnęło nim zupełnie.



ROZDZIAŁ II.
PRZEBUDZENIE.

Gdy się ocknął, zdawało mu się, że i dalej żyje w świecie nierealnym, z tą różnicą, iż teraz ułudy były nie rozkoszne, jak dawniej, lecz przykre, jak rzeczywistość.
Marzyło mu się mianowicie, że znajduje się w grobie, grobie ciemnym, do którego, jakby z litości, zagląda jeden jedyny promień słońca. Wyciągnął rękę i natrafił na zimny kamień. Ocknął się zupełnie i zerwał się z posłania.
Rozejrzał się dookoła i poznał, że się znajduje w jakiejś grocie.
Z zaczarowanego pałacu nie pozostało ani śladu.
Łatwo znalazł wyjście, a gdy wydostał się na słońce ujrzał w oddali swych majtków, wesoło gwarzących przy ognisku. U brzegu kołysała się lekko na falach, na kotwicy uwiązana łódź.
Wiatr, od morza wiejący, rozproszył pozostałe resztki odurzenia i d‘Epinay przypomniał sobie zwolna, jak to wczoraj (chyba to było wczoraj?) przybył na tę wyspę, jak został przez Sindbada żeglarza zaproszony na ucztę, na którą poszedł — z zawiązanemi oczyma. Przypomniał mu się podziemny, pełen bogactw pałac, wieczerza, haszysz...
— Więc to było?.. Było!... I naprawdę!? — westchnął.
Szybko jednak otrząsnął się z marzenia i udał się w stronę, gdzie siedzieli jego majtkowie.
Ci, zobaczywszy go, powstali natychmiast, zaś kapitan zbliżył się do niego i rzekł:
— Pan Sindbad polecił nam oświadczyć panu hrabiemu wyrazy poważania swego i wyjawić żal, że nie miał możności pożegnania się z nim. Spodziewa się jednak, że pan hrabia zechce mu to wybaczyć!
— Ach, to ty, kapitanie! Więc to wszystko nie był sen lecz rzeczywistość? Więc na tej wyspie był istotnie człowiek, który mnie przyjmował zaprawdę po królewsku w swym pałacu? — Więc powiadasz, że ten człowiek odjechał?
— Odjechał, panie. A oto jego jacht, tam, w oddali, płynący z rozpiętymi żaglami. Jeżeli pan hrabia zechce wziąć swe szkła przybliżające, to będzie miał możność zobaczenia jeszcze owego żeglarza Sindbada na pokładzie.
D‘Epinay szybko dobył lunety, przyłożył ją do oka, kierując jej wylot w stronę oddalającego się statku, przyczem białą chustką dawać zaczął znaki pożegnania.
W odpowiedzi, lekki obłoczek uniósł się nad jachtem, a potem odgłos wystrzału doszedł do ich uszu.
— Panie, panie!.... czy pan słyszy? — Żeglarz Sindbad żegna pana wystrzałami!
Młodzieniec chwycił wtedy za karabin i wypalił w powietrze, nie mając zresztą nadziei, by słaby odgłos karabinowego wystrzału mógł donieść się tak daleko.
Statek Sindbada nikł i malał w oczach.
Wtedy d‘Epinay zapragnął zobaczyć raz jeszcze grotę, w której go złożono. Odszukał ją łatwo i z zapaloną gałęzią smolną w ręku wziął się do poszukiwań. Dotykał każdej piędzi ziemi, oraz granitowych ścian, lecz nie zdołał odkryć śladu, aczkolwiek na tych bezowocnych poszukiwaniach stracił parę godzin czasu.
Tajemnica podziemnego pałacu nie została odkryta.
Zniechęcony, chciał już porzucić niewdzięczną wyspę, gdy wreszcie przypomniał sobie, że przyjechał na nią w zamiarze polowania. Chwycił więc za strzelbę i szybkim krokiem udał się w góry. Nie minęła godzina, jak zabił dwa kozły i kozicę.
Majtkowie z radością wzięli się do upieczenia upolowanej zwierzyny, a gdy była gotowa — zasiedli do śniadania.
Pod koniec uczty, d‘Epinay rzucił okiem na morze i dojrzał jeszcze statek Sinbada, który w oślepiających blaskach słońca kołysał się lekko na falach, przyczem zdawał się być nie większy jak jaskółka. Płynął ku Korsyce.
— Mówiłeś mi przecie — zwrócił się d‘Epinay do kapitana — że czcigodny Sindbad popłynął do Malty, ja zaś widzę, o ile mi się zdaje, że jacht dąży najwyraźniej do Porto Vecchio?
— Może pan hrabia przypomina sobie, że w załodze jego statku, o czem wspominałem, było dwóch bandytów korsykańskich.
— Więc cóż z tego? Czyżby on miał zamiar na Korsyce wysadzić tych swoich przyjaciół?
— Ależ tak. Jest to człowiek, który nie boi się ani Boga, ani ludzi, gotów jest jednak zboczyć kilkadziesiąt mil z drogi, by wyświadczyć tem przysługę jakiemuś biedakowi.
— Wyświadczenie podobnego rodzaju przysługi może być jednak bardzo źle przyjęte przez władze?...
— E, co to znaczy dla niego! Albo to on dba o władze? On sobie z nich żartuje! Niech go ścigają!... Owszem. Cóż mu zrobią? Jego jacht jest ścigły i lotny i z pewnością nie znajdzie się statek, któryby zdołał go doścignąć. A przy tem wszędzie, gdziekolwiek wyląduje, cała ludność przyjmuje go z otwartemi rękami i z wszelką spieszy mu pomocą.
D‘Epinay spojrzał uważnie na kapitana i zrozumiał, że pod słowem „ludność“ dorozumiewać się należy wszystkich kontrabandzistów i bandytów Śródziemnego morza.
W pół godziny po śniadaniu wszyscy już byli na statku. Barka płynęła cały dzień. Gdy noc zapadła, d‘Epinay rzucił ostatnie spojrzenia na wyspę Monte-Christo.
Gdy wyskoczył na ląd w Livorno i znalazł się znów we Florencji, w wirze jej zabaw, zapomniał o całem zdarzeniu, myśląc o przyszłych rozkoszach w Rzymie.
W parę dni potem znalazł się już w bramach Wiecznego Miasta i kazał się wieźć jak najszybciej do hotelu pana Pastriniego, u którego miał, jak już o tem wspominaliśmy, zamówiony apartament, co było zadaniem nie tak znów łatwem, ponieważ tłumy ludu zalegały wszystkie ulice.
Rzym wrzał bowiem cały ruchem gorączkowym, poprzedzającym zawsze wielkie chwile w jego życiu. Zaś chwilami tymi są: Karnawał, Wielki tydzień, Boże Ciało i dzień Ś-go Piotra. W pozostałych dniach roku Wieczne Miasto zaledwie oddycha, jest prawie martwe.
W hotelu zaraz na wstępie, przywitano go brutalnością i wymysłami, które są już właściwe wszystkim oberżystom no i dorożkarzom. Wypychając go za drzwi wołano, że niema ani jednego miejsca.
Nie było żadnej innej rady, jak z przedsionka posłać swe bilety wizytowe nietylko Morcefowi, ale również i panu Pastriniemu.
To poskutkowało, pan Pastrini przybiegł natychmiast, przepraszając za nieporozumienie, przyczem głośno wykrzyczał portjera i hotelowych. Poczem wyrzucił napastującego d‘Epinay‘a cicerona i wprowadził przybyłego do hotelu, gdzie spotkali, biegnącego również na ratunek, Morcefa.
Apartament dwóch przyjaciół składał się z dwóch znośnych pokoi sypialnych i wspólnego salonu, okna którego wychodziły na ulicę, co było szczegółem nader ważnym, za który pan Pastrini kazał sobie sowicie zapłacić.
Pozostałe pokoje pierwszego piętra zajęte były wszystkie przez jednego gościa, jakiegoś wielkiego najwidoczniej bogacza z Sycylii, czy też z Malty.
— Wszystko to dobrze, panie Pastrini najzacniejszy, nam jednak przydałaby się teraz bardzo kolacja. Trzebaby też zamówić jakiś powóz na jutro i na dni następne.
— Kolację dostaniecie panowie natychmiast. Co się jednak tyczy powozu...
— Co takiego? — zawołał Morcef — powozu mielibyśmy nie mieć?! Proszę sobie z nas nie żartować.
— Postaram się zrobić wszystko, co tylko będzie w mej mocy. Odpowiedź dać będę mógł dopiero jutro rano.
— Cóż u djabła!... z podobnemi trudnościami. Zapłacimy drożej, ale powóz być musi.
— Wątpię bardzo, czy i za wyższą cenę można będzie coś znaleźć...
— Cóż ty na to, Albercie? — zapytał d‘Epinay oburzony.
— Ja? A cóż ja tem kłopotać się będę, zwłaszcza że nic na to nie poradzę... A zresztą, cała moja myśl krąży dookoła przyobiecanej kolacji, która... czy będzie dziś, kochany panie Pastrini?
— Za chwilę będzie podana, szanowny panie wicehrabio.
— A więc siadamy, Franciszku.
— A cóż będzie z końmi i powozem?
— Bądź spokojny, mój przyjacielu. Będą. Tutaj chodzi o pieniądze! Zapłaci się — i będą!
I Morcef z flegmą zasiadł do kolacji, z całą świadomością, że człowiek który ma pieniądze, wszystko mieć może, mieć musi, na świecie.



ROZDZIAŁ III.
BANDYCI RZYMSCY.

Nazajutrz, pierwszy obudził się d‘Epinay i zaraz zadzwonił.
Jeszcze dźwięk dzwonka nie przebrzmiał w przestrzeni, gdy zjawił się sam pan Pastrini.
— A co — zawołał, nie czekając nawet na zapytanie — nie mówiłem? Niema już w całym Rzymie ani jednego wolnego powozu, szczególnie na trzy dni ostatnie.
— O co idzie? — zapytał Morcef wchodząc — niema może powozu?
— A niema, mój drogi.
— Otóż to mi wasze piękne, okrzyczane Wieczne Miasto! Musimy jednak mieć choć okno własne na ten czas.
— W którem miejscu?
— Na via del Corso.
— O, to będzie bardzo trudno! — zawołał pan Pastrini — bardzo trudno! Było jeszcze jedno okno wolne, na piątem piętrze, w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś książe rosyjski za sto dukatów.
Młodzi przyjaciele spojrzeli na siebie zdumieni.
— Wiesz co, kochany Albercie — powiedział d‘Epinay — jeżeli tutaj są takie warunki zabawy, to czy nie byłoby lepiej, abyśmy pojechali na zapusty do Wenecji?
— Nie, za nic — odpowiedział Morcef — postanowiłem sobie zobaczyć rzymski karnawał i zobaczę go.
— Powozu dostać nie sposób na trzy dni ostatnie, do niedzieli wszelako możeby się znalazł. Czy mam go dostarczyć — zapytał Pastrini, widząc, iż sprawa może przyjąć zły obrót.
— Oczywiście — odpowiedział Morcef — cóż pan myślisz, że będziemy piechotą biegać po ulicach Rzymu?
— A więc spieszę wykonać rozkazy panów. Na kiedy mam zamówić powóz?
— Pragnęlibyśmy mieć go za godzinę.
— Przyrzekam, że będzie — odpowiedział Pastrini, wychodząc wśród ukłonów.
I w rzeczy samej powóz przed upływem godziny oczekiwał przed hotelem. Młodzi podróżnicy zajęli w nim natychmiast miejsca.
Cicerone już na nich oczekiwał, i nieproszony nawet usiadł na tylnej ławeczce powozu.
— Dokąd mam wasze ekscelencje zawieźć? — zapytał woźnica.
— Do hotelu św. Piotra, a następnie do Kolizeum — rozkazał Morcef.
Nie wiedział, biedak, że dla obejrzenia katedry dnia nie starczy, to też był już wieczór, gdy ją opuścili. D‘Epinay dobył zegarka, dochodziła piąta. — Wsiedli do powozu, i kazali się wieźć z powrotem do hotelu, d‘Epinay uznał za najwłaściwsze pokazać Albertowi Kolizeum w świetle księżyca, aby tem spotęgować wrażenie.
W salonie swym zastali już stół zastawiony, to też zasiedli odrazu do obiadu, który był wyborny. Po jego ukończeniu d‘Epinay wydał polecenie służącemu, ażeby powóz zajeżdżał natychmiast, gdyż zawiezie ich do Kolizeum, i że pojadą przez bramę del Popolo, a potem wzdłuż muru, aż do bramy San-Giovanni.
Podróżnicy nasi włożyli już płaszcze, z niecierpliwością oczekując na powrót służącego, gdy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich nie przez nich oczekiwany, lecz sam pan Pastrini, bardzo, z pozoru przynajmniej, przestraszony.
— Panowie chcecie jechać do Kolizeum? — zapytał.
— Tak jest.
— I kazaliście jechać przez bramę del Popolo, wzdłuż murów miasta, aż do bramy san Giovanni?
— Ależ tak.
— A więc muszę panom oświadczyć, że tą drogą jechać nie podobna, jest to nazbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne?... A to z jakiego powodu?
— Z powodu sławnego Luigi Wampa.
— Naprzód chciej nam powiedzieć, co to jest za rzymska znakomitość, ów sławny w twem mniemaniu Luigi Wampa? Jest zupełnie możliwe, że jest on sławny w Rzymie, w Paryżu jednak nic a nic o nim nie wiedzą.
— Jakto? — więc panowie nigdy nic o nim nie słyszeli?
— Nie mieliśmy tego szczęścia...
— A zatem pozwólcie sobie zakomunikować, panowie, że jest on słynnym bandytą rzymskim. I to bandytą tej miary, jakiego nie mieliśmy od czasów sławnego Mastrila.
— Ha, w takim razie, jesteśmy pełni głębokiej czci dla tej rzymskiej znakomitości, nie możemy pojąć tylko, jaki to ma związek z dyspozycjami, które wydaliśmy woźnicy?
— Ależ ma, i to bardzo wielki. Poza murami miasta, nikt nie jest bezpieczny w tamtych stronach.
— Mój drogi — zawołał Morcef, zwracając się do d‘Epinay‘a — mamy i przygodę, o której marzyć nie mogliśmy. Napad bandytów! Ależ nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić powóz w strzelby i karabiny! Jeżeli pan Luigi Wampa pragnie nas zatrzymać, my jego spróbujemy zatrzymać. Odwieziemy go potem do Rzymu i ofiarujemy Jego Świątobliwości w hołdzie, w nadziei, że nam będzie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek. A wtedy, skromni w życzeniach naszych, poprosimy jedynie, by zechciał nam użyczyć ze swych stajen pary koni i powozu na czas karnawału. A i to wziąć należy pod uwagę, że lud rzymski, gdy się dowie o naszym bohaterskim czynie, może zapragnie przez wdzięczność uwieńczyć nas na Kapitolu i obwoła nas, jak Kurcjusza i Horacjusza, zbawcami ojczyzny!
Gdy Albert wypowiadał te wszystkie żartobliwe projekty, pan Pastrini przybrał wyraz twarzy do tego stopnia zgorszony i męczeński, że żaden malarz, napewno, nie zdołałby go odtworzyć.
— Projekt twój jest istotnie wspaniały, mój drogi Albercie — powiedział d‘Epinay — lecz skąd weźmiemy owych karabinów, strzelb i pistoletów, któremi chcesz powóz nasz uzbroić.
— No, w moim arsenale nie znajdziesz tego wszystkiego z pewnością, u bram Świętego Miasta bowiem zabrali mi nawet mój nóż podróżny.
— I mnie zabrali wszystko u rogatek.
— A! wiesz co, panie gospodarzu, — wybuchnął Morcef — że rozporządzenia podobne są niezmiernie dogodne dla bandytów i złodziei?! Nie mogłoby być inaczej, gdyby ci panowie, opiekujący się spokojem miasta, byli w zmowie z bandytami i dzielili się z nimi zyskami.
Pan Pastrini przyjął zwrot ten z ogromnem, rzecz zrozumiała, zgorszeniem, to też nic nań nie odpowiedział, natomiast zwrócił się do d‘Epinaya ze słowy.
— Pan hrabia wie zapewne, iż u nas niema zwyczaju bronić się przy napaści bandytów?
— Jakto! — zawołał gwałtownie Morcef, którego odwaga burzyła się na myśl, że można dać się obedrzeć... — nie powiedziawszy słowa — jakto niema zwyczaju?
— Tak, panie hrabio, wszelka obrona bowiem byłaby próżną i bezskuteczną. Ciekawa rzecz, jakby się pan obronił kilkunastu ludziom od stóp do głów uzbrojonym, nagle wyskakującym z poza drzew przydrożnych.
— Ha, możebym się w tych warunkach nie obronił, ale walczyłbym, próbowałbym odnieść zwycięstwo!
Oberżysta odwrócił się do d‘Epinaya z miną, która mówiła: „pański przyjaciel, panie hrabio, to warjat“!
— Kochany Albercie — rzekł d‘Epinay, — poglądy twe są bardzo wzniosłe i godne Kornelowskiego: „niech umiera“, weź jednak pod uwagę, że gdy Horacjusz zdanie to wypowiedział, chodziło o zbawienie Rzymu. Było za co umierać! Tutaj chodzi jedynie o... zaspokojenie naszego kaprysu, zaś w tych warunkach narażać życie... jest lekkomyślnością.
— Per Bacco! — zawołał pan Pastrini — oto co się nazywa mówić rozsądnie!
Morcef chciał odpowiedzieć coś ostrego, o ile się zdaje, lecz ostatecznie nachmurzył się tylko, nalewając sobie na pociechę szklankę Lacrima-christi.
— No, teraz, panie Pastrini — powiedział d‘Epinay — teraz, gdy mój przyjaciel nieco się uspokoił, przejdźmy do tego Luigego Wampa. Kto on jest?... pasterz czy patrycjusz?... młody, czy stary?... Samotnik, czy też człowiek towarzyski? Opowiedz, wyrysuj, określ go nam wiernie i dosadnie, byśmy go mogli poznać, w razie spotkania.
— Nie mogłeś pan trafić lepiej, jak zwracając się do mnie, znam go bowiem od dzieciństwa i są mi wiadome wszystkie szczegóły jego życia. Zdarzyło się raz nawet, że wpadłem w ręce jego ludzi; gdy jednak mnie przed niego przyprowadzono, poznał mnie natychmiast i nietylko nie żądał okupu za uwolnienie, ale nawet ofiarował mi w prezencie piękny złoty zegarek.
— Pokaż no pan nam ów złoty zegarek.
Pan Pastrini dobył z kieszeni przepyszny zegarek bregetowski, z podpisem mistrza i koroną hrabiowską na zewnętrznej kopercie.
— Oto jest — przemówił.
— A, do stu tysięcy djabłów... Winszuję panu. Mam podobny zupełnie (tu dobył zegarek z kamizelki), tylko że mnie kosztuje aż trzy tysiące franków.
— No, posłuchajmy teraz historji — powiedział d‘Epinay, przysuwając krzesło do stołu, i wskazując je panu Pastriniemu, by usiadł.
— Ależ dziękuję panu hrabiemu...
— Siadaj, siadaj kochany panie Pastrini, nie jesteś przecież kaznodzieją, byś przemawiał stojący.
— Luigi Wampa — opowiadać zaczął pan Pastrini — jest człowiekiem młodym jeszcze i liczy sobie dwadzieścia dwa lata. Jego pochodzenie nie jest bynajmniej arystokratyczne: jest to sobie poprostu zwykły pasterz, który służył w dobrach hrabiego San Felice, położonych pomiędzy Palestriną, a jeziorem Garbi. Urodził się w Pampinara. Pastuchem hrabiego został już w piątym roku życia. Od dziecka ujawniał się w nim charakter nie przeciętny. Mając lat siedem z własnej woli udał się do proboszcza w Palestrina i prosił, aby go nauczono czytać. Nie była to łatwa sprawa, ponieważ młody pastuszek całe dnie obowiązany był pilnować swego stada. Zacny proboszcz nie zniechęcał się jednak i sam codzień chodził do tak niezwykłego ucznia, po drodze do pobliskiej wsi, w której codzień odprawiał mszę świętą, o godzinie dziewiątej rano.
Codzień Wampa wypędzał swe owce na pastwisko w pobliżu drogi owej leżące i codzień rano zacny proboszcz zatrzymywał się przy pastuszku, na brewiarzu ucząc go trudnej sztuki czytania. Po trzech miesiącach Wampa umiał już dobrze czytać. Lecz to mu nie wystarczało, teraz zapragnął nauczyć się również pisać.
Proboszcz wypisał mu wtedy litery duże i małe, pouczając, że gdy już to ma — pisać sam nauczyć się może, jako materjału używając wielkich deszczułek i żelaznego haczyka. Wampa pobiegł natychmiast do kowala, zrobił tam coś w rodzaju rylca, i po trzech miesiącach, wprawiając się na deszczułce, nauczył się pisać.
Wtedy kapłan, zdumiony tak szczególną w dziecku pojętnością, podarował mu sporą ilość papieru, paczkę piór i scyzoryk.
Były wtedy nowe trudności, ale już błahe w porównaniu z dawniejszemi i po tygodniu, Wampa pisał piórem z taką samą łatwością jak poprzednio rylcem.
Ksiądz całe to zdarzenie opowiedział hrabiemu San-Felice, który wielce zainteresowany, rozkazał przywołać do siebie chłopczynę, a następnie pozwolił mu pozostać w pałacu, gdzie mu służba dawała jeść, zaś on sam mógł już dalej wprawiać się w czytaniu i pisaniu. Hrabia wyznaczył mu nawet małą pensyjkę, za którą Luigi kupował sobie książki i ołówki.
Okazało się bowiem, że miał duże zdolności do rysunku; tak jak ongi Gioto, w dzieciństwie rysował na deszczułkach owce, drzewa, domy... Scyzorykiem próbował rzeźbić z drzewa figurynki...
Od ludzi stronił. Zaprzyjaźnił się jedynie z małą dziewczynką, która również pasła owce, zaś pochodziła z sąsiedniej wsi, Volmonte, a miała na imię Teresa.
Dzieci schodziły się ze sobą często, nawet codzień. Razem pasły swe owce, goniły się, krzyczały, śmiały się — po całych dniach. Wieczorem dopiero segregowały swe stada, owce hr. San-Felice, od owiec hr. Cervatri — i szły każde w swoją stronę. I tak im upływały dni i tygodnie.
Wampa miał już lat dwanaście, Teresa — jedenaście. Charakter Luigiego zarysowywał się coraz wyraźniej. Przy całej swej artystycznej naturze, smutek był zasadniczą cechą jego duszy, nadto był gwałtowny, łatwo wybuchał gniewem, to też coraz bardziej stronił od ludzi. Żaden z rówieśników nie był mu nigdy, na czas najkrótszy choćby, przyjacielem. Jedna Teresa miała władzę nad nim. Jej głos jedynie był zdolen łagodzić wybuchy jego gniewu.
Co do Teresy, to była ona piękna, wesoła, próżna i zalotna.
Gdy tylko Luigiemu udało się sprzedać jakiś wyrób rzeźbiarski, lub rysunek za parę piastrów, natychmiast oddawał je Teresie, która kupowała sobie za nie rozrzutne kolczyki, kolje, grzebienie i t. p. Dzięki hojności Wampy, Teresa była nietylko najpiękniejszą, ale i najstrojniej ubraną wieśniaczką w okolicy.
Wampa — marzył. W marzeniach tych widział się kapitanem okrętu, wodzem armji, lub niepodległym nikomu wielkorządcą prowincji. Teresę zaś wyobrażał sobie zawsze najpiękniej ubraną i otoczoną przepychem.
Pewnego dnia młody pasterz zawiadomił intendenta, że widział wilka, schodzącego ze zboczy gór i krążącego dookoła stad; intendent wtedy dał mu strzelbę, ze złamaną wprawdzie kolbą, doskonałego jednak wyrobu, która niosła jak karabin.
Wilk, to był wymysł Wampy, lecz strzelba była jego marzeniem od lat. Strzelba bowiem, dla jednostek obdarzonych silniejszemi uczuciami, niepodległych, jest zawsze najpierwszą z potrzeb. Strzelba albowiem, zapewniająca jej posiadaczowi napad i obronę, czyni go dla każdego groźnym i strasznym.
Od chwili, gdy Wampa dostał broń do ręki, zmienił się ogromnie. Książki poszły w kąt, a na pierwszym planie znalazły się: proch, kule i wprawianie się w strzelaniu. Wszystko się stało celem jego strzałów: suchy pień drzewa oliwnego, cytryny na gałęziach drzew wiszące, lis nocą wychodzący na łowy, czy wreszcie orzeł w powietrzu się kołyszący.
Wreszcie takiej wprawy nabył w strzelaniu, że strącał szyszki z drzew cedrowych. Wilki i lisy w całej okolicy zostały wybite przez niego do ostatniej nogi. W końcu sława jego strzałów stała się głośna w okolicy. Miało to ten skutek, że dookoła Teresy utworzyła się pustka. Żaden z zalotników nie ośmielił się spojrzeć nawet na Teresę, wiedząc, iż jest ona wybraną groźnego Wampy.
A jednak Wampa, ani Teresa, nie powiedzieli sobie nigdy, że się kochają. Nie pomyśleli o tem nigdy.
Rośli i dojrzewali, jak dwa bliskie sobie drzewa, gałęzie których się splatają w błękitach. Pragnęli się widywać ze sobą, lecz nic ponadto. Wszelkie inne żądze spały w nich jeszcze.
Teresa miała lat szesnaście, Wampa siedemnaście.
Mówiono wtedy wiele i głośno o bandzie rozbójników, grasującej w okolicy gór Lepini. Rozboje zresztą nie były nigdy w okolicach Rzymu do szczętu wytępione. Jedynie brakowało czasem bandom naczelnika.
Sławny Kukumetto, gdy został wyparty nakoniec z królestwa Neapolitańskiego, po licznych i krwawych bitwach w górach Lepini obrał sobie siedzibę i on to właśnie organizować sobie zaczął bandę. Przyszło mu to z łatwością, gdyż jego głośne imię przyciągało z całej okolicy młodzież męską, najdzielniejszą i najodważniejszą.
Wkrótce Kukumetto stał się osią wszystkich rozmów.
Przytaczano tysiące przykładów jego odwagi.
Pewnego razu porwał córkę jakiegoś geometry z Fronsinone.
Prawa rozbójników są stałe i niezmienne; młoda dziewczyna, gdy zostanie porwana, staje się naprzód własnością tego, który ją porwał, następnie własnością wszystkich członków bandy, w kolei jak padną losy!
Porwany, lub porwana, o ile mieli bogatych krewnych, mogli być wykupywani. Jeżeli jednak nie zgodzono się na sumę, porwany nieodmiennie przypłacał to śmiercią.
Wspomniana córka geometry miała kochanka znajdującego się w bandzie Kukumetta, imieniem Karlini. Nieszczęśliwa, gdy ją przed bandą postawiono, poznała natychmiast kochanka, wyciągnęła więc do niego ręce, w nadziei, że ją ocali. Karlini na ruch ten nie odpowiedział. Zbyt dobrze wiedział, jak silne i niezłomne są prawa bandy.
Spróbował jednak ją ocalić, a że raz ocalił życie Kukumettowi, miał nadzieję, że uda mu się coś zrobić, że ocali może ukochaną. Więc błagał wodza, aby na ten raz uczynił wyjątek i odstąpił od praw raz przyjętych, ulitował się nad biedną Ritą, za którą ojciec z pewnością zapłaci wysoki okup.
Kukumetto zdawał się ulegać prośbom przyjaciela. Karlini wrócił więc wesoły do swej ukochanej i oświadczył jej, że jest ocalona, byle tylko napisała list do ojca, zawiadamiający go o tem, co ją spotkało, a zarazem, — że okup za nią ustanowiono na sumę trzystu piastrów, z tem jednak zastrzeżeniem, że będzie on zapłacony przed godziną dziewiątą rano dnia następnego.
Rita list do ojca napisała, Karlini zajął się wyszukaniem posłańca. Przyszło mu to łatwo, gdyż pierwszy spotkany pasterz podjął się chętnie posłannictwa.
Młodociany poseł udał się natychmiast w drogę, zapewniając, iż za godzinę stanie we Fronsinone, zaś Karlini, uradowany pomyślnem przeprowadzeniem sprawy wrócił z tą wiadomością do swej ukochanej.
Towarzyszy swoich znalazł na leśnej polance, na której rozpalili wesołe ognisko i ochoczo spożywali zapasy, zabrane wieśniakom. Napróżno jednak szukał w ich gronie Kukumetta i Rity.
Zapytał bandytów, lecz ci odpowiedzieli mu jedynie głośnemi wybuchami śmiechu. Wtedy zimny pot zrosił czoło Karliniego. Zapytał raz jeszcze, wtedy bandyta, Orvietto, napełniając szklanice winem, wniósł w odpowiedzi toast:
— Zdrowie mężnego Kukumetta i pięknej Rity.
W tej samej chwili Karlini usłyszał przenikliwy krzyk kobiecy. Zrozumiał to wszystko, porwał przeto szklankę i rzucił w twarz temu, który wzniósł toast, a następnie puścił się jak strzała w stronę, z której doszedł go krzyk.
Gdy wpadł w gąszcz drzew, ujrzał Kukumetta trzymającego w objęciach omdlałą Ritę.
Kukumetto, gdy ujrzał Karliniego, w oka mgnieniu powstał na nogi, wyciągając jednocześnie pistolety zza pasa. Przez chwilę bandyci spoglądali na siebie jak rozjuszczone zwierzęta, zwolna jednak rysy twarzy Karliniego łagodniały i opadły ręce, broń śmiercionośną dzierżące.
— Wypełniłeś rozkaz? — zapytał.
— Tak jest, wodzu. Wysłałem już posła i jutro o dziewiątej godzinie rano ojciec Rity będzie tutaj z pewnością z okupem.
— Zanim to się stanie, przepędzimy noc zaprawdę pełną rozkoszy. Dziewczyna jest istotnie zachwycająca. Muszę ci powinszować gustu. Ja już wziąłem część swoją, wracajmy więc do braci naszych, by pociągnęli losy. Pragnąłbym, by Rita tobie pierwszemu dostała się teraz. Jeżeli jednak się to nie stanie, nie smuć się zbytnio; wcześniej czy później na ciebie przyjdzie kolej!
Karlini przyjął ten żart z zaciśniętymi zębami.
— No! a więc chodźmy — podjął z cynicznym śmiechem Kukumetto.
— Idę za tobą, wodzu!
Kukumetto poszedł szybko naprzód, Karlini wszelako zatrzymał się na chwilę nad pozostającą ciągle w omdleniu Ritą, nachylił się nawet nad nią, lecz bardzo szybko wyprostował się i równym już krokiem, nie oglądając się, podążył do ogniska, przy którem stanął prawie jednocześnie z wodzem.
Na ich widok, banda zakrzyczała jednym głosem.
— Ciągnąć losy! Ciągnąć losy!
Oczy tych ludzi błyszczały dzikim głosem rozbestwienia i żądzy, a czerwone płomienie ogniska czyniły ich wygląd jeszcze straszliwszym.
Żądanie ich było zgodne z prawami band zbójeckich, wódz przeto skinieniem głowy dał znak, że się zgadza.
Włożono imiona ich, nie wyłączając Karliniego, do kapelusza, a wtedy najmłodszy z szajki zaczął ciągnąć losy.
Na pierwszej kartce było wypisane imię Diavolacca, tego samego, który przed chwilą wzniósł rozpustne zdrowie. Rity i Kukumetta.
Gdy usłyszał swe imię, porwał się od ogniska, jak wilk rozjuszony i tem ohydniejsze robiący wrażenie, iż z przeciętej skroni spływała mu krew.
— Wodzu! — zawołał głosem, jakim wyją szatani w dni sabbatu — przed chwilą Karlini nie chciał wypić twego zdrowia, każ mu więc wypić teraz za moje!
Wszyscy spojrzeli na Karliniego, spodziewając się, że wybuchnie straszliwym gniewem, ale ku ogólnemu zdziwieniu ujął podaną mu pełną szklankę, a potem zawołał czystym i spokojnym głosem:
— Zdrowie twoje, Diavolacco!
I wychylił do dna szklanicę. A potem, siadając u ogniska, zapytał wesoło:
— Gdzież jest moja porcja? Nabiegałem się nie na żarty i jestem głodny jak wilk.
Na widok tego spokoju bandyci zawołali:
— Brawo Karlini! Oto co się nazywa żyć w zgodzie i po bratersku!
Diavolacco zniknął tymczasem.
Zaś Karlini jadł, pił i śmiał się wesoło.
Nawet na bandytach, ta potworność postępowania Karliniego uczyniła wrażenie. Milczeli. Zamilkł więc i Karlini.
Ciszę tę przerwał odgłos kroków powolnych i ciężkich. Bandyci zwrócili wzrok w ciemności i dojrzeli wracającego Diavolacca z dziewczyną na rękach.
Tak on sam, jak i bezwładna dzieweczka, byli tak upiornie bladzi, że zuchwałych bandytów ogarnął jakiś niesamowity lęk.
W tej grobowej ciszy Diavolacco stanął wreszcie u ogniska i złożył swój ciężar u stóp wodza. Wtedy dopiero wszyscy poznali przyczynę tej okropnej bladości obojga.
Rita miała wbity w lewą pierś nóż myśliwski.
— A! — zawołał na ten widok wódz — teraz rozumiem, dlaczego Kalini pozostał w tyle!
Najdziksze stworzenie jest zdolne ocenić czyn dostojny i silny. Żaden z tych bandytów nie byłby zdolny, napewno do podobnego czynu, ukorzyli się jednak wszyscy przed jego wspaniałością.
Milczeli.
— No i cóż? — zapytał Karlini, powstając, z pistoletem w dłoni — czy i teraz jeszcze zechcecie mi odmawiać praw do tej kobiety.
— O bynajmniej — odpowiedział wódz — umarli należą do tych, którzy umrą, Rita jest twoją, Karlini.
Wówczas Karlini wziął ukochaną swą na ręce i wyniósł jej ciało z koliska, oświetlonego płomieniami ogniska i poniósł ciężar swój drogi w milczenie drzew.
Nie minęła połowa nocy nawet, gdy rozstawione czaty dały znać, że zbliża się ojciec Rity. Gdy stanął przed obliczem wodza, rzekł:
— Oto jest trzysta piastrów. Macie je i oddajcie mi moje dziecko!
Herszt nie przyjął jednak worka, a tylko rozkazał iść starcowi za sobą, a gdy zbliżył się do Karliniego i do leżącej na ziemi dziewczyny, powiedział:
— Od narzeczonego twej córki domagaj się, by ją oddał.
Nieszczęśliwy ojciec spojrzał i serce zamarło mu w piersiach.
— Nieszczęsny — zawołał — co uczyniłeś?
— Kukumetto pozbawił twą córkę czci, a potem chciał ją oddać na łup całej bandzie. Ja twą córkę kochałem, starcze, więc ostry mój nóż wbiłem w serce. Jeżeli uczyniłem źle — masz oto moją broń i zabij mnie.
— Owszem, młodzieńcze — odpowiedział nieszczęsny ojciec, zagasłym głosem — uczyniłeś dobrze, dziękuję ci. Witam w tobie syna. Uściśnij mnie.
Karlini z łkaniem rzucił się na pierś starca, szlochając gorącemi łzami. Były to pierwsze w życiu łzy, jakie zrosiły oczy tego krwawego człowieka.
— A teraz — rzekł starzec — pomóż mi pochować moje dziecko.
Szybko nożami wykopali mogiłę, a gdy ukończyli swą pracę, na świeżym grobie zmówili krótką modlitwę.
— Zostaw mnie teraz samego — rzekł starzec.
Karlini nie śmiał oponować, poszedł więc z powrotem do ogniska, gdzie wkrótce twardo zasnął. Obudził się, gdy dzień już był biały. Natychmiast pobiegł ku mogile Rity i z przerażeniem ujrzał starca z nożem w piersiach.
Nieszczęsny ojciec nie mógł przeżyć hańby i śmierci swej córki! I odebrał sobie życie.
Przy tym grobie i nad grobem swej narzeczonej Karlini uczynił ślub, że się zemści za oboje, lecz przysięgi dotrzymać nie mógł, gdyż Kukumetto zemstę tę przewidując, dwoma strzałami danemi z tyłu pozbawił go życia.
Taki był Kukumetto.
A historyj podobnych o straszliwym wodzu krwawym opowiadano tysiące. To też od Forli, aż do Parmy, wszyscy drżeli na samo wspomnienie tego bandyty.
Wieści o straszliwym wodzu docierały niejednokrotnie do uszu Luigiego Wampy i Teresy.
Dziewczyna drżała, słuchając tych straszliwych historyj, Wampa — uśmiechał się tylko lekko i lekceważąco.
Jeżeli to nie uspokajało dziewczęcia, Wampa chwytał strzelbę, brał na cel siedzącego na szczycie limpy wróbla i kulą strącał go z gałęzi.
Pewnego dnia, gdy siedzieli przy sobie, mówiąc o przyszłości, — wybiegł z lasu pędem jakiś człowiek.
— Ścigają mnie — zawołał — na Madonnę zaklinam was, ukryjcie mnie.
Wampa pojął, iż ścigany musi być bandytą. Pomiędzy bandytami wszelako, a ludnością gór istnieje zawsze przymierze, więc i Wampa bez jednego słowa odwalił kamień, zakrywający wejście tajemne do dość dużej pieczary i wskazał je zbiegowi, a gdy ten się skrył, zawalił kamień z powrotem i najspokojniej rozmawiał dalej z Teresą.
W moment potem z gęstwiny wypadło czterech karabinierów. Jednym rzutem oka żołnierze zbadali położenie, ujrzeli Wampę i Teresę i natychmiast do nich przybiegli z zapytaniami.
Ci jednak odpowiedzieli, że nikogo nie widzieli od godziny conajmniej.
— Oj bieda, bieda! — zawołał jeden z żołnierzy — goniliśmy bowiem samego herszta bandy.
— Jakto? Kukumetta? — zawołał Wampa.
— Jego samego! Byliśmy pewni, że go pochwycimy i zarobimy tysiąc rzymskich talarów, gdyż tyle wyznaczono za jego głowę. Gdybyście tak wy dopomogli nam w jego pochwyceniu, otrzymalibyście połowę tej sumy.
Narzeczeni spojrzeli na siebie.
— Prawda, że byłoby bardzo dobrze otrzymać te talary. Myśmy jednak, niestety, nie widzieli nikogo.
Po tej odpowiedzi, tak kategorycznej, karabinierzy nie zatrzymywali się dłużej i szybko rzucili się naprzód w poszukiwaniach.
Gdy znikli z oczu, Wampa, wciąż zachowując milczenie, odwalił kamień i wypuścił zbójcę.
Bandyta słyszał rozmowę, to też chciał Wampę obdarzyć workiem złota, lecz ten odtrącił sakiewkę.
W oczach Teresy odbił się żal. Ileżby kupić było można za to pięknych jedwabi i świecidełek!
Bandyta pochwycił spojrzenie to, poznał iż Teresa jest nieodrodną córą Ewy, to też zanim skrył się w gąszczu drzew parokroć odwracał się, jakby wabiąc ku sobie lekkomyślne dziewczę.
Od tej chwili upłynęło sporo czasu, tak że Luigi i Teresa zdołali już o przygodzie tej zapomnieć.
Pewnego dnia gorąco tak dokuczało Teresie, że skryła się w owej pieczarze, w której ongi Wampa ukrył Kukumetta. Luigi sam zaś pilnował stad. Gdy tak spoczywał rozciągnięty na skale, ujrzał jeźdźca, który najwidoczniej zabłądził i poszukiwał drogi. Gdy dojrzał Wampę, galopem puścił się ku niemu.
Istotnie, był to zabłąkany podróżny, który zaczął prosić Wampę, by ten zechciał go wyprowadzić z lasu i wskazał mu drogę, prowadzącą do Tivoli.
Luigi zrzucił płaszcz, wziął na plecy swój karabin i, lekki jak prawdziwy góral, poprowadził podróżnego.
Po przejściu około tysiąca metrów, Luigi majestatycznym gestem wskazał zbłąkanemu kierunek, w jakim winien się udać.
— Oto droga waszej dostojności — rzekł.
— Dziękuję ci, a oto nagroda za fatygę.
To mówiąc, podróżny wyciągnął rękę z paroma sztukami złotej monety.
— Dziękuję — odpowiedział Luigi, cofając się — ja usług moich nie sprzedaję.
— W takim razie przyjmiesz może podarunek?
— To co innego.
— Weź więc proszę, te dwa cekiny wenecjańskie i każ z nich zrobić kolczyki dla swej miłej.
— Pan zaś przyjmij ode mnie ten sztylet.
— Przyjmuję. Lecz, przyjacielu, sztylet ten ma tak pięknie obrobioną rękojeść, że jest wart o wiele więcej, aniżeli te cekiny.
— Dla kupca — może, lecz nie dla mnie, gdyż ja sam go sobie wyrzeźbiłem.
— Ty?... w takim razie zechciej mi powiedzieć, jak się nazywasz?
— Luigi Wampa. A z kim rozmawiać miałem zaszczyt?
— Jestem Sindbad, marynarz.
Gdy pan Pastrini wypowiedział to imię, d‘Epinay głośno krzyknął z podziwu.
— Sindbad marynarz? — zawołał.
— Tak jest — odparł opowiadający — tak się przedstawił Wampie ów podróżny.
— A ty co masz przeciw temu? — wtrącił się Morcef. — Jest to imię bardzo piękne i tyle wspomnień na myśl przywodzi z czasów, gdy się to czytało jeszcze bajki z „Tysiąca i Jednej Nocy“?!
D‘Epinay zamilkł. Imię Sindbada obudziło w nim tyle zaciekawienia, co opowiadania o tajemniczym posiadaczu wyspy Monte Christo.
— Wampa — ciągnął dalej przerwany wątek pan Pastrini — z obojętnością najwyższą wrzucił do kieszeni otrzymane dwa cekiny, ukłonił się na pożegnanie podróżnemu i ruszył z powrotem ku swej pieczarze.
Gdy przeszedł już las i znalazł się na polance, usłyszał nagle krzyk i wymawiane z jękiem swoje imię.
Poskoczył, zrywając karabin z ramion, pędem dobiegł do groty, słysząc bezustannie: Luigi! Ratunku!
Był to głos Teresy!
Wbiegł na szczyt skały i wtedy ujrzał, że jakiś potężnego wzrostu mężczyzna unosi Teresę, w stronę lasu.
Jeszcze chwila, a byłby się skrył w gęstwinie drzew.
Wampa na widok ten, stanął jak wryty, potem przyklęknął na prawe kolano, oparł karabin o skalny cypel i zamarł w bezruchu.
Mierzył długo. Nakoniec padł strzał, który jak grom się okazał. Bandyta padł z przebitem kulą sercem.
Wraz z bandytą i Teresa padła, lecz powstała szybko, gdy zbój leżał dalej, w ostatnich drgawkach konania.
Wampa dobiegł do Teresy, by stwierdzić, że nic się jej nie stało, a następnie spojrzał na umierającego, by się przekonać, że jego kula trafiła groźnego Kukumetta, któremu życie ocalił tak niedawno.
Zbój ten nie wiedział jednak, co to jest wdzięczność, zaś po ujrzeniu Teresy rozpaliły się w nim grzeszne żądze. Od wielu już dni czatował na sposobność, aż nakoniec gdy Wampa się oddalił, zdawał się być u celu swych marzeń, gdy kula Wampy przecięła pasmo jego dni.
Luigi wpatrywał się w trupa z ponurym spokojem. Zabić go — miał prawo. Ocalił mu życie, a teraz mu je zabrał.
Po dłuższej chwili milczenia zwrócił się do Teresy.
— No, moja ukochana i jedyna, musimy zakończyć nasze obecne życie, gdybyśmy tu zostali, banda Kukumetta zemściłaby się na nas straszliwie za śmierć swego wodza. Przygotuj się więc do drogi.
Mówiąc to, podniósł martwego Kukumetta, zawlókł go do groty, z której po pewnej chwili wyszedł, przybrany w bogaty strój wodza bandytów.
Miał na sobie ciemną aksamitną kamizelkę ze złotemi guzikami, na niej kurtkę z jedwabiu, bogato haftowaną, na szyi przedziwnej roboty chustkę wielobarwną, nakoniec spodnie błękitne, spięte brylantowymi sprzączkami u kolan. Ładownica była tkana złotem, dwa złote zegarki wisiały u pasa, za którym tkwił sztylet z rękojeścią obsypaną drogiemi kamieniami.
Teresa, ujrzawszy go tak wystrojonego, aż krzyknęła z podziwu. Jej kochanek był podobny, w ubiorze tym, do jakiegoś zaczarowanego księcia z bajki.
— Chodź, Tereso, mamy kawał drogi przed sobą. Muszę przecież i dla ciebie zdobyć odpowiedni strój.
Nie oglądając się na swe stada, poszli szybko. Noc już była, gdy doszli do pałacu hrabiego San Felice.
Wtedy, w gęstwinie drzew rozległego parku pałac okalającego, Wampa zostawił Teresę, mówiąc:
— Czekaj tu na mnie.
I znikł w ciemnościach.
Teresie przyszło czekać bardzo długo, zwłaszcza, że nie wiedziała ona, dokąd się udał jej ukochany i poco?
Ciszę nocy rozbudził jednak w końcu jakiś silny hałas. Teresa wychyliła się ze swego ukrycia i z przerażeniem ujrzała, że pałac hrabiego stoi w płomieniach. Gorzała mianowicie ta jego część, którą zajmowała córka hrabiego, piękna Karmenczyta.
W tej samej chwili zjawił się przed nią Wampa.
— Masz, ubieraj się — i rzucił jej pod nogi bogaty strój wieśniaczek toskańskich, jaki hrabianka miała na ostatnim balu maskowym, a ponadto bogatą skrzynkę z różanego drzewa, w której znajdowały się naszyjniki, kolczyki, naramienniki i szpilki z pereł, drogich kamieni i brylantów.
— Masz, ubieraj się — powtórzył.
Nieprzytomna ze szczęścia Teresa pochwyciła dane jej bogactwa i skryła się w gąszczu, z którego po jakimś czasie wyszła, przybrana jak wieszczka z gór.
Miała na sobie wielobarwną kaszmirową suknię, złote zausznice, sznury pereł na szyi, stanik nakoniec, był wprost usiany broszami z brylantów, szmaragdów i szafirów...
— Jestem — zawołała.
— A teraz, Tereso, czy jesteś gotową dzielić mój los zawsze i wszędzie?
— Tak, o tak, Luigi — odpowiedziała z błyskawicami dumy i szczęścia w oczach.
— I pójdziesz za mną wszędzie, na koniec świata choćby?
— Na dno piekieł nawet!
— A więc chodź, nie mamy czasu do stracenia...
Dziewczyna podała rękę kochankowi, nie zapytując nawet dokąd ją prowadzi. Luigi był jak młody bóg: silny, młody, wspaniały i nieposkromiony.
Poszli w las i w góry.
Szli długo. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki, nieprzystępny. Znikła roślinność dolin: kwiaty, drzewa cytrynowe, laurowe, oliwki nawet. Znaleźli się wreszcie w gąszczu drzew iglastych i gołych skał.
W pewnym momencie, z tyłu poza nimi rozległ się głos:
— Stójcie, ani kroku dalej, bo śmierć!
Wampa odwrócił się błyskawicznie i ujrzał lufę karabinu wymierzoną w swą pierś.
— Cóż to — zawołał, nie mrużąc nawet oczu — odkąd to wilki będą się gryźć nawzajem?
— Coś za jeden? — zapytał na straży najwidoczniej stojący.
— Luigi Wampa, były pasterz.
— Czego żądasz?
— Chcę pomówić z towarzyszami twymi na szczycie Rocca Bianka.
— A więc idź, jeżeli masz odwagę — zawołał, a potem zakrakał trzykrotnie, co było widocznie sygnałem, zawiadamiającym o zbliżeniu się obcego.
Strwożona Teresa tuliła się do kochanka, serce jej zamierało z trwogi, lecz bez słowa protestu szła dalej.
Aż nakoniec doszły ich echa liczniejszego obozowiska i błyskać zaczęły płomienie ognisk z poza drzew.
Byli na szczycie i zaczęli się opuszczać w dół, gdyż Rocca Bianka była istotnie kotliną na samym szczycie góry się znajdującą. Kotlina ta była właściwie kraterem wygasłego oddawna wulkanu, który działał w tych czasach zapewne, gdy Romulus i Remus nie zniszczyli jeszcze Albanji i nie założyli Rzymu.
U ognisk znajdowało się kilkudziesięciu ludzi.
Gdy Luigi, trzymając w dłoni rękę Teresy, zbliżył się do najliczniejszej grupy — zawołał:
— Słuchajcie, bracia, znudziła mi się praca pasterza, przyszedłem więc do was.
— Aha — zawołał jeden z bandytów, najwidoczniej zastępujący wodza — przyszedłeś prosić nas, abyśmy cię do siebie przyjęli?
— Nie — odpowiedział Wampa — przyszedłem, abyście mnie ogłosili swoim wodzem.
Bandyci zaśmieli się głośno.
— A jakie masz do tego prawo? Czegoś dokonał, że masz aż takie zuchwałe myśli? Zresztą my mamy wodza.
— Mylicie się. Wódz wasz nie żyje. Ja go bowiem zabiłem i mam na sobie jego strój, który chyba poznajecie? Ponadto puściłem z dymem pałac mego pana, hrabiego San Felice i obrabowałem jego córkę, ażeby jej klejnotami i najbogatszym strojem ubrać swą narzeczoną!
Bandyci zamarli. Wzrok Wampy działał na nich obezwładniająco. Był to wzrok poskramiacza wężów!
W godzinę potem Wampa już był wodzem szajki, zaś dziś jest panem wszystkich dróg, wiodących do Rzymu.
— Teraz już wiecie, panowie, kim jest Luigi Wampa? — zakończył opowiadanie swe pan Pastrini.
— Cóż powiesz na to wszystko, kochany Albercie? — przemówił d‘Epinay, zwracając się do przyjaciela,
— Ano cóż?... odparł Morcef — bajka, nic więcej!
— Więc mówisz, panie gospodarzu — zwrócił się d‘Epinay do Pastriniego — że Wampa rozbija u wszystkich bram Rzymu? A cóż na to policja? Czy może w Rzymie niema jej zupełnie?
— Co pan chcesz, gdy ma on ścisłe stosunki z wieśniakami, rybakami i korsarzami? Gdy go szukają w górach — on sobie najspokojniej śpi na łodziach rybackich Tybru, gdy grasuje na morzu — przetrząsają wszystkie łodzie na rzece.
— Jakżeż się obchodzi ze swemi ofiarami?
— Mój miły Boże! Sposobem jak najprostszym. Zależnie od odległości, od sześciu godzin, do dni dwunastu, daje termin rodzinie pochwyconego, by złożyła okup. Po upływie terminu, — daje jeszcze „godzinę litości“, lecz w sześćdziesiątej minucie pali w łeb schwytanemu i sprawa skończona.
— No, Albercie — zapytał d‘Epinay towarzysza — czy trwasz i dalej w swym uporze jechania do Kolizeum przez bramę del Popolo?
— Ależ tak. Z jakiej racji miałbym się wyrzekać przejażdżki tak interesującej?
— Jesteś szalony, Albercie!
— Sądziłem, żeś odważniejszy — odparł Morcef, podnosząc się i zapalając świeże cygaro.
Poczem młodzi przyjaciele zeszli na dół i wsiedli do powozu, dając rozkaz jazdy do Kolizeum przez bramę del Popolo, a następnie około murów miasta, aż do bramy San Giovani.



ROZDZIAŁ IV.
ZJAWISKA.

Przyjaciele nasi jechali tedy przez ulice Sistina, około Kościoła Najświętszej Panny Marji, następnie ulicami Urbana i San Pietro.
Na wszystkie te cuda Rzymu Morcef spoglądał z zachwytem. Co do d‘Epinay‘a, to znał on to wszystko, widział wielokrotnie, wcisnął się więc przytulnie w kąt powozu i zaczął rozmyślać nad opowiadaniem gospodarza. W jego słowach uderzyło go to zwłaszcza, że Wampa utrzymywał ścisłe stosunki z kontrabandzistami i korsarzami. Te same stosunki utrzymywał i hrabia Monte Christo... A Sindbad marynarz był znany tak w Piombino i Civita-Veccchia, jak i na Korsyce, w Toskanji, Hiszpanji, Palermo, a nawet w Tunisie. Zakres jego działań był przeto duży.
Jakkolwiek myśli te podniecały żywy umysł młodzieńca, znikły one jak dym, gdy w zmroku wynurzyły się nagle potężne, ponure i straszne mury Kolizeum, poprzez rozpadliny którego przeświecały promienie księżycowe, zdając się być oczami widm tam błądzących.
Nakoniec powóz stanął o kilka kroków od Meta-Sudans. Woźnica otworzył drzwiczki, Morcef i d‘Epinay wysiedli i spotkali się natychmiast z istotą, która w Rzymie wyrasta, o ile się zdaje, wszędzie, — z ciceronem.
Zresztą niepodobna uniknąć w Rzymie tej prawdziwej powodzi przewodników. Są wszędzie, ale też i wszędzie, przyznać to należy, są potrzebni. Przy Kolizeum będącem pomnikiem wieków, czyha ich spotęgowana liczba.
O Kolizeum, Marcjal powiedział przecież: przestańcie rozpowiadać cuda o barbarzyńskich piramidach egipskich, lub o nadzwyczajnościach Babilonu. Przecież to wszystko ustąpić musi przed majestatem, przed amfiteatrem cyrku Cezarów: wszystkie raczej głosy najsłynniejszych wieszczów opiewać winny jednym głosem zachwytu tę najwspanialszą pamiątkę przeszłości.
Trudno jest mieć najsłabsze choćby pojęcie o kolosie tym, jeżeli go się na oczy nie widziało. Najpotężniejsze wrażenie czyni on przy cmentarnem świetle księżyca.
D‘Epinay Kolizeum znał doskonale, nie miał więc potrzeby go zwiedzać, chciał jedynie jego czarem się sycić, to też po przejściu kilkudziesięciu zaledwie kroków — usiadł spokojnie w cieniu kolumny i oddał się podziwowi i marzeniom.
Za to Morcef oddał się cały przewodnikom, którzy oprowadzając go nie opuścili najmniejszego zakątka loży Cezarów, izb, gladiatorów, podziemi i przejść.
D‘Epinay pozostał w samotności swojej. Gdy wtem czyjeś kroki zakłóciły ciszę i tuż obok kolumny, za którą odpoczywał, przesunął się jakiś człowiek.
Tajemnicze zjawienie się jego ściągnęło uwagę Franciszka, istotnie tajemniczo się przedstawił, — owinięty w szeroki płaszcz, którego jeden koniec przez lewe ramię był przerzucony, i w kapeluszu o szerokich skrzydłach, głęboko nasuniętym na oczy, — wyglądał na arystokratę pragnącego zachować swe incognito, lub na... bandytę.
Widocznem było, iż oczekiwał na kogoś, jego nerwowe ruchy wyraźnie wskazywały na to.
Nakoniec dał się słyszeć lekki szmer i w załamie murów zamajaczył cień człowieka, a po chwili nowoprzybyły stanął przed nieznajomym.
— Wasza ekscelencja darować mi zechce, że się spóźniłem nieco.
— Bądź spokojny. To ja raczej przybyłem zbyt wcześnie, porzućmy więc grzeczności, zwłaszcza że jeżeliś się spóźnił nawet, to nie ze swej winy z pewnością.
— Wasza ekscelencja, jak zwykle, zdołała przeniknąć prawdę. Przychodzę właśnie z zamku św. Anioła, gdzie po przezwyciężeniu bardzo dużych dopiero trudności udało mi się rozmówić z Beppem.
— Cóż to za Beppo?
— Beppo jest starszym urzędnikiem we wspomnianem więzieniu, któremu postarałem się coś do ręki wcisnąć, aby mnie zechciał powiadomić, co się też we wnętrzu zamku Jego Świątobliwości dzieje?
— Aha!... Widzę, że bardzo roztropnie sobie poczynasz. I czegóż się dowiedziałeś?
— We wtorek odbędą się dwie egzekucje, jak zazwyczaj w Rzymie przed większemi uroczystościami. Jeden ze skazanych ma być łamany kołem; lecz jest to nędznik nie zasługujący na żadną litość, zabił kapłana, który był jego dobroczyńcą. Drugi ma być ścięty. Ten ostatni — to biedny Peppino.
— No, i ta kara jest chyba uzasadniona. Twoja potęga zbyt staje się groźna, by Rzym nie zapragnął mścić się.
— Ależ Peppino nie należał do mej bandy. Toć to pasterz, całą winą, że nam dostarczał żywności.
— To wystarcza chyba. Zresztą, mój kochany, mają dla niego względy; nie będzie torturowany, co ciebie kiedykolwiek może spotkać, o ilebyś wpadł w ich ręce, lecz mu tylko poprostu utną głowę. Z tonu twego wnioskuję jednak, że masz zamiar zrobić jakąś niedorzeczność?
— Jestem przygotowany na wszystko, byle tylko nie dopuścić do egzekucji tego biedaka, który dzięki mnie wpadł w takie nieszczęście.
— Cóż zamierzasz zrobić?
— Postawię kilkuset ludzi dokoła szafotu, a gdy prowadzić będą mego Peppina na miejsce kaźni, skoczę ze sztyletami na czele mych ludzi i odbiję delikwenta.
— Niebezpieczny to projekt. Myślę, iż mój sposób działania byłby lepszy. Ot dałbym pewnej osobie dwa tysiące piastrów, toby egzekucja została odłożona do przyszłego roku; za parę miesięcy dałbym znów dziesięć tysięcy piastrów innej osobie, która by się postarała o to, by Peppino znalazł sposobność do ucieczki...
— A czy Wasza ekscelencja jest pewna dobrego skutku?
— Czy ja jestem pewien dobrego skutku? Ależ ja, u djabła, mam pieniądze! I zaręczam ci, iż więcej dokonam swem złotem, aniżeli ty stalą swych sztyletów.
— Dziękuję więc Waszej ekscelencji. Jeżeliby jednak złoto zawiodło, to moja stal będzie w pogotowiu.
— Ależ nie bronię ci tego bynajmniej, ręczę jednak za to, że we wtorek Peppino nie będzie stracony.
— A czy nie moglibyśmy być wcześniej powiadomieni, że zabiegi ekscelencji dały wynik pomyślny?
— Owszem. Nająłem trzy ostatnie okna w pałacu Rospoli na czas karnawału. Otóż jeżeli mi się uda, — dwa boczne okna przysłonić każę adamaszkiem żółtej barwy, zaś środkowe — białym, z wyhaftowanym krzyżem czerwonym. Zawiadom tylko o wszystkiem Peppina, ażeby czasem nie umarł ze strachu, bo byśmy napróżno wtedy tracili drogi czas.
— Słuchajcie, panie! Wasza ekscelencja wie chyba, że jestem mu oddany duszą i ciałem?
— Tak się przynajmniej spodziewam.
— Otóż, jeżeli ocalicie Peppina, panie, przyrzekam ci wtedy posłuszeństwo bez granic, bezwzględne, zawsze i na każdym kroku.
— Licz się ze słowami, przyjacielu, bo być może, że i ja kiedyś będę cię potrzebował.
— Znajdziesz wtedy we mnie nie człowieka wolnego, lecz swego niewolnika. Przysięgam.
— Cicho! Dosyć. Ktoś się zbliża.
— To jacyś cudzoziemcy przy świetle pochodni zwiedzają Kolizeum.
— Lepiej będzie, by nas razem nie widzieli. Twoja przyjaźń jest dla mnie zaszczytną, wszelako, gdyby tak świat dowiedział się o naszym związku, mógłbym stracić w świecie tym swój kredyt. Świat jest zawsze niesprawiedliwy.
— A więc żegnam waszą ekscelencję.
Po tych słowach przyjaciel znikł jak cień, zdawało się, że wniknął w mury i przepadł w nich jak mara.
Nieznajomy odszedł również, ocierając się nieomal o d‘Epinaya, który czas dłuższy myślał o tem, co usłyszał.
Następnie odnalazł Alberta i obydwaj w parę minut potem wracali do hotelu.
Morcef był pełen zachwytu i w gorących słowach wyrażał swój podziw, d‘Epinay zbywał go jednak monosylabami. Wszystkie jego myśli krążyły dookoła nieznajomego, gdyż uporczywie zdawać mu się zaczęło, iż ów tajemniczy nieznajomy nie był nikim innym, jak Sindbadem żeglarzem, którego poznał w podziemiach Monte-Christo.
Zdarzenie to odebrało Franciszkowi cały spokój, do tego nawet stopnia, że pozostawał w domu, pozwalając Albertowi, by samotnie zwiedzał miasto.
Zaś Morcef z tego korzystał.
Dążył tam zwłaszcza, gdzie miał nadzieję, że mu się zdarzy jakaś miłosna awanturka. Bo bez tych, jak prawdziwy paryżanin, żyć poprostu nie mógł. Na nieszczęście jednak, wszystkie spotykane Wenecjanki i Neapolitanki były nieodmiennie wierne swym kochankom, czy mężom, tak, że Albert nic zrobić nie mógł.
Wszystkie swe dotychczasowe niepowodzenia Albert miał nadzieję odbić sobie podczas karnawału w Rzymie, zwłaszcza wobec jego reputacji, iż jest on najbardziej szalonym ze wszystkich karnawałów w świecie.
Narazie, przed jego rozpoczęciem, badał teren, zwiedzając wszystkie miejsca zabaw, a w pierwszym rzędzie teatry i kawiarnie.
Po dniu, w którym przyjaciele nasi zwiedzili Kolizeum, Morcef, wystrojony jak najwyższej krwi dandy, był w teatrze na operze. Towarzyszył mu Franciszek.
Nudzili się, bo nie znali w teatrze nikogo, na operę zaś nie zwracali zupełnie uwagi.
Przy końcu drugiego aktu dopiero ujrzał d‘Epinay, w otwierających się drzwiach niezajętej dotychczas loży, wchodzącą damę, której miał honor być przedstawionym jeszcze w Paryżu.
Albert dojrzał natychmiast poruszenie przyjaciela i uradowany zapytał:
— Czy znasz tę kobietę?
— Znam. Podoba ci się może?
— Ależ to jest zaprawdę cudowna blondynka! Co za włosy! To musi być chyba francuzka?
— Wenecjanka.
— Jak się nazywa?
— Hrabina G.
— A!... Słyszałem o niej. Mówią o niej, że jest równie dowcipna jak i piękna. Do djabła!... Gdy sobie pomyślę, że mogłem być jej przedstawiony na ostatnim balu u Villefortów i nie skorzystałem ze sposobności, — nie mogę sobie tego darować.
— Widzę, że miałbyś ochotę błąd ten naprawić?
— Czy znasz ją tak dobrze, że mógłbyś mnie do jej loży zaprowadzić?
— Rozmawiałem z nią zaledwie parokrotnie, myślę jednak, że bez popełnienia zbyt wielkiego nietaktu mógłbym cię przedstawić.
W tejże chwili hrabina spostrzegła d‘Epinaya i wdzięcznie skinęła mu ręką, na co ten odpowiedział pełnym szacunku ukłonem.
— Hm!... widzę, że jesteś z nią na dobrej stopie...
— Mylisz się najzupełniej i radzę ci, byś nigdy, będąc w Hiszpanji lub we Włoszech, nie sądził o zażyłości z pozorów zewnętrznych. Pomiędzy hrabiną a mną istnieje pewien rodzaj wzajemnej sympatji, lecz upewniam cię, że nic ponadto.
— I cóż ten pewien rodzaj wzajemnej sympatji wytworzyło?
— Poznaliśmy się przy oglądaniu Kolizeum.
— Przy świetle księżyca zapewne?
— A tak.
— I byliście sami?
— Prawie.
— I rozmawialiście...
— O tych, których już niema. O umarłych.
— Aha!... Mówiliście o śmierci. Zaręczam ci, że jeżeli będę miał szczęście znaleźć się przy boku tej pięknej pani, to rozmawiać z nią będę o życiu. O bujnem, pełnem pragnień życiu.
— Wątpię, czy ci się to uda.
— W każdym razie, jeżeli to możliwe, zechciej mnie jej zaprezentować, jak to przyrzekłeś.
— Niech zapadnie kurtyna.
— Cóż u djabła, jaki ten akt długi!
Na szczęście kurtyna zapadła, a w tejże chwili Morcef zerwał się na nogi, pochwycił kapelusz, poprawił krawat i włosy, wreszcie trącił Franciszka na znak że jest gotowy. D‘Epinay, uśmiechając się lekko, podniósł się wtedy również, wziął go pod rękę i wyprowadził z sali; przeszli następnie korytarz, wreszcie Franciszek zapukał delikatnie do loży Nr. 4, którą zajmowała hrabina.
Gdy weszli d‘Epinay przedstawił Alberta hrabinie, na co ta odpowiedziała wdzięcznym ukłonem, zaś d‘Epinayowi podała rękę.
Zaproszony Morcef, zajął swobodnie miejsce na przodzie loży i rozpoczął towarzyską rozmowę o teatrze, Paryżu, karnawale i tym podobnych rzeczach bez treści.
D‘Epinay zaś, nie chcąc Albertowi przeszkadzać, wziął olbrzymią lornetę i zaczął się rozglądać po sali.
Vis-a-vis nich, w loży pierwszego piętra siedziała kobieta niezwykłej piękności, ubrana w strój grecki, który jeszcze bardziej podnosił jej egzotyczną urodę. Poza nią, w cieniu, siedział mężczyzna, którego rysów twarzy nie można było rozpoznać. D‘Epinay wtedy przerwał rozmowę Alberta z hrabiną, zapytując, czy nie zna czasem pięknej greczynki?
— Nie znam jej — odpowiedziała hrabina — wiem tylko tyle, że mieszka w Rzymie od początku jesieni, a także, że nie opuszcza ani jednego przedstawienia w operze. Czasami tylko towarzyszy jej mężczyzna, który siedzi w głębi loży; przeważnie — służący jedynie.
— Jest bardzo piękna.
Rozpoczął się akt drugi. A wtedy towarzysz greczynki, niewidzialny dotychczas, wynurzył się z cienia i zasiadł na przodzie loży. D‘Epinay wtedy ze zdumieniem poznał w nim tajemniczego pana podziemnych pałaców na wyspie Monte-Christo, a także owego nieznajomego, który wczoraj taką niezwykłą prowadził rozmowę w ruinach Kolizeum.
Wyraz twarzy d‘Epinaya doskonale ujawniał zmieszanie, jakie opanowało jego umysł; spostrzegła to hrabina i śmiejąc się zapytała, co mu się takiego stało?
— Pani hrabino — odpowiedział — przed chwilą niepokoiłem panią pytaniem, kto jest ta greczynka, teraz znów zapytuje, czy nie zna pani jej towarzysza?
— Nie. Nawet mu się nigdy nie przyjrzałam — rzekła, biorąc z rąk d‘Epinaya lornetę, przykładając ją do oczu — lecz uczynię to teraz.
— Ależ to musi być jakiś zbieg z grobu! — krzyknęła wstrząsając się cała — jakąż trupio-bladą ma cerę.
— On zawsze jest taki — rzekł w zamyśleniu d‘Epinay.
— A więc go pan znasz? — zapytała hrabina — to ja w takim razie mam prawo zapytać: kto to taki?
— O, mnie się wydaje jedynie, że go już coś dwukrotnie widziałem, lecz stanowczo ręczyć za to nie mogę.
— A ja myślę — rzekła hrabina, poruszając pięknemi ramionami, jakby dreszcz nią wstrząsnął, — że ktokolwiek raz widział tego człowieka, to nie zapomni go już nigdy. I myślę jeszcze, że taki być musiał bajronowski lord Ruthwen. Jeżeli kto, to ten właśnie człowiek utwierdzić może wiarę w upiory.
— Muszę się koniecznie dowiedzieć, kto on jest? — zawołał d‘Epinay powstając.
— O nie!... zawołała z przestrachem hrabina — nie opuszczaj mnie pan. Nie mogę zostać sama. Doprawdy, ja drżę cała.
— Jakto, czyżby istotnie pani się bała? — zapytał d‘Epinay, nachylając się do ucha hrabiny.
— Słuchaj pan — odpowiedziała — Bajron przysięgał mi, że wierzy w upiory, opowiadał mi, w jakich okolicznościach spotkał się z upiorem, opisał mi nawet jego twarz i wyraz oczu. Otóż ten tam człowiek, jest zupełnie podobny do bajronowskiego upiora. Te czarne jak skrzydła kruka włosy, te wielkie palące się jakimś żarem wewnętrznym oczy, ta bladość śmiertelna... Boję się! I błagam pana, nie odchodź! Jutro możesz wziąć się do swych poszukiwań, lecz dziś musisz pozostać przy mnie.
— Posłuchaj pan — mówiła dalej gorączkowo — wychodzę już, nie mogę dłużej tu pozostawać i proszę — odprowadź mnie pan.
Na taką prośbę — niema odpowiedzi. To też d‘Epinay wziął kapelusz i otworzył drzwi, podając rękę hrabinie.
Prowadząc ją, wyczuwał, że istotnie drżała. Gdy znalazł się już w jej apartamentach, hrabina rzekła:
— Widok tego człowieka wstrząsnął mną do głębi. I musisz mi przyrzec jednę rzecz. Czy mi przyrzekniesz?
— Wszystko, prócz tego jednego, abym nie miał się postarać o poznanie tego człowieka. Mam powody, których nie mogę pani wyjawić, a które mnie wprost zmuszają do tego, bym wiedział kto on jest, skąd przybywa i dokąd dąży?
— Skąd przybywa? — nie wiem, lecz wiem, dokąd dąży. Do piekła niezawodnie.
— Wróćmy do obietnicy, którą miałem dać pani?
— Chciałam pana prosić, byś po wyjściu ode mnie udał się wprost do hotelu i nie starał się widzieć z tym człowiekiem dzisiaj. Jest jakiś stosunek tajemny pomiędzy osobami, które się opuszcza, a tymi, do których się od tamtych przychodzi. Nie bądź więc pan takim łącznikiem pomiędzy mną, a nim. Jutro możesz go szukać, ile ci się podoba, byle nie dziś, po wyjściu ode mnie. I nie zechciej mi go kiedy przedstawić, jeżeli nie chcesz, bym umarła z lęku. A teraz dobrej nocy życzę panu. Co do mnie, to wiem, że oka nie zmrużę.
Za powrotem do hotelu d‘Epinay zastał Morcefa w nocnej już toalecie, wyciągniętego wygodnie na kanapie z cygarem w ustach.
— A, to ty! Na honor, nie spodziewałem się dziś cię zobaczyć.
— Mój Albercie, cieszę się, iż mam sposobność powiedzenia ci raz jeszcze, iż twe pojęcia o włoszkach są z gruntu fałszywe. W dodatku, sam zauważyłeś chyba, iż hrabina przestraszyła się naprawdę?
— Przestraszyła się?... kogo?... Tego poczciwca, który spał sobie vis a vis nas, za plecami tej cudnej greczynki? Przypatrzyłem mu się dobrze w korytarzu, gdy oboje opuszczali lożę. I doprawdy nie pojmuję skąd wam podobne myśli przyjść mogły do głowy? Jest to bardzo piękny mężczyzna, wytworny, dobrze ułożony i ubrany bez zarzutu.
— W samej rzeczy — odpowiedział d‘Epinay, — i ja jestem zdania, że wyobrażenia hrabiny o tym człowieku niczem nie są ugruntowane. Słyszałeś go może mówiącego?
— Przemówił kilka słów w języku nowogreckim.
— W nowogreckim? W takim razie niema wątpliwości, że to on, — dokończył d‘Epinay szeptem do siebie.
— Co mówisz?
— E, nic... Cóż ty robiłeś?
— Przygotowałem ci miłą niespodziankę! Kłopoczesz się ciągle, że nie mamy powozu na karnawał. Otóż przyszła mi myśl doskonała. Nie można dostać ani powozu, ani koni?... A więc wynajmiemy sobie wóz i parę wołów. Wóz każemy ubrać pięknie, sami poprzebieramy się za neapolitańskich żniwiarzy. Hrabina G.... o ile by raczyła zaszczycić nas swem towarzystwem, przebrać by się mogła za wieśniaczkę z Sorrento. Co, przyznasz że myśl doskonała?
— Istotnie, szczerze przyznaję, że ci przyszła przewyborna myśl do głowy.
— Mówiłem już o tem z gospodarzem i pan Pastrini upewnił mnie, że nic łatwiejszego, jak zadość uczynić mej chęci. Chciałem kazać pozłocić rogi, ale mi odpowiedział, że to zajęłoby trzy dni czasu, musimy więc obejść się bez tego zbytku.
Wtem drzwi się otworzyły i Pastrini wsunął głowę.
— Czy wolno?
— Ależ wolno, wolno! — odpowiedziano mu.
— Przychodzę z dobrą wieścią — rozpoczął pan Pastrini. — Jest już wiadome panom zapewne, że pan hrabia Monte Christo zamieszkuje w mym hotelu.
— Wiemy, niestety. Z jego to przecież łaski mieszkamy tutaj, jak para żebraków.
— Otóż tedy pan hrabia, dowiedziawszy się o kłopocie panów, proponuje panom dwa miejsca w swym powozie i okna w pałacu Rospoli.
Albert i Franciszek spojrzeli na siebie zdumieni.
— Doskonaleby to było — zawołał Morcef — nie wiemy jednak, czy to bardzo wypada przyjmować grzeczności od człowieka, którego nie znamy zupełnie?
— Cóż to za jeden, ten hrabia Monte-Christo? — zapytał d‘Epinay gospodarza.
— Nieprawdopodobnie bogaty magnat sycylijski, czy też maltański, szlachetny i hojny.
— Zdaje mi się — rzekł Franciszek do Alberta — że gdyby to był człowiek dobrze wychowany, byłby nam zaproponował grzeczność swą w formie bardziej delikatnej. Byłby napisał, lub też...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekł d‘Epinay.
Służący w bogatej liberji stanął na progu.
— Od hrabiego Monte-Christa do pana Franciszka d‘Epinay i wicehrabiego Alberta Morcef — rzekł.
I oddał gospodarzowi dwie karty wizytowe, które ten natychmiast doręczył powyżej wymienionym.
— Pan hrabia Monte-Christo — recytował dalej służący — rozkazał prosić jaśnie panów o pozwolenie złożenia im, jako swym sąsiadom, wizyty na jutro rano.
— Na honor — rzekł Morcef do d‘Epinay‘a — należy go przyjąć.
— Powiedz hrabiemu — odpowiedział d‘Epinay — że my raczej winniśmy mu złożyć swe uszanowanie.
Służący odszedł.
— To jest naprawdę dobrze wychowany człowiek — rzekł Morcef — i miałeś słuszność, panie Pastrini, mówiąc, że jest to człowiek przyzwoity.
— Więc przyjmujecie panowie jego zaproszenie? — zapytał gospodarz.
— Czemu nie — odpowiedział Morcef. — Przyznam się panu, że bardzo mi żal owego wozu i gdyby nie okno w pałacu Rospoli, które nam w części wynagrodzi te stratę, nie odstąpiłbym za nic od mej myśli. Wszak prawda, Franciszku.
— Istotnie, ten wóz byłby doskonałą zabawą. No, ale i okna w pałacu Rospoli też są coś warte.
Zaś d‘Epinay mówił to w tej myśli przedewszystkiem, że okna te, w pałacu Rospoli właśnie, przypominały mu rozmowę, jaką słyszał w Kolizeum. Gdyby rzeczywiście ów człowiek w płaszczu był tym samym, którego widział w teatrze, a przedtem na wyspie Monte Christo, i gdyby oni mieli coś wspólnego z hrabią Monte-Christo?
Te zagadnienia nie pozwalały zasnąć Franciszkowi, pocieszał się tem jedynie, że jutro rozwiąże zagadkę.
Rano, gdy tylko to było możliwe, d‘Epinay rozkazał przywołać do siebie gospodarza.
— Panie Pastrini — zapytał, gdy tylko ten zjawił się na wezwanie — czy będziemy mieli dziś jakąś egzekucję?
— Owszem, panie hrabio, mogę nawet dostarczyć szczegółów, ponieważ tylko co przysłali mi zawiadomienia.
Za chwilę zawiadomienie było już w rękach d‘Epinay‘a. Wyczytać w niem było można, co następuje:
— Wiadomem czynimy każdemu, że we wtorek, dnia 22 lutego, a pierwszego karnawału, będzie miała miejsce, na mocy wyroku trybunału, egzekucja na placu del Popolo skazanych: Andrzeja Rondolo, za zbrodnię morderstwa, dokonanego na osobie czcigodnego i szanownego don Cezara Torline, kanonika w kościele św. Jana, oraz niejakiego Peppina, zwanego Rocca Priori, któremu udowodniono wspólnictwo z bandytą Luigim Wampa. Pierwszy będzie łamany kołem, zaś drugi ścięty.
Pobożne dusze upraszamy, aby błagały Boga o miłosierdzie dla tych dwóch nieszczęśliwych winowajców.
Wszystko to, co do jednego słowa, słyszał Franciszek dnia poprzedniego w zwaliskach Kolizeum, program najzupełniej się więc zgadzał z jego wiadomościami; te same imiona i ten sam rodzaj kary.
Stąd, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ten, który wiadomości te przyniósł, był Luigim Wampą, zaś człowiek w płaszczu — był Sindbadem żeglarzem.
Czas płynął, wybiła godzina dziewiąta, to też d‘Epinay już się zbierał, by iść zbudzić Alberta, gdy ten zjawił się w salonie najkompletniej ubrany.
— Proszę się zapytać — zwrócił się wtedy d‘Epinay do gospodarza — czy moglibyśmy złożyć już wizytę hrabiemu Monte Christo?
— O, z pewnością, hrabia zwykł wstawać bardzo rano i jestem pewien, że od dwóch godzin jest już ubrany.
— A więc chodźmy podziękować naszemu sąsiadowi za grzeczność.
Morcef i d‘Epinay przeszli przez korytarz i zapukali do drzwi apartamentów hrabiego.
Drzwi otworzono momentalnie i natychmiast służący pobiegł w głąb pokoi, by zawiadomić o przybyciu gości, którzy przeszli tymczasem do salonu umeblowanego, z nieprawdopodobnym przepychem.
Franciszek i Albert spojrzeli na siebie zdumieni, a następnie raz jeszcze rzucili wzrok na meble, obrazy, broń bogatą, kwiaty, kryształy i bezcenne dywany.
— Cóż ty na to? — zapytał d‘Epinay.
— Myślę, mój przyjacielu, że sąsiad nasz musi być najprawdopodobniej jakimś agentem giełdowym, który spekuluje na papiery hiszpańskie i na akcje różnego rodzaju, co kolosalny ma podobno dawać dochód. Możliwe zresztą, iż jest to jakiś wschodni książę incognito podróżujący?...
— Cicho — szepnął d‘Epinay — bo zdaje się, że właśnie on sam nadchodzi.
I rzeczywiście bogata portjera zasłaniająca drzwi wzniosła się ku górze i do salonu wszedł właściciel tych wszystkich bezmiernych bogactw.
Morcef postąpił parę kroków ku niemu, ale d‘Epinay pozostał na miejscu, jakby wrośnięty w ziemię.
Właściciel mieszkania — był człowiekiem widzianym w Kolizeum, nieznajomym z loży, nakoniec władcą owych pałaców podziemnych na wyspie Monte Christo.



ROZDZIAŁ V.
EGZEKUCJA.

— Raczcie panowie darować — rzekł hrabia Monte Christo, — że pozwoliłem na to, byście pierwsi składali mi wizytę: gdybym jednak wcześniej był panów odwiedził, okazałbym się bezspornie natrętem. Zresztą kazaliście mi powiedzieć, że przyjdziecie, — czekałem więc, by tem spełnić waszą wolę.
— Tysiąc winniśmy złożyć panu hrabiemu podziękowań — rzekł Morcef — wydobyłeś nas pan istotnie z wielkiego kłopotu. Zrozpaczeni, już mieliśmy zamiar skomponować jakiś wóz fantastyczny, gdy właśnie zawiadomiono nas o twej, panie hrabio, uprzejmości.
— Eh! Boże mój — odpowiedział hrabia, prosząc ich gestem, ażeby zajęli miejsca na sofie — to wina jedynie tego niedołęgi Pastriniego, że byliście panowie tak długo w kłopocie. Nie powiedział mi bowiem ani jednego słowa o tem wszystkiem, gdy ja, nie mając żadnych w tem mieście znajomości, czekałem tylko na sposobność, któraby dała możność zawarcia tak miłej znajomości.
Młodzi ludzie skłonili się w milczeniu. D‘Epinay zwłaszcza nie mógł znaleźć jednego słowa; nie wiedział, jak ma sobie postąpić? Czy coś wspomnieć o przeszłości, czy też pozostawić wszystko losowi? Postanowił wreszcie o niczem hrabiemu nie mówić.
Zresztą d‘Epinay miał pewną wyższość nad hrabią, był panem części jego tajemnic, gdy przeciwnie hrabia nie wiedział o nim nic. Zresztą, on, d‘Epinay, nie miał nic do ukrywania.
Pragnął jednak tak pokierować rozmową, by doprowadziła ona do wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
— Panie hrabio — rozpoczął — ofiarowałeś nam miejsca w powozie i w oknach pałacu Raspoli. Czy nie zechciałbyś nam teraz powiedzieć, jakim sposobem moglibyśmy dostać najmniejszy choćby punkt oparcia na placu del Popoli?
— A tak: prawda — odpowiedział hrabia z roztargnieniem, ponieważ był zajęty niezmiernie uważnem wpatrywaniem się w twarz i w całą postać Morcefa — tam na tym placu, zdaje się, ma być jakaś egzekucja?
— Właśnie.
— Ależ tak, przypominam sobie teraz. I zdaje się, że wczoraj dałem rozkaz memu intendentowi, aby się tem zajął. Możliwe przeto, że i w tym wypadku mieć będę możność zrobienia przysługi panom.
Mówiąc to, wyciągnął rękę i zadzwonił.
Jeszcze nie ucichł głos srebrnego serca, gdy na progu ukazał się człowiek lat około pięćdziesięciu, podobny jak dwie krople wody do kontrabandzisty, który wprowadził d‘Epinay‘a do groty.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — pamiętasz, com ci wczoraj mówił o wynajęciu okna na placu del Popolo?
— Starałem się, panie hrabio, było już jednak za późno.
— Jakto zapóźno? rzekł hrabia, marszcząc brwi — przecież mówiłem ci, iż pragnę mieć okno?
— Pan hrabia dla siebie ma już je przecież. Nająłem je u księcia Borghesse za sumę stu tysięcy...
— Dosyć, dosyć, panie Bertuccio! Zechciej uwolnić panów od słuchania o twych kłopotach finansowo-gospodarczych. Jeżeli jest jedno okno, to dosyć, trudno, musi nam jedno wystarczyć. Możesz odejść.
Intendent skłonił się, chcąc się oddalić.
— Ale, ale — odezwał się jeszcze hrabia — proszę zapytać się Pastriniego, czy dostał zawiadomienie o szczegółach egzekucji? Jeżeli dostał, niech je przyśle natychmiast.
— Powoli pan hrabia — odezwał się d‘Epinay — powiedzieć sobie, że może się bez tego obejdzie, ponieważ przed chwilą czytałem zawiadomienie to, a nawet je sobie przepisałem. Oto jest.
— Doskonale. Możesz więc odejść sobie, panie Bertuccio, już cię nie potrzebuję. Daj mi tylko, proszę znać, gdy śniadanie będzie gotowe. Panowie przecież — rzekł zwracając się do gości — zrobią mi ten zaszczyt, że zostaną na śniadaniu.
— Ależ, panie hrabio — odpowiedział Morcef — doprawdy zbyt wiele doznajemy uprzejmości.
— Przeciwnie, to panowie wyświadczacie mi prawdziwą grzeczność. Będę niezadługo w Paryżu, to będziecie mieli sposobność zrewanżowania się.
To mówiąc, wziął z ręki d‘Epinay‘a przepisaną notatkę i zaczął głośno odczytywać jej treść.
— Tak, zapewne — powiedział, gdy ukończył czytanie — taki był program wczoraj jeszcze. O ile jednak dobrze słyszałem, to mają być w tej ceremonji karania złoczyńców zarządzone pewne zmiany.
— Czy tak? — wtrącił żywo d‘Epinay.
— Tak jest. Wczoraj u kardynała Rospigliosi, do którego byłem zaproszony na wieczerzę, była mowa o odroczeniu kary, jaką uzyskał jeden ze skazanych.
— Andrzejowi Rondolo? — zapytał d‘Epinay.
— Nie... drugiemu — odrzekł niedbale hrabia, rzucając okiem na notatkę, jakby pragnąc przeczytać nazwisko — Peppin, zwany Rocca Priori. To panów pozbawi widoku ścięcia, zobaczycie jednak miażdżenie kołem. Jest to operacja bardzo ciekawa, dla tych zwłaszcza, którzy po raz pierwszy oglądać ją będą. Ścięcie natomiast bardzo mało daje emocji i wrażeń; trwa zbyt krótko... W dodatku, kat tutejszy ma bardzo pewną rękę tak, że nigdy nie chybia. Nie powtarza nigdy uderzenia, jak ów kat, który ścinał głowę hrabiemu Chalais, i dokonał tego za trzydziestem dopiero uderzeniem. Richelieu zalecał wtedy torturowanemu cierpliwość. Tutaj nie było żadnej nadziei, by się powtórzyć mogło podobne widowisko.
— A! — mówił dalej hrabia z wyrazem pogardy — nie mówcie mi panowie o karach europejczyków! Oni o tem najmniejszego nie mają pojęcia!
— Hrabia najwidoczniej studjował starannie rodzaje kar, stosowanych przez różne narody świata?
— Badałem je naocznie, niemal we wszystkich zakątkach naszego małego globu — odparł Monte Christo.
— Czy znajdujesz pan przyjemność w obserwowaniu tych okropnych widowisk?
— Przyjemność? Wstręt raczej i ból. Badałem je z ciekawości, naukowo.
— Z ciekawości? Wiesz, hrabio — użyłeś okropnego w tym wypadku słowa.
— Dlaczego? Jedna jest tylko w życiu naprawdę poważna i uroczysta chwila, to śmierć. Czyż nie jest więc rzeczą ciekawą zbadać, jak różnemi sposoby dusza rozłącza się z ciałem i w jaki sposób, stosownie do charakterów, temperamentu, a nawet obyczajów — przyjmują ludzie to przejście z bytu do nicości? Co do mnie, to jestem przekonany, że im więcej się widzi umierających, tem łatwiej się umiera. I powiem to jeszcze, że śmierć jest może karą, ale nie zmazaniem winy.
— Nie rozumiem pana — wtrącił d‘Epinay.
— Posłuchaj pan — rzekł hrabia, a twarz jego otrzymała żółtawe zabarwienie, co było u niego rumieńcem:
— Pomyśl! Przypuśćmy, że komuś zabrano matkę, ojca, kochankę, że dzięki temu żyje w bezustannej męce, że jeżeli umiera w każdej sekundzie swego życia, że w sercu ma wieczną ranę, krwią broczącą... Czy myślisz, że jeżeli społeczeństwo da mu wkońcu satysfakcję i nożem gilotyny zetnie głowę sprawcy tych mąk piekielnych, będzie to wystarczające zadośćuczynienie za mękę całego życia? Jedna krótka chwila — za życie całe?
— Prawda, zgadzam się, że zadośćuczynienie to, że kara ta, będzie zbyt mała wobec ogromu przewinienia. Lecz cóż sprawiedliwość ludzka dać więcej może? przecież i sama ofiarność nie jest zdolna do bardziej spotęgowanego wymiaru kary. Może zabić, nic ponadto. I dla tego celu służą pojedynki, — powiedział Morcef.
— Pojedynek... — z ironją zawołał hrabia — cóż to za prawdziwie śmieszny sposób osiągnięcia celu, jeżeli jest nim zemsta! Ktoś naprzykład uwodzi ci narzeczoną, lub okrywa hańbą córkę... morze łez dla obojga!... a ty go za to... tylko zabijasz. I w dodatku musisz się uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli go zabijesz. Bo on mógł ciebie zabić. O, nie, nie!... gdybym ja miał się mścić za co, mściłbym się inaczej!
— Więc pan nie uznajesz zupełnie pojedynków?...
— Owszem. Biłbym się może w pojedynku, ale tylko za zniewagę, za policzek. I biłbym się wtedy z całą zimną krwią, zwłaszcza że byłbym najzupełniej o siebie spokojny i pewny śmierci przeciwnika. Dla mnie bowiem pojedynek nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Zbyt dobrze władam szpadą i zbyt dobrze strzelam... Za doznaną jednak boleść, oddałbym boleść równą tej, jaką mi dano. Oko za oko, ząb za ząb — jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— Ależ — zauważył d‘Epinay — zgodnie z takiem rozumowaniem, które ci pozwala, hrabio, byś był w swej własnej sprawie zarazem sędzią i katem, czybyś potrafił utrzymać miarę, czybyś nie poszedł za daleko, czyby kara nie okazała się większą, niżeli była wina? Nienawiść jest ślepa, gniew głuchy, to też ten, który chce się mścić, łatwo może przebrać miarę.
— Może... odparł hrabia przygasłym głosem, w którym zabrzmiały jakby lęk i obawa. — Ale dosyć o tem. Szczególny bowiem obraliśmy temat rozmowy, jak na dzień karnawału. Jak do niej przyszło?... wprost nie pojmuję! A prawda, przypominam sobie, pragnęliście panowie widzieć egzekucję. Doskonale, będziecie ją widzieli. Lecz siadajmy oto do stołu, widzę, że śniadanie gotowe.
Nasi młodzi przyjaciele na to zaproszenie powstali w milczeniu i poszli do sali jadalnej.
W czasie wyszukanego śniadania, złożonego z najwytworniejszych dań, towarzystwo zabawiało się już rozmową jak najlżejszą o teatrze, miłostkach i tancerkach. Zaproszeni zjadali przytem z ogromnym smakiem, co było łatwe do wybaczenia, gdyż od tak dawna byli skazani przecież na okropną kuchnię włoską!
Hrabia natomiast prawie zupełnie nie jadł; rzekłbyś, że siadając do stołu dopełniał jedynie prostej powinności grzecznego gospodarza.
Przy owocach d‘Epinay dobył, wbrew zasadom grzeczności, zegarka.
— Cóż to — zapytał hrabia — spieszy się panom?
— Proszę darować, panie hrabio. — Nie mam jeszcze kostjumów.
— Ależ to bagatela. Okno na placu del Popolo wynająłem wraz z salonem i jeszcze jednym pokojem, w którym będzie się można przebrać. Zaś kostjumów przenajrozmaitszych mam aż nadto dosyć. Wybierzecie sobie tam więc, panowie, co wam przypadnie do gustu.
— Hrabia jest tak uprzejmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować i przyjąć tę jego jeszcze jedną więcej uprzejmość. A czy pojedziemy na miejsce egzekucji przez ulicę Wyścigów?
— Niepodobna. Jest bowiem ona dziś otwarta jedynie dla pieszych.
— A więc udamy się tam pieszo, dziękuję przeto za powóz.
— Czy koniecznie musisz pan być na tej ulicy?
— Bezwarunkowo.
— A więc dobrze. Przejdziemy zatem przez nią pieszo wszyscy troje. Nawet i ja rad jestem, że tak będzie, bo się przekonam, czy wszystkie moje rozkazy zostały ściśle wykonane.
— Panie hrabio — zaanonsował służący, uchylając drzwi — jakiś zakonnik pragnie mówić z panem.
— A, wiem o co chodzi. Zechciejcież, panowie, przejść do salonu, znajdziecie tam kawę i nie najgorsze może cygara. Wybaczcie mi, że odchodzę, za chwilę będę wam służył niezawodnie.
Po przejściu do salonu, Morcef, będący wielkim amatorem cygar, a skazany we Włoszech na palenie jak najgorszych, gdy zbliżył się do stolika aż krzyknął z radości, na widok najwyborniejszych Havana.
— Cóż myślisz — zagadnął d‘Epinay — o panu Monte Christo?
— Co myślę?... Ależ myślę, że jest to człowiek najrozkoszniejszy, mądry i aż do onieśmielenia gościnny... Wreszcie, że posiada doskonałe cygara.
Tak Morcef ocenił gospodarza.
Po chwili ukazał się hrabia, z temi słowy na ustach:
— Otóż jestem, panowie, cały na wasze usługi. Powóz już został odesłany na plac del Popolo. Musimy więc teraz choć byśmy nie chcieli iść piechotą. I dlatego właśnie, ze względu na to, że droga daleka, zechciej wziąć, panie Morcef, parę cygar na zapas.
— Na honor, panie hrabio, aczkolwiek wiem, że jest to nieprzyzwoitością, wezmę ich parę, są bowiem doskonałe.
Przez ulicę Frattina udali się na miejsce kaźni. Gdy przechodzili około placu Rospoli, d‘Epinay zapytał:
— Któreż są okna pańskie?
— Trzy ostatnie — odpowiedział tenże, tonem najobojętniejszym, ani na chwilę nie podejrzewając przyczyn, z jakich pytanie to zostało uczynione.
D‘Epinay spojrzał i natychmiast rzuciło mu się w oczy, że okna boczne przysłonięte zostały adamaszkiem żółtego koloru, zaś środkowe — zasłoną o barwie białej, z wyhaftowanym jedwabiem krzyżem purpurowym.
A więc tajemniczy człowiek z Kolizeum dotrzymał obietnicy. Zaś nie ulegało już wątpliwości, że człowiekiem tym był hrabia.
Grupa naszych znajomych zwolna posuwała się, wśród tłumów coraz bardziej rozfalowanych, ulicą Wyścigów ku placowi del Popolo. Aż nakoniec dojrzeli oni wysokie obeliski znajdujące się na środku placu, zaś trochę z boku, tam gdzie się zbiegały ulice: Babuino i Corso Ripetta, ogromne belki rusztowania.
Przy wejściu na plac oczekiwał już na nich intendent hrabiego, który ich zaprowadził do pomieszczenia dla nich zarezerwowanego. — Obok salonu, w którym się znajdowało cenne, w dniu tym, frontowe okno, przygotowany był pokoik sypialny, w którym na krzesłach porozkładane były najrozmaitsze kostiumy maskaradowe.
— Macie panowie wybór zupełny — rzekł hrabia, wskazując na ubiory — radziłbym wam jednak wziąć białe kostjumy pajaców, ze względu na to, że ślady gipsowych confetti najmniej na nich będą widoczne.
Ale d‘Epinay nie mógł myśleć o kostjumach. Pobiegł do okna, by zobaczyć, co się dzieje na placu Ludu. Zainteresowanie budziło w nim rusztowanie, oczywiście.
Było ono zupełnie już gotowe do wypełnienia swych zadań. W jednym jego rogu stał pień, w którym było utkwione ostrze katowskiego miecza, zaś dalej leżała olbrzymia maczuga.
Na schodach rusztowania d‘Epinay ujrzał dwóch pomocników kata, zajadających najspokojniej śniadanie, składające się z chleba, salcesonu i butelki wina.
Na ten widok Franciszek uczuł, że mu włosy powstają na głowie i pot zimny zrasza czoło.
Skazańcy byli umieszczeni, od wczorajszego wieczora, w pobliżu, w kościołku Najświętszej Panny, otoczonym bardzo liczną strażą. Podwójny szpaler karabinierów stał na drodze, wiodącej od kościołka aż do stóp rusztowania. Cały zaś plac był zapełniony tłumem, w którym nie brakowało kobiet i dzieci, na rękach matek nawet.
Tłum ten zachowywał się spokojnie, unosił się nad nim nieprzerwanie głuchy szmer, na który się składały: głośniej wymówione słowa, śmiech, wesołe wykrzykniki.
Nie bez słuszności powiedział hrabia, że egzekucja w Rzymie jest początkiem karnawału!
Nagle wszystko ucichło. Otworzyły się drzwi zamkniętego do tej chwili kościoła i rozpoczął się pochód. Naprzód szło bractwo pokutników, w długich oponach szarych, w formie worków, z otworami na oczy jedynie. Każdy z nich miał woskową, zapaloną świecę w ręku. Za pokutnikami postępował mężczyzna nad wyraz olbrzymiego wzrostu, z ogromnym nożem za pasem.
Był to kat.
Za tym ostatnim bezpośrednio podążali skazani, w porządku, w jakim odbyć się miała egzekucja; naprzód Peppino, a następnie Andrzej; obok nich szli kapłani.
Peppino szedł krokiem pewnym i równym; zapewne wiedział już, że nie idzie na śmierć.
Andrzeja podtrzymywał kapłan, gdyż cały chwiał się na nogach.
Na widok ten d‘Epinay uczuł, że i pod nim chwieją się nogi. Spojrzał na Alberta — ten był blady jak chusta, a zapalone cygaro wypadło mu z ręki.
Hrabia tylko pozostał zimny i obojętny; jedynie spotęgowany żółtawy odcień cery pozwalał na domysł, że i on jednak doznaje jakiegoś wzruszenia. Nozdrza miał rozwarte, jak zwierzę, usta rozchylone, po przez które dojrzeć było można zęby białe i ostre. A jednak uśmiechał się, uśmiechał się łagodnie, dobrotliwie nawet.
Dwaj delikwenci zwolna wprawdzie, lecz niemniej — zbliżali się do rusztowania. W miarę tego widać było jak się mienili na twarzach. Peppino, będący młodzieńcem o wdzięcznej postaci i pięknych rysach twarzy, szedł śmiało, z podniesioną do góry głową, jakby upatrywał, — z której strony przyjdzie jego wybawca?
Wygląd Andrzeja był najzupełniej inny. Był to mężczyzna niski i gruby, o twarzy, na której malowały się okrucieństwo i bestjalizm. Szedł, zataczając się, głowa chwiała mu się na wszystkie strony i wyglądał, jakby wola nie panowała już zupełnie nad jego ruchami.
— Mam wrażenie, patrząc na skazanych — rzekł d‘Epinay do hrabiego — że tylko jednę mieć będziemy egzekucję.
— Mówiłem to przecież panu. To też tylko jeden z tych skazanych idzie na śmierć.
— Zdaje się, że jeżeli ułaskawienie ma nadejść, to już czas najwyższy, by nadeszło.
— Właśnie nadchodzi. Proszę spojrzeć.
Istotnie, gdy Peppino miał już wstąpić na rusztowanie, jakiś pokutnik przedzierać się zaczął przez szpaler żołnierzy, którzy zresztą rozstępowali się przed nim chętnie, a następnie podał przewodniczącemu jakiś papier.
Ten złamał pieczęć, przeczytał papier, a następnie podniósł w górę rękę, na znak, by się uciszono!
— Niech będzie błogosławiony Stwórca! Jego Świątobliwość nadesłał rozkaz darowania życia jednemu ze skazanych.
— Ułaskawienie — zaszemrał lud, ułaskawienie!
Na wyraz ten „ułaskawienie“, Andrzej drgnął i podniósł w górę głowę.
Peppino stał nieporuszony.
— Uwolnienie od kary dla Peppina, zwanego Rocca Priori — ogłosił przewodniczący.
— Łaska dla Peppina! — zaryczał Andrzej — czemuż to dla niego, a nie dla mnie? Razem mieliśmy umrzeć, przyobiecano mi nawet, że on umrze pierwszy, a teraz ja mam jeden umierać? Ja sam nie dam się zabić! Ja nie chcę samotnie ginąć!
I chwytał za ręce kapłanów, kata, żołnierzy, próbował rozszarpać krepujące go więzy, rzucał się.
Kat dał, widząc to, znak swym pomocnikom, którzy skoczyli i starali się obezwładnić zbrodniarza.
— Patrzajcie — odezwał się hrabia — oto jedna z tych ludzkich istot, która ma umrzeć, szaleje ze złości, że tylko ona ma umierać, gdy temu, który miał z nim razem zginąć, darowano życie. O ludzie! ludzie! Plemię krokodyle — zawołał głośno hrabia, wyciągając nad tłumem zaciśnięte pięści — jakże wy w każdym czasie, zawsze i wszędzie, jesteście godni siebie.
A pomocnicy kata tarzali się tymczasem w prochu, by poskromić rozszalałego nikczemnika, który nie przestawał krzyczeć:
— I on powinien umrzeć! Ja nie chcę umrzeć sam. On pierwszy umrze, on pierwszy!
— Uważajcie, panowie, uważajcie bacznie — zawołał hrabia, chwytając za ręce obydwóch młodzieńców — uważajcie, bo na ma duszę rzecz jest godna widzenia. Oto ten człowiek, który czekał na śmierć już zrezygnowany i szedł, wprawdzie chwiejąc się, lecz spokojnie, na rusztowanie — teraz broni się, krzyczy i szarpie. Nie chce umierać. A co w nim bunt rozbudziło? To, że sam ma umierać! Spróbujcie zaprowadzić dwa baranki na rzeź, dwa woły do szlachtuza... i uczyńcie tak, aby jedno z nich pojęło, że drugie z nich nie umrze... Baranek zabeczy z radości, wół odwróci się, by radosnem spojrzeniem — pożegnać towarzysza. Ale człowiek, którego Bóg stworzył na podobieństwo swoje, człowiek, któremu Bóg dał duszę i wlał w nią najbardziej wzniosłe uczucie: miłość bliźniego — co mówi, gdy się dowie, że towarzysz niedoli ma być ocalony? Co?... złorzeczyć i przeklinać będzie! O hańbo!
I hrabia roześmiał się głośno, ale śmiechem okropnym, bolesnym, w którym słychać było łkania.
Walka trwała dalej. Był to widok okropny.
Nakoniec oprawcy obezwładnili skazanego, lecz udało im się to po tak wielkich trudnościach dopiero, że Andrzej wzniecił przeciwko sobie gniew całego ludu.
— Zabić go! Zabić! Powolną zabić śmiercią — ze wszystkich stron wołano.
D‘Epinay cofnął się wgłąb pokoju ze zgrozą. Ale hrabia przytrzymał go za rękę.
— Co pan robisz! Czy może w twem sercu odezwała się litość! Zastanów się, gdybyś usłyszał krzyk, że pies wściekły na ulicy szaleje i rzuca się na słabych, na dzieci i bezbronnych — porwałbyś za karabin, aby jednym strzałem unieszkodliwić tę złą siłę. A przecież, cóż winno było biedne zwierzę, że, ukąszone przez podobną chorobę dotkniętego psa szalonego, oddawało innym to, co samo otrzymało? Pan zaś masz litość dla zbrodniarza, który zabił swego dobroczyńcę, a teraz, gdy ma już ręce związane i sam zabijać nie może, — pragnie tego jedynie, by przed nim pierwszy umarł człowiek, towarzysz jego niedoli! O! panie, stłum to uczucie i patrz!
Skazaniec chciał się właśnie w tej chwili podnieść, nie starczyło mu jednak na to czasu, gdyż straszliwa maczuga opadła nagle i strzaskała ramię.
Głuchy, przytłumiony szmer przeszedł falą ponad głowami tłumu. Zbrodniarz legł na ramię, jak ranny dzik, twarzą ku ziemi. Uderzenie drugie, w bok, poderwało go ku górze i rzuciło go na wznak. Zbrodzień drgał, lecz trzecie uderzenie w skroń — unieruchomiło go zupełnie.
Wtedy kat rzucił maczugę, dobył z za pasa noża i jednem cięciem rozciął mu gardło, następnie zaczął go tratować nogami; za każdem przyciśnięciem, z otwartej szyi zbrodniarza tryskały strumienie krwi.
Tego widoku d‘Epinay znieść już nie mógł. Rzucił się w tył i upadł na krzesło, na wpół zemdlony.
Morcef z przymkniętemi oczyma zmusił się siłą, by przy oknie pozostać; rękoma jednak chwycił się kurczowo firanek. Gdyby nie to, byłby niezawodnie upadł.
Jeden hrabia stał wyprostowany, groźny i wspaniały, jakby był archaniołem zemsty, karzącej za zło.



ROZDZIAŁ VI.
KARNAWAŁ RZYMSKI.

Gdy d‘Epinay wrócił nakoniec do przytomności, zobaczył Alberta ze szklanką wody w ręku; bladego jak śmierć. Hrabia najobojętniej kładł na siebie strój arlekina.
Młodzieniec machinalnie rzucił okiem na plac w połowie już pusty. Rusztowanie pozostało, lecz nie było już na niem ani kata i jego pomocników, ani też ich ofiary. Pozostawał tylko lud wrzący, podniecony, po doznanych wrażeniach, już śmiechem od czasu do czasu wybuchający. Wracał szał życia i wesela.
Dzwon z Monte Citorio, który odzywa się jedynie na śmierć papieża i na otwarcie karnawału, szeroko rozrzucał w przestworza swe dźwięki.
— Co to? — zapytał d‘Epinay hrabiego — co znaczy ten dzwon? Co się stało?
— Nic. Ten dzwon obwieszcza Rzymowi jedynie, że karnawał się zaczął. To też ubierajmy się prędzej.
— Prawda — rzekł d‘Epinay — nic, nic się nie stało. To tylko umarł człowiek.
— Ależ to był sen tylko. Ten człowiek w naszych oczach stracony prześnił jedynie sen swego życia i już go niema. Pan spałeś przed chwilą również. Cała różnica — że się obudziłeś. Kto wie jednak, czy nie lepiej temu, który nie obudzi się już nigdy?...
— A Peppino, co się z nim stało?
— Peppino jest bardzo skromnego usposobienia, gdy tylko zauważył, że uwaga publiczna odwróciła się od niego, wpadł natychmiast w tłum, pragnąc zapewne swą osobą nie przyczyniać więcej kłopotu władzom. Nawet nie podziękował kapłanom, którzy z taką gorliwością na śmierć go szykowali. O, człowiek jest zwierzęciem bardzo niewdzięcznem. Ale ubierajcież się panowie, bo pójdziemy, gdy będzie już po wszystkiem.
— I cóż, Albercie — zapytał d‘Epinay — czy jesteś usposobiony do szaleństwa? Odpowiedz mi, tylko szczerze.
— O nie!... z pewnością! Rad jednak jestem, że nakoniec coś podobnego zobaczyłem. Po takiem widowisku, istotnie, goręcej się pragnie karnawału.
— A więc spieszmy się, panowie, — raz jeszcze powtórzył hrabia.
Nakoniec wszyscy, ubrani w kostjumy karnawałowe, zeszli ochoczo ze schodów i zmieszali się z tłumem, który już falował bachicznie, ogarnięty szałem karnawału. Ponury zazwyczaj plac del Popolo wrzał teraz życiem bujnie tryskającem, pełnem żądz i namiętności. Tłumy masek napływały ze wszystkich stron, przez wszystkie drzwi, przez wszystkie okna prawie.
Powozy również napływały falą bezustanną, przepełnione pierrotami, arlekinami, markizami, dogarressami i wieśniaczkami i t. p.
Wszystko to krzyczało, machało rękami, sypało w oczy gipsem, tłukło jaja, rzucało kwiaty, łaskotało biczykami z bibułek, słowem: szalało.
Nad wszystkiem górował pusty, niefrasobliwy śmiech.
Franciszek i Albert nie odrazu zespolili się z tą wspólną duszą karnawału. Powoli i zwolna ogarnął ich dusze ogólny szał tłumu. Po dobrej chwili dopiero opuszczać ich zaczął rozsądek dni codziennych, szarych.
Garść gipsu, którą ktoś rzucił na Morcefa, okryła całą trójkę białą kurzawą. To ich ożywiło.
Albert stanął w powozie, sięgnął rękami do worków i ciskać zaczął gipsem na wszystkie strony.
Odtąd walka około nich nie zamierała ani na chwilę, zwłaszcza gdy wjechali w wielką, szeroką i piękną ulicę Wyścigów. Balkony pałaców tych na karnawał przyozdobione zostały bogatemi dywanami, zaś okna — w zieleń i kwiaty. Na balkonach tych i w oknach, widzieć było można kilkadziesiąt tysięcy osób z najwyższej arystokracji oraz bogatych cudzoziemców.
Kobiety przedziwnej piękności, które same przez się wystarczyłyby już do podniesienia wspaniałości zabawy, poprzechylane na balkonach i w oknach, sypią na powozy przejeżdżających wiązanki kwiatów, odbierając wzamian całe bukiety. Na ulicy tłum wesoły, śmiejący się, tańczący, tłum szalony, w najniedorzeczniejszych ubiorach, jak naprzykład: olbrzymie kapusty, toczące się zabawnie po bruku, ryczące głowy ośle na ludzkich tułowiach, psy na tylnych nogach chodzące... To znów maska Mefistofelesa, tam znów szatana, gdzieindziej bachantki, syreny, najady... Wszystko to razem pomieszane, a roześmiane i radosne.
Oto jaki jest karnawał rzymski.
Po jakimś czasie hrabia rozkazał zatrzymać powóz, a przepraszając swych gości, że ich opuszcza, pozostawił powóz do ich rozporządzenia.
Działo się to przed pałacem Rospoli. D‘Epinay podniósł oczy i w oknie hrabiego, przysłoniętem białą, z czerwonym krzyżem, draperją, ujrzał jakaś postać kobiecą.
— Gdy panowie nasycicie się już ruchem i zechcecie zostać tylko widzami zabawy, to proszę pamiętać, że okna moje są do ich rozporządzenia.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że stangret hrabiego przebrany był za niedźwiedzia, zaś dwaj lokaje z tyłu siedzący za małpy. Maski były na sprężynach, które pozwalały na robienie najrozmaitszych grymasów.
Powóz szybko ruszył, gdyż Morcef bardzo naglił, intrygowany był bowiem przez pewne wieśniaczki, siedzące w powozie.
— Znikły mi z oczu, a jestem przekonany, że obydwie są prześliczne. A byłem już pewien, że karnawał ten nie skończy się bez żadnej dla mnie zdobyczy.
Zły los prześladował Alberta. Nie mógł się z owemi wieśniaczkami ponownie spotkać. Pod koniec zabawy udało mu się dopiero dojrzeć ich powóz. Zebrał momentalnie wszystkie kwiaty, jakie miały w powozie i obrzucił niemi swe boginie. Ten hojny gest był mile przyjęty, gdyż przy następnem spotkaniu jedna z wieśniaczek rzuciła Albertowi bukiecik fiołków.
Morcef pochwycił kwiaty z uniesieniem i przypiął je sobie do boku, robiąc miny, mające wyobrazić jego radość i szczęście.
— I cóż — zagadnął d‘Epinay — widzę, że jesteś bardzo zadowolony z tej przygody?
— Śmiej się, ile ci się tylko podoba. Ja jednak jestem przekonany, że na ten raz nie skończy się to na niczem.
I istotnie, początkowo pusta, nieobowiązująca do niczego zabawa karnawałowa, przybierać zaczęła charakter poważniejszy, gdy jedna z wieśniaczek, przy następnem spotkaniu, zaczęła radośnie klaskać w ręce, gdy ujrzała swój bukiet przypięty do boku Morcefa.
— Brawo, brawo! — zawołał Franciszek — sprawy istotnie zaczynają iść doskonale. Możebyś wolał zostać sam? Powiedz szczerze, w takim razie gotów jestem rozstać się z tobą choćby natychmiast.
— O, nie, Franciszku, nie trzeba brać rzeczy zbyt gorąco. Ten pierwszy krok grzeczności nie dowodzi jeszcze niczego. Trzeba być rozsądnym. Jeżeli nadobna wieśniaczka ma istotnie zamiar i ochotę posunąć się dalej, to znajdzie sposobność, byśmy się spotkali.
— Muszę ci przyznać, Albercie, żeś mądry jak Nestor i roztropny jak Ulises.
Albert nie omylił się. Piękna wieśniaczka postanowiła na tej zaczepce poprzestać. Jej powóz był już z corsa wycofany.
W końcu i oni wrócili do pałacu Rospoli, ale ani hrabiego, ani pięknej nieznajomej już nie było.
W tejże chwili dzwon, który ogłosił otwarcie maskarady, uderzył na jej skonanie. Pochody zaczęły się na zew ten łamać, rozpraszać i niknąć.
Więc i przyjaciele pojechali do swego hotelu.
Zjedli obiad, a następnie pojechali na operę, nią kończąc pierwszy dzień karnawału.
Nazajutrz pan Pastrini zajął się dostarczeniem im nowych kostiumów karnawałowych i już o godzinie dziewiątej rano przybył do nich gospodarz obładowany ośmioma, czy dziewięcioma ubiorami włościan rzymskich, bo takich właśnie kostiumów zażądał Morcef.
Przyjaciele nasi wybrali bez trudu każdy dla siebie po kostjumie, dla jego figury odpowiednim, prosząc jedynie, by do kapeluszy przyszyto im po pęku wstążek wielobarwnych i postarano się o bardziej piękne i bogate szarfy w żywych kolorach, któremi gmin przepasuje się zazwyczaj w dni świąt uroczystych.
Albert był ciekawy, jak też wyglądać będzie w nowym ubiorze, to jest w kamizelce i spodniach z niebieskiego aksamitu, ażurowych pończochach ze sprzączkami i jedwabnej kurtce? Ubiór ten dodał, oczywiście, wiele wdzięku przez swą malowniczość młodzieńcowi, podnosząc jego południową urodę, zwłaszcza gdy smukłą kibić przepasał pasem wyjątkowo bogatym, zaś głowę przykrył kapeluszem zawadiacko na bok włożonym i przystrojonym nieprawdopodobnie wielkim pękiem najpiękniejszych wstęg, które obfitą falą opadały mu na ramiona.
D‘Epinay zaręczył wtedy, że wygląda prześlicznie.
I tak było istotnie. Żywy, barwny i artystycznie pomyślany strój bardzo podnosi urodę; co do tego — nie może być dwóch zdań. Turcy naprzykład, jakże malowniczo wyglądali ongi w swych długich sukniach narodowych o żywych kolorach, gdy teraz, jakże okropnie się prezentują w swych ohydnych surducikach granatowych i pąsowych fezach, co razem złożywszy upodobania ich do butelek burgunda z czerwonemi kapslami...
D‘Epinay więc zupełnie szczerze winszował Albertowi, mówiąc, że zachwycająco wygląda.
Przy tym przeglądzie strojów zastał ich Monte Christo.
— Panowie — rzekł po przywitaniach — miłą jest rzeczą mieć towarzyszy zabaw, wolność jednak i swoboda na tem tracić nie powinny. To też przychodzę panów zawiadomić, że na następne dni oddaje do absolutnego rozporządzenia waszego mój powóz i konie. I nie sprawiajcie mi przykrości, robiąc jakieś ceremonie, gdyż pan Pastrini poinformował was niewątpliwie iż mam do rozporządzenia swego kilka powozów w każdej chwili gotowych na me rozkazy. Jeżeli zaś zechcielibyście mnie odwiedzić, lub mieli jakiśkolwiek do mnie interes, to jestem zawsze do waszych usług w pałacu Rospoli.
Młodzi przyjaciele chcieli coś odpowiedzieć, po namyśle jednak doszli do przekonania, że istotnie nie było powodów do odrzucania grzeczności tak uprzejmie zaofiarowanej. To też przyjęli ją, serdecznie dziękując.
Hrabia zabawił u nich czas dłuższy, około godziny, prowadząc rozmowę bądź o rzeczach artystycznych, bądź naukowych, w czasie której d‘Epinay mógł się przekonać o rozległej wiedzy hrabiego we wszystkich dziedzinach.
Morcef początkowo chciał zaproponować hrabiemu śniadanie, lecz szybko odstąpił od tego pomysłu, gdyż istotnie śmiesznością było skazywać go na ohydną kuchnię Pastriniego, gdy u siebie miał wybornego kucharza. Powiedział mu to szczerze i hrabia z uśmiechem przyjął to, mówiąc, że względy te pojmuje doskonale.
Morcef był wogóle zachwycony sposobem obejścia się hrabiego, mówiąc, że tak poczynać sobie może jedynie człowiek, pochodzący z domu o dużych tradycjach.
Po zjedzeniu we dwóch śniadania, para naszych przyjaciół zajęła miejsca w powozie, przyczem Morcef z radością zauważył, iż stangret i lokaje zostali przybrani z największym przepychem; Morcef był więc rad, że w tak bogatym powozie zaprezentuje się pięknym wieśniaczkom.
I rozmarzony przyciskał do piersi bukiet fiołków, których nie zapomniał przypiąć sobie do piersi.
Dzwon obwieszczający otwarcie karnawału zastał już ich na ulicy Corso, a za drugim już objazdem bukiet fiołków wpadł znów do powozu hrabiego, dowodząc Albertowi jak i jego przyjacielowi, że wieśniaczki zmieniły ubiór, zamieniając go na kostiumy Kolumbiny, to znaczy, że wzięły teraz na siebie wczorajszy kostjum Morcefa.
Albert natychmiast zmienił bukiet zwiędły na świeży, dawniejszy jednak zatrzymując w ręku, gdy zaś powóz wczorajszych wieśniaczek, a dzisiejszych Kolumbin ponownie się skrzyżował z powozem hrabiego — z zapałem podniósł bukiet ten do ust.
Podobne zaloty pomiędzy Albertem, a pięknemi nieznajomemi trwały, rzecz oczywista, do końca dnia.
Wieczorem po powrocie do hotelu, d‘Epinay znalazł w swym pokoju list z zawiadomieniem, iż w dniu jutrzejszym będzie przyjętym przez Jego Świątobliwość.
Nie wypadało mu w dniu takim myśleć o karnawale, albowiem pomimo łaskawości, jaką go obdarzał Grzegorz XVI z wysokości swego tronu, sam szacunek i głęboka cześć dla świątobliwego starca nakazywały skupienie myśli i odsunięcie się od światowych rozrywek.
To też gdy d‘Epinay wyszedł z Watykanu, udał się wprost do hotelu; w powrotnej drodze nie chciał spojrzeć nawet w stronę ulicy Wyścigów, a cóż dopiero mieszać się z tłumem.
Uniósł z sobą falę tak wzniosłych myśli, że samo obserwowanie szalonych uciech maskarady kalałoby ich czystość.
W dziesięć minut po piątej powrócił z przejażdżki Morcef, — nad wszelki wyraz uszczęśliwiony.
Kolumbina bowiem z powrotem przywdziała strój wieśniaczki rzymskiej, a przy spotkaniu się z Albertem podniosła maskę, ukazując twarz zachwycającą...
D‘Epinay, po wysłuchaniu tego opowiadania Morcefa, winszował mu serdecznie sukcesu.
Albert przyjmował to jako dług sobie należny, dodając iż z pewnych oznak zewnętrznych doszedł do przekonania, że jego piękna znajoma pochodzić musi z najwyższej arystokracji i że jest gotów napisać do niej nazajutrz.
Następnie poprosił Franciszka, by ten zechciał nazajutrz pozostawić powóz do jego wyłącznej dyspozycji. Grzeczność, którą mu piękna wieśniaczka odsłonięciem maski okazała, przypisywał nieobecności przyjaciela.
D‘Epinay zgodził się oczywiście na wszystko i gorąco życzył przyjacielowi powodzenia.
Nazajutrz Morcef pojechał na Corso z olbrzymim bukietem w ręku, d‘Epinay pieszo się udał do pałacu Rospoli, gdzie zajął miejsce w oknie, poprzestając na obserwowaniu zabawy. Po jakimś czasie dojrzał przeogromny bukiet Alberta w ręku wieśniaczki.
Wieczorem dnia tego wśród tłumów panowała już nie radość, ale szaleństwo.
Gdy d‘Epinay wrócił do hotelu; Morcef jeszcze nie powrócił, lecz wkrótce wpadł uradowany i z triumfującą miną rzucił przed nim na stół maleńki różowy bilecik.
— A widzisz? — zawołał — czytaj!
Wypowiedział to tonem niepodobnym do opisania.
D‘Epinay podniósł bilecik do oczu i zaczął czytać:
„We wtorek o godzinie siódmej wieczorem, wysiądź z powozu vis-a-vis ulicy Pontefici i idź w ślad za wieśniaczką rzymską, która wyrwie z rąk twoich maccoletti. Gdy się już znajdziesz na placu św. Jakóba, zawiąż sobie, na znak, różową wstążkę na ramieniu twego ubioru arlekina.
Do tej chwili już mnie nie zobaczysz nigdzie. Stałość i milczenie“.
— I cóż myślisz Franciszku? — zapytał Albert, gdy d‘Epinay skończył czytanie.
— Myślę, że awanturka ma charakter nader przyjemny.
— I ja tak myślę. Lękam się jedynie, czy czasem nie będziesz zmuszony pójść sam na bal do księcia Bracciano.
— Nie zapominaj, kochany Albercie, że cała arystokracja będzie na tym balu. Jeżeli więc twoja piękna nieznajoma jest, jak mniemasz, arystokratką, to powinnaby również się znaleźć na nim.
— Będzie czy nie będzie — jest to dla mnie rzeczą najzupełniej obojętną. Ja o niej zdania nie zmienię. A zresztą — jest piękna! To mi w zupełności wystarcza. Śmiej się nawet ze mnie, lecz ci powiem, że jestem zakochany.
— Na miłość boską!... przerażasz mnie! Widzę, że nietylko sam iść będę zmuszony na bal do księcia, ale nawet samotnie wracać do Florencji.
— To pewna, że jeżeli moja nieznajoma jest równie miła jak i piękna, to ja nie tak prędko Rzym opuszczę.
Na razie jednak Morcef, mimo szczęścia, był bardzo nieszczęśliwy. Piękna nieznajoma bowiem dotrzymała obietnicy, i nigdzie się nie pokazała.
Nadszedł wreszcie upragniony wtorek.
W dniu tym, o godz. siódmej rano rozpoczynają się zabawy, o ósmej bowiem rozpoczyna się post. Wszystko to więc, co nie było syte jeszcze karnawału, przybywa na ostatni wtorek i szaleje powszechnym szałem.
D‘Epinay i Morcef ani na chwilę nie opuszczali terenu uciech i byli świadkami wszystkich najdziwaczniejszych spotkań i intryg.
Włosi są jedynym narodem do zabawy i święta uroczyste spędzają co się nazywa wesoło.
W tym ostatnim dniu wesela, Morcef, zgodnie z wolą swej pięknej nieznajomej, był ubrany w kostium arlekina, d‘Epinay zachował ubiór rzymskiego wieśniaka.
Im bliżej było nocy, tem gwar powiększał się coraz bardziej w całym obrębie zabawy, we wszystkich powozach, na wszystkich ulicach, we wszystkich oknach. Nie było ani jednych ust milczących, ani jednej swobodnej i bezczynnej ręki. Wyglądało to wszystko, jak jeden nieprzebrany potok ludzi, grzmiący okrzykami i śmiechem, a rozrzucający na wszystkie strony kwiaty i confetti.
O godzinie trzeciej odgłos grzechotek zawiadomił tłumy, że za chwilę rozpoczną się wyścigi, które wtedy były specjalnym dodatkiem karnawałowych uciech.
Na odgłos grzechotek tych, wszystko co żyło i się znajdowało na ulicy Wyścigów chroniło się pospiesznie pod ścianami placów i na trotuarach, gdy powozy znikały wszystkie w ulicach poprzecznych. Po chwili ukazują się karabinierzy, by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, a wtedy strzał armatni daje znak rozpoczęcia się zawodów.
Na sygnał ten, na jednym końcu ulicy ukazuje się, z poza zamkniętej bramy, kilka, a czasami nawet kilkanaście koni i co tchu w piersiach pędzą one środkiem do wyznaczonej mety. Gdy to się stanie, ponowny strzał zawiadamia, iż wyścig został ukończony, a po chwili cała ulica już wie, drogą udzielania sobie wieści, który koń zwyciężył.
Po tem haśle powozy na nowo zalewają ulicę Wyścigów potokiem nieskończonym, tym gwałtowniejszym, że jego bieg był na chwilę wstrzymany. Nowe fale tłumów przelewają się również. Wtem ruch ten i wrzawę podsycać zaczyna nowy żywioł: kupczący „maccoletti“ wpadają na scenę.
„Macoletti“ są to świece woskowe rozmaitej wielkości i stanowią one ostatnią ponętę ostatnich chwil szału.. Zabawa polega na tem, iż każdy pragnie zgasić świeczkę bliźniemu, starając się utrzymać płomień na swojej.
W kilka minut po wpadnięciu kupczących, pięćdziesiąt tysięcy świateł rozbłysło na ulicy, płomienie podnoszą się, gasną, wirują... Rzekłbyś, że to jakieś święto duchów. Wszystkiemu temu nieopisana towarzyszy wrzawa, tak wesoła, jak tylko może wesołym być śmiech.
Morcef i d‘Epinay przyjmowali oczywiście gorący udział w tej rozkosznej, zaprawdę, zabawie. Albert jednak co chwila spoglądał na zegarek, wyczekując z utęsknieniem siódmej godziny i krążąc bezustannie w pobliżu ulicy Pontefici.
Gdy nakoniec nadeszła upragniona chwila, Albert z płonącą świecą w ręku wyskoczył z powozu i zmieszał się z tłumem. Natychmiast mnóstwo zamaskowanych postaci rzuciło się na jego maccoletti, pragnąc zgasić świecę, lecz zręczny młodzieniec szczęśliwie unikał zamachów i z gorejącą świecą dotarł do kościoła św. Jakóba.
D‘Epinay obserwował długo ruchy Morcefa i widział, że ten, wstąpiwszy na stopnie kościoła, spotkał swą piękność, która bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu „maccoletti“ z ręki i zgasiła płomień.
Następnie Franciszek to jeszcze mógł dojrzeć jedynie, że Albert i wieśniaczka bardzo przyjacielsko wzięli się pod ręce i razem zniknęli w tłumie.
W godzinę potem, dzwony obwieściły koniec karnawału. Na znak ten tłumy jakby zamarły. Ustał ruch, umilkły śmiechy, świece gasły jedna po drugiej.
Zapanowała cisza i ciemność...
W parę minut po rozgwarze i jasności dnia.
Sprawiły to odgłosy bijących dzwonów, zawiadamiających, że karnawał już skonał i przyszły dni pokuty.



ROZDZIAŁ VII.
KATAKUMBY ŚW. SEBASTJANA.

Nigdy może d‘Epinay nie doświadczył wrażenia tak silnego, ani tak gwałtownego, jak w owej chwili skonania karnawału. Zdawało się, że szalejący, bujnym śmiechem aż dławiący się Rzym, — w jednej chwili przemienił się w jeden ciemny, cichy i ponury grób.
Nie było już co robić na ulicach sposępniałego miasta więc też d‘Epinay wrócił z pośpiechem do hotelu.
Obiad był już gotów, ponieważ zaś trudno było spodziewać się, by Albert mógł wrócić tak szybko, d‘Epinay przeto sam zasiadł do stołu.
Wybiła godzina jedenasta, a Morcef nie wracał; d‘Epinay pojechał więc sam na bal, prosząc jedynie gospodarza, by ten zawiadomił go natychmiast o powrocie Morcefa do hotelu, wysyłając posłańca do księcia Bracciano.
Dom księcia Bracciano był jednym z najprzyjemniejszych w Rzymie; jego żona, ostatnia z rodu Kolonnóv, z wielką uprzejmością przyjmowała gości. Wszystko to sprawiało, że przyjęcia w tym książęcym domu wyprawiane, miały europejską sławę.
Ponieważ nietylko d‘Epinay, ale i Morcef otrzymał zaproszenie, książę zaraz na wstępie zapytał Franciszka, co się stało z jego towarzyszem podróży, dlaczego na bal nie przybył.
D‘Epinay odpowiedział uśmiechem, że jego przyjacielowi przytrafiła się jakaś awanturka miłosna i że go pożegnał jeszcze w czasie karnawału na ulicy Pontefici.
— I od tego czasu już go pan nie widziałeś? Wiesz przynajmniej dokąd się on udał?
— Właśnie że nie wiem. Tyle jedynie, że jedna dama wyznaczyła mu spotkanie w miejscu umówionem.
— O... rzekł książę. — Rzym nie jest miejscem odpowiedniem na tak późne, a samotne przechadzki, na krańcach miasta zwłaszcza. Nieprawdaż, pani hrabino?
Te ostatnie wyrazy były zwrócone do hrabiny G.... która tylko co przybyła i była prowadzona przez hrabiego Torlonia, najbliższego kuzyna księcia.
— Ależ przeciwnie! Noc dzisiejsza jest właśnie czarująca, a obecni tutaj z pewnością żałować będą tego jedynie, że przeminie ona zbyt szybko.
— Ja też nie mówię — rzekł z uśmiechem książę, kłaniając się hrabinie wdzięcznie — o osobach, które są tutaj. Mężczyznom tutaj się znajdującym grozi wprawdzie duże niebezpieczeństwo, bo mogą paść ofiarą wdzięków pani, tym jednak, którzy tułają się teraz Bóg raczy wiedzieć na jak dalekich krańcach miasta — grożą niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju.
— Ależ u Boga, któż mógłby być tak nieroztropnym, by się mógł na coś podobnego odważyć?! — zawołała hrabina.
— Nasz przyjaciel, Albert de Morcef — odpowiedział d‘Epinay — którego pozostawiłem, jak gonił pewną piękną nieznajomą, która go intrygowała już od paru dni.
— I nic pan nie wiesz o nim więcej? Czy miał przynajmniej przy sobie jaką broń?
— Żadnej. To też jestem bardzo o niego niespokojny, z tej przyczyny zapowiedziałem nawet w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzenia nocy na balu w twym domu, książę. Gdy tylko powróci, mają mnie o tem zawiadomić natychmiast.
— O, zdaje mi się — zawołał książę — że mój służący szuka właśnie pana.
W rzeczy samej służący, spostrzegłszy d‘Epinay‘a, zbliżył się do niego.
— Jaśnie panie — rzekł — właściciel hotelu Angielskiego zawiadamia, że czeka tam na pana jakiś człowiek z listem od hrabiego Morcefa.
— Cóż to za człowiek? Dlaczego nie przyniósł listu tutaj?
— Nic więcej nie jest mi wiadome. Służący hotelowy to tylko polecił mi powiedzieć i zaraz się oddalił.
— O!... zawołała hrabina — wszystko to wygląda bardzo podejrzanie. Spiesz pan, biednego młodzieńca spotkał niewątpliwie jakiś wypadek.
— Pojadę natychmiast, rzecz prosta.
— Ale pan powrócisz, by nam opowiedzieć, co się tam stało?
— Naturalnie, jeżeli tylko zdarzenie okaże się bez znaczenia. W przeciwnym bowiem razie nie mógłbym uczynić tego, w tej chwili nie wiem jeszcze, co czynić wypadnie.
D‘Epinay, po wymówieniu słów tych, pożegnał hrabinę i spiesznie wybiegł z sali.
Gdy d‘Epinay zbliżał się już do hotelu, spostrzegł jakiegoś człowieka, stojącego na środku ulicy i wpatrującego się w okna hotelowe. Nie wątpił, że jest to właśnie ów posłaniec, zbliżył się więc do niego, a wtedy ten, nie pytany, odrazu pierwszy zapytał:
— Czy pan jesteś baronem Franciszkiem d‘Epinay?
— Tak jest.
— Zatem list ten jest do waszej ekscelencji. Zapewne będzie odpowiedź, na którą tutaj zaczekam.
— Dlaczego tutaj?
— Dowiesz się pan o tem, po przeczytaniu listu.
D‘Epinay nic już nie odpowiedział i wszedł z listem do hotelu, gdzie na schodach spotkał pana Pastriniego.
— Czy pan już widziałeś tego człowieka, który przybył do pana z listem od hrabiego Morcefa? — zapytał gospodarz z niepokojem.
— Widziałem już tego tajemniczego posłańca i list otrzymałem. Proszę, każ mi pan podać światło.
Świeca zapalona znalazła się natychmiast.
List był napisany i podpisany własną ręką Morcefa. Zaś jego treść była taka:

„Drogi przyjacielu! Gdy tylko list ten dojdzie do rąk twoich, zechciej wydobyć z mej kasetki czek. Z nim udaj się do Torloniego, który będzie napewno na balu u księcia Bracciano, i poproś, by ci wypłacił natychmiast cztery tysiące piastrów. Jeżeli mój kredyt jest na mniejszą sumę, to dołóż ze swoich. Jest niezbędne, ażeby pieniądze te były przesłane mi niezwłocznie.
Nie nalegam, lecz liczę w zupełności na ciebie, jak ty mógłbyś w podobnym wypadku, liczyć na mnie.
Twój przyjaciel Albert.“

Pod słowami temi był dopisek, skreślony inną ręką, we włoskim języku:

„Jeżeli do godziny szóstej rano nie otrzymam czterech tysięcy piastrów, o godzinie siódmej Albert de Morcef nie będzie się już znajdował w liczbie żyjących.
Luigi Wampa“.

Nie było czasu do stracenia.
Franciszek pobiegł do biurka, które otworzył, następnie z kasetki wydobył czek na sumę sześciu tysięcy piastrów, lecz Albert wybrał połowę tej sumy, tak że pozostało trzy tysiące zaledwie.
D‘Epinay miał przy sobie dwieście piastrów tylko. Brakowało więc ośmiuset piastrów.
Mógł wprawdzie d‘Epinay liczyć w tym wypadku na grzeczność Torloniego, lecz byłaby to sprawa bardzo przykra... Nagle szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie hrabiego Monte Christo. Kazał natychmiast poprosić pana Pastriniego, a gdy ten przyszedł, odezwał się do niego:
— Drogi panie Pastrini, czy hrabia jest u siebie?
— Jest. Tylko co powrócił.
— Może się jednak położył.
— Bardzo wątpię.
— Zechciej więc zajść do niego z zapytaniem, czyby nie raczył mnie przyjąć?
Pan Pastrini pobiegł natychmiast i po bardzo krótkiej chwili powrócił z tem, że hrabia oczekuje.
D‘Epinay udał się więc do hrabiego, a gdy go zobaczył — bez jednego słowa podał mu list Morcefa do przeczytania.
— A... — zawołał hrabia, po przeczytaniu go. — Przykre zakończenie karnawału! Czy masz pan do rozporządzenia żądaną sumę?
— Właśnie że nie. Brakuje mi ośmiuset piastrów.
Hrabia podszedł do biurka, otworzył je i wysunął szufladę pełną złota.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan nie zrobisz tej krzywdy, abyś się udawał z prośbą o pożyczkę do kogo innego.
— Widzi pan, że właśnie udałem się wprost do niego.
— Za co bardzo dziękuję — rzekł hrabia, gestem zapraszając d‘Epinay‘a, by z szuflady zaczerpnął tyle, ile jest mu potrzeba.
— Czy jednak jest to bezwzględna koniecznością, by posłać temu Luigiemu Wampie żądaną sumę?
— Zaiste, osądź pan sam. Dopisek tego tam pana jest wyraźny.
— Ja myślę jednak, że może dałoby się uniknąć tego, gdybyśmy tak we dwóch udali się do tego bandyty?... On by tego napewno nie odmówił panu.
— Mnie? A jakiż ja mogę mieć wpływ na niego?
— Czyż nie wyświadczyłeś mu przysługi, której on przyrzekł nie zapomnieć nigdy?
— Ja, jemu? Jakąż to przysługę wyświadczyć miałem bandycie temu?
— Czyż nie ocaliłeś pan życia Peppinowi?
— A!... a!... zawołał ze ździwieniem hrabia, marszcząc jednocześnie brwi — któż to panu o tem mówił?
— To inna sprawa. Dość że wiem.
— Ha! A gdybym tak udał się do owego Wampy, to pan byś mi towarzyszył?
— Ależ tak. Sam zaproponowałem to przecież panu hrabiemu.
— Gdzież jest ten człowiek, który przyniósł list?
— Na ulicy.
— W takim razie zawołam go.
— Stracone to będą zachody. Nie przyjdzie.
— Do pana — może. Do mnie przyjdzie napewno.
Po wypowiedzeniu słów tych hrabia podszedł do okna, otworzył je a następnie gwizdnął przeraźliwie.
Człowiek w płaszczu stojący na ulicy podszedł wtedy pod okna hotelowe.
— Wejdź! — zawołał hrabia takim tonem, jakby dawał rozkaz służącemu.
Posłaniec bez żadnego wahania wpadł w bramę hotelową, a potem, skacząc po cztery schody, znalazł się na progu gabinetu.
— Ach, to ty, Peppino — rzekł hrabia na jego widok.
A Peppino zamiast odpowiedzi, rzucił się na kolana, pochwycił rękę hrabiego i parokrotnie ją ucałował.
— O... widzę, iż jeszcze nie zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Rzadka to rzecz! Tyle już czasu od chwili tej upłynęło przecież?
— Nie, panie, ja nigdy tego nie zapomnę! — odpowiedział Peppino z oznakami wielkiej wdzięczności.
— Nigdy... to za długo. Lecz jest to już bardzo wiele, iż ci się zdaje, że wdzięczność twa nie wygaśnie nigdy. Wstań!... i opowiadaj.
Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na d‘Epinaya.
— O, wobec pana barona możesz mówić bez obaw, jest to jeden z moich przyjaciół.
— A więc dobrze — rzekł Peppino — raczy wasza ekscelencja zadawać mi pytania.
— Jakim sposobem hrabia Morcef wpadł w ręce Luigego?
— Jaśnie wielmożny panie, powóz tego francuza w czasie całego karnawału bezustannie prześladował powóz kochanki wodza naszego, Teresy. Francuz się do niej umizgał, zaś ona udawała, że łaskawie przyjmuje jego zabiegi. Wszystko to się działo za zezwoleniem naszego wodza, który znajdował się w tym samym powozie.
— Jakto! — zawołał d‘Epinay. — Luigi Wampa był w powozie wieśniaczek rzymskich?
— Tak. Był przebrany za stangreta.
— Cóż potem? — zapytał hrabia.
— Potem francuz się zdemaskował. Teresa, wciąż za zezwoleniem wodza, zrobiła to samo; francuz prosił o schadzkę, — Teresa przyrzekła, tylko zamiast niej — na umówionem miejscu oczekiwał Beppo.
— Więc to mężczyzna wyrwał Morcefowi, na schodach kościoła Św. Jakóba, płonącą maccoletti z ręki?
— Beppo jest piętnastoletnim chłopcem, który niejednokrotnie przebierał się za dziewczynę i zawsze z powodzeniem.
— No i ten Beppo wyprowadził hrabiego Morcefa za mury? — zapytał hrabia.
— Zaraz za bramą miasta oczekiwał powóz. Beppo wsiadł, zapraszając francuza, by również zajął miejsce. No, a ten nie kazał sobie tego dwukrotnie powtarzać. Wtedy Beppo powiedział mu, że pojadą do willi o milę odległej od Rzymu, wtedy francuz odpowiedział, że gotów jechać i na koniec świata. Z początku jechali bardzo zgodnie i przykładnie, lecz zwolna francuz stawał się do tego stopnia natarczywy, iż Beppo był zmuszony przyłożyć mu pistolet do piersi. Stangret uczynił to samo, powóz stanął, w tejże chwili z zarośli wyskoczyli nasi i otoczyli powóz. Początkowo francuz próbował się bronić, a nawet dość dotkliwie poturbował Beppa, lecz w końcu ulec musiał przeważającej sile. I tak został przewieziony do katakumb św. Sebastjana.
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — zdaje się, że to wcale ciekawa historja. Cóż pan na to? Pan, który jesteś tak znakomitym spostrzegaczem?
— Myślę, że byłaby ona niezwykle zabawna, gdyby nie to, że dotyczy mego przyjaciela.
— Przygoda ta mogłaby się skończyć bardzo smutnie. No, ale teraz skończy się tylko na strachu.
— Więc jedziemy do niego?
— Naturalnie, zwłaszcza że taka przejażdżka należy do bardzo przyjemnych. Katakumby św. Sebastjana w cudownej się znajdują okolicy! Nie będziemy mieli najmniejszej z tem trudności, gdyż powóz zaprzężony stoi zawsze gotowy na me rozkazy.
— W nocy nawet? — zapytał zdumiony Franciszek.
— Ależ tak. Jestem wielkim dziwakiem. Czasami przychodzi mi do głowy, w nocy lub zrana, albo pod koniec śniadania... kaprys, by jechać choćby na koniec świata. Wtedy wołam jedynie: „zajeżdżać“, wsiadam i jadę. Ale dziś nie pojedziemy tak daleko!
Mówiąc to, hrabia zadzwonił, a gdy wszedł służący, rozkazał:
— Niech powóz zajedzie. Stangret nie będzie potrzebny. Powiezie nas Ali.
— Zaledwie pierwsza, — rzekł hrabia, patrząc na zegarek — moglibyśmy śmiało wyjechać o piątej dopiero. Lecz zwłoka taka mogłaby zepsuć humor hrabiemu Albertowi, lepiej więc będzie, gdy go nieco wcześniej wyrwiemy z wrażych rąk. Jedziemy więc.
U drzwi hotelowych już oczekiwał powóz. Na koźle siedział murzyn, ten sam, którego d‘Epinay widział w podziemiach pałacu, na wyspie Monte Christo.
D‘Epinay wsiadł do powozu razem z hrabią. Na koźle umieścił się Peppino i konie ruszyły.
Gdy zaprzęg stanął u bramy św. Sebastjana, strażnik chciał robić pewne trudności, lecz hrabia pokazał pozwolenie burmistrza miasta na przejeżdżanie swobodne bram w każdej porze dnia i nocy, wobec czego brama została otwarta.
Przez Via Appia powóz potoczył się szybko dalej.
Przy blaskach wschodzącego księżyca d‘Epinay dostrzegał błyski broni, czyhających w cieniu drzew bandytów, lecz skinienie ręki Peppina wystarczało, by powóz szedł ciągle naprzód, bez żadnych przeszkód.
Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął, Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i d‘Epinay wysiedli.
— Za dziesięć minut będziemy na miejscu — rzekł hrabia do swego towarzysza. Następnie w narzeczu toskańskiem dał jakiś rozkaz Peppinowi.
Peppino wyjął wtedy pochodnię z walizy powozu, zapalił i ruszył w drogę. D‘Epinay widział jak zapuszczał się on wąską ścieżyną pomiędzy urwiska, aż wreszcie zniknął.
— Teraz — rzekł hrabia — podążajmy jego śladem.
I poszli tą samą ścieżką. Po pewnej chwili dojrzeli dwóch ludzi, rozmawiających w cieniu drzew.
— Idziemy dalej? — zapytał z pewnym niepokojem d‘Epinay.
— Oczywiście. Peppino już uprzedził tych ludzi o naszem przybyciu.
W rzeczy samej, jednym z tych ludzi był sam Peppino, zaś drugim — bandyta, który na widok hrabiego wyprężył się i zasalutował.
— Jeżeli wasza ekscelencja raczy iść za mną — rzekł Peppino do hrabiego — to pozwolę sobie wprowadzić go do katakumb.
— Dobrze — rzekł hrabia — prowadź.
O kilkanaście zaledwie kroków dalej, pomiędzy skałami, przysłonięty krzewami dał się widzieć otwór, przez który zaledwie jeden człowiek mógł się przecisnąć.
Tak wąskie było samo tylko wejście wszelako, dalej bowiem korytarz odrazu bardzo się rozszerzał, trzeba było jednak iść bardzo, mimo to, pochylonym. Tak przeszli kilkadziesiąt kroków, poczem słowa: „kto idzie?“ zatrzymały ich. Jednocześnie dojrzeli, iż wśród ciemności blask ich pochodni odbił się na karabinie.
— Przyjaciel — zawołał Peppino i zbliżył się do strażnika, któremu szepnął słów parę do ucha. Wtedy ten zasalutował, dając znać przybyłym, że mogą iść dalej.
Za strażnikiem korytarz opuszczał się w dół i trzeba było schodzić po schodach, o dwudziestu stopniach. Gdy zeszli, znaleźli się na rozdrożu pomiędzy grobami. Drogi rozchodziły się jak promienie gwiazdy. Framugi, jedna nad drugą w skale wykute na kształt trumien, wskazywały, że nareszcie znajdują się w katakumbach.
Przy końcu jednej z rozchodzących się dróg widać było dalekie, słabe światełko. Gdy hrabia je zobaczył, oparł dłoń na ramieniu d‘Epinaya i powiedział:
— Czy chcesz widzieć jak bandyci odpoczywają w katakumbach?
— Sądzę, iż musi to być widok niezwykle ciekawy.
— A więc chodź za mną... Peppino, zgaś pochodnię.
Ogarnęła ich ciemność. Jedynie w oddali migotało światełko. W ciemności tej hrabia prowadził d‘Epinaya pewnym krokiem, jakby posiadał zdolność widzenia w ciemnościach. Wędrowcy nasi doszli do pewnego rodzaju wgłębienia, na środku którego były ustawione cztery bloki kamienne, które ongiś najwidoczniej zastępowały ołtarz, jak to wskazywał krzyż, nad nimi utkwiony. Za arkadami tej byłej świątyni wędrowcy ujrzeli siedzącego na kamieniu człowieka, zajętego czytaniem przy świetle lampy, postawionej na kolumnie.
Był to wódz bandy, Luigi Wampa.
Dookoła niego, na ziemi, spoczywało ze dwudziestu bandytów z karabinami w rękach. W głębi, w zupełnej już prawie ciemności, rozpoznać było można sylwetę jeszcze jednego bandyty, postawionego najwidoczniej na straży.
Hrabia przez pewien czas pozwolił d‘Epinayowi obserwować tę malowniczą grupę, następnie dał znak, przykładając palec do ust, ażeby zachował milczenie, co uczyniwszy, ruszył sam dalej ku spoczywającym.
— Kto idzie? zawołał nagle i z przestrachem stojący na straży wartownik.
Na głos ten Wampa porwał się pierwszy z miejsca, dobywając pistolet z za pasa.
W mgnieniu oka wszyscy bandyci byli na nogach i dwadzieścia luf grozić zaczęło w piersi hrabiego.
— Ależ mój drogi Wampo — odezwał się hrabia głosem spokojnym i cichym — nie przypuszczałem, byś miał mnie w podobny przyjmować sposób!
— Broń do nogi, zawołał wódz, zdejmując jednocześnie z uszanowaniem kapelusz.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł następnie. To tylko dlatego cię tak przyjąłem, że nie spodziewałem się dziś twego przybycia.
— Wszystko to bardzo dobrze, przybyłem może niespodziewanie, lecz z tej jedynie przyczyny, by ci przypomnieć, że nie dotrzymujesz warunków naszej umowy.
— Jakich warunków? — zapytał wódz bandytów, oblewając się rumieńcem wstydu.
— Czyż nie umówiliśmy się, że nietylko moja, ale i moich przyjaciół osoba, będą święte dla ciebie?
— W jaki sposób słowa mego nie dotrzymałem? Racz mnie objaśnić, panie hrabio? Bo przysięgam, że nic nie rozumiem!
— Porwałeś wczorajszego wieczora i tutaj uwięziłeś hrabiego Alberta de Morcef. Otóż wiedz — mówił hrabia głosem, na dźwięk którego aż zadrżał Franciszek — że ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół. Powinieneś się domyśleć tego, bo mieszka w tym samym co i ja hotelu i przez cały czas karnawału jeździł moim powozem. Niemniej pochwyciłeś go, a nawet nałożyłeś na niego okup, jakby to był zwyczajny, pierwszy lepszy podróżny.
— Dlaczegóż ja tego wszystkiego nie wiedziałem? Dlaczego nie uprzedziliście mnie o tem? — zawołał piorunującym głosem Luigi, zwracając się do bandytów — dlaczego naraziliście mnie na zarzut, że nie dotrzymałem danego słowa?
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — mówiłem panu, że to tylko nieporozumienie, nic ponadto.
— Hrabia nie jest sam? — zapytał Wampa z niepokojem.
— Jestem z baronem Franciszkiem d‘Epinay, do którego wysłałeś list domagający się okupu, a którego przekonać zapragnąłem, że Luigi Wampa jest człowiekiem, którego słowu można zaufać. Proszę cię, panie baronie, zechciej podejść bliżej — mówił hrabia, zwracając się do Franciszka — oto jest Luigi Wampa, który panu powie jak bardzo boleje nad omyłką, która nie z jego winy się wydarzyła.
D‘Epinay wynurzył się z ciemności, a wtedy wódz podszedł do niego, ze słowy:
— Witam pana barona, witam z radością i uniżeniem. Słyszał pan, co mówiłem do hrabiego Monte Christo. Proszę o wybaczenie.
— Wszystko to dobrze, panie... panie Wampa. Gdzie jest więzień wszelako? Nigdzie go nie widzę?
— Spodziewam się, że nic mu się złego nie stało? — rzekł hrabia, marszcząc groźnie brwi.
— Więzień jest tam — rzekł Wampa, wskazując na celę przed którą przechadzał się wartownik — pójdę natychmiast zawiadomić go, że jest wolny.
I poszedł. D‘Epinay i hrabia Monte Christo podążyli za nim.
— Co robi więzień? — zapytał wódz wartownika.
— Nie wiem, panie. Od godziny w jego celi panuje absolutna cisza.
Wampa uchylił drzwi. Przybyli, przy świetle słabem małej lampki, ujrzeli Alberta owiniętego w płaszcz bandycki i smacznie śpiącego.
— No — zawołał hrabia, z dziwnym, sobie właściwym uśmiechem — jak na człowieka, któremu grozi śmierć o świcie, to wcale nieźle.
Wampa spojrzał na śpiącego Alberta z podziwem, graniczącym z uwielbieniem. Aczkolwiek bandyta, uszanować umiał odwagę swego więźnia.
— Pan hrabia ma słuszność — rzekł — ten człowiek jest godzien tego, by był pana hrabiego przyjacielem.
Następnie podszedł do Morcefa, trącił go w ramię i powiedział:
— Panie, proszę się obudzić!
Morcef przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.
— A!... a!... zawołał — to ty, szanowny dowódco bandytów? Ach! wiesz, że powinienem cię znienawidzić za to obudzenie mnie w tej chwili jak najmniej odpowiedniej. Śniło mi się bowiem, że tańczyłem u księcia Bracciano furlanę z tą prześliczną hrabiną G!
Dobył zegarka, i krzywiąc się fatalnie mówił dalej:
— Zaledwie druga, toć to noc jeszcze! I pocóż u djabła zbudziłeś mnie tak wcześnie?
— By cię, panie hrabio, zawiadomić, że jesteś wolny.
— Mój drogi — zawołał Morcef wtedy, z niezrównanym grymasem niezadowolenia — na przyszłość zechciej pamiętać o słowach Napoleona: „budzić mnie wolno wtedy jedynie, gdy nadejdą wiadomości złe; gdy dobre — nigdy“. Gdybyś był nie przerywał mi snu, byłbym dokończył owej furlany. Wierzaj, byłbym ci za to do śmierci wdzięczny. Domyślam się, że obudziłeś mnie, aby powiadomić mnie o zapłaceniu okupu?
— Nie. Jesteś, panie hrabio, wolny bez okupu. Ktoś, któremu nie mogę niczego odmówić, przybył osobiście, aby się upomnieć o pana.
— I przybył sam aż tutaj? O!... to prawdziwie grzeczny człowiek!
Morcef wstał i spostrzegł d‘Epinaya.
— Jakto, mój drogi — zawołał — to ty aż tak daleko posuwasz swe poświecenie?
— Nie ja jestem tym cudotwórcą, który cię wybawił, masz to do zawdzięczenia sąsiadowi naszemu, hrabiemu Monte Christo.
— O! prawdziwie, panie hrabio — rzekł żywo Morcef, poprawiając odruchowo chustkę na szyi i mankiety — jesteś człowiekiem stanowczo zbyt uprzejmym. Wierzaj, iż szczerze ci jestem wdzięczny.
I wyciągnął do hrabiego rękę, który zadrżał, podając mu swoją... lecz niemniej — podał.
Wódz bandytów z osłupieniem przypatrywał się całej tej scenie. Przywykł do tego, że więźniowie drżeli przed nim, gdy ten oto młodzieniaszek nie stracił nawet dobrego humoru.
D‘Epinay nie posiadał się z radości, że Albert zajął wobec bandyty taką postawę.
— Drogi Albercie — zawołał — gdybyś tak się zechciał pospieszyć, mógłbyś jeszcze zdążyć na bal, do księcia Bracciano i stanął do owej śnionej przez ciebie furlany i to z tą samą hrabiną G. która jest na balu i bardzo się niepokoiła o ciebie.
— Wiesz, że jest to doskonała myśl — zawołał — moglibyśmy tam być na godzinę trzecią. Panie Luigi, z bandytów... najbardziej szanowny, czy są jeszcze do wypełnienia jakieś formalności, przed pożegnaniem waszej wysokości?
— Niema żadnych, panie. Jesteś wolny, jak ptak.
— A więc żegnam cię! Chodźmy, panowie, chodźmy!
I Morcef, w towarzystwie d‘Epinaya i hrabiego, bez najmniejszego żalu opuścił jaskinię bandytów.
— Peppino! — zawołał wódz — podaj mi pochodnię.
— A ona ci na co potrzebna? — zapytał hrabia.
— Odprowadzę panów — odpowiedział dowódca — jest to najmniejsza cześć, jaką mogę złożyć waszej ekscelencji.
I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poprzedzał swych gości, nie jak lokaj który pełni służbę, ale jak król, który poprzedza ambasadorów. Gdy doszedł do końca korytarza, skłonił się głęboko i rzekł:
— Panie hrabia, raz jeszcze przepraszam i mam nadzieję, że nie będziesz miał w pamięci tego, co się stało.
— Nie, mój drogi Wampo. W tak ujmujący sposób nagradzasz swe przewinienia, że ochota bierze dziękować ci za ich popełnienie.
— Panowie — rzekł wtedy Wampa, zwracając się do młodych przyjaciół — być może, iż propozycja ma nie wyda się wam zbyt powabną. Jeżeliby jednak przyszła wam kiedy ochota odwiedzić moje schronienie, to ręczę, iż możecie być pewni najserdeczniejszego przyjęcia.
D‘Epinay i Morcef skłonili się na znak podziękowania. Następnie Albert, a potem i hrabia znikli w otworze wyjścia. Pozostał tylko jeden d‘Epinay.
— Widzę, że pan masz jeszcze do mnie jakiś interes? — rzekł Wampa do d‘Epinaya z uśmiechem.
— Tak. Przyznam się panu, że byłbym bardzo mu wdzięczny, gdybyś zechciał mi powiedzieć, co to za dzieło czytałeś pan, gdyśmy weszli do ciebie?
— „Komentarze Cezara“ — odpowiedział bandyta. — Jest to ulubiona moja książka.
— Cóż tam tak marudzisz? — zawołał z góry Morcef.
— Idę już, idę!... odpowiedział Franciszek.
I zaczął się przeciskać przez otwór.
— Za pozwoleniem, wodzu — zawołał Morcef, wracając się — chciałbym cię poprosić jeszcze o ogień.
I zapalił cygaro od pochodni Wampy.
— No, teraz, panie hrabio, spieszmy, o ile jest to możliwe. Nie uwierzy pan, jak bardzo zależy mi na tem, ażeby nie ominęła mnie owa furlana.
Powóz czekał na tem samem miejscu.
Hrabia, wsiadając, powiedział parę słów po arabsku i konie puściły się cwałem.
W niecałą godzinę stanęli przed pałacem księcia Briacciano. Była godzina trzecia, gdy wchodzili do salonu. Wejście ich wzbudziło zainteresowanie wszystkich obecnych.
— Pani — rzekł hrabia Morcef, podchodząc do hrabiny — wczoraj raczyłaś dać mi obietnicę, iż przetańczysz ze mną furlanę. Może przybywam zbyt późno, lecz oto mój przyjaciel, znany pani, jako człowiek zawsze prawdę mówiący, zechce niewątpliwie ci powiedzieć że nie z mojej stało się to winy.
Hrabina roześmiała się tylko, i puściła się z Albertem w pląsy.



ROZDZIAŁ VIII.
ODWIEDZINY.

Morcef, gdy tylko wstał nazajutrz, natychmiast poszedł do Franciszka z prośbą, by ten zechciał pójść razem z nim do hrabiego.
Wprawdzie już raz podziękował hrabiemu za ratunek, chciał jednak podziękę tę powtórzyć raz jeszcze i to w formie bardziej uroczystej.
Franciszek zgodził się na to jak najchętniej.
Hrabia przyjął ich natychmiast.
— Pozwól, panie hrabio — rzekł Morcef, zbliżając się do niego — abym ci me gorące podziękowania wyraził raz jeszcze. Wierzaj, że nigdy nie zapomnę tego, w jak bardzo ciężkich okolicznościach pośpieszyłeś mi z pomocą. Pamiętać będę zawsze, że jestem winien ci życie.
— Kochany sąsiedzie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie wyolbrzymiaj mych skromnych czynów, winieneś mi jedynie małą oszczędność w swym budżecie podróżnym, nic ponadto. Całe dwadzieścia tysięcy franków! Sam widzisz, że niema o czem mówić! Przyjm raczej z mej strony powinszowanie. Byłeś bowiem godzien uwielbienia za tę swobodę, spokój i zimną krew, jakie okazałeś, będąc w rękach bandytów.
— Cóż chcesz, hrabio? Wyobraziłem sobie, że wdałem się w sprzeczkę, następstwem której było, że zostałem zawikłany w pojedynek, no i chciałem pokazać im, że biją się we wszystkich krajach na świecie, lecz tylko francuzi stają do walki na śmierć i życie, z uśmiechem na ustach!
Nie o tem jednak chciałem mówić, lecz o tem byś kiedyś raczył i ode mnie przyjąć jakąś przysługę. Pragnąłbym bardzo tego, bym mógł być ci, hrabio, kiedyś pożytecznym. Mój ojciec, hrabia Morcef, rodem z Hiszpanji, zajmuje wysokie stanowisko we Francji i Hiszpanji, siebie więc i wszystkich moich oddaję tobie, hrabio, na usługi.
— Przyznam się szczerze, że oczekiwałem jakiegoś dowodu wdzięczności od ciebie, panie hrabio. Ofiarę więc twoją przyjmuję z zadowoleniem. Nawet odrazu chciałbym cię prosić o jednę wielką łaskę.
— Doprawdy? Jakżeż jestem szczęśliwy! Proszę, powiedz, hrabio, jaką?
— Nie byłem nigdy w Paryżu, nie znam go i obawiam się pojechać tam, nie mając żadnych stosunków. Któżby mnie wprowadził tedy, nieznajomego, w ten świat blasków i potęgi? Teraz propozycja twa ośmiela mnie. To też byłbym ci wielce obowiązany, drogi panie hrabio de Morcef, (słowa te hrabia wymówił ze szczególnym naciskiem i uśmiechem), gdybyś zechciał, gdy przybędę do Francji, otworzyć dla mnie podwoje swego domu, przez które spodziewam się wejść w szeroki świat Paryża.
— O, panie hrabio! z największą rozkoszą — odpowiedział Albert — i tem chętniej (mój Franciszku, proszę cię, nie śmiej się ze mnie), że zostałem zawezwany do Paryża listownie z tego względu, że mają mnie tam wyswatać z panną, pochodzącą z domu, mającego bardzo rozległe stosunki w świecie paryskim.
— A więc związek małżeński już tam na ciebie czeka w Paryżu? — zapytał d‘Epinay.
— Tak jest. Gdy przyjedziesz do Paryża, panie hrabio, być może, że mnie powitasz już jako ojca rodziny. Będzie to doskonale harmonizowało z wrodzoną mi powagą, nieprawdaż? W każdym razie powtarzam, że ja i wszyscy mi bliscy będziemy duszą i ciałem panu oddani.
— Przyjmuję z wdzięcznością te zapewnienia. Upewniam przytem pana, że tego mi tylko brakowało do spełnienia zamiarów, które układam oddawna.
D‘Epinay nie wątpił, że są to zamiary, o których hrabia napomknął w grocie Monte Christo. Spojrzał więc na niego, jakby chciał wyczytać z jego twarzy, jakie to plany niewolą go do wyjazdu do Paryża. Lecz nikt nie był zdolen przeniknąć w głąb duszy hrabiego, tym bardziej, iż na jego twarzy gościł wieczny uśmiech.
— Może zechcesz powiedzieć mi, hrabio — rzekł Morcef uradowany, że będzie mógł w świat wprowadzać takiego jak hrabia Monte Christo człowieka, czy nie są to czasem projekty, jakich się tysiące tworzy w myślach, na piasku budowanych, które za pierwszym powiewem wiatru, ulatują niewiadomo gdzie i giną bez śladu?
— O nie!... na honor.
— I kiedyż pan zawitasz do tej naszej stolicy świata?
— Nie wiem jeszcze dokładnie. A pan kiedy tam będzie?
— Za dwa, trzy tygodnie, najdalej.
— A więc daję panu trzy miesiące czasu. To chyba panu wystarczy?
— I za trzy miesiące — zawołał Albert z radością — będzie pan u mnie?
— Czy chcesz pan, abym oznaczył dzień i godzinę mego przybycia? Uprzedzam, że jestem punktualny.
— Dzień i godzinę? — odparł Albert — ależ z największą przyjemnością!
— A więc dobrze!
Hrabia wziął do ręki kalendarz.
— Mamy dziś — rzekł — 21 lutego (dobył zegarka), godzina jedenasta rano... A więc czy nie zechcesz, hrabio, oczekiwać na mnie łaskawie, dn. 21 maja, o tej samej godzinie?
— Z rozkoszą. Śniadanie już będzie gotowe.
— Mieszkasz pan?...
— Przy ulicy Helder Nr. 27.
— Czy po kawalersku? Nie chciałbym bowiem narazić pana na jakieśkolwiek nieprzyjemności?
— Mieszkam w domu mego ojca, w oddzielnem jednak zupełnie skrzydle.
— A więc dobrze.
Hrabia otworzył notatnik i zapisał: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, godzina jedenasta rano.
— A teraz bądź pan spokojny, pański zegarek nie będzie punktualniejszy ode mnie.
— Czy zobaczymy się jeszcze przed moim odjazdem panie hrabio?
— To zależy od okoliczności. Kiedy pan opuszcza Rzym?
— Jutro, o godzinie piątej wieczorem.
— W takim razie już się tutaj nie zobaczymy. Dziś bowiem przed wieczorem jeszcze wyjeżdżam do Neapolu i dopiero w niedzielę będę z powrotem. A pan, panie d‘Epinay, pan również wyjeżdżasz?
— Tak, do Wenecji. Ze dwa lata jeszcze zabawię we Włoszech.
— To nie będziemy się widzieli w Paryżu?
— Obawiam się, że nie, niestety.
— A więc życzę panom szczęśliwej podróży — rzekł hrabia, żegnając przyjaciół podaniem ręki.
Gdy młodzi ludzie wrócili do siebie, d‘Epinay zachowywał tak chmurne milczenie, że to wreszcie zwróciło uwagę Morcefa.
— Cóż jesteś taki nie w humorze? — zapytał.
— Wiesz co, ten hrabia jest tak niezwykłym człowiekiem, że z niepokojem patrzę na te jego odwiedziny u ciebie w Paryżu.
— A to z jakiego powodu?! Jesteś szalony, Franciszku drogi!
— Myśl sobie o mnie, co chcesz. Jednak takie jest moje mniemanie.
— Zauważyłem to już dawno, że względem hrabiego zachowywałeś się zawsze z rezerwą. Gdy on okazał nam tyle życzliwości. Czy masz co przeciwko niemu?
— Być może. Jeżeli mi przyrzekniesz, że nikomu o tem nie wspomnisz, tobym ci coś powiedział.
— Możesz zaufać memu słowu. Przyrzekam.
— A zatem słuchaj.
I Franciszek opowiedział Albertowi swoją wycieczkę na wyspę Monte Christo, spotkanie tam kontrabandzistów, pałac podziemny, którego panem był Monte Christo, nazywany przez marynarzy Sindbadem żeglarzem.
Potem przeszedł do Rzymu i do rozmowy, jaką podsłuchał, a która była prowadzona pomiędzy hrabią a hersztem bandytów, osławionym Luigim Wampą.
Albert wysłuchał Franciszka z największą uwagą, a potem rzekł:
— No i cóż widzisz tak złego w tem wszystkiem? Hrabia podróżuje i ma swój statek, bo jest bogaty. Jedź do Portsmuth lub do Suathampton, a zobaczysz całe porty natłoczone statkami bogatych anglików, którzy mają te same, co hrabia, upodobania. Ażeby w swych wycieczkach nie zależeć od nikogo, ażeby uniknąć tej okropnej kuchni, która mnie truje od czterech miesięcy, a ciebie od lat czterech, ażeby nie leżeć w tych obrzydliwych łóżkach, w których spać nie można — kazał sobie urządzić ustronie w jaskiniach wyspy Monte Christo. Umeblowawszy je zaś, z obawy, ażeby rząd toskański nie usunął go stamtąd, kupuje wyspę i bierze jej nazwisko. Mój drogi, poszukaj tylko w swej pamięci, a przyznasz, że duża ilość naszych znajomych przybrała swe nazwiska od swych dóbr.
— No, a ci bandyci korsykańscy, znajdujący się w jego orszaku?
— Cóż w tem tak bardzo dziwnego? Wiesz lepiej, niż ktokolwiek, że bandyci korsykańscy nie są bynajmniej rabusiami, lecz jedynie ludźmi wyjętymi z pod prawa, których jakaś wendetta wygnała z rodzinnego miasta, lub wsi; można więc z nimi utrzymywać stosunki bez ubliżenia sobie.
— Ależ Wampa i jego zgraja — toż to już notoryczni zbóje, którzy palą, gwałcą i rabują. Cóż sadzisz o zażyłości hrabiego z tego rodzaju ludźmi?
— Sadzę, mój drogi, że temu wpływowi, być może, zawdzięczam życie. Nie do mnie należy przeto sąd w tej sprawie. Pozwól i daruj, że go tłumaczę z zarzuconych mu występków; zaś robię to nietyle może dlatego, że mi ocalił życie, bo to może przesadzone, lecz dlatego, że mi tak odrazu i życzliwie pospieszył z pomocą.
— Ale jaki kraj jest tego hrabiego ojczyzną? Jakie jest źródło tych jego bogactw, gdzie jest jego rodzina?...
— Mój drogi! Po otrzymaniu mego listu, uznałeś za niezbędne użyć wpływów hrabiego, powiedziałeś: „mój przyjaciel Albert de Morcef jest w niebezpieczeństwie, pomóż mi pan go wyratować“... Czyż nie tak?
— Tak.
— Czy wówczas on cię zapytał: „kto jest ten pan Morcef?... Jakie jest pochodzenie jego nazwiska? Skąd jego majątek?“ Czy pytał cię o to wszystko? Powiedz?
— Nie, nie pytał o to.
— Tylko poszedł, ażeby mnie wyrwać z rąk Wampy. A więc, gdy on za taką przysługę żąda ode mnie tego, co się robi codzień dla Bóg wie skąd przybyłego cudzoziemca, przez Paryż przyjeżdżającego, — ty chcesz, abym mu odmówił? Szalony jesteś chyba!
Wyznać trzeba, iż wbrew zwyczajowi, słuszność tym razem była po stronie Alberta.
— Ha!... powiedział d‘Epinay z westchnieniem — rób co uważasz za właściwe, mój drogi vice-hrabio. Przyznaję, że wszystkie twe wywody mają pozory słuszności; nie zechcesz przeczyć jednakże, że hrabia Monte Christo jest człowiekiem tajemniczym i dziwacznym.
— Hrabia Monte Christo jest oryginałem, przyznaję to. Jest jeszcze na dużą miarę filantropem — i to go właśnie czyni niezwykłym w ludzkich oczach. I myślę, że jedzie do Paryża w tym celu jedynie, ażeby tam uzyskać nagrodę Monthjona. I bądź przekonany, że jeżeli do tego mój głos będzie potrzebny, to będzie go miał. Nie mówmy więcej o tem, mój drogi i siadajmy do stołu, zaś po śniadaniu po raz ostatni pójdziemy do katedry św. Piotra.
Nazajutrz, o godzinie piątej po południu Morcef rozstał się z Franciszkiem i wyjechał do Paryża.
Zanim jednak wsiadł do powozu, oddał panu Pastriniemu bilet dla hrabiego Monte Christo, na którym, pod nazwiskiem, były skreślone ołówkiem słowa: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, o godzinie jedenastej zrana.


CZĘŚĆ SZÓSTA.
W PARYŻU.
ROZDZIAŁ I.
ŚNIADANIE.

Dnia 21 maja, w domu przy ulicy Helder, dokąd vice-hrabia Albert de Morcef zaprosił w Rzymie hrabiego Monte Christo, od wczesnego rana zajmowano się różnemi przygotowaniami na przyjęcie tak niezwykłego gościa.
Albert de Morcef zajmował apartamenty w prawem skrzydle domu, w rogu wielkiego podwórca, nawprost gmachu przeznaczonego dla służby.
Dwa okna tego skrzydła wychodziły na ulicę, trzy na dziedziniec, wreszcie dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem znajdowała się jeszcze jedna budowla, w złym smaku architektury z czasów Cesarstwa, okazała jednak i rozległa, którą zajmował pan domu, hrabia Morcef.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się od ulicy mur, na którym, w niewielkich odstępach, były umieszczone wazony z kwiatami. W samym środku tego muru znajdowała się wielka żelazna krata ze złoconemi strzałami, zaś obok tego okazałego wjazdu były jeszcze małe drzwiczki, które służyły za przejście dla przybywających pieszo.
Wybór mieszkania dla Alberta ujawniał troskliwą pieczołowitość matki, która nie chciała rozłączać się z synem, aczkolwiek czuła, że nie może już więzić go przy sobie.
Aczkolwiek apartament Alberta składał się z kilku pokoi na parterze i na pierwszem piętrze, młody gospodarz postanowił przyjąć hrabiego Monte Christo w dolnym salonie, gdzie w rannym stroju oczekiwał przybycia tak jego, jak i kilku innych zaproszonych gości.
Tam właśnie, w salonie tym, na stole zasłanym szerokim i miękkim kobiercem, leżały w oryginalnych fajansowych naczyniach holenderskich wszelkiego rodzaju tytunie, począwszy od żółtego, petersburskiego, aż do czarnego z Sinai, nie pomijając Marylandu i Portorico. Obok w pudełkach leżały cygara systematycznie ułożone: Parus, Regalja, Havanna i Manilla.
Nakoniec w otwartej szafie był umieszczony zbiór niemieckich fajek, cybuchów z bursztynami i t. p.
O trzy kwadranse na dziewiątą, do salonu wszedł pokojowiec; z małym piętnastoletnim garsonem, mówiącym tylko po angielsku, stanowił całą służbę Alberta.
Rzecz zrozumiała, iż w dniach większych przyjęć nietylko kucharz hrabiny, ale i strzelec hrabiego, byli na rozkazy młodego pana.
Pokojowiec imieniem Żerman, obdarzony zupełnem zaufaniem młodego pana, miał w ręku zwitek dzienników i paczkę listów; dzienniki położył na stole, listy oddał Morcefowi.
Albert spojrzał na nie z roztargnieniem; wybrał dwa, skreślone wytwornem piórem, wonne, rozpieczętował, wreszcie przeczytał, z pewną nawet uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden z poczty, a drugi przyniósł służący pani Danglars.
— Każ oświadczyć pani Danglars, że z podziękowaniem przyjmuję miejsce w jej loży. Potem pójdziesz do Rozy: powiesz jej, że po wyjściu z opery przyjdę do niej na kolację: zaniesiesz tam sześć butelek najlepszego Burgunda i Malagi, a także baryłkę ostryg. Ostrygi weźmiesz u Borela, a pamiętaj powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie mam podać do stołu?
— A która jest teraz?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Podasz punktualnie o jedenastej. Nie wiesz wypadkiem, czy hrabina już wstała?
— Nie wiem, lecz pójdę się dowiedzieć...
— Dobrze. Poprosisz o klucze od piwnicy, bo moja nie bardzo jest zaopatrzona. Powiedz następnie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że proszę o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich znajomych.
Pokojowiec wyszedł, Morcef rzucił się wtedy na sofę i zaczął przerzucać dzienniki, lecz je odsunął po chwili, mrucząc z poziewaniem:
— Doprawdy... te pisma coraz bardziej nas zanudzają.
W tej chwili przed bramą zatrzymał się powóz i pokojowiec zaanonsował przybycie pana Lucjana Debray.
Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie młodzieniec słusznego wzrostu, blondyn, blady o oku niebieskiem i pewnem spojrzeniu; usta wąskie, zimne i zaciśnięte. Ubrany był w granatowy garnitur ze złotemi guzikami, na szyi biała chustka, z lornetką z perłowej masy, na wąskim jedwabnym sznureczku zawieszoną. Wszedł do salonu bez uśmiechu i bez jednego słowa, z miną napoły urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry! Ależ przestraszasz mnie, mój drogi, swą miną ministerjalną i swą punktualnością! I to ty, który zazwyczaj przybywasz wszędzie ostatni. To jakiś cud. Czy nie grozi to czasem upadkiem ministerstwa?
— Nie, najdroższy — odrzekł młodzieniec, ze swobodą siadając na sofie — uspokój się, my chwiejemy się zawsze, ale nie upadamy nigdy, nie mówiąc nawet o tem, że sprawy półwyspu umocnią nas zupełnie.
— A tak. Wypędzacie Don Carlosa z Hiszpanji?
— Nie, my go jedynie przetranzlokujemy ku drugiej granicy Francji, dając mu gościnę w Bourges.
— W Bourges?
— Tak. I niema czego żałować, u diabła! Bourges jest przecież stolicą Karola VII. I ty nie wiedziałeś nic o tem? Ależ Danglars zyskał już na tem miljony! Doprawdy, pojąć nie mogę skąd ten człowiek ma zawsze pierwszy najlepsze wiadomości.
— No a ty, dzięki temu, zdobyłeś nową wstążeczkę...
— Ech! przysłano mi gwiazdę Karola III — odparł niedbale Debray.
— Nie udawaj tylko obojętnego i wyznaj, że ci sprawiło to przyjemność.
— Phii... Zresztą, jako uzupełnienie stroju, gwiazda nieźle odbija, gdy się ją umieści na czarnym fraku naprzykład. Wygląda to wcale elegancko.
— I nadaje minę księcia Walji, lub Reichstatu — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Z tej przyczyny właśnie masz mnie u siebie tak wcześnie.
— Z tej przyczyny, że dostałeś gwiazdę?
— Ależ z przyczyny Don Carlosa! Całą noc dzięki temu wypadkowi spędziłem w ministerstwie. Wyprawiłem coś dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Był już biały dzień, gdy wracałem do siebie, chciałem zasnąć, ale dostałem takiego bólu głowy, że o śnie nie było co i myśleć. Wstałem więc i konno pojechałem do lasku bulońskiego, gdzie opanowały mnie znudzenie i głód. Aż nakoniec przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś zrana uczta. I oto jestem. Jestem głodny — daj mi jeść.
— To jest moją powinnością, jako gospodarza, mój drogi Lucjanie — rzekł Morcef, dzwonkiem przywołując służącego, gdy tymczasem Debray pejczem o złotej gałce uderzał po rozmaitych dziennikach.
— Żerman — rozkazał Morcef, gdy pokojowiec się ukazał — proszę podać Xeresu i biszkopty. Zanim to nastąpi — mówił dalej, zwracając się do Debraya — co, być może, uratować cię może od głodowej śmierci, masz tam oto cygara, przemycane oczywiście. Radzę ci spróbować i poprosić ministra, aby sprzedawał nam podobne, zamiast liści kapuścianych.
— Tego nie uczynię. A zresztą, jestem pewien, że gdybyśmy sprzedawali wam cygara najlepsze, jak te oto właśnie, to wydałyby się one wam obrzydliwemi, dlatego, że je rząd sprzedaje. Przytem to niema związku z ministerstwem spraw wewnętrznych, lecz skarbu, to też zechciej się z tem udać do pana Humana, wydział dochodów niestałych, pokój Nr. 17, w korytarzu 26-ym.
— Doprawdy, w zdumienie wprowadzasz mnie ścisłością i obfitością swych informacyj! Bierz że cygaro.
— A, drogi hrabio — rzekł Debray, zapalając manillę przy różowej świecy i wygodnie układając się na sofie — jakiś ty szczęśliwy, że nie masz nic do roboty! Doprawdy ty nawet nie pojmujesz ogromu swego szczęścia.
— I cóżbyś począł, mój drogi! Ty, podporo królestwa — odparł Morcef z lekką ironją — gdybyś nie miał żadnej pracy? Jakżeż nieskończenie nudziłbyś się wtedy, gdy umierasz z nudów nawet teraz! Lecz dobrze, ja cię rozerwę!
— Jakim sposobem?
— Zaznajomię cię...
— Z kobietą?... zawołał Debray, momentalnie siadając na sofie.
— Nie, z mężczyzną.
— O!... znam ich aż nadto dosyć!
— Ale nie znasz tego, którego mam na myśli.
— Któż to jest? Skąd przybywa? Z końca świata może?
— Może z dalszych nawet zakątków wszechświata...
— Co u djabła! I może to on przywieźć ma z sobą to twe przyobiecane śniadanie?
— Uspokój się. Śniadanie jest przygotowane przy domowem ognisku. Ale ty może istotnie jesteś głodny?
— Tak, przyznaję się do tego, aczkolwiek nie jest to przyjemne przyznawać się do podobnie smutnego stanu żołądka. Wczoraj jednak obiadowałem u pana de Villeforta, a zauważyłeś już może, że u tych wszystkich panów sądowników stół bywa zazwyczaj bardzo lichy?
— Do stu djabłów! Mógłbyś szkalować obiady innych, gdyby choć znośne dawali wasi ministrowie!
— Prawda, ale my, przynajmniej nie zapraszamy na nie ludzi przyzwoitych.
— Wypijże, mój kochany, drugą szklankę Xeresu i weź drugi biszkopt.
— Chętnie. Wyborne jest bowiem to wino hiszpańskie. Przyznaj, żeśmy mieli słuszność, zaprowadzając w tym kraju spokój. Łatwiej ci będzie teraz to wino sprowadzać.
— Zapewne. Ale biedny Don Carlos...
— O! Don Carlos na tem tylko skorzysta. Zapijać sobie będzie teraz Burgunda! A za lat dziesięć ożenimy jego syna z młodą królową.
— Za co ty dostaniesz order Złotego Runa!
— Jak uważam, Albercie, to chcesz mnie odurzyć dzisiaj dymem kadzideł.
— Przyznać musisz, że to najlepiej usposabia żołądek do trawienia, Ale zdaje mi się, że słyszę w przedpokoju głos zacnego Beauchampa! Doskonale! bo zaraz zaczniecie się sprzeczać, co jest zawsze wyborną dla przysłuchujących się zabawą.
— O cóż mielibyśmy się sprzeczać?
— O dzienniki.
— Alboż ja czytam kiedykolwiek pisma?! — odparł Debray, z najwyższą pogardą.
— I dlatego wasza sprzeczka bardziej będzie zabawna.
— Pan Beauchamp — poważnie powiedział służący.
— Prosimy, prosimy. O, pióro straszliwe — zawołał Morcef, podnosząc się i spiesząc na powitanie przybyłego. — Debray już jest. Ten sam, który cię tak okropnie nienawidzi, aczkolwiek nigdy cię nie czyta. Tak mówi przynajmniej...
— Ma rację — dorzucił Beauchamp wesoło — to tak samo, jak ja; krytykuję go, a nie wiem wcale, co on robi. Dzień dobry, komandorze.
— O!... już wiesz o tem?! — odpowiedział z uśmiechem Debray, podając dziennikarzowi rękę.
— Cóż u Boga! Cały świat o tem mówi. My jednak moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważniejszych. Mój Albercie, będziemy jeść śniadanie, czy obiad? Bo ja spieszę się do izby. Ach, nasze życie nie jest nazbyt wesołe!
— Ależ śniadanie. I czekać nam przyjdzie nienazbyt już długo na nie. Zaczekamy na dwie już tylko osoby i zaraz siadamy do stołu.
— A na kogoż jeszcze czekać mamy?
— Na szlachcica i dyplomatę.
— To znaczy, że czekać nam przyjdzie parę małych godzin na szlachcica, zaś parę wielkich — na dyplomatę. Przyjdę więc na deser. Zostawisz mi poziomek i odrobinę kremu. W izbie zaś zjem kotlety.
— Nie, Beauchamp, tak źle nie będzie. Bo gdyby nawet tym szlachcicem miał być Montmorency a dyplomatą — Metternico, zasiedlibyśmy do śniadania, nawet wtedy, punktualnie o jedenastej. Tymczasem napij się Xeresu, przegryzając biszkoptem, jak to Debray już zrobił.
— A więc zgoda, zostaję, tembardziej, że chciałbym się trochę rozerwać przed obradami w tej okropnej Izbie. Jest to tem konieczniejsze, że trzeba będzie wysłuchać mowy barona Danglarsa, a jego mowy są okropne.
— Mój drogi — rzekł Morcef do Beauchampa — z jakich przyczyn jesteś dziś tak cierpki? Zechciej przypomnieć sobie przytem, że kronika paryska dziennika twego już ogłosiła o mojem małżeństwie z panią Eugenją Danglars. Byłoby bardzo nieładnie, gdybym bez słowa protestu przysłuchiwał się, jak wyśmiewają się z człowieka, który niezadługo powie mi niewątpliwie: „Panie, oddaję w ręce twoje moją córkę i moje dwa miljony“.
— Ależ nie zaprzątaj mi głowy pogłoskami — rzekł Beauchamp — to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Pana Danglarsa król mógł obdarować tytułem barona, może go zrobić parem, ale nie uczyni go nigdy szlachcicem. Zaś hrabia de Morcef ma tyle dumy arystokratycznej, że nie zgodzi się nigdy na podobny mezaljans! Jego syn, vice hrabia de Morcef, zaślubić winien conajmniej margrabinę.
— Ale dwa miljony! To ma swoją wagę.
— Dwa miljony?... Jest to kapitał spółkowy teatru na przedmieściach, albo drogi żelaznej w ogrodzie botanicznym.
— Pan Chateau Renaud, pan Maksymiljan Morrel — zaanonsował pokojowiec.
— A więc już jesteśmy wszyscy — zawołał Beauchamp — siadajmy zatem do stołu, bo, jeżeli się nie mylę, tylko na dwie osoby oczekiwałeś, Albercie?
Morrel... szepnął Morcef zdziwiony, nie odpowiadając Beauchampowi — Morrel?... co to znaczy?
Lecz zanim zdołał zebrać myśli, Chateau Renaud, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, szlachcic od stóp do głowy, to jest wyglądem Guicha, a dowcipem Montemorta, ujął go za rękę i rzekł:
— Pozwól mój drogi, bym ci przedstawił kapitana spahisów, pana Maksymiliana Morrela, mojego przyjaciela, więcej nawet, bo mego wybawcę. Proszę cię więc, byś zechciał powitać go uprzejmie.
Czytelnicy nasi poznali już młodzieńca tego w Marsylji, w okolicznościach silnie dramatycznych i zapewne nie zapomnieli go jeszcze. Bogaty mundur nawpół francuski, nawpół wschodni, wybornie zrobiony, pięknie zarysowywał jego pierś szeroką, ozdobioną krzyżem legji honorowej.
Młody oficer skłonił się z ujmującą grzecznością.
— Panie — odezwał się Morcef — pan baron Chateau Renaud bez wątpienia wiedział, jak wielką mi sprawi przyjemność, dając możność poznania pana. Jesteś jego przyjacielem, zechciej być i moim.
— Doskonale — zawołał Chateau Renaud, życzę ci tylko, vice-hrabio, by na wypadek nieszczęścia mógł ci on pospieszyć z taką pomocą, jakiej ja doznałem.
— Cóż to było takiego?
— Drobnostka, o której mówić nie warto.
— Jakto, nie warto mówić? — zaoponował Chateau Renaud — czyż życie ludzkie nie jest warte tego, by je ocenić? Zaiste, zbyt filozoficznie pojmujesz to, mój drogi Morrelu!
— Z tego wszystkiego wnioskuję — wtrącił się do rozmowy Morcef — że pan kapitan Morrel ocalił ci życie?
— Tak jest — odpowiedział Chateau Renaud.
— I w jakich się to stało okolicznościach?
— Mój drogi Beauchamp, wiesz przecie, że umieram z głodu — zawołał Debray — pomówimy o tem przy stole.
— Panowie — przemówił z prośbą w głosie Morcef — mamy dopiero trzy kwadranse na jedenastą, przypomnijcie zaś sobie, że czekamy jeszcze na jednego gościa.
— A prawda! Na dyplomatę! — rzekł Debray.
— Ha!... w takim razie, jeżeli nie siadamy jeszcze do stołu, nalej sobie, baronie, szklankę Xerensu i opowiadaj.
— Wiecie zapewne, że zachciało mi się pojechać do Afryki.
— Drogę tę utorowali ci przodkowie twoi, mój drogi Chateau Renaud, — przerwał uprzejmie Morcef.
— Niestety, ja się na wschód udałem nie dla zdobywania grobu Zbawiciela, jak to czynili moi przodkowie, lecz dla wystrzelenia pistoletów. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, gdy dwaj świadkowie, których prosiłem, ażeby załatwili bardzo drobne nieporozumienie, zniewolili mnie do tego, że musiałem strzaskać ramię memu najlepszemu przyjacielowi, Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie, szanujecie i kochacie. Otóż po tym fatalnym pojedynku zapragnąłem mój talent strzelecki, jak również nowe pistolety, które w podarunku otrzymałem, wypróbować na arabach. Udałem się więc do Oranu, z Oranu do Konstantyny, i trafiłem właśnie na chwilę, gdy odstępowano od oblężenia. Zostałem zmuszony do cofania się wraz z innymi. Przez czterdzieści osiem godzin znosiłem deszcz w dzień, a śnieg w nocy; trzeciego dnia nakoniec koń padł mi z zimna i wyczerpania. Uciekałem więc dalej pieszo, co dało ten rezultat, iż w pewnym momencie miałem aż sześciu Arabów za sobą, konno mnie ścigających i dybiących na mą biedną głowę. Dwóch powaliłem strzałami z karabinu, następnie jeszcze dwóch, a tu broń była już wystrzelona! Gdy się zbliżyli, jeden pochwycił mnie za włosy, zaś drugi przyłożył mi do szyi jatagan. Poleciłem już duszę Bogu, gdy ten pan, którego tu widzicie, natarł na nich i tego, który się na mnie zamierzył jataganem, zabił wystrzałem z pistoletu, zaś drugiego zarąbał pałaszem. Gdy mu dziękowałem — nie chciał przyjąć nawet moich podziękowań, mówiąc, że było to jedynie spełnienie ślubowań, przysiągł sobie bowiem, jak mówił, że rok rocznie, w tym dniu właśnie ocali życie człowiekowi, zaś wypadek zrządził, że mnie to spotkało.
— W istocie — rzekł z uśmiechem Morrel — wypadek ten zdarzył się dnia 5 września, t. j. w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został w cudowny sposób uratowany; i dlatego o ile jest w mojej mocy, dzień ten staram się teraz uczcić jakimś dobrym czynem.
— Bohaterskim... nieprawdaż? — przerwał Chateau Renaud. — Ale to jeszcze nie wszystko. Po wyrwaniu mnie z rąk krwawych Arabów, pan ten po raz drugi uratował mi życie, oddając mi połowę swego płaszcza, bez którego zmarzłbym niechybnie. Oddał mi również połowę swych zapasów, bez których umarłbym z głodu.
— No, od głodowej śmierci nawet pan Morrel cię dziś nie wyratuje — zawołał Debray — ja bo straciłem już nadzieje, byśmy tutaj dostali śniadanie!
— Ależ, przyjaciele moi — zawołał Morcef — dopiero za piętnaście minut uderzy jedenasta. Za kwandrans więc dopiero będziemy mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie mi na to, bo i ja także czekam na swego zbawcę.
— A to co znów za nowa historja?
— Czy myślicie, że tylko Arabowie potrafią ucinać głowy? I mnie ktoś uratował życie, aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłem. Śniadanie nasze jest wyprawione na cześć wdzięczności właśnie, zaś teraz, zamiast jednego, mieć będziemy aż dwóch dobroczyńców ludzkości.
— Cóż poczniemy w takim razie — zauważył Debray — gdy mamy jednę tylko nagrodę Monthyona.
— O, poradzicie sobie! Dacie ją temu, poprostu, który nigdy nic dobrego dla ludzkości nie zrobił.
— Skąd ten dobroczyńca przybędzie? — zapytał Debray — przepraszam za niedyskrecję.
— Doprawdy, że nie wiem — odpowiedział Morcef — kiedy go zapraszałem na śniadanie, to jest przed trzema miesiącami, był w Rzymie. Ale skądże wiedzieć mogę, gdzie przebywał potem?
— A czy wierzysz przynajmniej w jego cnotę punktualności.
— Wierzę.
— Pamiętaj więc, że temu panu pozostaje już tylko dziesięć minut czasu.
— A więc pozwólcie — rzekł Morcef — bym wam opowiedział coś niecoś o nim.
— Przepraszam — przerwał Beauchamp — czy opowiadanie twe mogłoby dostarczyć tematu do feljetonu?
— Niewątpliwie, i to, do najciekawszego — odparł Morcef.
— A więc opowiadaj.
— W czasie ostatniego karnawału bawiłem w Rzymie...
— Wiemy, wiemy już o tem.
— Ale nie wiecie, że mnie tam porwali rozbójnicy.
— Słuchajno, drogi Albercie — rzekł Debray — ja coś miarkuję, że twój kucharz się upił, że ostrygi nie nadeszły, a lody się nie udały... Więc ty, na wzór pani Maintenon chcesz nam, zamiast śniadania, dać powiastkę. Przyznaj się mój drogi, jesteśmy ci wszyscy tak życzliwi, że ci dość łatwo wybaczymy i przez grzeczność posłuchamy historji będącej niewątpliwie fantazją.
— Tak, historja moja będzie fantastyczna i najzupełniej niprawdopodobna, lecz niemniej, będzie ona prawdziwa. Rzymscy rozbójnicy mnie tedy porwali i uwięzili w miejscu bardzo posępnem, w katakumbach Św. Sebastjana.
— Znam je — przerwał Chateau Renaud — omal nie dostałem tam febry.
— No to ja się lepiej popisałem, bo ją miałem rzeczywiście. Poinformowano mnie, po zamknięciu, że o ile do godziny szóstej zrana nie będzie do ich kasy wpłacony okup w sumie cztedziestu tysięcy piastrów, to o godzinie siódmej wpakują mi do głowy porcję ołowiu. Napisałem to wszystko Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie.
— No i Franciszek przybył z tą górą złota i dał ją bandytom. On więc jest owym zbawcą i bohaterem.
— Otóż nie. Nie mógł tego zrobić, gdyż ani on, ani ja nie mieliśmy pod ręką podobnie wysokiej sumy do dyspozycji. A o północy nie tak znów łatwo starać się o kredyt. Franciszek przybył wprawdzie, lecz bez pieniędzy i nie sam, lecz w towarzystwie tego pana, na przybycie którego oczekujemy właśnie.
— A więc ten pan, to jakiś Herkules, zabijający Gorgonę, Perseusz, wyzwalający Andromedę?...
— Nie, to człowiek mej budowy i wzrostu.
— Cały w zbroi?
— Nawet szpilki nie miał przy sobie.
— A więc zapłacił za ciebie okup?
— I to nie. Wystarczyło, że się tam zjawił, a już tem samem mnie uwolnił!
— Jeszcze go może przepraszano za to? — zawołał, śmiejąc się, Beauchamp.
— W samej rzeczy, tak było...
— Ależ to bajki prawdziwe. To może jaki Arjosto?
— Nazywa się hrabia Monte Christo.
— Niema takiego nazwiska herbowego, z hrabiowskim notabene tytułem — zawołał Debray.
— Może to jaki rycerz z Ziemi Świętej? — podjął Beauchamp — może który z jego przodków posiadał Kalwarję (Góra Chrystusa — Monte Christo) jak Montemartowie byli w posiadaniu Martwego morza?...
— Pozwólcie panowie — wmieszał się do rozmowy Morrel — dać sobie małe objaśnienie. Monte Christo jest małą wysepką, o jakiej często słyszałem od majtków mego ojca; jest to ziarenko piasku, rzucone na fale Śródziemnego morza nic nie znacząca drobina.
— Otóż tej drobiny panem i posiadaczem jest Monte Christo; dyplom na hrabstwo otrzymał w Toskanji.
— Czy bardzo bogaty?
— Tak się zdaje przynajmniej.
— Ależ bogactwo rzuca się w oczy, jest dla każdego widoczne!
— Właśnie, że nie, mój drogi Debray‘u.
— Nie rozumiem cię.
— Czytałeś Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy?
— Cóż za pytanie!
— Otóż bohaterowie opowiadań tych bogaci są, czy też biedni? Ziarna żyta są tam rubinami, lub odwrotnie. Zdaje ci się, że to biedni rybacy, gdy wtem zapalają jakąś lampę — i już są panami pałaców i bogactw, za które kupićby można Indje całe!
— Cóż z tego?
— Otóż mój hrabia Monte Christo jest takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie; nazywa się bowiem Sindbad żeglarz i posiada podziemia, złota pełne.
— Więc i te podziemia widziałeś, Morcefie?
— Ja nie, ale widział je Franciszek.
— Tylko panowie, proszę was bardzo o to, byście ani jednem słowem nie wspomnieli przy nim o tych jego podziemnych pałacach — powiedział tonem serjo Morcef — D‘Epinay tam był, lecz go wprowadzono z zawiązanemi oczami. W podziemiach tych widział tysiące służby, nawet niemych niewolników, marmury, posągi, bezcenne dywany, rzeźby i malowidła. Dużo najpiękniejszych kobiet... Te ostatnie zresztą są nieco wątpliwe, ponieważ d‘Epinay je widział wtedy dopiero, gdy zażył haszyszu.
Słuchacze spojrzeli na Morcefa wzrokiem, w którym malowały się wyrazy: „albo ci się w głowie pomieszało albo też kpisz sobie z nas niegodnie“.
— O tych podziemnych pałacach — rzekł w zamyśleniu Morrel — opowiadał mi już jeden z majtków mego ojca, Penelon.
— No, szczęśliwie, zaprawdę, że pan Morrel przybył mi z pomocą. Może teraz będziecie skłonniejsi dać wiarę mym słowom?
— Przebacz, mój drogi przyjacielu — powiedział Beauchamp — lecz opowiadanie twe było tak nieprawdopodobne...
— Nieprawdopodobne? A jednak mój hrabia Monte Christo istnieje niewątpliwie.
— Czemużby nie!... Na tym pięknym świecie każdy żyć może.
— Bez wątpienia, że każdy żyć może, tylko, że nie każdy ma czarnych niewolników, książęce pałace, konie po kilkadziesiąt tysięcy franków i kochankę Greczynkę.
— A Greczynkę tę widziałeś?
— Widziałem, lecz zdaleka.
— Lecz ten tajemniczy hrabia, poza swemi niezwykłościami, żyje, sypia i jada, bardzo mało... Hrabina G... która jak wiecie znała Bajrona, mówiła o nim, że musi być upiorem, że jest podobny do lorda Ruthwena.
— Doskonale — rzekł Beauchamp — dla dziennikarza byłby to dalszy ciąg słynnego węża morskiego z Constitutionela. Upiór — to przewyborna dla dziennikarza rzecz.
— Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża dowolnie — zaczął przypominać Debray — kąt policzkowy roztwarty, wyniosłe czoło, cera sino blada, broda czarna, zęby białe i ostre...
— Wybornie, Lucjanie — zawołał Morcef — doskonałą dałeś charakterystykę. Istotnie, hrabia Monte Christo do sylwety przez ciebie nakreślonej jest bardzo podobny. Człowiek ten niejednokrotnie wywoływał we mnie drżenie.
— Czy on cię oprowadzał czasem po zwaliskach Kolizeum, aby ci trochę krwi wyssać, mój Morcefie? — zapytał Beauchamp.
— Albo może kazał ci, gdy cię wyswobodził z rąk bandytów, podpisać cyrograf na duszę?...
— Żartujcie, żartujcie sobie, ile wam się podoba — rzekł Morcef, nie obrażając się bynajmniej.
— No, drogi Albercie — zawołał Debray — dość tego! Słuchaj, jedenasta bije na zegarze.
— Musiały cię tej nocy jakieś mary napastować! Idziemy do stołu!
Jeszcze nie przebrzmiały echa bijącego dzwonka w zegarze, gdy drzwi się otworzyły i Żerman oznajmił:
— Pan hrabia Monte Christo!
Wszyscy zebrani bezwiednie się poruszyli i zwrócili głowy w stronę otwartych drzwi, do tego stopnia welkie wrażenie wywarło na nich opowiadanie Morcefa.
Hrabia stanął na progu, ubrany z niezmierną prostotą. Najbardziej wybredny elegant wszelako nie miałby nic toalecie tej do zarzucenia.
Po wejściu rozejrzał się po salonie, postąpił na jego środek i przywitał się z Morcefem, podając mu rękę.
— Punktualność — mówił przybyły — jest grzecznością królów. Podróżni jednak zasługują na pewne pobłażanie. To też mam nadzieję, drogi wice-hrabio, że wybaczyć mi zechcesz tych kilka sekund mego opóźnienia. Niepodobna przebyć pięciuset mil drogi, by nie natrafić na jakąś przeszkodę. Stąd me małe opóźnienie.
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — właśnie zapowiadałem twoje przybycie przyjaciołom, którzy dziś byli łaskawi dla mnie, i mam honor przedstawić ich panu. Oto hrabia Chateau Renaud, który między przodkami swymi liczy dwunastu parów i którego pradziadowie zajmowali najwyższe w kraju stanowiska. Pan Lucjan Debray, sekretarz przyboczny ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp groźny dziennikarz, postrach rządu dzisiejszego. Nakoniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.
Na to ostatnie nazwisko, hrabia, który do tej chwili, z prawdziwie angielską flegmą, kłaniał się przedstawionym, mrożąc ich swą nieprzystępną postawą, uczynił krok naprzód i lekki rumieniec przemknął po jego twarzy.
— Pan nosisz mundur świeżych zwycięzców Francji — rzekł — piękny to mundur!
— Czy pan nigdy nie widziałeś naszych afrykańskich pułków? — zapytał Morcef.
— Nigdy — odpowiedział hrabia, który odzyskał już zupełną władzę nad sobą.
— Pod tym mundurem, hrabio, bije najwaleczniejsze najszlachetniejsze może serce z całej armji.
— O! panie wice-hrabio... zaprotestował Morrel.
— Pozwól mi skończyć, kapitanie. Przed chwilą — ciągnął dalej Morcef — dowiedzieliśmy się o jednym jego czynie, tak bohaterskim, że, aczkolwiek widzę kapitana Morrela dziś po raz pierwszy w życiu, gorąco go proszę, ażeby zechciał być moim przyjacielem.
— A... widzę, panie Morrel, że nietylko jesteś bohaterskim i szlachetnym, ale i skromnym jeszcze!
Ten pełen entuzjazmu wykrzyknik zastanowił wszystkich, a zwłaszcza Morrela, który spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
W głosie hrabiego było tyle słodyczy i ciepła, iż — aczkolwiek dziwnym się wydawał — nie mógł obrażać.
— Należy przypuszczać — rzekł Chateau Renaud do Beauchampa, — że ten hrabia Monte Christo zdaje się być istotnie ciekawym i niezwykłym człowiekiem. A ty jakiego jesteś o nim zdania, Morrelu?
— Na honor, ma oko tak szczere i głos tak pociągający, że mimo dziwacznej uwagi, jaką o mnie zrobił, bardzo dobre uczynił na mnie wrażenie.
— Panowie — zaprosił Morcef — Żerman mi doniósł, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól, bym cię poprowadził.
Wszyscy przeszli do sali jadalnej i w milczeniu zajęli miejsca.
— Panowie — rzekł hrabia, — pozwólcie, bym parę słów powiedział na swe usprawiedliwienie. Możliwe, iż popełnię tutaj parę jakich niewłaściwości, lecz zechciejcie mi to wybaczyć, albowiem po raz pierwszy jestem w Paryżu i nie znam najzupełniej jego obyczajów.
— Patrzajcie, jak on to powiedział! Cóż innego rzecby mógł jakiś indyjski książę? To być musi jakiś ogromny magnat! — zauważył Debray.
— Magnat-cudzoziemiec — uzupełnił Chateau Renaud.
— Magnat wszystkich krajów — dorzucił Beauchamp.
Hrabia i tutaj okazał wstrzemięźliwość w jedzeniu.
— Drogi hrabio — rzekł, widząc to, Morcef — jestem pełen obaw, by kuchnia przy ul. Helder, w Paryżu, nie smakowała ci tak właśnie, jak mnie i Franciszkowi — kuchnia pana Pastriniego, w Rzymie. Powinienem był zapytać uprzednio, jakie hrabia najchętniej jada potrawy i postarać się je przygotować według pańskiego smaku?
— Gdybyś pan mnie znał lepiej, — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie zadawałbyś sobie tyle trudów, upokarzających dla takiego jak ja podróżnika, którego pokarmem były kolejno: „maccaroni“ w Neapolu, „polenta“ w Medjolanie, „alla poerida“ w Walencji, „pilau“ w Konstantynopolu, „karrich“ w Indjach, jaskółcze gniazda w Chinach... Jem wszystko, tylko ,że jem bardzo mało. Za to jeść mogę w każdej chwili, bez względu na porę, tak dobrze w dzień, jak w nocy. Również jestem zdolny zasnąć w każdej chwili. Mam na to sposób niezawodny.
— O! przydałby się on i nam, w Afryce, gdzie rzadko jest co jeść, a jeszcze rzadziej pić. Dobrzeby było przespać takie chwile.
— Niestety, sposób ten — dobry dla mnie, zabójczym okazaćby się mógł dla wojska. Środek mój bowiem sprowadza czasami sen bardzo długotrwały.
— I cóż to jest za środek? Czy nie możnaby wiedzieć? — zapytał Debray.
— O, dlaczegóżby nie?... rzekł hrabia — ja z tego nie robię żadnej tajemnicy. Jest to mieszanina opium w najlepszym gatunku, po który to narkotyk jeździłem specjalnie do Kantonu, i oryginalnego haszyszu, jaki jest zbierany pomiędzy Eufratem, a Tygrem. Z mieszaniny tej robi się rodzaj ciasteczek, czy pigułek, które się gryzie i połyka, wrazie potrzeby. W dziesięć minut po przyjęciu tego środka następuje sen. Zapytać się zechciejcie pana barona Franciszka d‘Epinay, jaką wartość przedstawia mój sposób? Zdaje się, że on moich pigułek próbował.
— Tak jest — odpowiedział Morcef — mówił mi o tem i zachował bardzo przyjemne wspomnienia tej chwili.
<